Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Giacomo Casanova
Tytuł Pamiętniki
Wydawca Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Prasa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Zygmunt Słupski
Tytuł orygin. Histoire de ma vie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GIACOMO CASANOVA
PAMIĘTNIKI
WYDANIE ILUSTROWANE
Z SIEDMDZIESIĄTEGO PIĄTEGO WYDANIA TŁOMACZYŁ
ZETES
LWÓW — WARSZAWA — POZNAŃ.
WYDAWNICTWO „KULTURA I SZTUKA
LWÓW, KSIĘGARNIA AKADEMICKA, NEW-YORK, POLISH
BOOK IMPORTING CO. INC.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Copyright by Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“
Lwów Poland.

Z DRUKARNI „PRASA“ WE LWOWIE, ULICA SOKOŁA L. 4.


GIACOMO CASANOVA
PAMIĘTNIKI
LWÓW — WARSZAWA — POZNAŃ
WYDAWNICTWO „KULTURA I SZTUKA






PRZEDMOWA AUTORA.

Poczynam wyznaniem, kochany czytelniku. Wierzę w wolną wolę i wszystko, cokolwiek w życiu popełniłem złego lub dobrego, nazywam winą lub zasługą. Człowiek jest wolny tak długo, jak długo wierzy w liberum arbitrum, jeżeli zaś utraci wiarę w ową wolność, przypisując losowi większą moc, aniżeli potędze, którą go Stwórca obdarzył, darował mu bowiem rozwagę — przestaje być wolny.
Z moich pamiętników dowiesz się czytelniku, iż nigdy nie dążyłem do celu określonego, powierzałem się bowiem przypadkowi. Taki był mój system jedyny. Pomyłki moje pouczą myśliciela, by lepszemi pospieszał drogami. Do tego potrzeba jeno odwagi, gdyż siła bez odwagi jałową jest. Jakże często uśmiechało mi się szczęście po czynie szalonym, który mógł był wtrącić mnie w przepaść. Jakże często robiłem sobie potem wyrzuty i dziękowałem Bogu! Po przemyślanych, rozważnych czynach zaś, znosiłem wiele utrapień. To mnie upokarzało. Pociechą jednak było mi przekonanie, że postępowałem tak jak należy. A przecież, pomimo dobrych zasad, byłem całe życie ofiarą moich zmysłów. Owe zejścia na manowce bardzo mi się podobały, dlatego tak chętnie się w nie zagłębiałem, pocieszając się tem, że zdaję sobie sprawę z mej słabości.
Proszę cię zaś miły czytelniku, abyś nie pomawiał mnie o pyszałkowate samochwalstwo, ani o skruchę wyznania ni o wstydliwą żałość nad mojemi szaleństwami. Są to szaleństwa młodości, które pobudzają mnie do śmiechu, a które mam nadzieję, nastroją cię wesoło. Myślę, że zaśmiejesz się wraz ze mną.
Pojmiesz łatwo cel owej przedmowy miły czytelniku, gdy ci powiem, że ma ci ona posłużyć do poznania mnie, nim przeczytasz moje wspomnienia, gdyż nieznajomych poznaje się jedynie w kawiarniach i przy table d‘hotes.
Kiedy wspominam radości minione, przeżywam je ponownie, śmiejąc się z przeciwności, które mnie wówczas dręczyły, a które dzisiaj są mi mrzonką. Jako filozof nie troszczyłem się nigdy o moją przyszłość, gdyż nic o niej niewiem, jeno wierzyć w nią mogę jako chrześcijanin. Wiem, że żyłem, gdyż czułem to, jestem pewien, że gdy czuć przestane, przestane istnieć.
Zmysłowe używanie miłosne było mi namiętnością, czułem, iżem stworzony dla płci pięknej. Kochałem i pozwalałem się kochać, jak tylko nadarzyła się po temu sposobność.
Jaka korupcja! zawoła ktoś może, i jaki bezwstyd przyznawać się do niej tak otwarcie. Podobna nagana wzbudzi mój śmiech, gdyż zmysłowe rozkosze, życie me szczęściem napełniły. A przecież: wyznać muszę, że zarazem nagana owa trwogą mnie napełnia. Że pamiętniki owe ukażą się dopiero po mojej śmierci, mała ztąd pociecha. O śmierci okrutna! O nieszczęsny przymusie, który natura potępić musi, gdyż on dybie na jej zniszczenie!
Pamiętników tych nie pisałem dla młodzieży, która pozostać powinna w nieświadomości, by nie być wodzoną na pokuszenie. Pisałem je dla tych, którzy znają pokusy życia i którzy w ich ogniu zahartowali się jako salamandry.
Powtarzam raz jeszcze: uważam siebie samego, jako sprawcę wszystkiego złego i dobrego, co mi się w życie wplotło. Byłem sobie sam uczniem, a zarazem nauczycielem, którego czciłem i kochałem.



BETTINA.

Bóg jeden wie, co czasem ludzi razem sprowadza. Gdyby mi się często krew nosem nie puszczała, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, nigdybym nie był ujrzał Bettiny, owej Bettiny, która natchnęła mnie pierwszą w mem życiu, miłostką. Owe krwotoki nosa wysiliły moje ciało jeszcze nie rozwinięte do tego stopnia, że nie mogłem się niczem zająć i wyglądałem jak matołek. Babka zawiodła mnie do jakiejś znachorki z Murano, lecz jej zażegnawania choroby nie zdały się na nic. Moja matka i mój opiekun, pan Grimani poszli za radą pewnego lekarza, który doradzał zmianę powietrza. Wyjechałem więc do Padwy i zamieszkałem w domu jakiejś Słowaczki, do której czułem wstręt, chociaż nie miałem wówczas jeszcze pojęcia o piękności ani też o grzeczności. Toby była jednak rzecz najmniejsza. Nocami bowiem pożerały mnie żywcem owady, a ponieważ powietrze Padwy obudziło we mnie apetyt, którego nie mogła zaspokoić kuchnia Słowaczki, schudłem więc niepospolicie. Czasem, zdobywałem sobie jedzenia do syta, na rozbójniczych wyprawach, gospodyni moja zaś wpadała w rozpacz, bo nie mogła przychwycić złodzieja. Także mój urząd cenzora szkolnego oddawał mi usługi. Na ów urząd pasowała mnie moja pilność i mój zasób wiadomości, obowiązki cenzora zaś streszczały się w poprawianiu zadań trzydziestu mych kolegów. Oddawałem je potem, nagradzając należnym stopniem. Żarłoctwo moje znalazło tu pole właściwe, wyzyskiwałem bowiem leniuchów tak sprawnie, że pilniejsi uczniowie oburzeni, przedłożyli tę sprawę nauczycielowi. Śledztwo wykryło nędzę mego utrzymania. Nauczyciel, bardzo mi życzliwy wymógł u matki, że zabrała mnie z domu Słowaczki, a umieściła u mego orędownika. Ach! dobry, miły ksiądz doktor Gozzi! Kochał mnie nad wyraz, obdarzał tak tkliwem przywiązaniem, że do pół roku opuścili go wszyscy uczniowie. Postanowił wówczas założyć kolegium, uskutecznił swój zamiar dopiero za dwa lata, tymczasem poświęcił się mojej nauce, oddając mi cały zasób swych wiadomości. Nauczyłem się także grać na skrzypcach. Kunszt ów, kiedyś później wydobył mnie z wielkiej biedy. Gdy w dwa lata potem, było to w poście, roku tysiąc siedmset trzydziestego szóstego, odwiedziłem mą matkę w towarzystwie profesora Gozzi, zadziwiłem wszystkich moimi talentami i mą nauką, ba! nawet wzbudziłem podziw. Doktor zaś, cieszył się jak dziecko, gdy mu przypisywano ową szczęśliwą metamorfozę wrzekomo upośledzonego dziecka, w tak zajmującego chłopaka.
Tylko peruka płowej barwy ocieniająca moją twarz śniadą o czarnych oczach i brwiach, bardzo się nie podobała mojej matce. Spytała doktora, dlaczego ją noszę? Gdy on odpowiedział, iż peruka ułatwia ogromnie utrzymanie mnie w schludności, a jestto zadaniem jego siostry, powstały śmiechy, które się jeszcze wzmogły, kiedy powiedziałem, że Bettina jest najpiękniejszą dziewczyną z całej dzielnicy i że ma lat czternaście. Na to, moja matka przyrzekła dziewczęciu piękny podarunek, jeżeli zabiorą mi perukę. Dobry Gozzi przyrzekł, iż to się stanie niezawodnie. Tak, Bettina była zachwycająca, wesoła i zawzięcie czytała książki. Chmurzyli się na nią jej rodzice, bo za często ukazywała się w oknie, brat zaś, za ową namiętność czytania. Podobała mi się odrazu, chociaż niewiedziałem dlaczego, ona to pierwsza rozpłomieniła moje serce tak silnie, że nie znałem i później gorętszych płomieni. Pięć łokci jedwabnej materji, tuzin rękawiczek, podarunek mojej matki dla dzieweczki, skłonił ją ku mnie, zajęła się memi włosami tak gorliwie — że ani za pół roku nie mogłem zdjąć peruki. Czesała mnie codziennie, często i w łóżku, gdyż, jak mówiła, nie miała czasu czekać, aż wstanę. Obmywała mi twarz, szyję, piersi i darzyła pieszczotami, które mnie podrażniały. Byłem młodszy od niej o trzy lata, to mnie przygnębiało, nie mogłem bowiem, wierzyć aby mnie naprawdę kochała. Kiedy dotykała mego ciała, mówiąc że tyję, płonąłem, nie okazując jednak niczem mego wzburzenia. Pocałunki jej mieszały mnie, później pozbyłem się tej nieśmiałości i całowałem ją z zapałem.
W jesieni przyjechało do doktora trzech nowych pupilów. Jeden z nich, piętnastoletni młodzieniaszek wkrótce wcale się spoufalił z Bettiną. Zauważyłem to wkrótce, a spostrzeżenie to natchnęło mnie pewnym rodzajem szlachetnej pogardy. Cordiani, syn dzierżawcy bez kultury umysłowej ni obyczajowej, nie mógł się mierzyć ze mną. Pierwszeństwo chyba zapewniał mu wiek dojrzalszy. Bettina zauważyła niebawem jakąś zmianę we mnie. Bo kiedy obsypywała mnie pocałunkami, czesząc mnie w łóżku, odtrącałem jej pieszczotliwe ręce. Wtedy podrażniona zawołała, że jestem zazdrosny o Cordianiego i oddaliła się śmiejąc się. W duszy uniosła mściwy zamiar, chciała ukarać moje zuchwalstwo.
Pewnego dnia przyniosła mi parę białych pończoch, powiedziała, że zrobiła je dla mnie umyślnie i że sama musi je przymierzyć. Przy owem przymierzaniu zauważyła, że mam brudne nogi, nie pytając o pozwolenie, poczęła je myć. Wstydziłem się okazać moje zmieszanie i nie sprzeciwiałem się. Bettina siadła na mojem łóżku i zapał swój o moją schludność posunęła zbyt daleko. Gorliwość jej sprawiła mi taką rozkosz, że nie chciałem jej przerywać. Potem popadliśmy w czułe usposobienie i przeprosiliśmy się. Bettina oddaliła się zadowolona, ja zaś pogrążałem się w przykrych rozmyślaniach. Zdawało mi się, żem zbeszcześcił Bettinę, żem nadużył zaufania jej rodziny, że popełniłem zbrodnię, którą tylko małżeństwem mogę okupić. Smutek oplątał mi duszę, który powiększył się jeszcze, bo Bettina nie przychodziła już do mego pokoju. Myślałem, że powstrzymuje ją wstyd, postanowiłem więc napisać, do niej list, aby ukoić jej skrupuły. List ów wydał mi się arcydziełem, zdolnem natchnąć Bettinę miłością i wynieść mnie ponad Cordianiego. Nie wyobrażałem sobie zresztą, aby się mogła wahać pomiędzy nim a mną.
Niedługo po odebraniu listu, Bettina powiedziała mi, że przyjdzie pojutrze do mnie. Lecz oczekiwałem jej daremnie, co mnie bardzo podrażniło. Przy obiedzie, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, zapytała mię Bettina, czy nie miałbym ochoty przebrać się za dziewczynkę i pójść w takiem przebraniu na bal do naszego sąsiada. Ona postara się o sukienkę i sama mi ją przymierzy. Wszyscy przyklasnęli tej myśli i ja się zgodziłem udawać dziewczynkę. Uważałem to jako dobrą sposobność, abyśmy wyrównali nasze nieporozumienia. Chciałem żyć odtąd w przyjaźni z Bettiną, unikając niespodzianek zmysłowych. Niespodziewane zdarzenie jednak, które twórcą istnej tragikomedii się stało, zniweczyło piękne zamiary.
Stary, zamożny krewny doktora Gozzi, mieszkający na wsi, przysłał pewnego dnia powóz po doktora, z prośbą, aby nie zwlekając przyjechał zaraz ze swym ojcem, gdyż leży na śmiertelnem łożu.
Stary Gozzi, który dopiero po kilku flaszkach wina umiał perorować, wychylił parę szklanek, przywdział strój odświętny i udał się w drogę razem ze synem.
Oto nadarzała się doskonała sposobność, którą należało wyzyskać. Bal u sąsiada, miał odbyć się za parę dni dopiero, niecierpliwość moja nie mogła znieść tak długiej zwłoki. Powiedziałem Bettinie, że drzwi mego pokoju, do sieni wiodące będą otwarte, i że oczekiwać jej będę. Obiecała przyjść. Do północy czekałem spokojnie, gdy jednak minęła godzina druga, trzecia i czwarta, a Bettina nie nadchodzła, wpadłem w gorączkę. Na dworze padał śnieg, drżałem nie z zimna jednak lecz z szału. Na godzinę przed świtem, w pończochach, przesunąłem się cichutko po schodach i stanąłem na straży przed drzwiami Bettiny. Były zamknięte, a ponieważ można je było tylko z wnętrza otworzyć, myślałem, że Bettina zaspała. Chciałem zapukać, lecz bałem się, aby pies nie począł szczekać na dziedzińcu. Znękany, nie zdolny zebrać myśli usiadłem na stopniu najniższym schodów. O brzasku dnia dzwoniąc zębami z zimna, postanowiłem powrócić do mego pokoju. W tem usłyszałem jakiś szmer w pokoju Bettiny. Ożywiony nadzieją, że to ona nadchodzi, zbliżam się do drzwi, w których zamiast upragnionej kochanki pojawia się Cordiani. Uraczył mnie potężnem kopnięciem, a potem podążył raźno ku izbie, w której mieszkał razem z dwoma braćmi Feltrini. Porwałem się, aby się pomścić na Bettinie. Nie byłaby uszła mej wściekłości, gdyby nie drzwi zamknięte. Począłem w nie walić piętami, pies zaś ujadał najlepsze w dziedzińcu. Pobiegłem do mego pokoju i zamknąłem się tam, na poły martwy. Oszukany, upokorzony, znieważony, snułem najczarniejsze plany zemsty. Z tych ponurych rozmyślań wyrwał mnie krzyk matki Bettiny wzywała na pomoc, do umierającej swej córki. W sercu mem nie było w tej chwili litości, żałowałem tylko, że śmierć uwolni ją od mojej zemsty. Koło łóżka Bettiny zebrała się cała rodzina. Nieszczęśliwa dziewczyna wiła się w strasznych kurczach, jej na poły obnażone ciało rzucało się w prawo, to w lewo, rękami i nogami odpychała przytrzymujące ją ramiona. Nie wiedziałem, co myśleć o tem.
Po upływie godziny Bettina zasnęła. Zawezwana położna i doktor wyrazili sprzeczne zdania co do tej dziwnej choroby. Śmiałem się w duchu, szukając tu wątku z nocną przygodą Bettiny. Musiała się zatrwożyć mojem spotkaniem się z Cordianim.
Następnego dnia matka Bettiny wmówiła doktorowi, że jej córka jest opętana. Doktor Gozzi począł więc egzorcyzmować Bettinę. Kiedy wyszedł szepnąłem dziewczynie do ucha: — Bądź spokojna, nie powiem nic. I kurcze ustały odrazu. Nazajutrz jednak chora popadła prawie w szał. Matka jej sprowadziła natychmiast z Padwy, najsłynniejszego zamawiacza szatanów, szpetnego kapucyna. Bettina jednak rzuciła mu w głowę kubek z miksturą, a Cordiani dostał także swą cząstkę, czemu niezmiernie rad byłem. Wtedy kapucyn dał za wygranę. Wieczorem Bettina zrobiła nam niespodziankę, pojawiając się przy stole. Gawędziła całkiem spokojnie, do mnie zaś zwróciła się z obiecanką, że przebierze mnie na jutrzejszy bal za dziewczynę. Poradziłem jej jednak, aby oszczędziła sobie trudu, a pamiętała o swem zdrowiu. Na to wyszła zaraz z pokoju. Rozbierając się znalazłem w mojej szlafmycy bilecik, pochwyciłem go i przeczytałem te słowa: „Pójdziesz ze mną na bal przebrany za dziewczynę, albo wyprawię taką awanturę, że gorzko pożałujesz swego uporu“. Odpisałem jej, że chcę unikać nadal sam na sam z nią, że chcę w niej widzieć siostrę, której przebaczyłem wszystko z serca, z duszy. I naprawdę, tak było. Następnego dnia szalała Bettina znowu i to tak strasznie, że sam doktor mniemał, iż ją szatan opętał. Postanowił zatem powierzyć ją staraniom Ojca Mancia. Był on wspaniałej postawy, jasne włosy otaczały na podobieństwo aureoli jego twarz tak piękną jak boga Apollina. Alabastrowo-białą, na której purpurowe wargi odcinały się żywo. Kiedy zbliżył się do łóżka Bettiny dziewczyna udawała, że śpi. Gdy zaś pokropił ją święconą wodą, rozwarła oczy, spojrzała na Ojca Mancia, pochyliła głowę na ramię, ramiona wdzięcznie opuściła i popadła w słodki sen. Mancia przyrzekł powrócić nazajutrz. Ody się pojawił prosił, byśmy wyszli z pokoju chorej. Zabawił tam trzy godziny, a kiedy nas zawezwał, znaleźliśmy Bettinę spokojną lecz smutną. Obiad spożyła w łóżku, wieczorem zjadła z nami wieczerzę, a na drugi dzień zachowywała się rozsądnie. Lecz nie była ona ani szalona ani opętana, jak to wyjaśni następujący szczegół. Doktor postanowił, abyśmy spowiadali się u ojca Mancia. Nazajutrz wręczyła mi Bettina liścik takie słowa zawierający: „Żaden z was niech się nie spowiada u ojca Mancia. Musisz temu przeszkodzić. Przekonam się, czy naprawdę jesteś moim przyjacielem“. Odpowiedziałem, że zastosuję się do jej prośby, lecz jej kochanka, Cordianiego, to niech poprosi sama. Odpisała mi natychmiast: „Od owej nieszczęsnej nocy nie mówiłam z Cordianim i nie chcę z nim więcej mówić. Tobie jedynie będę zawdzięczała ocalenie mej czci“. Postanowiłem zadość uczynić jej życzeniu. Przed nocą powiedziałem doktorowi, że sumienie nie pozwala mi spowiadać się u ojca Mancia. Poczciwy opiekun uszanował moje racje i przyrzekł do innego nas zaprowadzić kościoła. Lecz zraniłem sobie nogę i musiałem leżeć w łóżku. Tym sposobem znalazłem się sam z Bettiną. Przyszła do mnie i usiadła na mojem łóżku. Wyznałem jej, że moja miłość zmieniła się w nienawiść, lecz jej szczerość wzbudziła teraz przyjazne uczucia dla niej. Prosiłem, aby z mego powodu nie zrywała z Cordianim. Lecz Bettina usprawiedliwiała się mówiąc: — Serce mi się krwawiło owej nocy, gdym pomyślała o tobie. Czyż mogłam jednak przypuszczać, że tak długo stałeś pod drzwiami wśród zimna. Jeżeli kto bardziej godzien litości z nas obojga, to pewnie ja. Tak w niebie zapisano, abym rozum postradała, toteż tylko od czasu do czasu nim się pocieszam. Lada chwila mogą mnie znowu porwać konwulsje. Jestem najnędzniejszą osobą na świecie. Umilkła, zalewając się łzami. Byłem wzruszony, chociaż pomyślałem sobie: — Może prawdziwe, ale nieprawdopodobne. — Potem zapytałem, co mogę dla niej uczynić. — Jeżeli ci tego nie mówi twoje serce, to ja nie mogę niczego żądać. Później kiedyś żałować będziesz, iż niedowierzałeś moim cierpieniom, które z twojej powstały przyczyny. — Z temi słowy powstała, aby wyjść z pokoju. Zatrzymałem ją mówiąc, że jedynym środkiem, abym powrócił jej swą miłość, byłoby unikanie pięknego Ojca Mancia, to znaczy: recydywy. — To nie zależy odemnie — odpowiedziała. — Lecz dlaczegóż zowiesz go pięknym? Czyżbyś chciał mnie podejrzywać? — Nie podejrzywam — rzekłem jej na to, — gdyż, aby podejrzywać trzeba być zazdrosnym. Cóż jednak znaczy, że zabiegi Ojca Mancia wyprzedziły tak skutecznie, brzydkiego kapucyna starania? — Bettina oddaliła się na to. Niedługo potem powrócili wszyscy do domu. Po wieczerzy powiedziała mi służąca, że Bettinę napadły silne dreszcze i gorączka. Łóżko swe kazała postawić obok łóżka matki w kuchni. I znowu powątpiewałem w tę chorobę, przewidując w tem jakiś podstęp. Lecz następnego dnia gorączka się wzmogła do tego stopnia, że bredziła w malignie. Pokazała się ospa. Cordiani i obaj Feltrini nie mieli jeszcze tej choroby, dlatego oddalono ich od chorej. Ja zaś z jej matką doglądaliśmy Bettiny. Wyglądała przerażająco z głową opuchniętą, zaropiałemi oczami i z nosem potwornie bezkształtnym. Usta i gardło tak były pełne wrzodów, że zaledwie parę kropli miodu przełknąć mogła. Dziewiątego dnia choroby, proboszcz przygotował ją na śmierć, udzielając ostatniego namaszczenia. Stan jej pogarszał się z dnia na dzień, a pomimo jej strasznego wyglądu nie opuszczałem jej. Serce ludzkie jest niezmierzoną przepaścią. Bettina okazywała mi w tej chorobie najwyższą tkliwość. Trzynastego dnia spadła gorączka, chora cierpiała tylko nad wyraz od świerzbienia. Lecz żadne lekarstwo nie skutkowało tak jak moje słowa. Mówiłem jej: — Bettino, jeżeli będziesz się drapała, staniesz się taka szpetna, że cię już nikt kochać nie będzie. — Do Wielkiejnocy leżała jeszcze w łóżku. Dostałem także parę wrzodów, które pozostawiły ślady na mojej twarzy. Przynosiły mi jednak zaszczyt będąc dowodem mego serdecznego współczucia. Przekonała się też, że tylko ja jeden zasługiwałem na jej tkliwość. Kochała mnie też potem szczerze, tak samo jak i ja ją, nie myśląc jednak zrywać kwiatu, który los, wsparty przesądem, zachował małżeństwu. Lecz jakiemu! Bettina zaślubiła pewnego szewca, mianem: Pigozzi, który zrobił ją tak biedną i nieszczęśliwą, że brat musiał ją od męża odebrać. Gdy dobry doktor, w piętnaście lat później został arcypasterzem w San Giorgie, przyjął ją w swój dom. Przed ośmnastu laty odwiedziłem ją tam. Zastałem ją umierającą. W mojej obecności wyzionęła ducha w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym, w dwadzieścia cztery godzin po mojem przybyciu.


ŁUCJA.

