Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/Żona burmistrza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Giacomo Casanova
Tytuł Pamiętniki
Wydawca Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Prasa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Zygmunt Słupski
Tytuł orygin. Histoire de ma vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻONA BURMISTRZA.

Kiedy z Holandji przyjechałem do Niemiec i w Kolonji rozbiłem namioty, gdzie właśnie Francuzi ściągnęli na zimowe kwatery, spotkałem w mej gospodzie hrabiego Lastic, siostrzeńca pani d‘Urfe, który powitał mnie bardzo serdecznie i wprowadził w towarzystwo. Po obiedzie namówił mnie Lastic, abym poszedł z nim i z jego przyjacielem de Flavacour do teatru. Pewny będąc, że spotkam tam damy, ubrałem się bardzo starannie. Siedziałem w mej loży naprzeciw pięknej pani, która parę razy spojrzała na mnie. Prosiłem hrabiego, aby mnie jej przedstawił, co też z ochotą uczynił. Owa dama przyjęła mnie wdzięcznym uśmiechem, wypytywała o Paryż i Brukselję, gdzie się wychowała. Zauważyłem iż moje koronki i klejnoty bardziej ją zajęły niż moje odpowiedzi. Potem, wśród dalszej rozmowy, muskającej lekko ten lub ów przedmiot, rzuciła mi pytanie, czy długo zabawię w Kolonji. — Sądzę, że jutro już będę w Bonn — rzekłem obojętnie. Słowa te widocznie ją podrażniły. Generał hrabia Rettler, który obok niej siedział zauważył: — Jestem pewny, że pani nakłoni pana do odłożenia wyjazdu, z czego będę się bardzo cieszył, mogąc dłużej korzystać z pańskiego towarzystwa. Ukłonił się i odszedł z hrabią Lastic zostawiając mnie z ową zachwycającą damą. Była to żona burmistrza, której hrabia Kettler zawsze asystował. — Czy nie myli się hrabia — zagadnęła piękna pani — przypisując mi taką władzę nad panem? — Nie myślę tego. Lecz mógłby się pomylić, myśląc, że pani zechce z tej władzy skorzystać. — Bardzo dobrze, doskonale! Musimy go w pole wyprowadzić, choćby dlatego tylko, aby go ukarać, iż był przegłośny. Ten sposób wyrażania się, te zwroty były dla mnie zupełnie nowe. „Przegłośny“ co za pyszność, „aby go ukarać“ bardzo rozsądne, „wyprowadzić w pole“ zaś po prostu wspaniałe. Pochyliłem się do jej rączki całując ją z tkliwem uszanowaniem. — Więc pan zostaje, to bardzo grzecznie z pańskiej strony. Bo gdyby pan jutro odjeżdżał, toby tak wyglądało, że ukazałeś się pan tutaj po to, aby nam swoje lekceważenie okazać. Generał wydaje jutro bal, spodziewam się, że pan z nami potańcujesz. — Jeżeli mi pani przyrzeknie, że pozwoli mi się zaangażować do wszystkich tańców. — Będę tylko z panem tańczyła. Ale skąd pan ma tę pomadę, tak mocno pachnącą? — Sprowadziłem ją z Florencji, lecz jeżeli ten zapach nie podoba się pani, to nie będę jej używał. — Niechże pan tego nie robi, to byłaby zbrodnia. Bardzo chciałabym mieć taką samą. — Będę szczęśliwy, jeżeli pani pozwoli sobie przysłać mały zapas tej pomady. W tej chwili drzwi się otworzyły, generał powrócił, więc piękna pani nie mogła mi odpowiedzieć. Powstałem, aby się pożegnać, lecz hrabia rzekł: — Jestem przekonany, że udało się pani zachwiać postanowieniem pana. Proszę więc, abyś pan raczył przyjść do mnie wieczorem. — Pani raczyła mi przyrzec kontredanse. Jakże mi wobec tego odmówić panie generale? — Ma pan słuszność, jestem pani bardzo obowiązany. Wyszedłem z loży zakochany i pełen nadziei. Nazajutrz zapakowałem dwanaście słoików pomady w bardzo pięknej szkatułce, owiniętej w płótno i