Gdy ukończyłem uniwersytet w Padwie, powróciłem do Wenecji, gdzie na życzenie mego opiekuna, otrzymałem cztery pierwsze święcenia i jako młody „abbate“ wszedłem w najlepsze towarzystwa. Wprowadził mnie tam senator, pan di Malpiero. Był to bezzębny starzec, z tego też powodu jadł bardzo powoli i samotnie. Poradziłem mu przeto, aby postarał się o biesiadników, jedzących za dwóch. A ponieważ znajdował upodobanie w mojej rozmowie, ja zaś przekonałem go, że jego powolne żucie, służyło do nasycenia mego apetytu, jadłem bowiem tymczasem za dwóch, zapraszał mnie przeto codziennie na obiady. Pomimo wieku, nie zrezygnował z rozkoszy miłosnych. Obecnie kochał się w córce aktora, w Teresie Imer. Odwiedzała go codziennie, lecz w towarzystwie swej matki, która troszcząc się o zbawienie duszy opuściła wprawdzie scenę, lecz sprawy tego świata umiała z niebieskiemi sprawami pogodzić. Codziennie rano prowadziła córkę na mszę, co tydzień do spowiedzi. Po obiedzie zaś wiodła ją do zakochanego starca, który popadał we wściekłość, jeżeli odmówiła mu kiedy pocałunku. Byłem świadkiem jedynym tych czułych scen. Ponieważ u dam, należących do towarzystwa pana di Malpieri byłem w wielkiem zachowaniu z powodu mojej ogłady, zapytał mnie jaki mogę mieć pożytek z ich względów, przestrzegając mnie zarazem, abym ich czci, żadnem nie obraził słowem, bo mi nie uwierzy. Milczałem więc. Moją elegancję w stroju wyjawił jednak proboszczowi, który zagroził mi klątwą, jeżeli nie zmienię układu włosów. Nie myślałem wcale go usłuchać. Pewnego więc ranka, za sprawą mojej babki wśliznął się do mego pokoju i obciął mi pukle nad czołem od ucha do ucha. Di Malpieri jednak przysłał mi swego fryzjera, który potrafił tak ten błąd naprawić, iż jeszcze bardziej byłem zadowolony ze swego wyglądu. Chciałem się wprawdzie zemścić, całą rzecz przed sądem wyłożyć, lecz w jakiś czas potem di Malpieri przeznaczył mnie na mówcę kaznodzieja, co jako prezydent bractwa mógł uczynić. Byłem zachwycony, zaraz też zabrałem się do roboty, obierając temat, zapożyczony z Horacego: „Skarżą się, że spodziewana łaska, nie odpowiada ich zasługom“. Gdy byłem gotów, udałem się do proboszcza. Nie zastałem go, a czekając na niego poznałem jego siostrzenicę Anielę i zakochałem się w niej. Siedziała przy krosnach i wyszywała. Kiedy usiadłem przy niej, powiedziała mi, że radaby usłyszeć, jakto jej wtuaszek ostrzygł mi czuprynę. Miłość ta stała się mem nieszczęściem. Gdy proboszcz powrócił, nie zdawał się niezadowolony z mego zbliżenia się do siostrzenicy. Wziął moje kazanie, przeczytał i powiedział, że to jest piękna rozprawa, lecz nie kazanie. Chciał mi udzielić jednego ze swych kazań, lecz odmówiłem, później jednak zgodziłem się na prośbę pana di Malpieri. Kazanie moje wywołało wielkie wrażenie, przepowiadano, iż stanę się najznakomitszym kaznodzieją stulecia. Postanowiłem więc nim zostać. Prosiłem proboszcza o wskazówki, pozwalał mi więc odwiedzać się codziennie. Skorzystałem z tego, aby widywać Anielę. Była cnotliwą, wiedziała, że ją kocham, żądała jednak, abym wyrzekł się stanu duchownego i zaślubił ją. Pomimo mojej miłości nie mogłem się na to zdecydować, lecz odwiedzałem ją ciągle, mając nadzieję, że nakłoni się ku mym chęciom. Los jednak zniszczył moje marzenia. Proboszcz lubił moje kazania, polecił mi więc, abym kazał w dzień świętego Józefa. Kiedy mu przeczytałem tekst kazania, wpadł w zachwyt. Byłem wówczas młody i zarozumiały, mniemałem przeto, że nie potrzebuję uczyć się kazania na pamięć. Elokwencja moja powinna bowiem dobyć mię z biedy, gdyby pamięć zawiodła. Lekkomyślność owa nie wyszła mi na dobre. Zaraz od stołu poszedłem do kościoła. Wszedłem na ambonę z pełnym żołądkem a głową rozgrzaną. Z początku wszystko szło dobrze wkrótce jednak myśli mi się splątały, począłem się jąkać, a szmer wśród słuchaczy, przerywany, tu i ówdzie śmiechem tłumionym, skonfundował mnie do reszty. Czy naprawdę słabo mi się zrobiło, czy też udanem omdleniem chciałem się uratować, tego doprawdy niewiem. Upadłem, a kościelni zanieśli mnie do zakrystji. Nic nie mówiąc chwyciłem płaszcz i kapelusz, pospieszyłem do domu, spakowałem kuferek i ruszyłem do Padwy, aby tam złożyć mój trzeci egzamin. Po Wielkiejnocy powróciłem do Wenecji z tytułem doktora. Nie było już mowy o kaznodziejstwie.
O Anieli marzyłem wciąż. Jej powściągliwość podbudzała mnie, tak, że miłość stała mi się męczarnią. Gorąca moja krew pragnęła kochanki takiej jak Bettina, co zaspokaja miłość, a nie chce jej zgasić. Tymczasem namiętność moja, widna mi z oczu, podziałała na dwie siostry, przyjaciółki Anieli, które uczyły się razem z nią u tej samej hafciarki. Były one piękniejsze może od Anieli, a z pewnością tkliwsze, lecz miłość ślepą bywa. Na wszystkie moje zaklęcia Aniela odpowiadała, że chce zostać moją żoną. W takiej rozterce duchowej będąc przyjąłem wówczas zaproszenie hrabiny Monte Reale do Paseano, gdzie miałem znaleźć się wśród najbardziej wyszukanego grona. Tam zapomniałem na jakiś czas o mojej nieubłaganej Anieli. W zamku zajmowałem pokój bardzo ładny z widokiem na ogród. Gdy obudziłem się nazajutrz po mojem przybyciu, ujrzałem zachwycającą dziewczynę, która przyniosła mi kawę. Była ona młodziutka może czternastoletnia, lecz rozkwitnięta. Biała jak marmur, o kruczych splotach i dziecięcych, a przecież ognistych oczach, była prześliczna. Jej uczesanie i ubiór składający się z koszulki i krótkiej spódniczki, co odsłaniała najzgrabniejsze w świecie nóżki, dodawał jej uroku. Patrzyłem w nią jak w tęczę, było pościelone? — spytała. — Bardzo dobrze. Z pewnością to ty je ścieliłaś, moje dziecko. Jak się zowiesz? — Łucja. Jestem córką odźwiernego. To dobrze, że pan niema służącego. Będę usługiwała panu, myślę, że nie zarobię na gniew pana. Zachwycony takim wstępem siadam na łóżku, Łucja zaś pomaga mi wdziać szlafrok i milutko przytem gawędzi. Połowy z tego nie rozumiałem. Piłem kawę, tak samo zmieszany jak ona, olśniony jej pięknością. Usiadła w nogach łóżka, usprawiedliwiając się najpiękniejszym uśmiechem. Piłem jeszcze kawę, gdy weszli rodzice Łucji. Nie ruszyła się z miejsca, w ich wzroku zaś odbiła się pewna duma. Ci dobrzy ludzie złajali Łucję łagodnie i przeprosili mnie w jej imieniu, a dziewczątko odeszło. Kiedy wyszła rodzice Łucji nagadali mi mnóstwo grzeczności i wychwalali swą córkę. — To nasza jedynaczka — mówili. — Miłe, dziewczątko, cała nasza pociecha. Kocha nas i słucha, przytem zdrowa jak rybka i bogobojna. Jedną ma tylko przywarę. — Jakąż to? — Jest za młoda. — Urocza to przywara, z której się z czasem poprawi. Łucja weszła znowu, wesoła jak ptaszek, wymuskana, inaczej odziana. Złożyła mi sielski ukłon, a potem siadła na kolanach ojca. Prosiłem, aby usiadła na łóżku, lecz powiedziała mi, że w tej sukni niewypada. Zaiste zachwycająca niewinność. Czarujące dziewczątko pobiło Anielę, a nawet Bettinę. Nadszedł fryzjer, zacna rodzina odźwiernego opuściła mnie przeto, ja zaś po ukończeniu mej toalety, udałem się do hrabiny i jej czcigodnej córki. Dzień upłynął mi wesoło, jak zwykle na wsi, w dobranem kółku. Następnego ranka przyszła znowu Łucja tak samo powabna i niewinna. Nie zdawała sobie sprawy, że wdzięki jej mogą mnie rozpłomienić. Wyciągam ku niej rękę, lecz dziewczę cofa się, rumieni i głowę odwraca, aby ukryć zmieszanie. Trwało to chwilę, potem zbliżyła się znowu ku mnie, zdawała się wstydzić, że zachowała się niewłaściwie względem mnie. Wesołość jej powróciła, ja zaś, chcąc uśpić jej czujność, postanowiłem nazajutrz ograniczyć się tylko na rozmowie. W myśl moich zamiarów, powiedziałem jej, aby się położyła koło mnie. Jest bowiem chłodno, to się ogrzeje. — A nie będę panu przeszkadzała? — Nie. Ale gdyby twoja matka nadeszła, możeby się gniewała o to. — Nie pomyślałaby nic złego. — A czy to będzie tak całkiem bezpiecznie? — O! pan jest przecież bardzo grzeczny i jeszcze do tego abbate. — Pójdź więc. Ale pierwej zamknij drzwi. — Ale nie, jakżeby to wyglądało? Wreszcie położyła się koło mnie i coś tam gadała. Nie słyszałem tego zresztą. Bo, jeżeli nie chciała zadowolnić moich chęci, to wyglądałem na niedołęgę. Niefrasobliwość jej tak szczera, powstrzymywała mnie, bym zawiódł jej ufność. Wreszcie powiedziała, że już jest dziesiąta godzina, a gdyby stary hrabia Antoni nas tak zeszedł, toby z niej żartował. I wysunęła się z łóżka. Leżałem długo oszołomiony wichurą podbudzonych zmysłów i myśli chaosem. Nie chcąc się podbudzać, zadowolniłem się tylko tem, że siedziała na łóżku, podziwiając wciąż jej nieporównaną naiwność. Postanowiłem panować nad sobą, nie znając maksymy, że jak długo trwa walka, zwycięstwo niepewne. Matka Łucji przychodziła czasem wśród pogawędki mojej z dziewczynką. Gdy siedziała na mojem łóżku, ta dobroduszna kobieta, podziwiała jedynie moją dobroć, iż pozwalam na to. Po jej odejściu Łucja szczebiotała dalej swobodnie. Obecność tego aniołka dręczyła mnie okrutnie, a zarazem napawała roskoszą. Nieraz, gdy jej twarzyczka zaledwie o dwa cale oddaloną była od ust moich, jakże pragnąłem okryć ją pocałunkami. Lecz trzymałem się dzielnie, gdyż wiedziałem, że jeden, jedyny pocałunek, zniweczy całe panowanie moje nad sobą. Po dziesięciu lub dwunastu dniach, miałem do wyboru albo z tem skończyć, albo stać się zbrodniarzem. Trzeba było wybrać pierwsze, gdy wynik drugiego postanowienia i tak był niepewny. Wszak Łucja by się broniła z pewnością, drzwi zaś były otwarte i tak naraziłbym się na wstyd niechybny. Lecz coraz trudniej było utrzymać się w szrankach, ogień pożerał mnie poprostu, chiałem więc prosić Łucję, aby przestała mnie odwiedzać, lecz odkładając tę prośbę do dnia następnego, przepędziłem noc, zaiste okropną. Zaledwie ranek zabłysnął, Łucja przyszła z twarzyczką czarownym uśmiechem promienną, z włosami, spadającemi w nieładzie wdzięcznym i usiadła na mem łóżku. Lecz naraz zasmuciła się i spytała ze współczuciem: — Co panu jest? — Źle spałem tej nocy. — A dlaczego? — Bo chiałem pani powierzyć mój zamiar, który wzbudzi szacunek pani dla mnie. — Dlaczego abbate, obchodzi się dziś ze mną jak z jaką damą? A wczoraj mówił mi jeszcze: ty! Czy się na mnie gniewa? Przyniosę kawę, a potem powie mi wszystko. Nadchodzi wkrótce z kawą, piję ją z miną posępną. Łucja stara się rozweselić mnie, co jej się wreszcie udało. A że był przeciąg, zamknęła drzwi, a prosząc mnie, abym jej się zwierzył z tem utrapieniem ułożyła się obok mnie. Zrobiłem, co chciała, na poły martwy. Wtedy opowiedziałem jej wszystko, o mojej walce i moich męczarniach. Są tak srogie, że trudno je znosić dłużej, dlatego proszę, aby przestała mnie odwiedzać. Przejęty szczerością słów, byłem nad wyraz wymowny i rozpłynąłem się we łzach nareszcie. Dziewczątko wyznało, że moje łzy zasmucają ją bardzo. — Wszystko co pan powiedział, dowodzi, że mnie pan kocha. Lecz dlaczego się smucić? Mnie to przeciwnie bardzo cieszy. Jakaż w tem wina, że się panu podobam? Całą noc śniłam o panu, a przecież spałam bardzo dobrze i rankiem wstałam bardzo wesoła. Jeżeli miłość dla ciebie abbate jest męczarnią, to mi bardzo żal. Lub może nie jesteś pan powołanym do miłości? Zrobię wszystko co każesz, tylko nie przestanę cię kochać, choćby od tego zależało twoje uzdrowienie. Lecz, jeżeli musisz przestać mnie kochać, aby zdrowym być, to znajdź inny środek, mniej bolesny. Wziąłem anielską dziewczynę po raz pierwszy w ramiona mówiąc: — Tak droga Łucjo, możesz najsłodszą ulgę przynieść cierpieniu, co mnie pożera. Podaj mi twe boskie usta, co zapewniają mnie, że mnie kochasz. Przepędziliśmy godzinę w roskosznem milczeniu, które Łucja przerywała od czasu do czasu szeptem: — Czy ja nie śnię, więc to prawda? Nakoniec wysuwając się z mych objęć łagodnie, rzekła: — Muszę już iść. Wstała, przygładziła włosy, poprawiła sukienkę. Na to weszła jej matka. Poczciwina poczęła winszować mi dobrego wyglądu, a potem zwróciła się do córki, aby się zbierała na mszę. Łucja wyszła, niebawem jednak powróciła, mówiąc z prostotą: — Jeżeli zupełne twoje szczęście odemnie zależy, to używaj. Nie odmówię ci niczego. Kiedy mnie opuściła na poły upojonego, na poły strwożonego, pomyślałem, że stoję nad brzegiem przepaści i że nadludzkiej chyba trzeba siły, abym w nią nie runął. Przez cały wrzesień zostałem w Pascano, ostatnich nocy kilkanaście, Łucja spędziła w moich ramionach. Płonąłem z coraz to wzmożoną siłą, właśnie z powodu mojej powściągliwości. Zdaje mi się, że wtedy owoc zakazany najsłodszy, gdy się go zupełnie nie zrywa. Kiedy odjeżdżałem z Pascano, obiecałem Łucji, że powrócę znowu następnej wiosny. Gdy jednak później tam przybyłem, dowiedziałem się z przerażeniem, że Łucja uciekła z gońcem hrabiego, z widocznemi oznakami uwiedzenia. Nie byłem już dumny z mej powściągliwości, lecz się jej wstydziłem. Trapiła mnie myśl, że popchnąłem może to dziewczę w nieszczęście. Dopiero po dwudziestu latach dowiedziałem się, czego byłem sprawcą. Pewnego razu, podczas pobytu mego w Amsterdamie, odwiedziłem jakąś kawiarnię. Towarzysz mój wymówił głośno wśród rozmowy moje imię. Na to jedno z tych nieszczęśliwych stworzeń, zapełniających kawiarnię zbliżyło się ku mnie, szepcząc moje miano. Była to Łucja. Poznałem ją mimo nędzne oświetlenie. Stała się pospolitą dziewką, występkiem i chorobą zużytą, przedmiotem wstrętu.


ANITA I MARJETA.

W parę dni po powrocie do Wenecji, począłem znowu marzyć o Anieli. Myślałem, że uda mi się uzyskać od niej to, czem darzyła mnie Łucja. Przyjaciółki jej, które bywały z nią razem u hafciarki, znały jej wszystkie tajemnice i ganiły surowość Anieli. Dlatego wynurzyłem przed niemi moje żale i moją gorącą miłość. Nauczycielka haftu, stara dewotka zwróciła uwagę wuja Anieli na moje częste odwiedziny. Zrobił mi też pewnego dnia uwagę, że mogę zaszkodzić na sławie jego siostrzenicy. Słowa te uderzyły we mnie niby grom. Lecz przyjaciółki Anieli znalazły radę na moje strapienie. Były one sierotami, mieszkały u swojej ciotki, pani Orio, z dobrego domu wprawdzie, lecz nie zbyt zamożnej. Pani owa pragnęła znaleźć się na liście tych, którym Bractwo Przenajświętszego Sakramentu udzielało darów z łaski. Aniela bywała u niej co niedzieli, powiedziała też, że łączą mnie przyjacielskie stosunki z prezesem Bractwa di Malpiero, ponadto wmówiła jej, że kocham się w jednej z jej siostrzenic. Dama owa zaprosiła mnie więc do swego domu, gdzie poznałem starego jej przyjaciela prokuratora Rosa. Za pośrednictwem Teresy Imer Malpiero uwzględnił prośbę pani Orio, a gdy przyszedłem z tą dobrą wieścią w jej progi, oddała mi Anita bilecik, z poleceniem, abym go zaraz przeczytał. Pani Orio podziękowała mi gorąco, ucałowała mnie nawet, na co sobie mogła pozwolić mając trzydzieści lat więcej odemnie, poczem poszukałem kącika, aby odczytać liścik. Był on następującej treści: „Ciotka zaprosi pana na wieczerzę. Proszę tego zaproszenia nie przyjąć, lecz wyjść, skoro tylko siądziemy do stołu. Marjeta poświeci panu i wyprowadzi. Nie trzeba jednak oddalać się z domu, lecz wśliznąć się po cichutku na trzecie piętro i tam nas oczekiwać. Jak tylko pan Rosa odejdzie, a ciotka położy się spać, przyjdziemy. Zależeć będzie jedynie od Anieli, aby zgodziła się na nocną schadzkę. Życzę, aby się udała jak najlepiej.“. Co za radość! Kiedy powróciłem do salonu, podziękowała mi pani Orio jeszcze raz, zapewniając, że będę należał odtąd do przyjaciół domu. Kiedy nadszedł czas wieczerzy, wykramowałem tak wiarygodne usprawiedliwienia, że pani Orio musiała je przyjąć. Marjeta wzięła świecę, aby mnie wyprowadzić, lecz jej ciotka sądząc, że to Anita jest mą wybraną, kazała jej pójść ze mną. Idziemy więc głośno po schodach, Anita otwiera i zamyka drzwi z trzaskiem, gasi światło, powraca do towarzystwa, zostawiając mnie w ciemnościach. Wchodzę cichutko po schodach na trzecie piętro, otwieram drzwi panieńskiego pokoju i oczekuję szczęsnej godziny. Siedziałem pogrążony w rozkosznych marzeniach, gdy wtem wyrwał mnie z zadumy odgłos otwieranych i zamykanych drzwi wchodowych, niebawem zaś potem, wtargnęły moje dzierlatki z Anielą. Przyciągam ją ku sobie i rozmawiam z nią ze dwie godzny. Północ wybiła. Aniela użala się nademną, że nie jadłem kolacji, lecz tłumaczę jej, że to nic nie znaczy, wobec mego szczęścia. Dalej dowiaduję się, iż jestem więźniem w tej komnatce, klucz bowiem od bramy spoczywa pod poduszką pani Orio, która otworzy drzwi dopiero rano; kiedy podąża na mszę. Ja zaś mówię, że to czyni mnie najszczęśliwszym. Lecz niebawem poczyna się śmiać Anita, a za nią Marjeta, która z żałosną minką oświadcza, że świeca się dopala, będziemy więc musieli siedzieć w ciemnościach. Uradowałem się niezmiernie, lecz starałem się tego po sobie nie okazywać. Radziłem panienkom, aby się położyły spać do łóżeczek, ufając mej skromności. Poczęły się znowu śmiać. — Nie, nie, — mówiły. — Rozmawiajmy lepiej. Począłem więc zabawiać moje panie. Aniela nie była rozmowna, nie wiele też się odzywała, ujawniając więcej rozsądku aniżeli dowcipu.
Zwalczając moje argumenty, rzucała mi jakąś sentencję w głowę, niby kamyk z procy, lub też uchylała się w tył albo poprostu z nieznośną łagodnością odsuwała moje biedne ręce, które bożek miłości wzywał na pomoc. Niemniej jednak rozprawiałem i gestykulowałem w dalszym ciągu, nie tracąc animuszu. Ze zdziwieniem zauważyłem jednak, że moje strzały, nie w Anielę, lecz w obie siostrzyczki godzą. Położenie moje, zaiste dziwne było i dręczące, pociłem się przeto jak w łaźni. Świeczka już dogasała, Anita przeto wyniosła ją. W ciemnościach wyciągnąłem ramiona, aby objąć przedmiot mych pragnień, lecz chwyciłem jeno... powietrze. Aniela umknęła od mego boku. Przez całą godzinę prawiłem jej wszystko, co tylko instynkt zakochanego podsunąć może, aby ją skłonić do powrotu. Nakoniec począłem się niecierpliwić. — Żarcik ten — począłem — trwa za długo, jest zupełnie nie na miejscu, bo przecież nie mogę za tobą gonić. Dziwi mnie także twój śmiech. Wygląda to tak, jak gdybyś sobie ze mnie drwiła. Siadajże na dawnem miejsu. Ponieważ mówię do ciebie nie widząc cię, niechże przynajmniej moje ręce wiedzą o tem, że nie rozmawiam z powietrzem. — Uspokój się, słyszę każde twoje słowo. Byłoby jednak nieprzyzwoicie, abym przy tobie w ciemnościach siedziała. — Mamże więc tak czekać brzasku dnia? — Połóż się i śpij. — Podziwiam twoją nieroztropność. Czyżbym mógł zasnąć w tak podnieconem usposobieniu. Lecz dobrze, niech mi się zdaje, że gramy w ślepą babkę. I powstając, począłem wyciągniętemi rękami chwytać dokoła siebie. Lecz los mi nie sprzyjał, chwytałem Anitę lub Marjetę i o! jak jaki giupi Don Kiszot puszczałem je, gdy wymówiły swe imię. Miłość nie pozwoliła mi odczuć, jak śmiesznym byłem. Wciąż upędzałem się za Anielą, robiłem jej wyrzuty, przedkładałem, że przecież w końcu znaleść ją muszę.
Pokój był niewielki, wściekałem się więc poprostu, że mi się nie udaje. Wreszcie znużony, a więcej znudzony usiadłem i począłem rozmawiać z Anielą. Miałem przecież jeszcze godzinę czasu przed sobą, starając się przekonać ją i namówić, aby przy mnie usiadła. Uciekłem się wreszcie do prośby, a nawet do łez, lecz wszystko daremnie. Wtedy uniosłem się gniewem. Byłbym chętnie zbił to okrutne stworzenie, co znęcało się nademną przez parę godzin. Obrzuciłem ją przekleństwami, było w nich wszystko, co tylko zdeptana miłość wymyśleć może. Przysięgałem, że uczucie moje gorące zmieniło się w nienawiść. Groziłem jej, że ją zabiję. Nad ranem dopiero ucichły moję groźby i żale. Gdy tylko usłyszałem odgłos kroków w korytarzu na dole i zgrzyt klucza w zamku w bramie, porwałem płaszcz i kapelusz, gotów do odejścia. Lecz któż opisze moje wzruszenie, gdy zobaczyłem urocze oczy dziewcząt łzami zalane. Łzy te, wycisnęły moje obelgi! Wzruszenie moje było tak silne, że nie mogłem słowa wymówić. Długo, długo, nie byłem u pani Orio, aż mnie wezwała bilecikiem. Udałem się do niej zaraz tego samego wieczora. Anita i Marjeta przyjęły mnie ze zwykłą im serdeczną wesołością. Gdy odchodziłem wetknęła mi Anita w rękę kartkę. Aniela pisała mi: „Jeżeli masz odwagę, przepędzić ze mną jeszcze jedną noc, to nie będziesz się żalił na mnie. Kocham cię i pragnę z twych ust usłyszeć, czybyś mnie kochał jeszcze, gdybym zasłużyła na twą pogardę“. Milszy jednak był liścik Anity pełen dowcipu: „Aniela rozpacza po pańskiej stracie — pisała ona. Przyznaję, że to była straszna noc, którą pan spędziłeś u nas, lecz jestże to słuszne, ażebyś dlatego nie odwiedzał więcej pani Orio? Radzę, podjąć jeszcze jedną próbę. Aniela się poprawi, a pan odejdziesz zadowolony. Niech pan przyjdzie. Do widzenia“. Ucieszyłem się bardzo tymi listami, zaświtała mi myśl zemszczenia się nad Anielą, okazując jej chłodną wzgardę. Pierwszego dnia świątecznego wyruszyłem do pani Orio, wziąwszy dwie flaszki cypryjskiego wina i wędzony ozór. Nie zastałem jednak nielitościwej Anieli. Anita powiedziała mi, że przyjdzie ona dopiero wieczorem. Wszystko odbyło się jak pierwej, kiedy pani Orio zasiadła do stołu oddaliłem się w umówione miejsce, pełen zamiarów mściwych. W trzy kwadranse potem usłyszałem jak zamykają na dole drzwi sieni, niebawem też ukazały się Anita i Marjeta. — Gdzież jest Aniela? — Nie mogła przyjść — odpowiedziały. — Ależ ona drwi ze mnie, złapała mnie podstępem, aby znowu tryumfować nademną. Wiedziała, że jabym także nie pozostał jej nic winnym. — O! bardzo wątpię! — rzuciła Anita. — Nie powątpiewaj piękna Anito. Niechże cię przekona o tem, miła noc, jaką przepędzimy. — Ha! stosujesz się pan do tego co jest. Jednakże, pan będzie spał tutaj, my zaś na kanapie w drugim pokoju. Wśród uroczej pogadanki, skłoniłem dziewczęta, aby zjadły ze mną kolację, którą przyniosłem ze sobą. Przyniosły trzy nakrycia, chleb, ser parmezański i wodę. Śmieliśmy się wszystko troje i zabrali do dzieła. Nie przywykły do wina, toteż rozochociły się rozkosznie. Patrząc na nie, dziwiłem się, że nie zauważyłem wpierw ich wdzięków. Po naszej milutkiej biesiadzie usiadłem pomiędzy Anitą i Marjetą i całując kolejno ich rączki, pytałem, czy zechcą być mojemi prawdziwemi przyjaciółkami i czy pochwalają postępowanie Anieli. Odpowiedziały zgodnie, że wzruszyłem je do łez. — Pozwólcie mi więc mieć dla was tkliwość brata — ciągnąłem dalej, — za którą proszę w zamian o siostrzane uczucia wasze. W niewinności naszych serc, przyrzeknijmy sobie dozgonną wierność.
Ucałowałem je po raz pierwszy, i nie był to pocałunek ani kochanka, ani uwodziciela, zaiste. Lecz te niewinne pocałunki wznieciły w nas wkrótce płomienie. Zadziwiły nas one niemało, patrzyliśmy przeto na siebie milcząc, z minami poważnemi. Anita i Marjeta wkrótce potem wyszły z pokoju, zostawiając mnie z memi myślami. Byłoż w tem co dziwnego, że zakochałem się w obu uroczych dziewczątkach? Ładniejsze były od Anieli, Anita przewyższała ją ponadto dowcipem, Marjeta, łagodną naiwnością. Nie byłem na tyle zarozumiały, aby myśleć, że mnie pokochały. Sądziłem jednak, że moje pocałunki rozpłomieniły je tak samo, jak mnie ich pieszczoty. Postanowiłem oszczędzać ich niewinność, aby się samemu sobie nie stać wstrętnym.
Gdy więc powróciły znowu, przyrzekłem sobie, nie narażać się na słodycz ich całusów. Przepędziliśmy godzinę, mówiąc o Anieli. — Nie chcę jej już więcej widzieć — rzekłem. — Jestem przekonana, że ona pana kocha — powiedziała Marjeta, ze swą nieporównaną naiwnością. — Bo kiedy u nas nocuje, to tak mnie ściska i nazywa swoim kochanym abbate. Anita poczęła się śmiać, przysłaniając siostrze rączką usta. Lecz ta — naiwność, tak bardzo mnie podnieciła, że ledwie zdołałem zapanować nad sobą. Prawiłem jej tylko rozmaite rzeczy o jej wdzięku i piękności, a potem, począłem udawać, że jestem śpiący. Anita zauważyła to i rzekła: — Proszę nie robić ceremonji, lecz proszę położyć się do łóżka. My sobie pójdziemy spać do drugiego pokoju na kanapę. Może się pan rozbierać, my się nie będziemy patrzyły. — Tego się nie obawiam. Nie mógłbym jednak zasnąć, myśląc, że wy czuwacie. — My się także położymy — rzekła Marjeta, — tylko ubrane. — To zakrawa na nieufność względem mnie. Czy uważacie mnie za uczciwego człowieka? — Z pewnością. A więc złóżcie tego dowód. Połóżcie się u mego boku, daję wam słowo honoru, że nie nadużyję waszego zaufania. Naradzały się ze sobą po cichu, potem Marjeta powiedziała mi, abym się położył, a jak tylko zasnę, one przyjdą.
Na to rozebrałem się i życząc im dobrej nocy wszedłem do łóżka. I naprawdę zasnąłem, dopiero, kiedy Anita i Marjeta układły się obok mnie, zbudziłem się, udawałem jednak, że śpię dalej. Leżałem cicho, aż do tej chwili, kiedy sądziłem, że usnęły. Wtedy zwróciłem się ku leżącej po mojej prawej stronie z moimi hołdami. Nie wiedziałem, która to z nich Marjeta czy Anita, bo światło było zgaszone. Udawała, czy też spała naprawdę. Potem zwróciłem się ku drugiej pięknej. Jej palące pocałunki zdradziły mi Anitę. Powiedziałem jej to. — Tak to ja — szepnęła. — Jeżeli będziesz wierny, to szczęśliwe jesteśmy ja i moja siostra. — Aż do śmierci, moje aniołki. A ponieważ to wszystko, co się stało, miłości jest dziełem, nie mówmy już nigdy więcej o Anieli. Wstańmy moje drogie i przysięgnijmy sobie dozgonną przyjaźń. A kiedyśmy wstali dokończyliśmy naszej uczty, zjadając resztki biesiady i mówiąc setki słów, które żar miłości podsuwa. Nazajutrz odwiedziłem panią Orio, podczas mojej bytności Anita znalazła sposobną chwilę aby mi wręczyć list i pakiecik. Zawierał on odcisk klucza na wosku, słowa listu zaś zachęcały mnie, abym kazał sobie sporządzić klucz i przepędzał noce na górze, ile razy będę miał ochotę. Każdego tygodnia poświęcałem jedną noc uroczym siostrzyczkom. A później, ile razy z podróży moich powracałem do Wenecji, odwiedzałem zawsze Anitę i Marjetę.


LUKRECJA.

Ta miłość, moja pierwsza, była zupełnie szczęśliwa, nie zaciemniona przeszkodami, ni żadnem wyrachowaniem nie splamiona. Lecz niefrasobliwe moje szczęście miało wkrótce doświadczyć zmiany. Właśnie zmarła mi babka. Niedługo potem dostałem od matki list z Warszawy, gdzie występowała w teatrze. Pisała mi, że zwinąć dom w Wenecji musi, opiekun zaś mój i mojej siostry zaopatrzy nas należycie. Co do mnie, to poznała ona mnicha z Kalabrji, który na jej prośby, zaniesione do królowej Polski (jest siostrą królowej Neapolu) został biskupem w Martorano, w Kalabrji. Za jakie pół roku, przybędzie biskup do Wenecji, skąd mnie zabierze i zaopiekuje się mym losem. A zatem żegnaj Wenecjo! Gwoli tej myśli, począłem wyprzedawać meble, aby sobie przysporzyć pieniędzy, co ściągnęło mi niesnaski z opiekunem, panem Grimani, które się tem zakończyły, że oddano mnie do seminarjum duchownego, a ponieważ z powodu awantury w sali sypialnej, którą mieliśmy wspólną, nie chcieli mnie tam zatrzymać, dostałem się więc do fortu świętego Andrzeja.
Kiedy nareszcie biskup przybył, nowe rozczarowanie! Biskup nie mógł wziąć mnie zaraz ze sobą, miałem podążyć za nim przez Ankonę, Rzym, Neapol. Pieniądze na podróż miałem dostać w Ankonie. Podróż ta obfitowała w różne przygody. Dokończyłem ją dzięki szalbierstwu, sprzedając handlarzowi win sekret, zapomocą którego, mógł potroić ilość swego wina. Nareszcie dobrnąłem do mego biskupa. Lecz znalazłem go w dosyć biednem otoczeniu. Nie było w owem Martorano żadnego towarzystwa, ni biblioteki. Nie było tutaj co robić. Zaraz nazajutrz prosiłem biskupa o błogosławieństwo, zachęcając go aby wyruszył ze mną, tłumaczyłem mu, że wszędzie możemy znaleźć szczęście. Zaśmiał się na to, polecił jednak samemu jechać, dał mi bilet do niejakiego obywatela w Neapolu, który miał mi wypłacić sześćdziesiąt dukatów. W Neapolu wszedłem w grono najlepszego towarzystwa i używałem tam życia na koszt pewnego jegomościa, którego poznałem jako potomka innej gałęzi rodu Casanova i który powitał we mnie z radością swego krewnego. Z ciężkiem sercem opuszczałem Neapol, aby udać się do Rzymu. Starając się coprędzej rozprószyć mój smutek, począłem też pilnie przyglądać się moim towarzyszom podróży w dyliżansie pocztowym. Najprzód zauważyłem u mego boku pewnego jegomościa dochodzącego pięćdziesiątki może, wcale miłego wyglądu. Zachwyciły mnie jednak dwie postaci niewieście, siedzące naprzeciw mnie. Młode i powabne, gustownie przybrane i pełne wdzięku, wabiły ku sobie spojrzenia. Obecność ich mile działała, chociaż ciężko mi było na sercu i nie byłem usposobiony do gawędy. Dojechaliśmy do Aversy w milczeniu, przystanek tutaj był krótki, tyle tylko aby nakarmić zmęczone muły. Toteż nikt nie wysiadał z dyliżansu. W drodze z Aversy do Kapuy nie otworzyłem ust ni razu, dziwne to było tem bardziej, że towarzystwo moje było bardzo gadatliwe. Cieszyłem się w duchu dialektem neapolitańskm jegomościa i piękną mową obu dam, były to Rzymianki. Było to z mojej strony prawdziwem bohaterstwem siedzieć naprzeciw tak czarujących kobiet pięć godzin i nie zwrócić ku nim ani słowa, nie uraczyć je ani jedną grzecznostką.
Dotarliśmy wreszcie do Kapuy. Tutaj zatrzymaliśmy się w gospodzie, gdzie nam przypadł w udziale pokój o dwóch łóżkach. We Włoszech, rzecz nader zwykła. — Będę miał więc zaszczyt, spać przy księdzu dobrodzieju — rzekł do mnie Neapolitańczyk. Odpowiedziałem mu bardzo poważnie, że zostawiam mu swobodny wybór, na co zaśmiała się jedna z pań, ta właśnie, która szczególniej wpadła mi w oko. Śmiech ten poczytałem sobie za dobrą wróżbę. Przy wieczerzy, wśród swobodnej rozmowy, znalazłem zarówno tyle godności ile dowcipu i gładkiego obyczaju. Po wieczerzy zszedłem na dół, do woźnicy, zapytać go, kim byli podróżni. Ów pan, był to adwokat, jedna z dam zaś była jego małżonką, nie wiedział tylko, która.
Kiedy powróciłem idąc za podszeptem grzeczności, położyłem się zaraz do łóżka, aby panie mogły swobodnie się rozbierać. Rano zaś wstałem pierwszy, wyszedłem i powróciłem dopiero na śniadanie. Podano doskonałą kawę, którą też chwaliłem bardzo, na co przyrzekła mi jedna z dam, ta, bardziej urocza, że będę pił taką w czasie całej podróży. Po śniadaniu pojawił się cyrulik, aby ogolić adwokata, a kiedy golibroda zaofiarował mi także swoje usługi, odpowiedziałem mu, że ich nie potrzebuję. Odszedł mrucząc pod nosem, że broda jest nieschludną rzeczą.
Kiedy siedzieliśmy już w powozie, adwokat zauważył, że każdy cyrulik jest zuchwały. — Czyż ja mam doprawdę brodę — spytałem. — Tak sądziłam — odpowiedziała mi moja piękna. — No, to każę ją w Rzymie zgolić, bo po raz pierwszy spotyka mnie taka wymówka. — Moja droga, lepiej ci było milczeć — zauważył adwokat. — Pan może jedzie do Rzymu, aby zostać Kapucynem. Począłem się śmiać z takiego przypuszczenia, nie chcąc mu jednak zostać dłużnym odpowiedzi, rzekłem, że odpadła mi chętka do tego, od kiedy ujrzałem panią. — To barzo niesłusznie — zaśmiał się wesoły Neapolitańczyk. — Moja żona lubi bardzo Kapucynów i jeżli się jej pan chce podobać, nie trzeba zmieniać zamiaru. Te żartobliwe gawędy, torowały drogę przeróżnym krotofilom, toteż dzień upłynął nam bardzo mile. Wieczorem zaś, skąpą wieczerzę w Garillano, wynagrodziła nam różnorodna i dowcipna rozmowa. Moja poczynająca się skłonność wzrastała, dzięki uprzejmości tej, która ją wznieciła. Nazajutrz, jak tylko wsiedliśmy do powozu, zapytała mnie owa miła dama, czy zamyślam zatrzymać się jakiś czas w Rzymie. Odpowiedziałem, iż nie znając tam nikogo, obawiałbym się nudów. — Tam lubią bardzo obcych — rzuciła mi na to — jestem pewna, że się pan w Rzymie będzie podobał. — Mogę więc mieć nadzieję, że pani pozwoli ofiarować sobie moje usługi? — Wyświadczasz nam pan zaszczyt — powiedział adwokat. Oczy moje spoczęły na jego zachwycającej żonie, która się zarumieniła, udałem jednak, że tego nie zauważyłem. Wśród ciągłej gawędy upłynął ten dzień podobnie jak i poprzedni. Nocowaliśmy w Terracina, tam znów dostaliśmy pokój o trzech łóżkach, dwóch wąskich, a jednem szerokiem, stojącem na środku. Było to naturalne, że obie panie, obie siostry położyły się w owe szerokie łóżko. My zaś z adwokatem, odwróciliśmy się doń plecami i rozmawialiśmy dalej. Gdy panie już się ułożyły do snu, adwokat poszedł do łóżka, na którym leżała jego szlafmyca, ja zaś do drugiego, oddalonego na szerokość stopy od owego szerokiego łoża. Zauważyłem, że przedmiot mych zachwytów znajduje się po mojej stronie. Pomyślałem więc bez przechwałki, że chyba to nie jest zrządzeniem przypadku. Zgasiłem światło i położyłem się, przerabiając zamiar w myślach, który nie ośmieliłem się ani odrzucać, ani też wykonać. Napróżno zwoływałem sen. Słaby przebłysk światła, padający na uroczą kobietę w łóżku, nie dozwolił mi zmrużyć oczów. Walczyłem z sobą godzinę całą, gdy w tem zobaczyłem mą piękną wysuwającą się cichutko z łóżka i okrążającą je. Potem widziałem, jak położyła się obok swego małżonka, który prawdopodobnie się nie przebudził. Nie słyszałem bowiem ni szmeru. Zdjęty gniewem i wstrętem zwoływałem sen całą mocą i zasnąłem. Zbudziłem się dopiero rano. Piękna leżała znowu w swem łóżku, wstałem, ubrałem się szybko i wyszedłem. Dopiero w chwili wyruszenia w dalszą drogę, gdy wszyscy siedzieli już w powozie, powróciłem do gospody. Urocza pani z milutką minką skarżyła się, że nie piłem kawy, którą przecież chwaliłem. Powiedziałem na to, że miałem ochotę na przechadzkę. Nie spojrzałem nawet na nią i pod pozorem bolu zębów, nie odzywałem się ni słowem.
Kiedy przybyliśmy do Piperno, piękna pani znalazła sposobność, aby mi powiedzieć, że mój ból zębów był udany. Wyrzut ten był mi wcale miły, lecz nie rozchmurzyłem się i nie rozgadałem. I tak stanęliśmy na nocleg w Sermoneta. Było jeszcze wcześnie, urocza dama zauważyła, że dzień piękny i że chciałaby się przejść. Prosiła mnie, abym jej podał ramię. Grzeczność nie pozwoliła odmówić, lecz byłem w złym humorze. Adwokat z siostrą swej żony szli za nami w niejakiem oddaleniu. Kiedy oddaliliśmy się jeszcze więcej zdobyłem się na zapytanie, dlaczego nie wierzyła w mój ból zębów. — Powiem szczerze — rzuciła z prostotą. — Bo zachowanie się pana było zbyt różne od dawnego, przez cały dzień nie spojrzał pan na mnie ani razu. Nie rozumiem skąd taka zmiana humoru, — Z pewnością nie bez powodu. Pani jednak nie jest zupełnie szczera. — Myli się pan, jestem nią. Jeżeli dałam powód do tej zmiany, to albo go nie znam, albo znać nie powinnam. Proszę mi powiedzieć, w czem zawiniłam? — Niema winy, gdzie niema prawa do wyrzutów. — Proszę mówić otwarcie. — Obowiązek zakazuje mi nazwać ten powód. — A więc dobrze, jeżeli obowiązek zakazuje panu wskazać powód zmiany humoru, to niechże panu zakaże również okazać tę zmianę. Uczucie delikatności zmusza czasem grzecznego mężczyznę ukrywać pewne uczucia... kompromitujące. Jestto przymus, który sobie nakłada duch, lecz ma on swoją wartość, jeżeli przyczynia się do tego, aby uczynić owego człowieka milszym, co sobie ów przymus zadaje. Wywody te tak ściśle pojęte, kazały mi się zarumienić ze wstydu. Wyznałem mój błąd, przyciskając usta do jej pięknej rączki. — Nie mówmy więcej o tem — rzuciła urocza pani. I spojrzała na mnie oczyma tak pełnemi przebaczenia, iż nie sądziłem jakobym powiększył mą winę, odejmując wargi od jej dłoni, a składając je na jej uśmiechniętych, rozchylonych usteczkach. Szczęściem upojony ze smutku wpadłem w radość, ta zmiana zaś była tak nagła, że stała się ona powodem do żartów. Adwokat robił sobie krotofilę z mego bolu zębów i z przechadzki, która mnie uleczyła.
Następnego dnia popasaliśmy w Velletri a nocowali w Marino. Znaleźliśmy tam dwa przytulne pokoiki i doskonałą wieczerzę. Byłem z moją czarującą Rzymianką w najlepszem porozumieniu, dzięki owemu tkliwemu zadatkowi. W powozie nie wiele mówiliśmy spojrzeniami, lecz siedząc naprzeciw mieliśmy sposobność użyć symbolicznej rozmowy... stopami. Adwokat powiedział mi, że udaje się do Rzymu, z powodu pewnej duchownej sprawy. Tam zamieszka u swej świekry, którą żona jego bardzo pragnęła odwiedzić. Nie widziała jej bowiem od czasu zamęścia, to znaczy od dwóch lat. Siostra żony jego zostanie prawdopodobnie w Rzymie. Zaślubi bowiem urzędnika z banku Świętego Ducha. Adwokat obdarzył mnie swym adresem, ja też przyrzekłem solennie odwiedzić moich miłych towarzyszów podróży. Jedliśmy właśnie wety, kiedy moja piękna, podziwiając moją tabakierkę rzekła do swego męża, że chciałaby mieć podobną. — Kupię ci taką chętnie — moja droga — odpowiedział. — Niech pan kupi moją tabakierkę — uśmiechnąłem się. — Dam ją panu za dwadzieścia uncji, które pan wypłaci oddawcy przekazu, wystawionego przez pana. Winienem taką sumę pewnemu Anglikowi, będzie mi bardzo miło, skwitować się z nim. — Tabakierka pańska, mój abbate, warta jest dwadzieścia uncyj. Wypłacę ci je pod tym warunkiem jedynie, że natychmiast przyjmiesz zapłatę. Rad będę, widząc to cacko w rękach mojej żony, jako wspomnienie miłe z podróży. Żona adwokata chcąc wejść w myśl moją prosiła męża, aby załatwił tę sprawę, jak tego pragnąłem. On zaś zauważył na to: — Czyż nie widzisz, że ów Anglik istnieje tylko w wyobraźni? Nigdy się nie zgłosi, a więc tabakierkę otrzymaliśmy w podarunku. Niedowierzaj temu abbate, to jest wielki oszust. — Nie sądzę — wymówiła piękna pani, patrząc na mnie — aby oszuści tak wyglądali. Ja zaś przybrałem smutną minę i z westchnieniem oświadczyłem, iż pragnąłbym być bardzo bogatym, aby często podobne popełniać oszustwa. Zakochanym lada drobnostka przysparza smutku lub radości.
W pokoju, w którym zastawiono wieczerzę znajdowało się jedno łóżko, w przyległej zaś alkowie bez drzwi, drugie. Panie wybrały naturalnie alkowę, adwokat zaś położył się przedemną do łóżka, w którem mieliśmy spać razem. Życzyłem paniom dobrej nocy i ułożyłem się do snu, z tym zamiarem, abym całą noc był wierny Morfeuszowi. Lecz można sobie wyobrazić mój gniew, gdy zauważyłem nieznośne trzeszczenie łóżka, tak silne, że mogłoby umarłego zbudzić. Nie ruszałem się wcale, dopóki mój towarzysz nie usnął, a kiedy już zachrapał na dobre, chciałem się z łóżka wysunąć. Lecz owo skrzypienie budzi adwokata, który wyciąga ku mnie rękę. Czując, że jestem u jego boku zasypia znowu. Po upływie pół godziny chcę ponowić próbę, która z takich samych powodów pełznie na niczem. Daję więc za wygranę. Bożek miłości jednak, to figlarz nielada, przeciwności są właśnie jego żywiołem. A ponieważ jego istnienie zależne jest od zadowolenia owych istot, które mu gorliwie hołdują, więc, w chwili, gdy zda się, zamiera wszelka nadzieja, doprowadza rzecz do pomyślnego końca. Począłem już usypiać zrezygnowany, gdy naraz rozległ się hałas straszliwy. Na ulicy padły strzały, w ślad za niemi dały się słyszeć krzyki. Biegano po schodach do góry i na dół, nakoniec zapukano gwałtownie do naszych drzwi. Adwokat przerażony pyta mnie, coby to takiego było. Udając obojętnego, mówię, że nic niewiem i że chcę spać. Przestraszone panie jednak proszą o światło. Nie spieszę się zanadto. Adwokat wstaje aby postarać się o światło, ja wstaję za nim, a kiedy drzwi zamykam, rzucam je trochę za silnie, tak, że klamka zaskoczyła. Nie mogę ich więc otworzyć bez klucza. Zbliżam się do pań, aby je uspokoić. Przedkładam im, że adwokat niebawem powróci i opowie nam co to za awantura. Zarazem nie tracąc drogiego czasu, zaznaczam się w sentymencie, zachęcony słabym oporem. Mimo moją ostrożność, łóżko się załamuje i oto leżymy wszystko troje w nieładzie. Adwokat powraca i puka, siostra wstaje, na prośby mojej miłej, podchodzę ku drzwiom i mówię adwokatowi, że nie mogę go wpuścić bez klucza. Kobiety stoją za mną, wyciągam rękę, a ponieważ ją odtrącają, przypuszczam, że to była siostra i z większem powodzeniem zwracam się w drugą stronę. Zgrzyt klucza w zamku oznajmia, że drzwi się otworzą lada chwila, spieszymy więc do naszych łóżek. Adwokat wchodzi, spieszy do pań, aby ukoić ich trwogę i wybucha śmiechem na widok zawalonego łóżka. Woła mnie, abym się ucieszył tym aspektem, jestem jednak za skromny, abym się ku temu nakłonił. Na to opowiada mi, że zgiełk powstał stąd, iż oddział niemieckich żołnierzy, napadło wojsko hiszpańskie, którzy cofnęli się, rozsypując się w tyraljery. Po upływie kwadransa wszystko ucichło i zapanował spokój. Adwokat podziwiał moją niezwykłą zimną krew, położył się i zasnął niedługo. Ja nie zmrużyłem już oka i wstałem o świcie. Na śniadanie powróciłem z przechadzki, a kiedy piliśmy znakomitą kawę, zauważyłem, że siostra mojej miłej, dąsa się na mnie. Cóż mi to jednak znaczyło, gdy patrzyłem w zadowolone oczy mej Lukrecji! Do Rzymu przybyliśmy bardzo wcześnie. Zatrzymaliśmy się na śniadanie w la Torre, a ponieważ adwokat był w dobrym humorze, nastroiłem się tak samo i przepowiadałem mu narodziny syna, wzywając żartobliwie jego żonę, aby mu to przyrzekła. Nie zaniedbałem także powiedzieć siostrze mej ubóstwianej, wiele grzeczności, aby ją przeprosić za łóżko zawalone. Przy rozstaniu, przyrzekłem me odwiedziny u donny Cecylji, matki mej ukochanej. Zaledwie się w Rzymie rozejrzałem, przebrałem się na modłę rzymską i ogoliłem, sprawiając tem niespodziankę adwokatowi i damom. Starałem się zrobić jak najkorzystniejsze wrażenie na donnie Cecylji, co mi się też i udało, gdyż jak odchodziłem, szepnął mi adwokat, że jego świekra pragnie zaliczać mnie do przyjaciół domowych. W Rzymie pozyskałem życzliwość dygnitarzy kościelnych szczególniej kardynał Acquariva zajął się mną gorliwie.
W ojcu Georgjuszu znalazłem znakomitego mentora, który mi wskazywał jakiemi iść ścieżkami, aby przebrnąć przez intrygi i niebezpieczeństwa rzymskiego dworu. Zdziwiło mnie niezmiernie, iż był już powiadomiony o mojej bytności u pani Cecylji, przestrzegł, aby zbyt często tam nie bywać. Westchnąłem, na co on wyruszył ze sentencją: — Pamiętaj, że rozsądek ma najgorszego wroga w sercu. To mnie dotknęło bardzo, bo kochałem Lukrecję. Za parę dni odwiedziłem ją wieczorem. Zauważyła mój smutek. Powiedziałem, że jestem na pogrzebie mojej swobody, z powodu rozlicznych zajęć nie będę więcej jej panem. Zawsze żartobliwy adwokat zauważył, że owa melanchoija pochodzi niechybnie z miłości, bo pewnie kocham się w jego żonie. Na co świekra zrobiła mu uwagę, aby nie bawił się w nieustraszonego. Pożegnałem tę miłą rodzinę w jaką godzinę, pożerany ogniem namiętności. Przybywszy do domu zająłem się pisaniem, a mianowicie złożyłem odę, którą następnego ranka posłałem adwokatowi, pewnym będąc, iż dostanie ją jego żona. Lukrecja bowiem zamiłowana była w poezji. W ciągu dnia odwiedził mnie adwokat. Powiedział mi, że niech sobie nie myśli, aby się dał złapać na moje rzadkie odwiedziny. Wie doskonale, że kocham się w jego żonie. Zaprasza mnie więc na śniadanie do Testaccio. — Moja żona umie pańską odę na pamięć — dorzucił. — Powiedziała ją narzeczonemu Anieli, który pała ciekawością, poznania pana. Przyrzekłem przybyć powozem w dniu oznaczonym. Doznałem tej rozkoszy, że powracałem z tej wycieczki we dwoje z Lukrecją, niestety droga trwała jeno pół godziny. Aby wychylić czarę szczęścia do dna, zaprosiłem całe towarzystwo na wycieczkę do Frascati. Umówiliśmy się na dzień niezbyt odległy. Tegoż dnia zajechałem moim miękko wyścielonym powozem przed dom pani Cecylji. Wycieczka zapowiadała się rozkosznie. Po zamówieniu wykwintnego obiadu, udaliśmy się do willi Ludovisi, a ponieważ mogliśmy się zabłąkać, daliśmy sobie schadzkę o pierwszej godzinie w gospodzie. Pełna uprzejmości świekra ujęła pod ramię swego zięcia, Anielę prowadził narzeczony, Lukrecja więc przypadła mi w udziale.
O! rozkoszy! Mała siostrzyczka Urszula biegała na wyścigi ze swym braciszkiem. Niedługo więc zostaliśmy sami. Umówiliśmy się, że znowu powrócimy razem w powozie. — Uwielbiam cię — mówiłem Lukrecji. — Tyle dni spędzam bez ciebie, aby sobie zapewnić jeden szczęśliwy. Jesteś pierwszą kobietą, przy której poznałem tajemnicę prawdziwej miłości. Niema drugiej takiej kobiety w całych Włoszech! Będę bardzo nieszczęśliwy, kiedy odjedziesz. — Ty jesteś także moją pierwszą miłością — rzekła Lukrecja — i z pewnością będziesz ostatnią! Szczęśliwe kobiety, które pokochasz po mnie. Nie jestem zazdrosna, tylko boli mnie myśl, że one nie będą cię tak kochały, jak ja kocham. Oczy moje napełniły się łzami, Lukrecja widząc to, rozpłakała się także. Usiedliśmy na murawie, pijąc rozkosz upojnych pocałunków. O! jakże słodkie są łzy miłości, jeżeli kochankowie wylewają je wśród pieszczot wzajemnych. — Oby nas tylko kto nie zeszedł — zauważyłem patrząc z lubością na czarowny nieład stroju Lukrecji. — Nie bój się — odpowiedziała — strzegą nas nasze duchy. Po chwili milczenia, gdy spoczywaliśmy przy sobie, szepnęła: — Czyż nie mówiłam ci? Tak, strzegą nas nasze duchy. Ach! jak on na nas patrzy! Spojrzenie jego pragnie nas uspokoić. Patrz na tego szatanka! Nic bardziej tajemniczego nie stworzyła natura. Podziwiaj go. To jest twój geniuszek albo mój. Myślałem, że zmysły się jej pomieszały. — Co mówisz, kochanie? Co mam podziwiać? Czy nie widzisz tego pięknego węża o pstrej skórze, który z głową wzniesioną patrzy na nas? Spoglądam we wskazanym rączką Lukrecji kierunku i spostrzegam węża mieniącego się barwami, który naprawdę patrzy na nas. Nie był to miły widok, nie chciałem jednak okazywać trwogi. — Nie boisz się tego węża? — spytałem. — Widok jego zachwyca mnie — rzekła Lukrecja. — Pewna jestem, że to jakieś bóstwo przybrało ten pozór. — A gdyby chciał rzucić się na ciebie? Przywarłam bym z całą siłą! do twej piersi, wyzywając węża. W twoich ramionach nie znam trwogi. Patrz, oddala się. To zwiastuje nam przybycie innych. Prędko, prędko! Poszukajmy innego schronienia, gdziebyśmy mogli ponowić nasze uciechy. Powstaliśmy i poczęliśmy iść powoli przed siebie, gdy na zawrocie pobliskiej aleji zobaczyliśmy panią Cecylję z adwokatem. Aniśmy ich nie wymijali, ani też ku nim zbytnio spieszyli, jak gdyby to rzeczą naturalną przecie, że ich spotykamy. Zapytałem pani Cecylji, czy jej córka boi się wężów? — O tak! to mały tchórz. Kiedy grzmi, to omdlewa ze strachu, na widok najmniejszego gada krzyczy w niebogłosy. Tutaj są węże, ale nie jadowite. Przejęło mnie zdumienie, byłem przed chwilą świadkiem cudu, jaki miłość zdziałała. W tej chwili nadbiegły dzieci, oddaliliśmy się od nich bez ceremonji. — Powiedz mi zachwycająca istoto, — powiedziałem do Lukrecji. — Cobyś zrobiła, gdyby zamiast węża, pojawił się twój mąż z panią Cecylją? — Nic. Czyż nie wiesz, że w takich uroczystych chwilach kochankowie należą tylko do miłości? — Czy sądzisz, że nas nikt nie podejrzywa? — Mój mąż, albo myśli, że nie jesteśmy zakochani, lub też nie przykłada wagi do drobnostek, na jakie sobie zazwyczaj pozwala młodość. Matka moja jest przenikliwa, domyśla się może prawdy, ale wie także, że takie sprawy już jej nie obchodzą. Moja siostra wie wszystko, wszak trudno jej chyba zapomnieć owe załamane łóżko. Ale ona jest rozsądna i nie myśli mnie oskarżać. Ona niema pojęcia jakie ja mam uczucie dla ciebie. Bez ciebie, mój przyjacielu, przeszłabym przez życie, nie mając o tem uczuciu jasnego wyobrażenia. To, co odczuwam dla męża... mam dla niego powolną łaskawość, jakiej stan małżeński wymaga. — Jest jednak bardzo szczęśliwy, zazdroszczę mu! Przez cały ranek powtarzaliśmy sobie wciąż oświadczenia miłosne, darząc się nawzajem ich dowodami. Obiad był wykwintny, podczas którego zasypy wałem uprzejmą panię Cecylję grzecznościami. Zgrabna moja szyldkretowa tabakierka, krążyła dokoła stołu. W chwili, kiedy znalazła się w rączkach Lukrecji, mąż jej powiedział, że może w zamian za nią ofiarować mi swój pierścionek. Ponieważ sądziłem, że jest mniej wart od tabakierki, zawołałem, że trzymam go za słowo. Lukrecja wsunęła tabakierkę do kieszeni, a ja wziąłem pierścionek.