wysłałem ją bez liściku lub biletu. Cały ranek przechadzałem się po mieście i oglądałem jego pomniki. Na obiedzie byłem u pana de Castries, a wszyscy byli bardzo zdziwieni, że generał Kettler, zaprosił mnie sam, gdyż był bardzo zazdrosny o swoją damę. Był on już w pewnym wieku, nie bardzo miłej powierzchowności, a ponieważ zasoby jego umysłu nie były świetne, nie bardzo nadawał się na kochanka. Mimo swą zazdrość musiał ścierpieć, że siedziałem obok jego miłej przy stole, a po kolacji ciągle z nią tańczyłem i rozmawiałem. Ach! była to noc cudowna i powróciłem do domu tak zakochany, że nie myślałem o odjeździe. Wśród naszej rozmowy w podnieceniu chwili ośmieliłem się prosić ją o schadzkę. — W takim razie zostanę przez cały karnawał w Kolonji — dorzuciłem. — A cobyś pan powiedział, gdybym panu to przyrzekła i nie dotrzymała mej obietnicy? — spytała przekornie. — Skarżyłbym się na mój okrutny los, lecz nie na panią i pomyślałbym, że to było dla pani niemożliwe. — Jaki pan dobry. Niech pan u nas zostanie. Nazajutrz po balu wybrałem się z wizyty do pięknej pani. Przyjęła mnie bardzo uprzejmie i przedstawiła swemu mężowi. Nie był on ani piękny, ani młody lecz bardzo serdeczny. Ody w godzinę potem usłyszała turkot powozu generała Kettlera, rzekła mi pospiesznie: — Jak się pana generał zapyta, czy pojedziesz na bal Kurfürsta do Bonn, to proszę powiedzieć: tak. Gdy generał przyszedł oddaliłem się wśród wzajemnych wynurzeń grzeczności i komplimentów. Nie wiedziałem czy Kurfürst wydaje bal. Lecz ponieważ krył się w nim zadatek przyjemności, dowiedziałem się, że tak jest istotnie i że cała arystokracja Kolonji była zaproszona na tę zabawę. Lecz łatwo się było tam dostać i niezaproszonemu, bo to miała być maskarada. Lecz ponieważ chciałem się tam pojawić w tajemnicy, więc przyrzekłem sobie, nikomu o tem nie mówić. Zdarzyło się więc, że generał zapytał mnie, czy będę na maskaradzie wobec swej damy, ja zaś mimo jej rozkazu odrzekłem, że wątłe moje zdrowie nie pozwala mi na tego rodzaju rozrywki. — To bardzo rozsądnie, zdrowie przedewszystkiem — zawyrokował generał. Dzisiaj, jestem tego samego zdania, wówczas jednak myślałem inaczej. W dniu balu, wyruszyłem o zmierzchu z Kolonji w ubraniu, którego nikt w mieście nie znał. Miałem zaś ze sobą skrzynkę, w której schowane były dwa domina. Gdy przybyłem do Bonn, kazałem dyliżansowi zajechać do hotelu i tam przywdziałem zaraz domino i kazałem zanieść się w lektyce do pałacu księcia. Wszedłem do sali i niepoznany przypatrywałem się swobodnie towarzystwu. Zobaczyłem wiele dam z Kolonji niemaskowanych, także i moją piękną, grała w karty. Przyłączyłem się do gry. Postawiłem dziesięć dukatów na jedną kartę i przegrałem cztery razy z rzędu. Lecz gram dalej i ciągle nieszczęśliwie, lecz naraz karta się odwraca, zaczynam wygrywać i wygrywać... wreszcie rozbijam bank. Wszyscy zwracają na mnie uwagę, otaczają mnie, ścigają, lecz w chwili sposobnej znikam w tłumie, wychodzę dostaję się do mego hotelu, zmieniam domino i powracam na bal znowu. Wchodzę pomiędzy masek gromady, wszędzie mówią o owem dominie co rozbił bank. Lecz ja szukam mej pięknej, zastaję ją w towarzystwie hrabiego Verita z Werony, którego poznałem w Bawarji. I tutaj znowu mowa o tajemniczej masce. Nawet książę pytał o nią, generał Kettler zaś miał powiedzieć, że to prawdopodobnie mógł być ów Wenecjanin, co przyjechał do Kolonji na parę dni. Lecz piękna pani twierdzi, że to niemożliwe, gdyż