Wypiliśmy kawę, zapłaciłem rachunek, a potem zabłąkaliśmy się w labiryntach willi Aldobrantini. Ileż słodkich wspomnień przywarło do tych miejsc! Zdawało mi się, że widzę moją Lukrecję po raz pierwszy. Spojrzenia nasze były płomienne, serca nasze biły od najtkliwszej tęsknoty, a instynkt kochanków kierował nas ku samotnym schronieniom, stworzonym zda się, aby się tam święciły tajemnice kultu miłosnego. Nie trzeba nam było słów, serca nasze rozumiały się. Po dwóch godzinach, podążyliśmy wolnym krokiem ku naszemu powozowi. W drodze zaś rozweselała nas wzajemność tkliwych zwierzeń. Wśród rozmowy Lukrecja moja powiedziała mi, że narzeczony jej siostry ma piękny dom w Tivoli. Z pewnością zaprosi nas tam. Wycieczka przeciągnie się do późna i
trzeba będzie zanocować. — Zaklinani miłość — dodała moja kochanka — aby dozwoliła nam spędzić tę noc tak, jak dzisiejszy dzień szczęśliwy.

Parę razy jeszcze oddawaliśmy się rozkoszom miłości, szczęście to jednak nie długo trwało, bo sprawa męża Lukrecji była na ukończeniu. Pewnego dnia wśród wynurzeń przyjaźni oznajmił mi adwokat, że nazajutrz wyjeżdżają. Oba te ostatnie wieczory przepędziłem u Lukrecji, a w dzień odjazdu, wyprzedziłem ich, aby zrobić im niespodziankę na pierwszym ich etapie podróży. Ponieważ jednak adwokat z powodu nieprzewidzianych przeszkód, o cztery godziny później dopiero mógł wyruszyć, przeto nadjechali oni następnego dnia w południe. Po uczcie pożegnalnej powiedzieliśmy sobie ostatnie, bolesne: — Bądź zdrów! — Bądź zdrowa!... Oni udali się w dalszą drogę, ja zaś powróciłem do Rzymu.


BELLINO.

Znajdowałem się w szczęśliwem stadjum mego życia. Ulubieniec Jego Eminencji, ulubieniec wykwintnego towarzystwa rzymskiego, mogłem marzyć o przyszłych godnościach i zaszczytach. Lecz, los bywa nieubłaganym, niestety! Córka mego nauczyciela francuskiego języka, prosiła mnie, abym zaniósł jej ukochanemu wieści od niej. Surowy ojciec bowiem, strzegł jej pilnie. Byłem parę razy tym pośrednikiem, aczkolwiek niechętnie, a dziewczyna uważała mnie odtąd za życzliwego przyjaciela. Ta moja uprzejmość stała się dla mnie nieszczęsną. Kochankowie postanowili uciec. Tej samej nocy jednak, kiedy zamiar swój wykonać zamierzali, napadli na nich nasłani łotrzykowie, którzy tylko starą służącą pochwycili. Dziewczyna zaś w przebraniu księdza uciekła i schroniła się do mego pokoju. Została tam całą noc, a chociaż spaliśmy w jednem łóżku, przekonałem się, że współczucie może nakazać milczenie żądzy. Udało mi się następnego ranka, w sposób podstępny, dziewczynę oddać pod opiekę kardynała, który zajął się nią życzliwie i umieścił w klasztorze. Lecz dowiedziano się, że jestem w przyjaźni z nią i z jej uwodzicielem, młodym doktorem. Toteż utwierdziło się mniemanie, że brałem udział w intrydze miłosnej. Była to potwarz. Lecz w jej następstwie, pobyt mój w Rzymie stał się niemożliwy. Mimo swą życzliwość, oświadczył mi kardynał, że muszę wyjechać z Rzymu, obiecał mi jednakże w dowód poważania dla mnie, rozgłosić, jakobym był wysłany z ważnem poleceniem. Cel podróży mogłem wybierać dowoli, kardynał da mi listy polecające, dokądkolwiek bym podążył. Byłem tak rozgoryczony, że wskazałem nazajutrz Jego Eminencji Konstantynopol, jako miejsce mego wyboru. Kardynał uśmiechnął się lekko, kazał wygotować mi paszport do Wenecji i wręczył mi opieczętowany list do Osmana Bonneval, baszy Karamanji. Ponadto otrzymałem siedemset cekinów. Dotarłem do Ankony i znużony zatrzymałem się w gospodzie. Tam wskutek sprzeczki z gospodarzem, poznałem się z Kastylańczykiem: Sancio Pico. W toku rozmowy powiedział mi, że jeżeli chcę posłuchać pięknej muzyki, to radzi mi, bym się udał z nim do sąsiedniego pokoju, gdzie mieszka śpiewaczka. To słowo: śpiewaczka, pociągnęło mnie. Udałem się za nim.
W pokoju przy stole, siedziała jakaś niewiasta, dosyć już podżyła, przy niej dwoje dziewcząt i dwóch chłopców. — Gdzież owa śpiewaczka — myślę i spoglądam dokoła. Lecz Don Sancio wiedzie ku mnie chłopca olśniewającej piękności, siedmnastoletniego może i przedstawia go jako śpiewaczkę. Matka zaś wskazała mi młodszego synka, który znowu spełniał rolę tancerki. Starsza z dziewcząt nazywała się Cecylja i poświęcała się muzyce, młodsza zaś Marina była kapłanką Terpsychory, obie bardzo ładne. Rodzina ta pochodziła z Bolonji, żyła zaś z owoców swych talentów. Przestawanie na małem i wesołość zastępowała im bogactwo. Bellino, tak nazywał się chłopak-śpiewaczka, ulegając prośbom don Sancia, usiadł przy fortepianie i śpiewał anielskim głosem i z czarującym wdziękiem. Hiszpan słuchał z przymkniętemi oczami, pogrążony w ekstazie. Ja zaś otwierałem oczy, bacząc pilnie na spojrzenia Bellina, ciskające iskry, od których czułem, że płonę. Podobny był trochę do Lukrecji, lecz postać jego, a przedewszystkiem powaby piersi zdradzały, że pod wązkiem przebraniem kryje się kobieta. Prawie byłem już zakochany. Przeżyłem dwie czarowne godziny, potem oddaliłem się z Kastylańczykiem, który odprowadził mnie do mego pokoju i powiedział, że odjeżdża jutro rano, lecz pojutrze powróci o wieczornej porze. Życzyłem mu dobrej podróży mówiąc, że pewnie spotkamy się po drodze, mam bowiem zamiar wyruszyć w drogę pojutrze, po odwiedzinach u mego bankiera. Położyłem się, przejęty wrażeniem, jakie wywarł na mnie Bellino. Żałowałem, że będę zmuszony odjechać, bez złożenia mu dowodu, że nie dałem się omamić bajeczce. W takiem usposobieniu będąc, jakże miłą dla mnie było niespodzianką, pojawieniesię u mnie rano, Bellina. Polecił mi swego brata, aby mi usługiwał. Zgodziłem się chętnie i posłałem natychmiast chłopca po kawę dla całej rodziny. Kazałem siąść Bellinowi na mojem łóżku i począłem mu prawić komplementy, odnosząc się do niego jak do dziewczyny. Ale nadeszły obie jego siostry i to mi pokrzyżowało plany. Tymczasem oczy moje napawały się pięknym widokiem tego młodzieńczego tercetu, w nieznanym mi typie bolońskich żarcików i minek. To było urocze i usposabiało wesoło. Cecylja i Marina były to pączki różane, trzeba im było tylko tchnienia Amora, aby rozkwitnąć. Niebawem powrócił Petron, dałem mu cekina, aby zapłacił kawę, resztę przeznaczając dla niego. Podziękował mi pocałunkiem, który dał mi w nim poznać natychmiast chłopca, znającego miłosne rzemiosło. Potem postanowiłem powiedzieć matce tej miłej rodziny dzień dobry. Udałem się przeto do jej pokoju i powiedziałem jej dużo pochwał na jej dzieci, ona zaś podziękowała za podarek, jaki zrobiłem jej synowi i poczęła się uskarżać na swą biedę. — Impresarjo teatralny — mówiła — to istny barbarzyniec. Za cały karnawał dał mi tylko pięćdziesiąt talarów. Wydaliśmy je na życie, a teraz chyba o żebranym chlebie dostaniemy się do Bolonji. Te zwierzenia wzruszyły mnie, dobyłem dukata i wręczyłem jej, oblała go łzami wdzięczności. — Obiecuję pani drugiego — rzekłem — w zamian za wyjawienie sekretu. Niech się pani przyzna, że Bellino jest przebraną, piękną kobietką. — Zapewniam pana, że nie jest nią, on tylko tak wygląda. — Daruje pani, ja się trochę znam na tem. — Ależ, to chłopiec, panie! Musiał się nawet dać zbadać, aby mógł występować w teatrze. — Kto go badał? — Spowiednik przewielebnego arcybiskupa. Niech się go pan sam zapyta. — Uwierzyłbym wtedy, gdybym go sam zbadał. — Jeżeli zechce, to niech pan to zrobi. Sumienie moje jednak wzbrania się pozwolić na to, nie znam bowiem pańskich zamiarów. — Są zupełnie naturalne. Poszedłem do mego pokoju i kazałem Petronowi przynieść flaszkę cypryjskiego wina. Załatwił sprawunek przynosząc mi z dukata siedem cekinów, któremi obdzieliłem rodzeństwo. Potem prosiłem dziewczęta, aby zostawiły mnie sam na sam z Bellino. — Bellino — powiedziałem mu — jestem pewny, że ciało twoje różne jest od mojego. Jesteś dziewczyną. — Nie, jestem chłopcem zkastrowanym. — Pozwól się zbadać, dam ci dukata. — Nie mogę, widzę, że pan się we mnie kocha. — A ze spowiednikiem arcybiskupa, czy robiłeś takie ceremonie? — To był stary ksiądz. Chciałem użyć przemocy, lecz Bellino odtrącił mnie i odszedł. Ten upór wywołał mój zły humor. Skrzywiony siadłem do stołu, lecz wyborny apetyt moich młodych gości rozchmurzył mnie, powiedziałem sobie, że więcej warta wesołość niż dąsy, postanowiłem więc skłonić się ku dziewczętom, które widocznie rozumiały się na żartach. Siedzieliśmy przed ogniem, zajadając kasztany i skrapiając je winem. Rozdawałem całusy na prawo i na lewo, co zdawało się podobać Cecylji i Marinie. Bellino się uśmiecha, obejmuję go więc, a ponieważ jego wpółotwarty żabot zdawał się wabić ku sobie, kładę nań dłoń i zanurzam pod koronki. — Dłuto Praksytelesa nie stworzyło tak cudnej piersi! — wołam. — Teraz nie wątpię już, żeś kobietą. Któż nie wie, że miłość, po otrzymanej łasce wzdycha, by sięgnąć po większą? Byłem na dobrej drodze, nie chciałem się zatrzymać i co pożerała moja ręka, pokryć palącymi pocałunkami. Lecz wrzekomy Bellino wstaje i ucieka. Gniew skojarzył się z miłością, gdyż na pogardę miejsca nie było. Czując potrzebę ukojenia wzburzonej krwi prosiłem Cecylję, aby zaśpiewała mi jaką piosnkę neapolitańską. Potem udałem się do bankiera, gdzie wymieniałem mój weksel na weksel do Bolonji. Gdy powróciłem spożyłem z dziewczętami lekką wieczerzę, potem udałem się na spoczynek, polecając Petronowi, aby zamówił dla mnie powóz na rano. Kiedy chciałem zamknąć drzwi, ukazała się w nich Cecylia na poły rozebrana i powiedziała, że Bellino pyta się, czy wezmę go ze sobą do Rimini, dokąd jest zaangażowany do opery. — Powiedz mu mój aniołku, że chętnie wyświadczę mu tę przysługę, jeżeli zrobi to, czego chcę. Muszę wiedzieć, czy jest chłopcem czy dziewczyną. Wraca wkrótce i oznajmia mi, że Bellino jest już w łóżku, lecz przyrzekł zaspokoić moją ciekawość, jeżeli odłożę mój odiazd o jeden dzień. — Powiedz mi prawdę Cecyljo. Dam ci sześć cekinów. — Nie mogę ich zarobić, nie widziałam nigdy Bellina nagiego. Nie wiem doprawdy czy jest chłopcem lub dziewczyną. Lecz musi być chłopcem, bo przecież nie mógł by tutaj występować w teatrze. — Dobrze, pojadę pojutrze, jeżeli tej nocy dotrzymasz mi towarzystwa. — Czy mnie pan bardzo kocha? — Bardzo, jeżeli będziesz dla mnie dobrą. — To dobrze, ja pana kocham. Powiem to mojej matce.
Niebawem powróciła wesoła jak sikorka, z oświadczeniem, iż matka uważa mnie za czcigodnego człowieka. Cecylja zamknęła drzwi i rzuciła mi się w ramiona. Była milutka, czarująca, lecz jej nie kochałem. Nie mogłem powiedzieć jej tak, jak Lukrecji: Zrobiłaś mnie szczęśliwym. Kiedy się obudziłem, powiedziałem jej czułe dzień dobry, obdarzyłem trzema dukatami i odesłałem do matki. Po śniadaniu zamówiłem wyborną wieczerzę na pięć osób, ponieważ byłem pewny, że Don Sancio, który miał powrócić wieczorem, nie odmówi mi swego towarzystwa. Potem zawołałem Bellina, żądając, aby spełnił przyrzeczenie. Lecz począł się śmiać, mówiąc, że dzień jeszcze nie minął i że przecież pojedzie razem ze mną. — To się stanie, jeżeli mnie zadowolisz — rzekłem. — Zrobię to. — Czy przejdziesz się ze mną? — Bardzo chętnie. Pójdę się ubrać. Kiedy czekałem na Bellina, nadeszła Marina i z krzywą minką poczęła mi wyrzucać, że nią pogardzam. — Cecylja spędziła z tobą noc — skarżyła się — jutro jedziesz z Bellinem, a ja jestem pokrzywdzona. — Jesteś za młodziutka. — Oho! jestem silniejsza od mojej siostry. — Może masz kochanka? — Wcale nie. — Dobrze, zobaczymy to dziś wieczorem. Poszedłem z Bellinem do portu, tam, na tureckim okręcie spotkałem znowu grecką niewolnicę, której w podróży mojej z Wenecji do Martorano, z balkonu na balkon, ciskałem igraszkę miłosnych spojrzeń. Poznała mnie zaraz, za pomocą jakiegoś podstępu, udało się jej na chwilę wymknąć się z pod czujności pana i przeżywamy rozkoszne chwile, w obecności Bellina, który drżał jak liść osiki. Potem udałem się na ląd. Bellino mówił o tem co się stało, nazywając ową Greczynkę nieszczęśliwą. — Rozumiem, że kobieta jeżeli oddaje się z miłości, powinna ulec po walce samej z sobą, nie rozumiem zaś jak można ulec pierwszemu lepszemu popędowi zmysłów, dla nasycenia czyjejś żądzy. Powróciliśmy do domu, a kiedy wieczorem powóz don Sancia zatoczył się na dziedziniec, wyszedłem mu naprzeciw aby go zaprosić na wieczerzę, które to zaproszenie Hiszpan przyjął z uprzejmością pełną godności. Wieczerza skończyła się około północy. Don Sancio oświadczył, że wtedy będzie naprawdę zadowolony, jeżeli następnego wieczora, całe towarzystwo zbierze się znowu u niego. Musiałem więc znowu odjazd odłożyć. Ledwie się Hiszpan oddalił, zażądałem od Bellina spełnienia obietnicy. Powiedział jednak, że Marina czeka i że mamy podróż przed sobą. Nadeszła Marineta, a chociaż młodsza od siostry, niebyła już nowicjuszką w kunszcie miłosnym. Następnego ranka udałem się do bankiera po pieniądze, gdyż nie wiedziałem, co mnie w drodze spotkać może. Używałem bowiem i wiele wydałem, a zostawał mi jeszcze Bellino, dla którego nie mniej wspaniałomyślnym będę, aniżeli dla sióstr jego, jeżeli jest dziewczyną. Ku wieczorowi udałem się do Don Sancia, mieszkał wspaniale. Stół nakryty był przepięknie, służba w paradnej liberji. Wkrótce potem nadeszły Cecylja z Mariną i z Bellinem, który ukazał się w kobiecych sukniach. — Czy nie jesteś pan przekonany? — zwróciłem się do Don Sancia, że Bellino jest dziewczyną? — To jest obojętne, myślę, że jest ślicznym kastratem. — Czy jesteś tego pewnym? — Ba! nie mam ochoty przekonywać się o tem.
Przy stole nie mogłem oderwać oczu od Bellina, tej prześlicznej istoty, którą moja występna natura z roskoszą stroiła w powaby kobiece. Po uczcie luksusowej śpiewał Bellino głosem, który mógł odebrać resztki przytomności, pozostałej po winie. Po tysiąckrotnych podziękowaniach opuściliśmy lubującego się we wspaniałości Hiszpana i udaliśmy się do mego pokoju, gdzie wreszcie miała się odsłonić tajemnica. Odsyłam Cecylję i Marinę i mówię: — Bellino, teraz zbliża się chwila spełnienia twej obietnicy. Jeżeli jesteś tem, czem być utrzymujesz, to poproszę, abyś się oddalił do swego pokoju, jeżeli zaś jesteś tem, czem ja myślę i jeżeli zostaniesz u mnie, to ci dam jutro sto cekinów i pojedziemy razem. — Pojedzie pan sam, jestem tem, czem mówiłem, nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości. Na te słowa, chciałem użyć przemocy, w chwili decydującej odtrąca mnie Bellino, jednakże zdawało mi się, że poznałem w nim mężczyznę. Pełen wstrętu i zmieszania odsyłam go precz. Wchodzą na to jego siostry, mówię im, aby oznajmiły swemu bratu, że może ze mną jechać, nie obawiając się mego natręctwa więcej. Mimo to wszystko, nie miałem jednak pewnego zdania co do tej tajemniczej istoty. Następnego ranka odjeżdżam z Bellinem żegnany ze łzami przez jego czarujące siostrzyczki, błogosławiony przez matkę. Tak więc zostałem we dwoje z Bellinem, który sądził, że jestem już rozczarowany i pozbyłem się swej ciekawości. Lecz naprawdę tak nie było. Nie mogłem patrzeć w prześliczne jego oczy, aby nie opadały mnie żądze namiętne, których przecież mężczyzna nie mógłby we mnie obudzić. — Bellino — rzekłem — wrażenie jakie na mnie wywierasz, ta boska pierś, której dotknęła moja chciwa ręka, mówią mi, żeś innej płci odemnie. Pozwól mi się o tem przekonać. Jeżeli nie jestem w błędzie, licz na moją miłość, jeżeli zaś się mylę, na moją przyjaźń. Bellino milczał. Ja wybuchnąłem wreszcie, że drażniony ciągle tem postępowaniem okrutnem, nie będę go oszczędzał, użyję przemocy. — Pamiętaj pan o tem — zawołał Bellino — że zdałem się na pańską łaskę i niełaskę i jeżeli użyjesz gwałtu, popełnisz zbrodnię. I począł płakać. Czułem się przejęty do głębi duszy, byłem prawie przekonany, że mam niesłuszność. Mówię: prawie, bo gdybym tego pewnym był, tobym się mu rzucił do nóg prosząc o przebaczenie, Tak więc opancerzyłem się pochmurnem milczeniem. Przed Sinigaglia przemówiłem wreszcie: — Gdybyś miał dla mnie trochę przyjaźni tobyśmy wypoczęli w Rimini jak dwaj towarzysze w zgodzie. Przyjaźń twoja uleczyłaby moją namiętność. — Gdybym była dziewczyną — westchnął Bellino, musiałabym pokochać pana. Ciemną nocą przybyliśmy do Sinigaglia, zajechaliśmy do najlepszej gospody. Nająłem ładny pokój i zamówiłem wieczerzę. Ponieważ w pokoju było tylko jedno łóżko, zapytałem najnaturalniej w świecie Bellina, czy każe sobie przygotować drugi pokój. Jakież było moje zdziwienie, gdy odpowiedział mi znużonym głosem, że będzie spał razem ze mną. Mój zły humor prysnął odrazu, chociaż nie wiedziałem czy znajduję się naprawdę u wrót szczęścia. Usiedliśmy do stołu naprzeciw siebie, a podczas jedzenia, słowa Bellina, wyraz jego pięknych oczów, jego swawolne uśmiechy zdradziły mi, że znużony już jest przybraną rolą. Musiała mu się uprzykrzyć tak samo jak i mnie. Czułem, jakoby spadający mi ciężar z ramion. Po wieczerzy mój miły towarzysz, kazał przynieść nocną lampę, rozebrał się i ułożył się do snu. Położyłem się natychmiast i to była kobieta, którą czułem przy sobie! Nie mówiliśmy nic i stopiliśmy się w pocałunku. Znalazłem się u szczytu rozkoszy i u szczytu pewności. Uniesienie następowało po uniesieniu wzbudzając wciąż nowe płomienie. Gdy zaś zmysły nasze żądały chwili wytchnienia i leżeliśmy cicho przy sobie, prosiłem uroczą istotę, aby mi opowiedziała swą historję. Nazywała się Teresa. Słynny muzyk Salimberi, pozbawiony męzkości w dosłownem znaczeniu fizycznem, wziął ją do siebie, aby zająć się jej wykształceniem muzycznem, bo miała prześliczny głos. A chociaż nie miał on władzy innych mężczyzn nad kobietami, to przecież jego piękność, jego dowcip i zachowanie się wzbudziło miłość Teresy. W jakiś czas potem umarł jej ojciec. Salimberi zawiózł ją wtedy do Rimini, do zakładu, gdzie umieścił wpierw chłopczyka, którego ojciec, biedny muzykus, przeznaczył na śpiewaka, aby mógł utrzymać liczne swe rodzeństwo. Gdy Salimberi zgłosił się do owego zakładu, właśnie ów chłopak, nazwany Bellino, umarł. Wtedy Salimberi wpadł na pomysł, aby Teresa podała się za niego, piersi jej nie zdradzą płci, bo kastrowani mają je często podobne jak u kobiet. Ponieważ jednak można było oczekiwać badania, Salimberi dał jej przyrząd, aby upodobnić płeć męzką. Który to przyrząd Teresa przytwierdziła do swego ciała. — Po Salimberim, jesteś jedynym którego kochałam — mówiła Teresa. — Przez litość, jeżeli mnie kochasz wyrwij mnie z tej niedoli wstydu i kłamstwa. Nie ośmielam się marzyć o małżeństwie z tobą, to byłoby szczęścia za wiele! Pozwól mi tylko być twoją przyjaciółką. Nie opuszczaj mnie. Słowa jej wycisnęły mi łzy współczucia, zmieszałem je z jej łzami i szczerze przejęty, przyrzekłem jej nie opuszczać. Powziąłem zamiar połączyć nasze losy. Powiedziałem sobie jednak, że w mojem obecnem położeniu doszłoby do tego, iż Teresa musiałaby mnie teraz utrzymywać, co ściągnęłoby na mnie najsroższe upokorzenia. Wyznałem jej więc, że wcale nie jestem bogatym, ni szlachcicem i że gdy mój trzos się wypróżni, zostanę bez grosza. Całym moim dobytkiem jest: młodość, zdrowie, odwaga, trochę dowcipu i wrodzone poczucie prawości, ponadto nieco znajomości literatury.
Teresa szczerze uradowana tem wyznaniem rzekła: — Oddaję ci się bez zastrzeżeń, należę do ciebie i będę się troszczyć o ciebie. Myśl tylko o tem, abyś mnie kochał, mnie jedną. Nie jestem już Bellinem. Jedźmy do Wenecji, tam zapracuję na nasze utrzymanie. Albo zresztą dokąd zechcesz. — Muszę jechać do Konstantynopola. — Dobrze. A jeślibyś bał się utracić mnie przez niestałość to się ze mną ożeń. — Pojutrze w Bolonji, złożę ci przysięgę u stóp ołtarza — odpowiedziałem. Nazajutrz udaliśmy się w drogę a na śniadanie zatrzymaliśmy się w Pesaro. Na wsiadanem do powozu, zbliża się do nas podoficer z dwoma żołnierzami i pyta o nasze paszporty. Bellino oddaje swój, ja zaś napróżno szukam mojego. Kapral każe czekać pocztylionowi i oddala się. Po upływie godziny powraca z paszportem Bellina, pozwalając memu towarzyszowi jechać dalej, mnie zaś poprowadził do komendanta, który zatrzymał mnie tak długo, dopóki nie przyślą mi paszportu z Rzymu. Byłem niepocieszony, szczególnie z powodu Teresy, krzepiła nas jedynie nadzieja, że zobaczymy się za dni dziesięć, aby się więcej nie rozłączyć. Lecz los zrządził inaczej. Byłem internowany na Santa Maria, skąd wolno mi było wychodzić. Pewnego dnia o szóstej godzinie rano, kiedy przechadzałem się o jakie sto kroków od straży, gdy oficer jakiś nadjechał konno, zsiadł zarzuciwszy uzdę na szyję wierzchowca i oddalił się. Podziwiałem tresurę konia, który jako wierny sługa oczekiwał swego pana. Zbliżam się do niego, chwytam cugle, opieram się nogą o strzemię i oto jestem już na siodle. Siedziałem pierwszy raz na koniu, nie umiałem go więc zażyć, tak, iż począł ponosić. Pędzę szalonym galopem i pomimo nawoływania straży nie mogę się zatrzymać, słyszę gwiżdżące kule dokoła moich uszów, które wysyłają za mimowolnym buntownikiem. Nakoniec na jakimś posterunku wysuniętym zatrzymuje konia żołnierz austryjacki, oficer huzarów zaś zapytuje, dokąd tak pędzę? Słowo, które wyprzedza moje myśli wybiega mi na usta. Mówię, że mogę to powiedzieć tylko księciu Lobkowitz, głównodowodzącemu, którego kwatera znajdowała się w Rimini. Poczem oficer dodaje mi dwóch huzarów, którzy galopem dostawili mnie do Rimini. Dyżurny oficer wiedzie mnie do księcia, Jego Wysokość był sam, bez jakiejkolwiek asystencji. Opowiadam mu moje zdarzenie poprostu. Począł się śmiać, chociaż nie dowierzał, wydał jednak polecenie aby odprowadzono mnie ku bramie Ceseny. Towarzyszył mi oficer. Po drodze spotykamy Petrona, dałem mu znak, aby nie przyznawał się do mnie. Przed bramą oficer opuszcza mnie. Ponieważ padał deszcz, schroniłem się pod oklep bramy, wywracając podszewką do góry mój płaszcz, aby nie poznano we mnie duchownego. Kiedy tak stoję czekając pogody, nadciąga trzoda mułów, odruchowo wsiadam na jednego z nich i dostaję się w ten sposób do Rimini. Właściciel mułów nie zauważył wcale nieoczekiwanego gościa. Zawijam przed mieszkanie Teresy, zastaję tam całą rodzinę. Teresa prosi, abym wracał do Bolonji i starał się o paszport. Teresa przedstawiła się dyrektorowi teatru w Rimini, bo tam kobiety występowały. Zaangażowaniu jej więc nic nie stało na przeszkodzie. Występy jej gościnne będą trwały do maja, potem podąży tam, gdzie będę się znajdował. Cały dzień trwałem w towarzystwie mojej lubej, odkrywając w niej coraz to nowe powaby. Petron doniósł mi, że jutro rano mogę wyruszyć z miasta, jako popędzacz mułów. O świcie pożegnałem się czule i odszedłem stosując się do rady Petrona. Jak tylko mogłem najprędzej wziąłem miejsce w dyliżansie pocztowym do Bolonji. Gdy tam przybyłem i zauważyłem, że trzeba sobie sprawić nowe ubranie, przyszło mi do głowy, że nie jestem stworzony na księdza i kazałem sobie zrobić fantastyczny mundur oficera, który na razie nie jest w służbie. Przypadek zdarzył, że właśnie wówczas dzienniki z Pesaro donosiły, że: Pan Casanova, oficer pułku królowej, zbiegł, zabiwszy w pojedynku kapitana. Zaraz też postanowiłem w duchu wydać się za niego. Ponieważ spodziewałem się, że w Wenecji przyjmą mnie z honorem, a także, iż było mi tam wygodnie oczekiwać Teresy, zamierzałem udać się do mego rodzinnego miasta. Od Teresy dostałem list, w którym mi donosiła, że jest zaangażowana do Neapolu za tysiąc uncyj rocznie, kończyła zapewnieniem stałej i wiernej miłości. Począłem rozważać, jakże mi przystoi ukazać się w Neapolu jako mąż śpiewaczki, gdzie niedawno poznano mnie na zaszczytnem stanowisku? Mamże zrezygnować z losu świetnego, do którego sądziłem się być przeznaczonym? Rozsądek musiał pokonać uczucie. Napisałem więc Teresie, aby zaangażowała się do Neapolu, kiedy powrócę z Konstantynopola, podążę tam do niej. To był poprostu wybieg. Dopiero po wielu latach spotkałem znowu tę zachwycającą istotę.


W KONSTANTYNOPOLU I NA KORFU.

Kiedy ukazałem się w uniformie przed panem Grimani, moim opiekunem, wykrzyknął ze zdumienia, niemniej też zdziwili się inni moi znajomi. Pani Orio, odnajęła mi pokój na czas mego pobytu, a ponieważ ów pokój sąsiadował z komnatką jej siostrzenic, można sobie wyobrazić, jakie rozkoszne spędzaliśmy noce! Niedługo wstąpiłem do pułku Bala na Korfu, jako chorąży. Podążyłem tam piątego maja. W podróży mojej do Korfu, zatrzymaliśmy się w Orsera. Przechadzałem się na wybrzeżu, gdy zbliżył się do mnie jakiś człowiek przyzwoitej powierzchowności, wdałem się z nim w rozmowę. Ponieważ wspomniał, iż zdaje mu się, że mnie widział już raz w Orsera (gdzie rzeczywiście byłem jadąc do Ankony), w sukni duchownego, począłem się zżymać, naco prosił mnie o przebaczenie, mówiąc, iż zresztą winien mi wdzięczność. Zadziwiłem się niemało. Dowiedziałem się więc, że aspan ów będąc chirurgiem, klepał pierwej biedę, teraz jednak odkłada pieniądze. Dobrobyt jego począł się od czułej pamiątki, jaką zostawiłem zarządczyni domu Hieronimsa, po moim tamże pobycie. Owa jejmość udzieliła jej swemu przyjacielowi, który znowu obdarzył nią czemprędzej swą żonę. Ta znowu darowała ją pewnemu sowizdrzałowi, który gospodarzył tak szczodrze, iż w ciągu miesiąca przysporzył mu kilkadziesiąt osób klienteli. — Mam jeszcze parę pacjentów — mówił — lecz do miesiąca pozdrowieją wszyscy. Może pan sobie wyobrazić, jak bardzo się ucieszyłem widząc pana. Uważam to sobie za dobrą wróżbę. — Zaśmiałem się na to. Lecz on jeszcze na pożegnanie udzielił mi niektórych przestróg, mówiąc, że kraj do którego podążam, pełen jest zatrutych owoców. Po burzliwej podróży dobiliśmy do Korfu, tam oczekując Baila odwiedzałem wciąż kawiarnie i tak często siadałem do faraona, że wszystkie moje pieniądze stopniały. Powitałem też z radością przybycie Baila i jako jego adiutant zostałem wcielony do świetnego jego orszaku. Zaledwie zawinąłem do Konstantynopola, udałem się do baszy z Karamanji, który pierwej nazywał się hrabią Bonnival. Był to awanturnik, któremu dziwnie wiodło się na tureckim dworze. Przyjął mnie bardzo uprzejmie. Najważniejszą rzeczą z mego pobytu w Konstantynopolu była jednak znajomość moja z Ali Jussufem, którego często odwiedzałem. Wiedliśmy rozmowy filozoficzne, najczęściej zajmujące się kwestjami religijnemi, aż pewnego dnia poczęliśmy mówić o miłości. Na końcu tej rozmowy rzekł mi Jussuf: Mam jedyną córkę, która wszytko po mnie odziedziczy. Ma lat piętnaście, jest piękna, oczy jej są czarne i błyszczące, włosy jak jedwab, cera jak alabaster. Jest słuszna i smukła jak trzcina. Charakter jej pełen słodyczy. Wychowanie dałem jej takie, że mogłaby się stać małżonką najmiłościwszego sułtana. Mówi po grecku i po włosku, śpiewa cudnie, akompaniując sobie na harfie, rysuje i haftuje. Przy tych wszystkich powabach i talentach, wesoła jest jak ptaszek. To skarb prawdziwy. Oddałbym ci moją córkę za żonę, jeżelibyś chciał zamieszkać u jednego z moich krewnych, aby poznać naszą religię, nasz język i obyczaje. Gdy już ogłosisz się muzułmaninem, przyjmę cię za syna. Dostaniesz dom pięknie urządzony, niewolników i rentę, która ci ułatwi życie w dostatkach. Nie dawaj mi odpowiedzi ani dziś ani jutro, odpowiesz mi później, jeżeli zgodzisz się na rzecz wyłożoną. Jeżeli zaś nie podoba ci się ta sprawa to mi nic nie odpowiesz. Zrozumię twoje milczenie i nie będziemy więcej o tem mówili. Gdy skończył mówić, przycisnął mnie do serca i odszedł.. Ja zaś byłem tak przejęty tem dziwnem zdarzeniem, że nie wiedziałem nawet, kiedy znalazłem się w domu. Rzecz była tak wielkiej wagi, że nie mogłem o niej ani z nikim pomówić, ani o niej sam myśleć, dopóki umysł mój się nie uspokoi, a wszystkie namiętności nie zmiękną. Przez cztery dni nie odwiedziłem wcale domu Jussufa, piątego zaś udałem się tam. Poczęliśmy rozmawiać, nie mówiąc nic o najważniejszej rzeczy, chociaż z pewnością myśleliśmy o niej oba. Tak upłynęło dni czternaście. Nakoniec zapytał mnie Jussuf, czy nie zwierzyłem się jakiemu mędrcowi, by mnie dobrą jaką obdarzył radą. — Mój drogi Jussufie — odrzekłem mu. Oddałem się zupełnie Bogu, a ponieważ mam do Niego zupełne zaufanie, więc jestem pewny, że powezmę dobre postanowienie, czy zostanę twoim synem, czy też tylko przyjacielem. Przy tych słowach, Jussuf złożył swą lewicę na mojej głowie, opierając mi dwa pierwsze palce prawej ręki na czole i powiedział: — Czyń tak dalej mój synu, a bądź przekonany, że dobrze czynisz. — Lecz mogłoby się zdarzyć — rzekłem znowu — że Zelma by mnie nie pokochała? — Uspokój się w tym względzie. Moja córka już cię kocha. Widziała cię już, tak samo jak moja żona cię widzi ile razy rozmawiamy. Zelma upodobała cię sobie. — Lecz nie wie, iż przeznaczyłeś mi ją na żonę? — Wie, że pragnę, abyś się stał wiernym i podzielił jej los. — Dobrze jest, że nie okazała mi się dotąd. Mogłaby mnie olśnić swą pięknością, a wtedy rozstrzygnęłaby moja namiętność, obniżająca wartość postanowienia. Byłem naprawdę szczery mówiąc tak, bałem się zobaczyć Zelmę. Bo gdybym się w niej zakochał stałbym się muzułmaninem, aby ją moją nazwać. A tego z pewnością bym później żałował.
Miałem już wówczas na dnie duszy pragnienie sławy, chciałem odznaczyć się w sztukach pięknych albo w literaturze, lub też na jakiem innem polu. Nie mogłem się zdecydować, aby innym zostawić te tryumfy, które mnie mogły być przeznaczone. Najbardziej przerażała mnie myśl, iżbym musiał rok cały przebywać w Adrjanopolu, aby uczyć się barbarzyńskiego języka, do którego miałem zresztą odrazę. Parę dni później byłem na śniadaniu z Bonnival u Izmaela. Neapolitańscy niewolnicy przedstawiali tam pantominę. W ciągu rozmowy wspomniałem o tańcu weneckim: Forlana. Ismael pragnąłby zobaczyć, jak to wygląda. Zagrałem nutę tańca na skrzypcach, nie mogłem jednak równocześnie tańczyć. Ismael skinął na eunucha, rozmawiał z nim czas jakiś, a gdy eunuch się oddalił, powiedział, że tancerka się znajdzie, grajek także i to wyborny z weneckiego pałacu. Jakoż nadszedł wyborny skrzypek, a w chwilę potem drzwi się otwarły i weszła tancerka w masce, w Wenecji zwanej: moretta. Spojrzałem na nią z zachwytem. Trudno bowiem było wyobrazić sobie postać wdzięczniejszą. Smukła, powiewna, ruchy jej pełne powabu zaznaczały przepiękne zarysy ciała. Płonąłem cały i tchu mi zabrakło, gdy począłem tańczyć szaloną Forlanę, piękna tancerka zaś, nieznużona, zdawała się unosić jak zjawisko. Po małej przerwie rzekłem: — Jeszcze sześć razy, a potem dosyć, bo zginę. Nie mogła mi nic odpowiedzieć, z powodu zbyt srogiej maski, lecz ścisnęła mnie wymownie za rękę. Po skończonym tańcu, eunuch otworzył drzwi, a moja piękna zniknęła. Ismael dziękował z uniesieniem, a przecież to ja właściwie winienem mu był podziękować. Ta Forlana, to była właściwie jedyna rozkosz, jakiej doznałem dotąd w Konstantynopolu. Zapytałem, czy ta tancerka była Wenecjanką. Uśmiechnął się na to znacząco, ale nic nie powiedział. Pożegnaliśmy go nad wieczorem. — Ten dobry człowiek — rzekł do mnie Bonnival w drodze, z pewnością żałuje, że uległ swej zachciance, każąc tańczyć swej pięknej niewolnicy z panem. Z pewnością rozkochała się w panu, niech się pan ma na baczności, z pewnością zechce zawiązać z panem stosunek. W tym kraju, to jest zawsze bardzo niebezpieczna gra, taki romansik. Przyrzekłem mu być rozsądnym, ale nie dotrzymałem słowa.
Trzy lub cztery dni potem jakaś stara niewolnica sprzedała mi woreczek na tytoń złotem haftowany za piastra. Ody go jednak wziąłem w ręce, wyczułem, że kryje się w nim list. Niewolnica oddaliła się, ja zaś poszedłem do Jussufa. Nie zastałem go w domu. udałem się więc do ogrodu, aby tam przeczytać tajemniczy liścik. Był zapieczętowany, ale nie zaadresowany. To wzmogło jeszcze moją ciekawość. Złamałem pieczątkę i wyczytałem po włosku te słowa: „Jeżeli ma pan ochotę zobaczyć osobę, która tańczyła z panem Forlanę, to niech pan przechadza się wieczorem po ogrodzie z tamtej strony basenu. Trzeba zbliżyć się do służącej ogrodnika i prosić ją o limoniadę. Może mnie pan zobaczy, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Jestem Wenecjanką. O tym liście nie trzeba nikomu wspominać“. — Nie bój się moja piękna — wymówiłem prawie głośno, jak gdyby była obecną owa Wenecjanka — nie jestem taki prostoduszny! Wetknąłem list do kieszeni, wtem patrzę nadchodzi jakaś piękna starsza kobieta z poza klombu krzewów, wymawia moje imię i pyta co do niej mówiłem i jakim sposobem ją zobaczyłem. Powiedziałem na to, że rozmawiałem sam ze sobą, nie myśląc, aby mnie ktoś mógł usłyszeć. Bez żadnych wstępów oznajmia mi wprost, że się bardzo cieszy, iż mnie spotyka. Jest Rzymianką i wychowawczynią Zelmy. Uczyła ją śpiewu i gry na harfie. Potem poczyna wychwalać piękność i dobroć swej pupilki, robiąc uwagę z niewinną miną, że gdybym mógł zobaczyć Zelmę, zakochałbym się w niej z pewnością. I jaka to szkoda, że to być nie może! — Ona znajduje się tam — mówiła Rzymianka, poza tą zieloną żaluzją. Patrzy na nas. Od kiedy Jussuf powiedział, że może pan będzie mężem Zelmy, kochamy pana jak swego. — Czy mogę powtórzyć naszą rozmowę Jussufowi? — spytałem. — Nie — rzuciła głosem, który mi zdradził, że bardzo chętnie ułatwiłaby mi poznanie z piękną swą uczenicą. Może w tej nadziei właśnie zaczęła ze mną rozmowę? Jabym także nie miał nic przeciwko temu, lecz nie chciałem czynić nic, coby się mogło niepodobać mojemu przyjacielowi.
Na to nadchodzi Jussuf i zastaje mnie w rozmowie z ową Rzymianką. Nie wydawał się jednak zagniewany. I zaraz począł mi winszować tańcu z jedną z piękności haremowych lubieżnego Izmaela. — Więc to jest coś tak niezwykłego, że o tem się mówi? — Coś bardzo niezwykłego, mamy bowiem przesąd, aby naszych pięknych nie ukazywać oczom niewiernych. Lecz każdy może robić w swoim domu, co mu się podoba. Zresztą Izmael jest człowiekiem wykwintnym i pełnym smaku. Przeżyłem wesoło dzień u mego przyjaciela, potem udałem się do Izmaela. Eunuch, który mnie wprowadził, oznajmił, że jego pan wyszedł, lecz będzie rad, jeżeli przejdę się trochę. Powiedziałem, że napiłbym się chętnie szklankę limoniady, zaprowadził mnie więc do kiosku, gdzie zastałem ową niewolnicę, co mi oddała list. Przechadzaliśmy się potem z tamtej strony basenu, lecz eunuch zauważył, że musimy zawrócić, bo zbliżają się trzy damy. Nie przystoi nam więc wchodzić im w drogę. Zaraz potem oddaliłem się zadowolony z przechadzki, z nadzieją w duszy, że będę znowu szczęśliwy. Rano dostałem zaproszenie od Izmaela na połów ryb. Pisał, że pójdziemy na ryby wieczorem i zabawimy do nocy, a nocy księżycowej. O godzinie oznaczonej znalazłem się u Izmaela, który przyjął mnie z wylaniem serdecznem. Wsiedliśmy do łodzi, zauważyłem ze zdziwieniem, że byliśmy sami. Nie liczę bowiem za towarzystwo dwóch wioślarzy i sternika. Złowiliśmy parę ryb, które usmażone na oleju spożyliśmy w kiosku. Była jedna z takich nocy księżycowych, o której nie można mieć wyobrażenia, jeżeli się własnemi oczami nie oglądało jej cudów. Byłem sam z Izmaelem, a znając jego nienaturalną skłonność ku mnie, czułem się nie swój. Izmael rzekł naraz: — Chodźmy stąd, słyszę szmer, co zwiastuje mi coś zabawnego. Bierze moją rękę i prowadzi do alkowy, której okno wychodziło na basen. Obiecuje mi piękne widowisko, ponieważ kobiety jego kąpią się właśnie. Księżyc zlewał swą srebrną poświatę na wody zwierciadło, ujrzeliśmy więc trzy rusałki. Bądź płynąc, bądź przystając na marmurowych stopniach lub też siadając ukazywały się nam w najrozmaitszych pozach pełnych roskosznego wdzięku. Czytelniku, jeżeli ci natura dała serce gorące a zmysły pobudliwe, możesz sobie wyobrazić jakie to jedyne w swym rodzaju widowisko, wywarło na mnie wrażenie. Gdy w parę dni potem odwiedziłem rano Jussufa i wszedłem do sali, gdzie zwykle jadaliśmy obiad, i gdzie nigdy nie zastawałem nikogo. W tem, patrzę! przedemną zatrzymuje się jakaś postać niewieścia z twarzą zakrytą zasłoną, spadającą aż ku ziemi. W oknie siedziała niewolnica, pochylona nad haftem. Chciałem się zaraz oddalić, ale tajemnicza piękność z wdziękiem nieopisanym zaprasza mnie abym został. Jussuf wyszedł i kazał jej zabawiać mnie. Wskazuje mi poduszki i sama krzyżując nóżki, zasiada. Sądzę, iż widzę przed sobą Zelmę i że Jussuf chciał mnie przekonać, że niemniej dzielny jest od Izmaela. — Nie wiesz kim jestem? — pyta moja towarzyszka. — Trudno mi to odgadnąć — mówię. — Jestem żoną twego przyjaciela od pięciu lat. Zaślubiłam go, mając trzynaście lat. Zdziwiony bardzo tą emancypacją mahometanskiego filozofa, która dozwala mi rozmawiać z jego żoną. Staję się swobodniejszy i postanawiam korzystać z dobrej przygody. Widzę alabastrowe ramiona i dłonie i pozwalam wyobraźni zachęconej tą próbką wdzięków wysnuwać obraz ich całości. Żona Jussufa miała na sobie strój, jaki noszą kobiety z wyspy Scio. Ubranie to dozwalało podziwiać piękne linje nóżek i rozkoszne biodra opasane przepysznym, srebrem przetykanym, szalem. Ponad nim wykwitały cudne piersi, których drżenie zdradzało żywe wzruszenie. Zapatrzony w te cuda wyciągam mimowoli rękę, chcąc odrzucić zasłonę. Lecz moja piękna uchyla się unosząc się lekko i mówi z wyrzutem: — Zasługujesz że na przyjaźń Jussufa, znieważając jego gościnność obrazą wyrządzoną jego żonie? — Pani — odpowiadam — racz mi przebaczyć. Nie miałem zamiaru obrazić cię, nasze zwyczaje bowiem pozwalają zwykłemu śmiertelnikowi nawet, patrzeć w oblicze królowej. — I pozwoliłyby zdzierać zasłonę z jej twarzy? Jussuf zemści się. Przerażony jej uniesieniem padłem do jej nóg i dokazałem tego, że się uspokoiła. — Płoniesz? — pyta. — Tak, rozpłomieniłaś mnie. — Mój mąż nadchodzi — rzekła mi na to. Wstajemy, Jussuf mnie ściska, dziękuję mu za tak wielką uprzejmość, haftująca niewolnica oddala się. Jussuf dziękuje swej żonie, że dotrzymała mi towarzystwa, podaje jej ramię, aby odprowadzić ją do jej pokojów. Idą, w drzwiach pokoju moja piękna uchyla zasłony, całuje męża, ja zaś patrzę w jej piękny profil. Oddalają się, ścigam wysmuklą postać wzrokiem poprzez szereg pokoi, dopóki nie znikła. Jussuf powraca i śmiejąc się oznajmia, iż jego żona wyprosiła sobie z nami jeść obiad. — Sądzę, że twoja żona jest piękna. Czy piękniejsza od Zelmy? — spytałem. — Moja córka jest pełna wdzięku i słodyczy, Zofja zaś to dumna piękność. Pochodzi z wyspy Scio, to Greczynka. Kto się z nią ożeni po mojej śmierci, będzie szczęśliwy. Zaślubi dziewicę. Opowiedziałem całą przygodę panu Bonnival, przesadzając niebezpieczeństwo, na jakie się narażałem z powodu podniesienia zasłony. — Ba! — odpowiedział. — Nie byłeś w niebezpieczeństwie. Ta Greczynka zadrwiła z ciebie i z pewnością liche wyobrażenie powzięła o dzielności Włochów. Najskromniejsza kobieta turecka nie rumieni się, gdy ma zasłonę na twarzy. — Ona jest dziewicą — rzekłem. — To trochę trudno — rzekł. Znam kobiety z wyspy Scio. Gdy w parę dni potem oglądałem rozmaite rzeczy u armeńskiego kupca, nadszedł Jussuf chwaląc wybór mój. Wskazałem mu bowiem rzeczy, które mi się podobały, ale ich nie kupowałem, gdyż były za drogie. Za to kupił je Jussuf. Następnego ranka znalazły się u mnie.
Była to grzeczność ze strony Jussufa, ażeby nie wywołać ceremonii z mej strony, do upominku dodał list, w którym mówi, że gdy przyjadę na Korfu, dowiem się, komu je mam oddać. Były to adamaszki złotem i srebrem tkane, sakiewki, pasy, szale i fajki. Kiedy żegnałem się z Jussufem, płakał ten niezwykły człowiek. Ja także zalewałem się łzami. Gdy już byłem na okręcie znalazłem skrzynię, także dar od Jussufa, w której były dwa cetnary najlepszej kawy mokka, sto funtów wybornego tytoniu w liściach i dwie wielkie flaszki napełnione tabaką. Oprócz tego cybuch z jaśminowego drzewa, który sprzedałem na Korfu za sto cekinów.
Gdy przybywszy na Korfu odwiedziłem gubernatora, zapytał mnie, czybym nie zechciał zostać jego adjutantem. Odpowiedziałem, że takie wezwanie zaszczyt mi przynosi. Bez dalszych ceremonji kazał mnie wprowadzić do pokoju dla mnie przeznaczonego i tak się odbyła moja instalacja. Do osobistej usługi przydzielono mi francuskiego żołnierza, a że był on wielkim gadułą, więc mogłem się wyćwiczyć we francuskim języku. Ponadto umiał układać pięknie moje włosy. Lecz to były jedyne zalety tego nicponia, pijaka i rozpustnika, chłopa z Pikardji, który zaledwie umiał pisać. Był to śmieszny głuptas, co bardzo krotofilne umiał opowiadać historie w sposób tak dosadny, że można było zrywać boki od śmiechu. Korfu było prawdziwie żołnierskiem gniazdem. Kwitły tu gry hazardowe. Pięknością czczoną była pani F. żona kapitana okrętu. Zobaczyłem ją poraz pierwszy w dniu mego mianowania na adjutanta. Wdzięki jej olśniły mnie. Wydała mi się tak wzniosłą i wspaniałą, że nie lękałem się, zakochać się w niej. Mąż jej zaś wydał mi się skończonym głupcem, który nie wiedzieć skąd przyszedł do takiej żony. Jako adjutant miałem zaszczyt zasiadać u stołu gubernatora, który dzielił ze mną mój kolega chorąży jak ja, niemiłosiernie głupi. Lecz nie wiele zważano na nas i nie traktowano jako gości, nikt bowiem nie zwracał się do nas. Chociaż wiedziałem, że na dnie tego nie było pogardy ani lekceważenia przecież wydało mi się to nieznośne. Gdy po ośmiu czy dziesięciu dniach, pani F. nie raczyła zaszczycić mnie ani spojrzeniem, poczęła mi się niepodobać. Gdy po czternastu dniach zapytała, jak się nazywam, gniew mój wzrósł jeszcze. Przecież musiała już o mnie słyszeć, byłem bowiem na Korfu bardzo znany. Z kolegami byłem na przyjacielskiej stopie i wszystko byłoby dobrze, gdyby mnie owa pani tak nie lekceważyła. Stałem się bowiem celem jej sarkazmów, które brały mnie na męki. Snułem najrozmaitsze plany zemsty. Ponieważ jednak byłem dzieckiem szczęścia, przypadek zmienił odrazu wszystko. Pewnego poranka, kamerdyner oznajmił mi, że pani F. chce ze mną mówić. Pędzę, rozciekawiony, co to być może. Byłem bardzo zdumiony, znajdując ją w łóżku. Twarz miała rozczerwienioną, oczy zapłakane. — Proszę usiąść, będziemy rozmawiali — rzekła mi. — Pani! — odpowiedziałem — nie zasłużyłem na tyle zaszczytu. Nie przystoi mi zasiadać, jak gdybym był twoim poufałym gościem. Nie nalegała więcej. — Mój mąż — poczęła znowu — przegrał na słowo honoru dwieście cekinów, do pańskiego bankiera. Sądził, że ja mam tę sumę, muszę mu dostarczyć pieniędzy i to dzisiaj. Niestety rozporządziłam inaczej temi pieniędzmi i jestem w wielkim kłopocie. Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś pan zechciał powiedzieć Marolemu, żeś otrzymał odemnie tych dwieście cekinów. Oto pierścień, który proszę zatrzymać tytułem zastawu do nowego roku. Wykupię od pana pierścień za dwieście dukatów, na którą to sumę napiszę panu weksel. — Weksel przyjmuję, pierścionka zaś pozbawiać pani nie chcę. Muszę zresztą powiedzieć pani, że pan F. musi pieniądze te wypłacić w banku. Odchodzę, nie czekając odpowiedzi i powracam niebawem z dwoma rulonami dukatów, oddaję je pięknej pani, odbieram weksel i chcę odejść. Wtedy ona zwraca się do mnie z temi cudownemi słowami: — Gdybym wiedziała, że pan jest taki usłużny, nie ośmielałabym zwrócić się do pana z moją troską. — Zaprawdę pani, niema na świecie, człowieka, któryby zdolny był odmówić pani tak nieznaczącej przysługi, skoro pani raczyłaś prosić o nią sama. — Bardzo pochlebne rzeczy prawisz mi pan. Sądzę jednak, że na przyszłość nie będę miała sposobności usłyszeć je ponownie. Wytworność tych słów zachwycała mnie, pani F. wydała mi się godną uwielbienia. Od tej chwili czułem, że rozpalił się w mem sercu dla niej afekt niezmierny. Nie zdało mi się też rzeczą niemożliwą, aby ona odpowiedziała życzliwością na mój sentyment. Weksel włożyłem do koperty i złożyłem go u notarjusza z tą uwagą na kwicie, że ma być wydany do rąk własnych pani F. skoro go zażąda. Piękna pani zmieniła swe wyniosłe względem mnie usposobienie, bardzo często zwracała się do mnie z uprzejmemi słowy przy stole. Niedługo potem pozwolił sobie mój służący na niezłą psotę. Leżąc w szpitalu na śmiertelnem łożu wykazał się metryką i herbem, jako syn Franciszka Piątego, Karola Filipa Ludwika Foucauld, księcia La Rochefoucauld. Ukartował rzecz tak przemyślnie, oddał odnośne dokumenty swojemu spowiednikowi, z poleceniem, aby je dopiero po jego śmierci oddał gminie. Ksiądz w dobrej wierze oddał dokumenty Jego Ekscelencji prowedytorowi, ja zaś znając dobrze mojego krotofilnego żartownisia, wyraziłem otwarcie moje zdanie, że to wszystko zakrawa na gruby żart. Moja szczerość nie przypadła do smaku Jego Ekscelencji, tak, że popadłem w niełaskę. Tego wieczora zatrzymała mnie pani F. i pana D. R. Spędziliśmy bardzo miły wieczór. Pani F. okazała się taką dowcipną, tak pełną wdzięku, ze się w niej zakochałem na dobre. I położyłem się spać z tem przekonaniem, że trudno mi będzie wobec niej odgrywać rolę obojętnego.