Wenecjanin ów powiedział, że omija zbyt hałaśliwe zabawy z troskliwości o swe delikatne zdrowie. — Znam Casanovę — mówi na to hrabia — jeżeli jest w Bonn, to go znajdę i przedstawię księciu. Poczęto tańczyć, porwała mnie ochota do pląsów, nie bacząc na to, że będę się musiał demaskować. Gdy moja piękna dama ujrzała moje oblicze powiedziała mi: — A przecież pomyliłam się. Byłabym się założyła, że to pan byłeś tem domino, co rozbił bank hrabi Verita. — To niemożliwe — odrzekłem — gdyż właśnie niedawno na bal przybyłem. Lecz hrabia zbliżył się do mnie ze słowami: — Mój drogi ziomku, rozbiłeś mi bank. Winszuję ci. — Powinszowałbym sam sobie, gdyby tak było — zaśmiałem się i począłem znowu tańczyć. W jakiś czas potem zbliża się do mnie Verita i mówi: — Mieszka pan w takim a takim hotelu, w tym a tym pokoju. Tam właśnie zmieniałeś kostjum. Książę wie wszystko i za karę pozwala ci dopiero jutro odjechać. — Powiedz pan Jego Wysokości, że będę mu posłuszny. Hrabia przedstawił mnie księciu, który był otoczony dworakami. Rzekł do mnie łamaną włoszczyzną: — Jak się panu zdaje moje przebranie? Miał na sobie kostjum wielkiego mistrza rycerzy niemieckich. Uginając kolano, chciałem mu ucałować rękę, lecz nie dopuścił do tego. — Byłem w Wenecji — mówił książę dalej — wtedy, kiedy pan siedział w ołowianem więzieniu. Mój siostrzeniec, książę bawarski opowiadał mi, że po szczęśliwej z kaźni ucieczce przebywałeś pan jakiś czas w Monachium. Spodziewam się, że nam pan opowie coś 0 tej swojej ucieczce. Podczas kolacji książę mówił ze mną wiele i najmilsze prawił mi rzeczy. Kiedy wstaliśmy od stołu, musiałem zacząć moje opowiadanie. Trwało to dwie godziny Dwie godziny miałem tę przyjemność, iż skupiłem na sobie całą uwagę świetnego grona. Po kolacji poprzebieraliśmy się wszyscy za chłopów, przebrania te przyniesiono nam z książęcej szatni. Książę ukazał się także w stroju wieśniaczym. Damy wyglądały zachwycająco w sielankowych swych sukniach. Dwie z nich umiały tańczyć Forlanę, musiałem więc na życzenie księcia popisywać się z niemi tym namiętnym weneckim tańcem. Wśród pląsów urocza pani burmistrzowa szepnęła mi tajemnie, że damy z Kolonji mają odjechać nazajutrz w południe. Byłoby to dla mnie zaszczytnem, gdybyś je pan zaprosił na śniadanie do Brühla. Proszę posłać każdej z nich bilecik z imieniem jej kawalera i zdaj się pan na hrabię Verita, który wszystko najlepiej załatwi. Osób będzie dwadzieścia. Byłem tak pod jej władzą i urokiem, że natychmiast proszę pazia, aby mnie wprowadził do hrabi. Z miną wielce uroczystą powierzam mu sprawę. — To jest łatwa rzecz — rzekł hrabia. — Napiszę zaraz bilet do ochmistrza. Ile pan chce wydać na to? Jak najwięcej. Dwieście, trzysta dukatów. Czy dosyć? — Dwieście wystarczy — mówi hrabia i poczyna zaraz bilet pisać. Ja zaś wychodzę i zwracam się do pazia, któremu z oczu figle patrzą, aby mi kamerdyner podał natychmiast spis nazwisk dam przybyłych z Kolonji, także ich kawalerów. Dostanie za to dwa dukaty. W niespełna godzinę miałem ów spis w kieszeni i opuściłem bal, oznajmiwszy mej damie, że wszystko załatwione po jej woli. Nim położyłem się spać napisałem ośmnascie bilecików, które nazajutrz o godzinie dziewiątej rano, kazałem oddać. Sam zaś pożegnałem hrabię Verita. który w imieniu księcia wręczył mi wspaniałą złotą tabakierkę, oprawną w brylanty z portretem księcia. Byłem bardzo wzruszony tym dowodem pamięci. Śniadanie miało się odbyć o pierwszej.