Następnego ranka melodramat z niedoszłym księciem La Rochefoucauld rozwijał się coraz piękniej. Nicpoń mój jeszcze żył, kazano go więc umieścić w pomieszkaniu odpowiedniem jego wysokiemu rodowi. Po ośmiu dniach był już rekonwalescentem, niedługo potem mógł już wychodzić, zarzucono go przeto zaproszeniami. Ja zaś nie dałem się wywieść w pole. A ponieważ zdemaskowałem go u pani Segredo, do której się zalecał, dał mi w twarz. Czatowałem na niego, gdy wychodził i zbiłem go tak laską, iż byłbym go może i zabił, gdyby się nie porwał do szpady. Następstwem tego było, iż wezwano mnie, abym się zgłosił na karną galerę, gdzie aresztowani kajdany na nogach dźwigają. Tego mi było za wiele! Uciekłem więc w małem czółnie na wyspę Casapo, gdzie ująłem sobie tak jej mieszkańców swą szczodrobliwością, że przysięgli na śmierć i na życie bronić mnie do ostatka. Bawiłem na tej miłej wyspie, otoczony moją wierną gwardją niby monarcha z krotofili, tę także korzyść mając, że mogłem wybierać dowoli wśród najpiękniejszych dziewcząt. Po paru dniach przybył do mojej siedziby adjutant z Korfu, zdziwiony niemało, gdy tłumy wieśniaków stanęły ku mojej obronie. Adjutant zaś oznajmił mi, że wykryło się szalbierstwo wrzekomego księcia, którego natychmiast z Korfu wydalono. Jest przeto nadzieja, że sprawa moja będzie osądzona lekko. Tej nocy jeszcze odpłynąłem do Korfu i zaprawdę musiałem udać się na karną galerę, lecz w chwili, gdy miałem być zakuty w kajdany, przyszedł rozkaz, że mam być uwolniony. Udałem się natychmiast do D. R., który przyjął mnie z radością i posłał do pani F. Ranek był jeszcze wczesny, lecz panna służąca mej bogini pozwoliła mi wejść, mówiąc, że pani zadzwoni niebawem. I tak się też stało, a potem zaraz wpuszczono mnie do pokoju p. F. Zdało mi się, patrząc w jej różane lica, że Aurorę widzę. Opowiadałem jej moje przygody na wyspie Casapo nie wspominając nic o moim miłym haremie. Potem przyszła kolej na pobyt w Konstantynopolu. Bardzo podobała się jej scena z żoną Jussufa. Lecz kąpiel rusałek w ogrodzie Izmaela, rozpłomieniła ją wielce, chociaż podałem obraz w barwach przyćmionych. Piękna pani jednak żądała abym go lepiej oświetlił, a gdym to uczynił, łajała mnie, że jestem zbyt wymowny. Igraszka ta, trwała dość długo, a chociaż w oddali uśmiechało mi się zwycięstwo, czułem, że dosyć daleka doń wiedzie droga. Lecz wspomógł mnie nieoczekiwany wypadek. Piękna pani ukłuła się w paluszek, krzyknęła i podała mi rękę, abym wyssał rankę. Usłuchałem skwapliwie. — Czemże jest pocałunek? — mówiłem. — Czyż nie jest on pragnieniem, aby przyjąć w siebie cząstkę ukochanej istoty w oddechu? A krew, którą z tej wdzięcznej ranki zebrałem wargami, czyż nie jest cząstką ubóstwianej kobiety? Podziękowała mi najuprzejmiej w świecie, lecz prosiła, abym wypluł krew. — Ona jest tutaj — mówiłem składając rękę na sercu. — Był to rozkoszny trunek. — Czyż jesteś pan ludożercą? — śmiała się pani F. — Nie sądzę, lecz bałbym się zgrzeszyć, przeciw tobie, pani, gdybym uronił choćby kropelkę tej krwi. Podczas zapust sprowadziłem trupę aktorów, fantazja ta kosztowała mnie dziewięćset cekinów. Pewnego ranka, kazała mi pani F. przyjść do siebie i poprosiła o weksel, ponieważ chce mi zwrócić owych dwieście cekinów. Powiedziałem, że on znajduje się u notarjusza i będzie tylko do jej własnych rąk oddany. Pani F. każe przynieść sobie depozyt. I cóż widzi? Oto cały tekst skryptu wytarty, jedynie jej podpis zachowany. — To świadczy pięknie o pańskiej szlachetności — rzecze — lecz nie mogę być pewną, że ten kawałek papieru jest moim wekslem, chociaż podpisany mojem imieniem. — To prawda, pani — odpowiedziałem — a jeżeli pani tego nie jest pewna, to ja mam wielką niesłuszność. — Nie mogłabym na to przysiądz. Od tej pory pani F. zmieniła się zupełnie. Kiedy ja coś opowiadałem, udawała, że nie rozumie, gdy się inni śmieli, pytała, cóż w tem śmiesznego? Gniewało mnie to tak bardzo, że aż schudłem ze złości. Okazałem jej raz wyraźnie w jakiem znajduję się usposobieniu gdy panu D. R. na jego pytanie, czy się zawsze kochałem szczęśliwie odpowiedziałem w te słowa: — Zawsze nieszczęśliwie. Szczególnie ten trzeci i ostatni raz, ponieważ współczucie, jakiem natchnąłem mą damę, podsunęło jej myśl, aby mnie z mojej namiętności uleczyć, zamiast zrobić mnie szczęśliwym. — Jakiegoż na to użyła sposobu? — Przestała być uprzejmą. — Rozumiem, obraziła pana. I pan to nazywa współczuciem? — Ależ pan się myli. — Z pewnością — wtrąciła piękna pani — jeżeli się ma dla kogoś współczucie, to się chce go uszczęśliwić. Ta kobieta nigdy pana nie kochała. — Nie mogę temu uwierzyć. — Lecz czyż pan jesteś już wyleczony? Zupełnie, lecz choroba trwała długo. — Z pewnością zakochałeś się pan w innej? — W innej? — Czyż nie mówiłem, że kochałem poraź ostatni. Parę dni później, przychodzi do mnie D. R. i mówi mi, że pani F. jest cierpiąca. Nie może jej dotrzymywać towarzystwa, dlatego powinienem do niej pójść, z czego będzie z pewnością zadowolona. Idę więc i powtarzam jej słowo w słowo komplement, jakim mnie obdarzył D. R. Pani F. leżała na kanapie, odpowiedziała mi nie patrząc na mnie, że ma gorączkę i że pewnie się z nią wynudzę. Rzuciłem na to jakiś konwencjonalny frazes, ona zaś dosyć szorstko powiedziała mi, abym został. To mnie uraziło, lecz zostałem. Kochałem ją, a nigdy nie wydała mi się piękniejszą, jak z owymi gorączkowymi rumieńcami, które podnosiły olśniewającą białość jej cery. Niby milczący posąg stałem bez ruchu niedaleko kanapy, na której moja piękna leżała. Zapytała mnie co się stało z moją wesołością? — Jeżeli moja wesołość znikła, to mogłaby powrócić tylko na rozkaz pani. Jedno jej słówko, a rozbłyśnie znowu. — Cóż mam robić — szepnęła. — Być taką, jaką byłaś dla mnie po moim powrocie z Casapo. Udała, że nie rozumie tego, mówiąc, iż wielce zajmują mnie moje przygody. Na dowód, prosi mnie, abym opowiedział jej o moich trzech miłościach. Począłem więc prawić jej na prędce osnute powiastki pełne sentymentu wyszukanego. Ani śladu zmysłowości. Zauważyłem, że jej się to podobało. Z czołem schylonem i melancholijnym na ustach uśmiechem rzekła: — Może ta kobieta, o której pan mówiłeś, że chciała ciebie uleczyć, sama potrzebowała leczenia? Niedługo potem, miałem zaszczyt prowadzić panią F. podczas procesji. Czekałem, czy nie nawiąże się dalszy ciąg, naszej tak wiele mówiącej rozmowy. Lecz ona milczała. To mi zraniło serce, wpadłem w gorączkę i musiałem się położyć do łóżka. Nadchodzi wtedy służący z zaproszeniem do pani F. Blady i chwiejący się na nogach zwlekam się z łóżka... idę... wchodzę do jej pokoju. Pani F. robi zdziwioną minkę, usiłuje sobie przypomnieć, dlaczego posłała po mnie. Nakoniec mówi, że jej mąż chce mnie zrobić swym adiutantem. Urywa i cała zaróżowiona wskazuje mi pokój przeznaczony dla mnie, przytykający do jej pokoju. — Gdybym wiedział, że nie urażę tem D. R. przyjąłbym godność adjutanta — rzekłem z wahaniem. — Jestem tego pewna — rzuciła z żywością. — To niech pani raczy go skłonić, aby mi to powiedział. — A wtedy przyjmie pan? — Ach! mój Boże! natychmiast. Słowa te były tak wymowne. że nie spojrzałem na nią, aby jej nie zmieszać. Ona zaś, zarzuciła swą mantillę, aby udać się na mszę do kościoła. Wyszliśmy razem. Kiedy schodziliśmy ze schodów, położyła mi rękę na mojej, a potem spytała? — Ręka pana gorąca jak ogień, masz gorączkę. W dwa dni później zostałem adjutantem pana F. Prażyłem się więc jako salamandra w ogniu, w którym chciałem płonąć. Cały dzień przebywałem z moją ukochaną. Nie sprowadziło to żadnej widocznej zmiany, lecz powiedziałem sobie, że przy pierwszej lepszej sposobności, pochwycę fortunę za czub. Jedna rzecz mnie zasmucała, a mianowicie ta, że pani F. pełna łaskawości dla mnie przy innych, bardzo się z nią drożyła, gdy byliśmy sami. Pewnego dnia, panna służąca obcinała koniuszki jej pięknych, długich włosów. Podniosłem wszystkie te skrawki i położyłem na toalecie. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, który schowałem do kieszeni, sądząc, że pani F. tego nie widziała. Ledwie zostaliśmy sami, powiedziała mi o zgrozo! abym oddał schowane włosy. To mi się wydało surowością, a nawet okrucieństwem. Usłuchałem więc, rzucając owe włosy pogardliwie na toaletę. — Pan się zapomina — rzuciła mi wyniosłym tonem, którego nie mogłem znieść. — Wcale nie. Mogła pani przecież udać, że nie zauważyła tej niewinnej kradzieży. Lecz pani niema serca, jeno rozum i dowcip, oboje zaś złośliwej natury? skoro tak się wysilają, aby mnie upokorzyć. Znasz pani moją tajemnicę, ja w zamian poznałem panią. Może mi się to przyda, może wreszcie stanę się rozsądniejszym! Po tej gwałtownej tyradzie wychodzę, a ponieważ nie wołają mnie, bym powrócił, zamykam się w moim pokoju i chcąc się snem uspokoić, rozbieram się i kładę się do łóżka. Nie mogłem jednak zasnąć, lecz nie pojawiłem się na kolacji. Kazałem powiedzieć, że jestem chory. Całą noc nie zmrużyłem oka i doprawdy nie dobrze się czułem. Nie poszedłem więc na obiady czekając co z tego wyniknie.
Pod wieczór, o mało nie wyskoczyłem z radości, zjawia się dama mego serca u mnie. Lecz trzymam się dzielnie i z obojętną miną mówię, że mój ból głowy nie zasługuje na taką zaszczytną wizytę. Dyjeta i spokój wkrótce powrócą mi zdrowie. Około jedenastej przychodzi znowu pani F. w towarzystwie D. R. — Co panu jest, biedny Casanova? — pyta współczująco. — Kazałam dla pana przygotować buljon i jaja. — Pani, jedynie dyjeta może mi pomóc. — Tak jest — potwierdził D. R. — znam tę chorobę. Potrząsnąłem głową. Podczas gdy D. R. oglądał jakiś miedzioryt, pani F. ujęła mnie za rękę, prosząc, abym wypił filiżankę buljonu. Wysunęła rączkę, lecz uczułem w mej dłoni pakiecik. Oddaliła się natychmiast i poczęła także podziwiać miedzioryt. Otworzyłem pakiecik i zobaczyłem zwitek włosów, ukrywam go pod kołdrą, a krew uderza mi do głowy i prawie odbiera przytomność. Lecz w chwilę potem jest mi już dobrze i spożywam przyniesiony buljon z jajami. Następnego dnia odwiedziłem panią F. Zapytałem mojej lubej, co mam robić z podarowanemi włosami, gdyż, aby swe sentymentalne skąpstwo naprawić dała mi plecionkę na łokieć długą. Udałem się do handlarza konfitur, żyda, którego córka była dobrą hafciarką i kazałem jej przy sobie temi włosami na przepasce z białego atłasu wyhaftować cztery początkowe litery imienia mej ukochanej. Z pozostałych włosów hafciarka splotła cieniutki sznurek, na jednym z jego końców kazałem zawiesić pętlice ze wstążki. Z tego zrobiłem sobie naszyjnik. Aby nie postradać ani pyłka z kosztownego podarunku z odcinków włosów zrobiłem proszek i kazałem go zmieszać z cukrem z wanilą i z angeliką i sporządzić z tego cukierki i drugie takie same tylko bez włosów. Pierwsze schowałem do pięknej bombonierki z kryształu górskiego, drugie zaś do szyldkretowej tabakierki. Powiedziałem pani F. że albo niech mnie wygna daleko od siebie, albo niech mnie uszczęśliwi, nie mogę bowiem tak żyć zawieszony pomiędzy niebem a ziemią. — Mój przyjacielu — powiedziała mi słodkim głosem — bądź względnym dla mnie dla tej miłości, którą czuję w sercu mojem dla ciebie. — Pozwól złożyć mi usta na twoich ustach — prosiłem. — Nie — powiedziała. Pocóż się rozpłomieniać. Będziemy jeszcze nieszczęśliwsi. I tak codziennie doprowadzała mnie do rozpaczy, a potem dziwiła się, że mój dowcip i moja wesołość zanika. Tymczasem moje cukierki stały się sławne, lecz z mojej kryształowej bombonierki nikt nie mógł czerpać tylko ja sam. Pewnego razu spytała mnie o to pani F. Powiedziałem jej bez namysłu, że one zawierają pewną substancję, wzniecającą miłość. Napróżno dopytywała się jaka to substancja. Milczałem. Wtedy rozgniewana wysypała swoje cukierki ze swojej szyldkretowej tabakierki i napełniła ją czekoladkami. Ja zaś napełniłem usta wszystkiemi mojemi, mówiąc: — Niechże zginę z miłości szalonej dla pani. Pomszczona będzie jej wstrzemięźliwość. Bywaj zdrowa. Pani F. zatrzymała mnie, posadziła przy sobie i prosiła, abym nie robił niedorzeczności, które sprawiają jej przykrość. Bo ona przecież mnie kocha. Z temi słowami nachyla się ku mnie podając mi różane usta, do których przylgnąłem bez opamiętania. Potem rzuciłem się jej do nóg z oczyma pełnemi łez. — Jeżeli mi przebaczysz, wyznam ci moją zbrodnię — mówiłem wśród pocałunków, którymi obsypywałem kraj jej sukni. — Zbrodnię? — szepnęła przerażona. — Lecz mów prędko, przebaczam. — Więc słuchaj! Cukierki moje zawierają twe włosy. Tutaj na ręce noszę bransoletę haftowaną jedwabiem twych splotów, na szyi zaś sznurek uwity z nich. Stanie mi się narzędziem śmierci, jeżeli mnie kochać przestaniesz. Oto moje zbrodnie, spełnione w imię twojej miłości. Zaśmiała się, otarła mi łzy z oczu, mówiąc, że nie powinienem myśleć o śmierci. Po tej rozmowie, wśród której upoiłem się nektarem pocałunku mej ubóstwianej, płonąłem cały, lecz znalazłem przecież tyle siły, aby się utrzymać w karbach. Lecz codzień bardziej brnąc w miłości, liczyłem na to, że zmysły, zwalczą skrupuły. I znowu szczęście przyszło mi w pomoc. Ody pewnego dnia pani F. przechadzała się po ogrodzie, wsparta na ramieniu D. R. zaczepia się o krzak dzikiej róży i zraniła się w nóżkę dotkliwie. D. R. przewiązał rankę chusteczką, aby krew zatamować. Musiano przenieść panią F. do domu, bo nie mogła iść. Ponieważ musiała leżeć w łóżku, widywałem ją każdej chwili, lecz tyle przyjmowała odwiedzin, że rzadko kiedy byliśmy sami. Powiedziałem jej też, że było mi lepiej przed tym nieszczęśliwym wypadkiem. Następnego dnia darowała mi chwilę szczęśliwą, aby mnie pocieszyć. Z brzaskiem dnia przychodził stary doktor przewiązywać ranę, wtedy też wprowadziła mnie pokojówka do swej pani i wyszła zaraz potem. Doktor stał w oknie smarując maść na bandażu, ja zaś zbliżyłem się do łóżka. Zapytałem, czy nóżka nie puchnie dalej i nie czerwienieje? Naturalnem było, że temu pytaniu przyszły w pomoc moje oczy i ręce. Wtedy ukradłem jej całusa. O! słodkie szaleństwo miłości. Pocałunki moje spadły na piękne nóżki. Kiedy doktor odszedł, prosiła mnie, abym poprawił jej poduszki. Skwapliwie spełniłem rozkaz. Aby ułatwić mi zadanie odkryła kołdrę, odkrywając zarazem cuda, któremi upajały się moje oczy. Następnego dnia, kiedy doktor odszedł, moja luba, wysłała pokojówkę do miasta. — Ach! — wymówiła po chwili milczenia, przepojonego naszem wzruszeniem — panna służąca zapomniała przebrać mi koszulę. — Pozwól, abym ją zastąpił. — Dobrze, lecz proszę być grzecznym. Rozsznuruwuje staniczek, zdejmuje koszulę i woła abym jej podał tę, co leży na stoliku. Oszołomiony tem, co zobaczyłem nie jestem w stanie spełnić rozkazu. Wtedy ona sama pochyla się nad stolikiem sięga po koszulkę i podaje mi ją. Ja zaś drżę z rozkoszy tak, że nie mogę jej utrzymać. Zlitowała się nademną, padła mi w ramiona, garniemy się ku sobie, usta nasze spajają się, lecz ona zdołała opanować się pierwsza i odsunęła mnie. Ponieważ generał zapowiedział ogólny przegląd galer w Guya, udał się tam F. zostawiając mi rozkaz, abym tam następnego dnia się z nim połączył. Biadałem przeto, że jej nie będę widział ten dzień cały. — Cóż to szkodzi? — uśmiechnęła się — przegadamy dzisiejszą noc. Było to w lipcu wśród wielkiego upału. Ona leżała w łóżku, biorę ją w ramiona, garnie mi się do piersi, lecz mimo moje zaklęcia nie chce mnie zupełnie uszczęśliwić. — Czekajmy jeszcze — mówiła. Używajmy przedwstępnych rozkoszy, jakie są w naszej mocy. Może następna noc przyniesie nam więcej jeszcze. Potem poczęła mi się zwierzać. — Jako piętnastoletnia dziewczyna, chciałam bardzo wyjść zamąż. Tęsknoty serca i wyobraźnia snuły mi przeróżne sny... Lecz mój mąż, nigdy nie dał mi poznać rozkoszy. Następstwem tego było, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, lecz chłodnem stadłem. Kiedy poznałam, że się we mnie kochasz, ucieszyłam się i starałam się, abyś nim był codzień więcej. A gdy zakochałam się sama, poniżałam cię za karę, że wzbudziłeś we mnie uczucie nieznane. Podziwiałam nieraz twoją cierpliwość. I tak przeszła noc na skargach rzewliwych i rozkosznych zachwytach. O brzasku dnia z boleścią oderwałem się od mej ukochanej, żegnając ją jako zdobywca. Po owej pamiętnej nocy, upłynęło jakich dwanaście dni, przynosząc nam coraz płomienniejsze chwile, gdy właśnie wtedy nawiedziło mnie wielkie nieszczęście. Pewnego wieczora, gdy D. R. oddalił się po kolacji, F. bez względu na moją obecność powiedział swej żonie, że zamierza ją odwiedzić, tylko napisze dwa listy. Zaledwie wyszedł, rzucamy się sobie w objęcia, czując rozkosz takiej chwili. Lecz zaraz moja piękna odtrąca mnie i pada na fotel z twarzą zakrytą rękami, nie dając mi czasu przyjść do siebie i nasycić się czarem mego najpiękniejszego zwycięstwa. Zmieszany, staram się odgadnąć przyczynę tego zachowania się. — Drogi mój, uczyniliśmy się nieszczęśliwymi — mówi ona wznosząc ku mnie oczy. — Jakto? nieszczęśliwymi! Okrutna! zabijasz mnie! Wybiegam jak oszalały. Pędzę przed siebie na poły nieprzytomny, chłodząc rozpaloną głowę powiewem wieczornym. Wtem słyszę, że mnie ktoś woła. To Melulla piękna Melulla, u której stopek leży całe Korfu. Zbliżam się odruchowo do jej domu, wchodzę na schody. Melulla otwiera mi drzwi, prowadzi do rozkosznej komnatki. Nie widziałem nigdy pięknej zalotnicy, patrzę więc, robiąc w duszy uwagę, że daleko jej do czaru mojej wybranej. Melulla, poczyna mnie łajać, że nie odwiedziłem jej dotychczas, łasi się i przymila. Pozwalam robić ze sobą co jej się podoba. Staję się najpodlejszym człowiekiem i to nie z pożądania, nie z kaprysu nawet. Winę poniosło to moje rozdrażnienie, rodzaj oburzenia na istotę, którą ubóstwiałem, której uniesienie powinno było zwiększyć jeszcze moją miłość, gdybym był godnym takiej kochanki. Toteż powziąłem wstręt do samego siebie, ochłonąwszy. Pożerany wyrzutami sumienia powróciłem do domu i nie zmrużyłem tej nocy oka. Blady od niewyspania, przygnębiony poczuciem mej winy podążyłem do pani F. Zastałem ją przy gotowalni uśmiechniętą, pogodną. Istny obraz szczęścia. Lecz gdy jej piękne oczy spotkały się z mojemi twarz jej zamgliła się smutkiem. A kiedy pokojówka się oddaliła poczęła mówić z największą troskliwością: — Mój przyjacielu, wczoraj wieczorem, kiedy opuściłeś mnie tak nagle, poczęłam rozmyślać nad tem, że moje zachowanie się może mieć złe następstwa. I przygniótł mnie smutek. Myślałam, że przechadzką chciałeś ukoić twe wzburzenie, aby się o tem przekonać, podeszłam do okna i stałam tam całą godzinę i nie widziałam światła w twoim pokoju. Rozżalona, nie spałam wcale tej nocy. Podoficer, powiedział mi, że bardzo późno wróciłeś. Nie jestem zazdrosna, lecz lękam się nieszczęścia. Dzisiaj, kiedy wszedłeś do mego pokoju, uderzyło mi serce radośnie, gdy jednak spojrzałam na ciebie, spostrzegłam tak wielką w tobie zmianę, jak gdybyś się stał innym człowiekiem. Pomimo mej woli przeczuwam, że zbezcześciłeś moją miłość. Powiedz mi bez obawy, czy się mylę, czy nie zdradziłeś mnie? Zdarzało mi się nieraz w życiu skłamać przed ukochaną kobietą z potrzeby? Lecz czyż mogłem odpowiedzieć przewrotnym wykrętem na te wzruszające słowa? Wyznałem jej mą winę i uzyskałem przebaczenie. Nie uszedłem jednak należnej mi kary. Trzeciego dnia stan mego zdrowia zwiastował mi jak nieszczęsnemi były moje odwiedziny u Melulli. Byłem w rozpaczy i szalałem prawie na myśl, w jakie nieszczęście mogłem wtrącić ukochaną mą przyjaciółkę, gdyby w ostatnich tych dniach obdarzyła mnie swą łaską. Musiałem powiedzieć wszystko pani F. Zbladła i zadrżała, kiedy zwierzyłem jej rozpaczliwą myśl o samobójstwie, która mnie nawiedziła w tych ciężkich chwilach. Choroba moja nie była mojem zmartwieniem jedynem. Nie awansowałem, przeto postanowiłem pożegnać stan wojskowy. Na ośm dni przed wymarszem armji powiedziała mi pani F. że nie zobaczymy się w Wenecji z wielu powodów. Prosiłem, aby ich nie wyliczała, domyślając się ich nadto. Lecz zarazem pomyślałem, że moja bogini jest zwykłą śmiertelniczką, dla której niesłusznem byłoby brać rozbrat z życiem. Poznałem, że przestała mnie kochać. Kiedy przybyliśmy do Wenecji zaprzyjaźniła się z D. R. i kochała go, aż do jego śmierci. W dwadzieścia lat potem ociemniała. Dwa ostatnie miesiące pobytu na Korfu stały się dla mnie nauką na całe życie. Przed przygodą z ową nędzną Melullą byłem zdrów, bogaty, szczęśliwy w grze, kochany przez najpiękniejszą z kobiet. Po fatalnej przygodzie straciłem to wszystko. Odjechałem bez pieniędzy, po sprzedaniu lub zastawieniu wartościowych moich rzeczy, zostawiając długi za sobą. Gdy byłem szczęśliwy, wszyscy garnęli się do mnie, gdy popadłem w niedolę, nikt się nie zwrócił w moją stronę. Gdy miałem pełną kiesę i górne tony, okrzyczano mnie dowcipnym, zajmującym, gdy sakiewka moja schudła, a mina zrzedła, nazywano mnie bezdusznym i płytkim. O ludzie!... O szczęście! Jakim potężnym jesteś kuglarzem.


KRYSTYNA.

W Wenecji zastałem wielkie zmiany. Pani Orio zaślubiła prokuratora Rosę, Annina hrabię R., Marjeta zaś wstąpiła do klasztoru. W pierwszych dniach pobytu wystąpiłem z wojska i byłem znowu swobodny jak ptak. Wybrałem teraz zawód gracza, lecz zawodna fortuna odwracała odemnie swe oblicze, zostałem bez szeląga. Cóż miałem począć? Zostałem skrzypkiem. Pan Grimani wprowadził mnie do teatru, gdzie zarabiałem dziennie talara, czekając, czy mi się co lepszego nie nadarzy. Powoli przyjąłem obyczaje moich kolegów, włóczyłem się po szynkach i podejrzanych tawernach i byłbym z pewnością upadł bardzo nisko gdyby nie pewne wesele, na którem przygrywałem do tańca. Na moje szczęście, obecny na niem senator pan Bragadino tknięty apopleksją, odzyskał zmysły wskutek mych zabiegów i taką powziął ku mnie skłonność, że mnie wziął do swego domu. Nie mało przyczyniło się do tego, iż powiedziałem mu, a także i jego dwom przyjaciołom, którzy zajmowali się tajemniczymi kunsztami kabalarstwa, że posiadam obliczenie cyframi, które na zagadnienia podane w liczbach, odpowiada znowu liczbami, tak, że mogę wiedzieć takie rzeczy, o których mi nikt nie powiadał. Odpowiadałem im też na przeróżne pytania owijając się zasłoną tajemniczości i dwuznacznie mogących się tłumaczyć słów, wprawiając ich w zachwyt. Przez przyjaźń tych trzech ludzi pozyskałem znaczenie i wpływ w mojem rodzinnem mieście. Pewnego dnia rzuciłem się do nóg pana Bragadina gdy mi rzekł: Jeżeli chcesz być moim synem, to z radością nazwę się twoim ojcem. Zamieszkaj u mnie. Będziesz miał służącego na swe usługi i swoją własną gondolę. Ponadto dziesięć cekinów miesięcznie na drobne wydatki. Nie troszcz się o przyszłość, myśl o rozrywkach, we wszystkiem, co cię tyczy szukaj mojej rady. Znajdziesz we mnie zawsze przyjaciela. Lecz ognisty mój temperament, nie znał niestety umiarkowania. Grałem w karty bez upamiętania i szukałem miłosnych przygód, które często kończyły się krwawą awanturą. Czasem wplątały się i komiczne zdarzenia. Oto jedno z nich:

Było to z końcem stycznia. Trzeba mi było koniecznie dwustu cekinów. Pewna życzliwa mi starsza dama, nakłoniła swą przyjaciółkę, aby mi pożyczyła brylant wartości pięciuset cekinów. Postanowiłem zastawić go Treviso w Mont-de-pitie, gdzie pożyczają na pięć procent. Pożytecznej tej instytucji brakło Wenecji, niestety! Wstaję wcześnie, idę aż na koniec kanału regio, aby nająć gondolę do Mestre. Stamtąd chciałem udać się pocztą do Treviso, a na wieczór wrócić do Wenecji. Kiedy zdążałem bulwarem San Hiobe, zobaczyłem w gondoli wieśniaczkę, która miała bardzo bogate przybranie głowy. Zatrzymałem się, aby się lepiej przypatrzeć, gondolier zaś, myśląc, że chcę wsiąść podpłynął do brzegu. Nie namyślałem się ani chwili, kiedy zobaczyłem ładny buziaczek wieśniaczki. Wsiadłem i zapłaciłem wioślarzowi podwójnie, aby już nikogo więcej nie przyjął do gondoli. Jakiś stary ksiądz siedział obok wieśniaczki, chciał mi odstąpić miejsca, ale nie przyjąłem tej grzeczności. — Ci gondolierzy mają szczęście — począł abbate — wzięli nas w Rialto za trzydzieście solów, z zastrzeżeniem, że wolno im będzie przyjmować innych gości. — Niema dla nikogo więcej miejsca, kiedy ja jestem w gondoli — mówię, wręczając wioślarzom, gdyż dwóch ich było, jeszcze czterdzieście solów. Olśnieni, tytułują mnie ekscelencją, a poczciwy abbate, biorąc to za dobrą monetę, przeprasza mnie, że mnie tak nie tytułował. — Nie jestem weneckim szlachcicem. Nie należy mi się taki tytuł — powiedziałem, uśmiechając się. — Jakże mnie to cieszy — zawołała dziewczyna. — Bo ja się boję szlachciców. — Jestem pisarzem u adwokata. — I znowu się cieszę. Wszak miło jest być w towarzystwie osoby, która się niema za coś lepszego odemnie. Mój ojciec, brat obecnego tu abbate, był dzierżawcą w Pr. Odziedziczyłam cały jego majątek jako jedynaczka. Matka mi choruje, czem się bardzo martwię. Lekarz powiedział mi, że nie pociągnie długo. Powracając do początku naszej rozmowy, dodam, że niema wielkiej różnicy pomiędzy córką bogatego dzierżawcy, a pisarzem u adwokata. Czyż nie tak mój wuju? — Z pewnością, droga Krystyno. Lecz ten pan przysiadł się do nas nie wiedząc kim jesteśmy. — Proszę jednak wierzyć, księże proboszczu, że to zdziałał powab pańskiej młodej i pięknej siostrzenicy. Poczęli się śmiać oboje, a ponieważ nie było właściwie z czego, pomyślałem sobie, że są zbyt naiwni. — Dlaczego się panienka śmieje? — spytałem. — Czy aby pokazać swoje prześliczne ząbki? — Wcale nie — odpowiedziała. — Wszyscy zresztą chwalą je w Wenecji, chociaż u nas w Pr. wszystkie dziewczęta mają ładne zęby. Nieprawdaż, wuju? — Tak jest, moje dziecko. — Śmiałam się z czegoś, o czem się pan nie dowie. — Dlaczego? — Bo nie chcę tego! — rzuciła marszcząc brwi. — To ja powiem — odezwał się proboszcz. — Chce pan wiedzieć, co Krystyna powiedziała o panu, kiedyś przechadzał się po bulwarze? Oto ładny młodzieniec. Patrzy na mnie, może by chciał być tutaj przy nas. — Jakże mnie to zachwyca! — zawołałem. — Tak, na chwilę — zauważyła Krystyna. — Oni wszyscy mówią, że są zachwyceni, a żaden się nie oświadcza. Byliśmy w Wenecji czternaście dni, mieli dosyć czasu. Nieprawdaż, kochany wuju? — Z pewnością, miła siostrzenico. Dobrą jest partją, moja Krystyna. Ma trzy tysiące talarów. Chciałaby zaślubić Wenecjanina, cóż, kiedy ci, co się jej podobali nie myśleli o małżeństwie, ci znowu, co się starali o nią, nie przypadli jej do serca. — Ależ to za krótko czternaście dni, na wybór męża! — zawołałem. — Przyznaję, że panna Krystyna jest piękna jak anioł i byłbym szczęśliwy, gdyby mi Pan Bóg taką żonę przeznaczył. A przecież, gdyby mi kto kazał ożenić się z nią natychmiast, tobym tego nie zrobił. Trzebaż przecież poznać charakter swej wybranej. Pieniądze i piękność, to za mało do szczęścia. — A co to znaczy charakter? — zapytała Krystyna. — Przymioty serca i umysłu, mój aniołku. Chcę się żenić, od trzech lat szukam żony, lecz te wszystkie panny, które poznałem, nie byłyby mi zapewniły szczęścia. — A cóż im brakowało? — Jedna była za próżna, bo wydawała mnóstwo pieniędzy na fryzjera i wody pachnące. — A to oślica! — Druga była chora. — Cóż jej brakowało? — Nie mogła zostać matką. Jak się żenię, chcę mieć dzieci. — Ale ja całkiem zdrowa jestem. Nieprawdaż wuju? — Inna znowu bała się zostać ze mną sam na sam, a kiedy jej skradłem całuska, to zaraz szła z tem do matki. — A to dopiero! — Jeszcze inna się malowała. Lecz teraz wszystkie dziewczęta nauczyły się tego. Nawet oczy malują, a ja koniecznie muszę ożenić się z czarnooką prawdziwą. — A moje są czarne? — Tak wyglądają, ale nie są. — Jakże to pan rozumie. Może to jaki żart zły? — Nieprawdaż wuju. I milczała zmieszana, do płaczu gotowa. Żal mi jej się zrobiło. Naprawdę była zachwycająca! A oczy jej, szczególniej te oczy olśniewały swą pięknością. Kiedy gondola zawinęła do kanału Marghera, zapytałem proboszcza, czy ma powóz zamówiony do Treviso. — Jako proboszcz chudej parafji pójdę pieszo — odpowiedział miły abbate. — Dla Krystyny znajdzie się miejsce na jakim wózku. — Będzie mi bardzo miło, jeżeli zechcecie pojechać ze mną. Mam powóz o czterech siedzeniach. — Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia. — Wcale nie mój wuju. Ja nie chcę jechać z tym panem. — Dlaczego? — Bo nie chcę. — Tak to nagradzają szczerość — westchnąłem. — Wcale nie szczerość tylko złośliwość. Na całym świecie nie znajdzie pan czarnych oczów. — Mam sposób, aby poznać, czy są prawdziwe. — A to jaki? — Przemyć je letnią wodą różaną, także kiedy się płacze, to farba spływa ze Izami. Na te słowa Krystyna uśmiechnęła się uroczo. — Płacz moje dziecko — doradzał proboszcz — aby ten pan się przekonał, że masz naprawdę czarne oczy. Lecz Krystyna śmiała się ciągłe i ze śmiechu napłynęły wreszcie łzy do jej ślicznych oczów. I w najlepszej zgodzie udaliśmy się na śniadanie. Lecz proboszcz chciał pierwej mszę odprawić. — Dobrze — rzekłem — i proszę się modlić, aby mój plan się powiódł. Wsunąłem mu w rękę dukata, co na nim takie wywarło wrażenie, iż chciał mnie pocałować w rękę. Poszliśmy do kościoła. Podałem Krysi ramię. Nie wiedziała czy je przyjąć. — Eh! czy pan myśli, że nie umiem chodzić sama? — mówiła zarumieniona jak róża. — Wcale tak nie myślę, ale grzeczność nakazuje podać ramię damie. — A co ludzie na to powiedzą? — Powiedzą może, że się kochamy. — A jak powtórzą to pańskiej kochance? — Niemam kochanki i nie chcę jej mieć w Wenecji. Nie znajdę tam takiej ślicznej dziewczyny. — To szkoda, bo my nie przyjedziemy do Wenecji. A zresztą pan mówi, że czternaście dni za mało. — Pewnie, trzeba zostać dłużej. Ja z radością poniosę koszta. — Proszę to powiedzieć mojemu wujowi. — A będziesz mnie kochała? — O! tak. Gdybyś pan został moim mężem. Patrzyłem zdziwiony na tę dziewczynę, która zdała mi się przebraną księżniczką w swej złotem haftowanej sukience. Postać miała powiewną rusałki, a że nie miała płaszczyka, syciłem wzrok najpiękniejszych piersi widokiem, mimo zapięty pod szyję stanik. Spódniczka zaś, sięgająca do kostek tylko, odsłaniała malutkie nóżki, stąpające z dziecięcym wdziękiem. Naiwność jej, świeżość i prostota zawróciła mi głowę, mieszczuchowi, który dotychczas nie spotkałem się z tymi powabami. Po śniadaniu, na wsiadanem do powozu, musiałem stoczyć walkę z dobrym abbate, który chciał mnie koniecznie posadzić na pierwszem miejscu. W Treviso zajechaliśmy do gospody, gdzie zatroszczyłem się o suty obiad, a przy wetach przyszło mi do głowy, że wujaszek proboszcz może pójść zastawić brylant, ja zaś uzyskam tym sposobem sam na sam z uroczą siostrzenicą. Powiedziałem mu o tem, zgodził się natychmiast, uradowany, że może oddać mi przysługę. Zostałem więc sam z piękną Krysią. Upłynęła godzina, wśród której rozpłomieniłem się na dobre, lecz nawet nie ucałowałem powabnej dziewczyny. Starałem się tylko podbudzić jej wyobraźnię stosowną rozmową. Proboszcz powrócił z pierścionkiem, nie mógł go zastawić z powodu święta Matki Boskiej, może to się stać dopiero pojutrze. Porozumiał się jednak z kasjerem, który przyrzekł dwa razy większą sumę, aniżeli myślałem. — Księże proboszczu — powiedziałem mu na to. — Miałbym wielką prośbę do pana, a mianowicie, abyś był łaskaw załatwić sam tę sprawę. Zapłacę chętnie powóz z Pr. i z powrotem. — Przyrzekam to panu — rzekł ten najmilszy proboszcz. Spodziewałem się, że przyjedzie ze siostrzenicą. A potem snując dalsze plany dorzuciłem: — Księże proboszczu, radzę panu przywieźć znowu pannę Krystynę do Wenecji. — Zrobię to bardzo chętnie, jeżeli pan będzie tak łaskaw wyszukać jakiś uczciwy dom, gdzieby mogła mieszkać. Spojrzałem z pod oka na Krysię. Twarzyczka jej promieniała radością. — Droga Krystyno — rzekłem — za tydzień wszystko będzie załatwione. Tymczasem napiszę do ciebie, a ty mi odpowiesz? — Mój wuj mnie wyręczy. Ja nie umiem pisać. — i chcesz pójść za mąż za Wenecjanina, moje dziecko! — Czy żona musi umieć pisać? — Nie musi, ale przecież dziwię się, że nie nauczyłaś się pisać. — A cóż w tem dziwnego? Nieprawdaż wuju? — Hm, jeżeli chcesz zaślubić Wenecjanina, to trzeba się uczyć pisać. — Przecież za tydzień się nie nauczę. — Jeżeli będziesz bardzo pilna moja siostrzenico, podejmuję się nauczyć cię pisać za dni osiem. Po obiedzie powiedziałem proboszczowi, że lepiej byłoby zanocować w Treviso i wyjechać z brzaskiem dnia wypoczętym. Proboszcz dał się przekonać, Krysia bowiem wieczorem była bardzo śpiąca. Zawołałem więc gospodynię i kazałem jej rozpalić ogień w przyległym pokoju i przygotować mi tam łóżko. — A to poco? — zdziwił się proboszcz. — W tym pokoju są przecież dwa duże łóżka. Jedno będzie dla pana, drugie dla mnie i dla Krystyny. Nie będziemy się rozbierali, bo musimy wstać do dnia. — O ja muszę się rozebrać — rzekła Krystyna — bobym nie zasnęła. Ale nie bój się mój wuju, nie będziesz na mnie czekał. Za kwadrans jestem gotowa z ubraniem. Ci ludzie byli tak niewinni, tak czyści, że nawet nie przyszło im do głowy, aby, ktoś mógł się w tem dopatrzyć czegoś niestosownego. Obiad mieliśmy postny, co nie bardzo podobało się memu podniebieniu. Idę do kuchni i każę sobie przynieść najlepszego wina. Wychodzę znowu na górę, zastaję proboszcza śmiejącego się serdecznie. — Czy pan wie o co mnie prosi moja siostrzenica? Abym ją tu z panem zostawił. Powiedziała, że przez tę godzinę, jak byliście tu sami, to się pan zachowywał jak brat względem siostry. Bardzo wierzę. Lecz czy Krystyna nie naprzykrzy się panu?
— Wcale nie, ona jest bardzo miła. I może pan mieć do mnie zupełne zaufanie. — Nie wątpię, że pan zasługuje na nie. Zostawiam więc panu moją siostrzenicę do mego powrotu. Przybędę wcześnie pojutrze, aby załatwić pański interes. Krew uderzyła mi do głowy z nagłego wzruszenia z tak niespodziewanego obrotu rzeczy. Poczęła mi krew iść z nosa, trwało to przeszło kwadrans. Poczciwy proboszcz przeraził się niezmiernie. Gdy zostaliśmy sami, podziękowałem Krystynie za zaufanie do mnie. — Ależ zapewniam pana, że ja bardzo pragnę, aby mnie pan dobrze poznał. Zobaczy pan, że ja nie mam takich wad, jak te panny z Wenecji i obiecuję, że się prędko nauczę pisać. — Jesteś uwielbienia godna. Ale w Pr. nie można nikomu mówić o naszych umówionych listach. — Nie, nawet matce nic nie powiem, jeżeli pan nie pozwala. Upłynął dzień. Nie dozwoliłem sobie najmniejszej poufałości względem tej zachwycającej dziewczyny, w której kochałem się coraz bardziej. Opowiadałem jej miłosne i swawolne powiastki, w ten sposób jednak, aby jej nie zraziły. Zauważyłem, że często nie rozumiała o co chodzi, ale udawała, iż rozumie, aby się nie wydać ze swoją nieświadomością. Ody wuj powrócił, podano wieczerzę bardzo wykwintną. Uczyłem Krysię jak się je ostrygi i trufle, których nie znała. Piliśmy wino Gata, które rozwesela, ale nie upija. Około północy położyliśmy się spać i dopiero rano się obudziłem. Proboszcz oddalił się cichutko, nawet nie wiedziałem kiedy. Obracam się na łóżku i widzę na drugiem tylko Krystynę. Mówię jej dzień dobry. Budzi się, otwiera oczy, opiera się łokciem na poduszkach i uśmiecha się. — Wuj pojechał, nie słyszałam nawet, tak dobrze spałam. — Droga Krystyno! śliczna jesteś jak aniołek. Umieram z pragnienia, aby cię ucałować. — Jeżeli pragniesz, to przyjdź i pocałuj mnie. Wyskakuję z łóżka i bięgnę wziąć ją w ramiona. Oddaliśmy się sobie, nim o tem pomyśleliśmy. Po godzinie słodkiego zapomnienia patrzymy na siebie tkliwie w milczeniu, przerywa je pierwsza Krystyna. — Cóżeśmy zrobili? — Zaślubiliśmy się. — Co powie wuj? Dowie się o tem po ślubie w kościele. — A kiedy będzie ślub? — Jak się poczynią wszystkie przygotowania potrzebne do zawarcia małżeństwa. — Ile na to potrzeba czasu? — Miesiąc. — Nie zwodzisz mnie? — Nie, bo cię ubóstwiam. — Więc znasz mnie już dobrze? — Tak, znam cię i wiem, że mnie uszczęśliwisz. — Wstańmy 1 chodźmy do kościoła na mszę. Ktoby to powiedział, że aby znaleźć męża, trzeba mi było z Wenecji wyjechać. Wstaliśmy i poszliśmy po śniadaniu do kościoła. Po obiedzie Krystyna się zamyśliła. Zapytałem ją o powód. — Pewnie ten sam, który ciebie poważnym czyni. — Moja najmilsza, myślę o tem, że nie pobierzemy się przed postem, wszakże to są ostatnie dnie karnawału. Ale do Wielkiejnocy czekać także nie możemy. To byłoby za długo. Trzeba nam dyspensy kościelnej. Za całą odpowiedź Krysia mnie ściska. Powiedziałem jej jednak tylko część prawdy. Widziałem się uwikłanym w stosunek, który mi się wprawdzie podobał, ale który zbyt szybko się ukształtował. Lecz zarazem miałem pewność, że to zachwycające stworzenie nie będzie miało powodów, aby mi czynić wyrzuty. Wszystkie te myśli gnębiły mnie trochę. Ale nie trzeba sobie psuć chwil czarownych. Mieliśmy przed sobą cały wieczór. Postanowiłem więc urozmaicić go mojej miłej. Bo czyż jest większa przyjemność dla zakochanego jak myśleć o przypodobaniu się swej wybranej? A ponieważ Krystyna powiedziała mi, że nie widziała jeszcze dotychczas maskarady, posłałem więc po handlarza, który mi dostarczył wszystkiego, czego trzeba do przebrania. Po maskaradzie udaliśmy się do kasyna. Roześmiałem się na widok jej zdziwienia, z jakiem weszła na salę gry. Nie miałem dosyć pieniędzy, aby zasiąść do faraona. Krysi jednak dałem dziesięć cekinów, aby się zabawiła. Mówiłem jej co ma robić i niedługo dziesięć cekinów zamieniło się w sto. Wtedy rzuciliśmy grę i wróciliśmy do gospody. Krysia nie chciała wierzyć, że wygrane pieniądze do niej należą. — Co też wuj powie na to? — zawołała. Spożyliśmy lekką wieczerzę, a potem nastąpiła cudowna noc. Przed brzaskiem dnia rozłączyliśmy się, aby proboszcz nie zastał nas razem. Przybył wcześnie, a ponieważ zasnąłem, obudził mnie, abym mu dał ów pierścionek do zastawu. W dwie godziny później powrócił. Rozmawialiśmy przy kominku. Gdy zobaczyła wuja, pobiegła po swój skarb i olśniła poczciwego proboszcza swojem złotem. W rozmowie przyszła kolej na bliskie nasze rozstanie, przyrzekłem odwiedzić ich z początkiem postu. Proboszcz dał mi metrykę Krystyny i wykaz jej majątku i udałem się do Wenecji, zdecydowany dotrzymać słowa uroczej dziewczynie. Lecz zaraz następnego dnia powziąłem zamiar uszczęśliwić ją nie wiążąc się z nią. Nie mogłem przenieść na sobie utraty mojej swobody. Mimo to nie chciałem się wyrzec naiwnej dziewczyny, która mnie oczarowała, zarazem drżałem, abym nie sprowadził na nią hańby lub nieszczęścia opuszczonej i uwiedzionej. Postanowiłem więc wyszukać jej męża, wartego odemnie więcej i godnego jej piękności i jej świeżości czuć. Z pomocą mej kabały udało mi się zainteresować moich ojcowskich przyjaciół Krystyna do tego stopnia, że poczęli zajmować się myślą wydania jej za mąż. Wybór padł na młodego sekretarza i chrześniaka hrabiego Algoratti. Odwiedziłem owego kandydata do rączki mej lubej i bardzo przypadł mi do serca. Z nią zaś spotkałem się jeszcze raz, gdy mi jej wuj oddawał pierścionek w Treviso. Ponieważ przeznaczyłem ją innemu, ujarzmiłem me uniesienie, poprzestając na wstrzemięźliwym pocałunku. Przy pożegnaniu obiecałem przyjechać za dwa tygodnie do Pr. W oznaczonym dniu pojawiłem się tam z moim kandydatem na męża. Zajechaliśmy do proboszcza, wkrótce nadeszła Krystyna i zauważyłem, że piękność jej zachwyciła jej domniemanego małżonka. Potem odwiedziliśmy chorą matkę dziewczyny. W lekarzu, który pielęgnował chorą, Karol (tak się nazywał mój protegowany), poznał swego przyjaciela, wdał się więc z nim w ożywioną rozmowę, z czego skorzystałem, aby chwalić młodego człowieka z całych sił. A ponieważ nie miałem wiele czasu do stracenia, szepnąłem Krysi, że może to jest ten, którego niebo przeznaczyło jej na męża. — Na męża, dla mnie? — spytała. — Tak jest — podjąłem gorliwie. — To jest najmilszy i najlepszy młodzieniec. Byłabyś z nim szczęśliwszą aniżeli ze mną. Nie łatwo przyszło mi wymówić te słowa, których dziewczyna wysłuchała bardzo spokojnie, ku mojemu zdziwieniu. To też ochłonąłem ze wzruszenia, co mi omal nie wycisnęło łez. — Przy obiedzie — ciągnąłem dalej, Karol z pewnością będzie ci się bacznie przyglądał. Staraj mu się podobać kochanie moje, o co chyba nie trudno będzie. — A jeżeli mu się spodobam, czy prędko się ze mną ożeni? — Do tygodnia. Przy obiedzie nie zwracałem się do Krystyny, aby jej nie przerywać rozmowy z Karolem, wśród której czarująca jej naiwność rozkwitła jak polny kwiatek. Po obiedzie usłyszałem słowa, które mną wstrząsnęły. — Pani mogłabyś uszczęśliwić księcia — mówił z zapałem młody człowiek. — Byłabym bardzo rada, gdybyś się pan pozwolił uszczęśliwić — odpowiedziała z całą szczerością. Karol wpadł w zachwyt i uściskał mnie serdecznie. Wszak musiał wyładować nadmiar radości. Za parę dni proboszcz z Krystyną mieli przyjechać do Wenecji dla podpisania kontraktu ślubnego, bo dyspensa była już wyrobiona. Narzeczona Karola zachwyciła wszystkich w Wenecji, cieszyłem się więc szczęściem młodej pary, skojarzonej moją samolubną roztropnością. Lecz w głębi serca odzywał się żal za straconym rajem i byłby może spotęgował się do zazdrosnej męki, gdyby nie rozbrajająca prostota Krystyny, niezmiernie zadowolonej z obrotu sprawy. Nie było tu miejsca na tragedję, zaiste! Lecz gdym ją zobaczył gotową do ślubu w swym stroju wieśniaczym, śliczną i świeżą jak róża majowa, zapłakałem. W kościele było dużo widzów i to szlachty, gdyż niesłychaną było rzeczą, aby wieśniaczka otrzymała dyspensę i brała ślub w poście. W jakiś czas po zaślubinach odwiedziłem młodą parę. Zasiałem Krystynę samą, która mi się zwierzyła, że jej mąż jest najukochańszym człowiekiem. Powiedział jej bez żadnego podejrzenia, iż wiedział dobrze, że żyliśmy dwa dni ze sobą. Życzliwej osobie zaś, która mu udzieliła tej wiadomości roześmiał się w twarz. Lecz omijałem dom Krystyny, a Karol uznawał ten skrupuł z mojej strony. Umarł na parę miesięcy przed moim wyjazdem z Wenecji, zostawiając wdowę w bardzo dobrych stosunkach.