O dwunastej byłem już w pałacyku księcia, zwanym Brühl, będącym kopją Trianonu. W pięknej salce, nakryto stół, połyskujący śnieżną bielą weby, złoceniami przepysznej porcelany i zlotem nakryciem. Na kredensie mnóstwo naczyń srebrnych i złotych. Na końcu sali ustawione dwa stoły uginały się pod cukrami i butelkami wina. Kuchmistrz zwrócił się do mnie jako do amfitriona, zapewniając, że będę zadowolony. Niedługo poczęli zjeżdżać się zaproszeni, których witałem u progu z wyszukaną grzecznością. O pierwszej podano do stołu. Z rozkoszą wyczytałem zdumienie w oczach mojej pięknej, nad przepychem przyjęcia. Nie siadałem do stołu, lecz krążyłem dokoła, służąc damom, które w zamian podawały mi najsmaczniejsze kąski. Ostrygi zakrapiano szampanem który w towarzystwie tokaja, reńskiego, madery, malagi, Alicante i maraskina ożywiał humory. Deser był wybredny, przedstawiając portrety wszystkich książąt europejskich. Generał, który nie domyślił się prawdy, zawołał: — Założę się, że Jego Wysokość wypłatał nam figla, zachowując incognito jako amfitrjon. Pan Casanova odegrał wyśmienicie jego rolę. Wszyscy na to w śmiech. — Panie generale — rzekłem. — Jego Wysokość o wiele większą obdarzył mnie łaską. Racz pan spojrzeć! I podałem mu tabakierkę, która przechodziła z rąk do rąk. Nakoniec wstano od stołu, wynurzając się w tysiącznych komplimentach. Przyjechałem do Kolonji dosyć wcześnie aby być na przedstawieniu francuskich aktorów. W teatrze zastałem hrabię Lastic z moją piękną. Przyłączyłem się zaraz do nich i dowiedziałem się, że generał zachorował. Kiedy Lastic pożegnał nas piękna pani rzuciła: — Generał za wiele pił na śniadaniu pańskiem. Szkaradny człowiek, chciał panu dać do zrozumienia, że nie wypadało panu podejmować nas tak po książęcemu. A kiedy stanęłam w obronie pana, to mnie złajał. — Dlaczego pani znosi jego miłość? Czemuż nie jestem księciem udzielnym! Tymczasem, wyznam ci pani, że oszalałem dla pani. Jeżeli nie będziesz dla mnie łaskawą, unieszczęśliwisz mnie na całe życie. — Niech pan nie wyjeżdża jeszcze. Ja wciąż o panu myślę, ale tak trudno o sposobność. Lecz ach! pan niema powozu, odwiozę pana! Jaka myśl szczęśliwa. Lecz to wszystko musi wyglądać na przypadek. Odpowiedziałem jej tylko wzrokiem upojonym miłosną nadzieją. Przedstawienie zdało mi się bez końca, nareszcie zapadła kurtyna. Wyszliśmy. Odprowadziłem moją piękną do powozu, ona zaś rzekła: — Jadę do generała, dowiedzieć się o jego zdrowie. Jeżeli to pana nie znudzi mogę pana w powrotnej drodze odwieźć do jego hotelu. Pomysł był cudowny, musieliśmy dwa razy przejeżdżać przez miasto, lecz niestety, powóz był półotwarty, ponadto świecił księżyc. Robiliśmy cośmy mogli, lecz w gruncie rzeczy to było nic. Zatrzymaliśmy się przed pałacem Jego Ekscelencji. Szyldwach stojący u bramy oznajmił, że Jego Ekscelencja nikogo nie przyjmuje. Zawróciliśmy na miejscu i przynajmniej mieliśmy księżyc za sobą. Wiodło nam się więc nieco lepiej, lecz zdawało mi się, że konie lecą na skrzydłach. Przy wysiadaniu wręczyłem woźnicy dukata, chcąc go sobie pozyskać. Postanowiłem nie opuszczać Kolonji, dopóki nie wychylę czary rozkoszy do dna. Nazajutrz udałem się do generała, wpuszczono mnie. Zastałem tam moją panią. Wypowiedziałem okolicznościowy frazes, na który szorstki generał odpowiedział skinieniem głowy. Ukłoniłem się nisko i oddaliłem się. Generał nie wychodził z domu trzy dni, toteż nie widywałem mojej pani. W ostatnich dniach karnawału generał Kettler wydawał bal. — Czy jesteś zaproszony? — szepnęła mi moja ubóstwiana, w loży w teatrze, kiedy zostaliśmy na chwilkę sami. — A jednak musisz przyjść. Jeżeli mnie kochasz. — Lecz rozkaz twój wiedzie mnie na niebezpieczną drogę. Albo życie stracę, albo go zabiję, nie jestem bowiem człowiekiem, który obrazę chowa do kieszeni. — Nic się nie stanie, wszystko na siebie biorę — przedkładała. — Musisz przyjść, przyrzeknij. — Przyjdę, bądź pewna. Opuściłem lożę i udałem się na parter, oddany rozmyślaniom nie wesołym. Po przedstawieniu udałem się do Kettlera, zastałem tu parę osób. Zbliżyłem się do pewnej damy kanoniczki, która bardzo lubiła poezję włoską i rozpocząłem z nią zajmującą rozmowy. W pół godziny potem sala była pełna, moja pani ukazała się wreszcie z generałem, który mnie nie zauważył. Niedługo potem, lokaj oznajmia, że podano do stołu. Kanoniczka ujmuje moje ramię idziemy razem, siadamy obok siebie, ciągle jeszcze literaturą zajęci. Lecz teraz nastąpił zwrot. Zdarzyło się, że jeden z zaproszonych nie znalazł miejsca ani też nakrycia. — To jest niemożliwe — zawołał generał. A kiedy dodawano nakrycie Kettler przeglądając gości — zwrócił się do mnie. — Ja pana nie zaprosiłem — rzekł. — To prawda — odpowiedziałem z szacunkiem i grzecznością — lecz sądziłem, że to jest pomyłka i że należy mi złożyć moje uszanowanie Jego Ekscelencji. I zwróciłem się potem do mojej towarzyszki. Lecz generał był widocznie nadąsany i trzeba go było udobruchać. Przy drugiem daniu znalazła się ku temu sposobność. Pan de Castries począł wychwalać delfinów, poczęto mówić o ich braciach o hrabi Lausitz i o księciu kurlandzkim, potem przyszła kolej na księcia Birona. Ody jeden z gości wyraził się, iż cała jego zasługa w tem, że podobał się cesarzowej Annie, przerwałem mu mówiąc: — Przepraszam pana. Największą jego zasługą było to, że wiernie służył ostatniemu księciu Kettler, który bez dzielności tego dzisiaj tak nieszczęśliwego człowieka, straciłby całą armię podczas wojny. Kettler wysłał go na dwór rosyjski, lecz Biron nie ubiegał się o księstwo. Chciał sobie zapewnić jedynie hrabstwo Wartenberg, gdyż uznawał prawa młodszej odrośli rodu Kettlerów, który, gdyby nie kaprys carowej, która koniecznie chciała swego faworyta zrobić księciem, panowałby dzisiaj. Generał słuchał tych słów z rozjaśnioną twarzą i powiedział, że nigdy nie zdarzyło mu się spotkać tak wykształconego człowieka jak ja. — Gdyby nie ten kaprys, tobym panował — dorzucił śmiejąc się głośno i każąc mi podać najlepszego reńskiego wina. Oczy mojej pani błyszczały zadowoleniem. Zaczęły się tańce, przetańczyłem z mą ukochaną tylko jednego menueta.
Położyłem się spać, uszczęśliwiony, żem złożył dowód mej wielkiej miłości pani burmistrzowej i że wszystko skończyło się tak szczęśliwie. Kiedy spotkałem znowu moją piękną, wyznała mi iż zdjęła ją śmiertelna trwoga, kiedy generał powiedział, że mnie nie zaprosił. — Lecz gdyby kazał był ci odejść — rzekła z przejęciem — byłabym ci podała rękę i wyszła razem z tobą. Sądzę, że wszystkie damy poszłyby za mym przykładem. W dwa dni potem dowiaduję się, że pani burmistrzowa jest cierpiąca. Wybieram się natychmiast do niej w odwiedziny, a pan burmistrz zaprasza mnie na obiad. Kiedy ten miły i dobroduszny człowiek wyszedł na chwilę, moja piękna oprowadzała mnie po mieszkaniu. — Tutaj jest nasza sypialnia — mówiła — tutaj alkowa, w której spoczywam. kiedy jestem cierpiąca. Tam dalej kościół, który możemy uważać jako naszą kaplicę, gdyż przez te okratowane okna widzimy wnętrze kościoła i stojąc w nich słuchamy mszy świętej. W niedzielę schodzimy temi schodami przez małe drzwiczki. Klucz od nich noszę zawsze przy sobie. Byłem zachwycony widokiem tej młodej i pięknej kobiety, która była otoczona dziećmi z pierwszego małżeństwa pana burmistrza. Dzieci te ubóstwiały ją. W parę dni potem dostałem od niej bilecik tej treści: „Usnułam plan, który nie jest trudny do wykonania, lecz niezbyt pewny. Żona śpi w alkowie wtedy tylko, gdy ją mąż o to prosi, co się zdarza tylko w pewnych epokach, rozłączenie, trwa cztery do pięciu dni. Musisz się ukryć w kościele, lecz nie myśl o tem, aby przekupić człowieka, który go zamyka i otwiera. Zdradziłby z pewnością tajemnicę. Trzeba zmylić jego czujność ukrywając się. Codziennie zamyka kościół w południe, w święta pod wieczór, a otwiera niechybnie z brzaskiem dnia. Małe drzwiczki trzeba będzie tylko pchnąć lekko, bo w dniu umówionym nie będą zamknięte. Ponieważ alkowa ma cienką ścianę więc trzeba zachować się bardzo cicho“. Ucałowałem bilecik i zaraz nazajutrz udałem się na rekonesans. Wybrałem konfesjonał blizko drzwi, postanawiając położyć się tam, kurcząc się w sześcioro. W tydzień potem moja piękna pyta generała w mej obecności, czy nie da jej mężowi polecenia do Akwizgranu. Równocześnie spojrzała na mnie znacząco z pod oka. Nazajutrz było święto, mogłem więc pod wieczór ukryć się w konfesjonale. Położyłem się tam o czwartej, o piątej oddalił się kościelny, ja więc opuściłem moje więzienie i usiadłem na ławce, naprzeciw okratowanych okien. W jaki kwadrans potem dochodzę do drzwiczek, otwieram je i siadam na najniższych stopniach schodów, oczekując mego szczęścia. Siedziałem tak pięć godzin, dręczony wielce wędrówkami szczurów, do których miałem wstręt. Nakoniec ukazuje się ze świecą w ręku i wprowadza mnie do swego pokoju. Przeżyliśmy rozkoszną noc, pełną nie wysłowionych tajemnic pieszczoty. Nienasycony, choć wyczerpany opuściłem moją ukochaną o brzasku dnia. Nazajutrz leżałem cały dzień w łóżku, gdzie spożyłem wyborny obiad. Wieczorem udałem się do teatru, aby nasycić oczy widokiem mojej pięknej. Po dwóch tygodniach, otrzymałem bilecik, wzywający mnie znowu. Był to dzień powszedni, udałem się więc do kościoła o jedenastej i wśliznąłem się do mej kryjówki. Około pierwszej usłyszałem lekki szmer i zobaczyłem w okratowanem oknie rączkę rzucającą papier na schody. Pochwyciłem go i czytałem z bijącem sercem: „Drzwi są otwarte. Lepiej ci będzie na schodach. Znajdziesz tam skromne pożywienie i książki“. Udałem się tam natychmiast. O radości! Byłem w posiadaniu wina, pieczeni kawy, cytryn, cukru i rumu, abym sobie zrobił poncz, gdy mi przyjdzie ochota. Miałem także i książki. Trzy godziny czytałem trzy zaś spałem, piłem kawę i robiłem poncz. Potem zasnąłem znowu. O dziesiątej zbudziła mnie ukochana. Ta druga noc była czarowna, lecz nie tak rozkoszna, gdyż blizkie sąsiedztwo małżonka było nam wielką przeszkodą. Rano musiałem bardzo ostrożnie wychodzić. To był epilog mej miłości. Generał odjeżdżał do Westfalii ona zaś musiała udać się na wieś. Wyjeżdżałem więc z Kolonji przyrzekając powrócić w następnym roku. Przyrzeczenia tego nie mogłem jednak dotrzymać. Pożegnałem mych znajomych, unosząc ze sobą żal mojej pięknej pani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giacomo Casanova i tłumacza: Zygmunt Słupski.