PANNA VESIAN.

Rozmaite psoty swawolne spowodowały, iż nawet sąd zajął się jedną z podobnych sprawek. A była nią mianowicie moja zemsta za wrzucenie mnie do bagna. Znajdowałem się bowiem w towarzystwie szalonem, gdzie przychodziły ludziom rozmaite niesamowite koncepty do głowy. Zemściłem się więc za owo wtrącenie do błota w ten sposób, że jednemu z uczestników tego grubego żartu, ściągałem w nocy wciąż kołdrę. Kiedy mnie chciał pochwycić za rękę, podstawiłem mu rękę trupa, którego wygrzebałem. Psotnik rozchorował się ze strachu, a sprawa stała się głośna. Więc gdy się przyłączyły do niej i inne zażalenia, to chociaż z procesów wyszedłem ochronny ręką, przecież należało mi na jakiś czas wyjechać. Skorzystałem z tej sposobności, aby poznać Paryż. W podróży, jakoteż w Paryżu, doznałem najdziwniejszych przygód, w których kurtyzany odgrywały niemałą rolę. Lecz o jednem spotkaniu będę wspominał zawsze z troskliwością. Była to panna Vesian, która przyjechała do Paryża ze swoim bratem. Była młoda, niedoświadczona, piękna i miła. Ojciec jej umarł w Parmie, w swem rodzinnem mieście. Sierocie bez majątku pozostała jedyna rada: sprzedać wszystko co zostało po ojcu, który był oficerem w armii francuskiej i udać się do Versalu, aby uzyskać tu małą pensję od króla. Gdy wysiadła z dyliżansu pocztowego, najęła dorożkę i kazała się wieść do hotelu de Boulogne. Przypadek chciał, że właśnie i ja tam mieszkałem. Na drugi dzień dowiedziałem się, że sąsiedni pokój zamieszkało rodzeństwo brat i siostra. Ciekawość moja wraz się obudziła. Podchodzę do ich drzwi, pukam, młody człowiek w koszuli je otwiera. — Mój panie — mówi — wybaczyć proszę, że się tak pokazuję. — To właśnie ja proszę o przebaczenie, w niewłaściwej bowiem porze przychodzę złożyć mą czołobitność ziomkom i sąsiadom. Leżący na ziemi materac był zapewne posłaniem młodzieńca, w alkowie za firankami na łóżku, spoczywała zapewne siostra. Z poza tych firanek zadźwięczał głosik usprawiedliwiający tak długie spanie zmęczeniem po podróży. — Jeżeli pan trochę zaczeka, zaraz będę gotowa — dorzuciła. — Wracam do siebie — odpowiedziałem. — I będę miał zaszczyt powrócić tutaj, gdy mnie pani wezwać raczy. W kwadrans potem wchodzi młoda i piękna osóbka do mego pokoju i z ukłonem pełnym wdzięku oznajmia, że oddaje mi wizytę i że jej brat zaraz nadejdzie. Proszę by usiadła, ona zaś poczyna mi opowiadać z naiwną szczerością, nie pozbawioną godności, historję swego życia. — Muszę poszukać tańszego mieszkania — wyznała z czarującą swobodą. — Mam bowiem już tylko sześć franków. Pytam, czy niema jakich polecających listów, naco ona dobywa z kieszeni paszport w towarzystwie świadectwa moralności i ubóstwa. — Muszę przedstawić się ministrowi wojny — mówi trzymając te papiery z taką gracją, jak gdyby były wachlarzem. — Może okaże mi współczucie. — Ależ pani! — zawołałem — biorę najżywszy udział w pani troskach. Pozwól mi zostać swym doradcą. Przedewszystkiem niech pani nikomu nie opowiada tego, co ja miałem szczęście usłyszeć. Powtóre, wcale pani nie zmieni mieszkania. Oto dwa luidory, które pani mi później odda. Zarumieniła się lekko i przyjęła pieniądze z podziękowaniem. Panna Vesian była smukłą brunetką, o bardzo zajmującej twarzyczce wymownej i arystokratycznej. Nie była ani pokorna, ani zbyt śmiała, opowiedziała mi swoją historję w tonie swobodnym, jak gdyby zdawała sobie sprawę, że układ jej i wdzięk wykwintny panują nad przykrem położeniem. Ponadto miała w sobie coś imponującego, co trzymało na uwięzi, mimo to, iż jej piękne oczy, jej świeżość lic i wdzięk postaci, owianej suknią poranną, wzbudzał słodkie chęci. — Przybyłaś pani — rzekłem — do miasta — gdzie powaby pani, mogłyby się stać powodem do niebezpiecznych pokus. Jeżeli pani zechce cnotę swą uchować, to niestety, musisz przejść przez wielką niedolę, jeżeli niespodziewany jakiś przypadek nie przyjdzie ci w pomoc. Co do mnie, pragnę odnosić się do pani, jak do mej siostry, gdyż na ojca jestem za młody. Tymczasem nadszedł jej brat. Był to ładny, ośmnastoletni chłopak, małomówny i niezbyt zajmujący. Zjedliśmy razem śniadanie. Zapytałem młodego człowieka, co zamierza robić i jakie ma zdolności? — Mam dobre pismo. — To także coś znaczy. Zobaczymy. Lecz nie zachodź pan do żadnych kawiarń, ani też nie wdawaj się w rozmowy z nieznajomymi. Niech pan napisze coś po francusku i odda mi to. Pani papiery zabieram i jutro zdam pani sprawę z moich usiłowań. Wracam późno i pewnie nie zobaczymy się dzisiaj. Pożegnała mnie swym wdzięcznym ukłonem i czarującem spojrzeniem, dodając, że ma do mnie nieograniczone zaufanie. Ponieważ szczerze pragnąłem się jej przysłużyć, opowiadałem wszystkim i wszędzie o jej zaletach i o jej piękności. Co do jej brata, to obiecano mi umieścić go w jakiemkolwiek biurze. Tymczasem szukałem w myśl kogoś, coby przedstawił pannę Vesian ministrowi wojny. Poprosiłem matkę mego przyjaciela, sławną artystkę dramatyczną, Sylwię Baletti, aby pomówiła o tem z panią Montcouseil, która miała wielki wpływ na ministra. Pani ta chciała poznać pannę Vesian. Powróciłem o jedenastej wieczorem do hotelu, a ponieważ widziałem jeszcze światło w pokoju mej sąsiadki (brat jej bowiem według mej rady, kazał sobie dać osobny alkierzyk), zapukałem do drzwi. Otworzyła mi zaraz, mówiąc, że się jeszcze nie położyła spać, bo na mnie czekała. Zdałem jej sprawę z moich czynności i widziałem że była bardzo wzruszona mą gorliwością. Pokrywała swą troskę poranną obojętnością, lecz widziałem w jej oczach łzy. Rozmawialiśmy ze dwie godziny. Dowiedziałem się, że panna Vesian nigdy jeszcze nie kochała, byłaby więc godną kochanka, któryby cnoty ofiarę umiałby ocenić i nagrodzić. Śmiesznem byłoby żądać, aby ową nagrodą małżeństwo być miało. Chciała się więc oddać w sposób korzystny i mówiła o tem bez pruderji owych dziewcząt, które wołają, że są niezdobyte a poddają się po pierwszym ataku. Szczerość jej zachwyciła mnie, płonąłem. Było mi żal, iż nie mogłem powieść jej ku szczęściu drogą — cnoty i honoru. Siedziała przy mnie i słowa moje przepojone były tkliwością, całowałem zbyt często jej rączkę i ramię, co przeszkadzało mi powziąć jakąś konkluzję, a wiodło raczej ku początkowi rzeczy, która by wnet znalazła się u kresu, a wtedy byłbym zmuszony pannę Vesian zatrzymać dla siebie, ona by straciła wtedy nadzieję szczęścia, ja zaś straciłbym niezawisłość. Kochałem kobiety jak szalony, lecz jeszcze bardziej kochałem swą swobodę. Lecz gdzie mi niebezpieczeństwo groziło w tym względzie, ratował mnie zazwyczaj jakiś traf szczęśliwy. Trzymałem się też na wodzy z całych sił. Opuściłem ją. zapraszając na obiad na dzień następny. Minął bardzo wesoło, potem brat panny Vesian wyszedł na przechadzkę, ja zaś stanąłem z nią w oknie. Patrzyliśmy na powozy, dążące ku teatrowi włoskiemu. Spytałem, czy miałaby ochotę pójść do teatru, uśmiechnęła się na to radośnie i poszliśmy. Wprowadziłem ją do amfiteatru, mówiąc, że spotkamy się znowu o jedenastej. Nie chciałem z nią zostać, aby nie zwracać uwagi. Udałem się na kolację do Sylwji, a potem przyszedłem do domu. Zadziwił mnie widok bardzo wytwornego ekwipażu przed hotelem. Dowiedziałem się, że przyjechała nim panna Vesian z jakimś młodym panem. Była więc na dobrej drodze. Następnego ranka stojąc w oknie, zobaczyłem wykwintnego modnisia wysiadającego z koczyka, a niedługo potem słyszę go wchodzącego do mojej sąsiadki. Odwagi! Udaję obojętność, aby oszukać samego siebie. Zaczynam się ubierać, a w tem nadchodzi młody Vesian, mówiąc, że nie może wejść do siostry, bo tam jest pewien pan, który ją wczoraj zaprosił na kolację po teatrze. — To jest w porządku — robię uwagę. — Jest bogaty i piękny. Potem wkładam papiery jego siostry do koperty, oddaję mu je i wychodzę. Kiedy powróciłem wręczono mi bilecik od panny Vesian następującej treści: „Odsyłam panu z podziękowaniem pożyczone pieniądze. Zajął się moim losem hrabia Narbonne. Z domu, w którym zamieszkam, a w którym otoczą mnie wszystkie wygody, otrzymasz pan odemnie wiadomości. Wiele zależy mi na przyjaźni pana, proszę mi ja zachować. Mój brat zamieszka w moim pokoju obok pana“. — Otóż pomyślałem sobie — druga Lucia Pasean, ja zaś poraz drugi staję się ofiarą mej delikatności. Wątpię, aby hrabia Narbonne ją uszczęśliwił. Udaję się jednak do Théatre Francais i tam dopytuję się na prawo i na lewo o owego hrabię. Mówią mi, że to syn bogatego człowieka, wielki rozpustnik, zadłużony po uszy. Ładne informacje! Przez cały tydzień krążyłem po rozmaitych widowiskach, aby zetknąć się z hrabią Narbonne. Napróżno! Zaczynam więc zapominać o tej całej sprawie, gdy pewnego ranka wchodzi do mnie Vesian i oznajmia, że jego siostra, chce ze mną mówić. Czeka w jego pokoju. Pospieszyłem do niej. Zastałem ją ze łzami w oczach. — Hrabia Narbonne jest łotrem — rzekła — oszukał mnie. I poczęła płakać gwałtownie. Usiadłem obok niej. — Opowiedz mi wszystko — mówiłem szczerze zmartwiony. — Wszak i ja zawiniłem. Wszak to ja zaprowadziłem panią do teatru. — Ach! niech pan tego nie mówi! — żywo zaprzeczyła. — Mamże się gniewać na pana, iżeś mnie miał za rozsądną? Ten niegodziwiec żądał dla siebie dowodu nieograniczonego zaufania, a mianowicie, abym zamieszkała w domu, najętym dla mnie. Upierał się przytem, aby brat mi nie towarzyszył, ponieważ złośliwość ludzka mogłaby go moim kochankiem ogłosić. Czemuż nie zasięgnęłam pańskiej rady? Powiedział, że czcigodna jejmość, która ze mną mieszkać miała, zawiezie mnie do Versailles, gdzie również znajdzie się mój brat, aby przedstawić się ministrowi. Dał mi złoty zegarek i dwa dukaty. Myślałam, że mogę to przyjąć od człowieka, który okazał mi tyle współczucia. Owa czcigodna pani, wcale mi się taką nie wydała. Ośm dni mimęło nie przynosząc żadnego rozstrzygnięcia sprawy, którą Narbonne odwlekał od dnia do dnia. Nakoniec powiedzała mi ta pani, że hrabia musiał na wieś pojechać, ja zaś powinnam wrócić do swego mieszkania w hotelu, gdzie mnie hrabia odwiedzi. — Proszę tylko o zegarek — dorzuciła z miną kwaśną — gdyż pan hrabia zapomniał go zegarmistrzowi zapłacić. Oddałam go w milczeniu, zapakowałam swoje drobiazgi do chustki do nosa i oto jestem znowu. Nie chcę go tylko widzieć więcej, nigdy... nigdy! I poczęła płakać na nowo. Byłem tak oburzony na nikczemnika, z powodu którego płynęły łzy z tych pięknych oczów, iż byłbym go pociągnął natychmiast do odpowiedzialności, gdybym tylko wiedział, gdzie się znajduje. Robiłem co mogłem, aby żal jej uśmierzyć, ona zaś przyrzekła mi nic takiego więcej nie zrobić, coby nie było godnem mojej przyjaźni. — Co się stało, to się nie odstanie — rzekłem jej na to. — Trzeba zapomnieć o hrabi i o swym fałszywym kroku, uspokoić się i wyglądać tak, jak przed owem opłakanem zdarzeniem. Wyraz prawości, szczerości i pewności siebie musi znowu zajaśnieć na twarzy pani. Co do mojej przyjaźni, może pani liczyć na nią, dopóki się twój los nie ustali. Będę myślał i pamiętał o pani. — Więc będę spokojną i zadowoloną. Niema nikogo na świecie oprócz pana, coby myślał o mnie. I znużona tylu wzruszeniami popadła w omdlenie. Ocuciłem ją, a kiedy odzyskała zmysły opowiadałem jej o prawdziwych i zmyślonych łotrowstwach, jakiemi w Paryżu oszukują dziewczęta. Wplatałem w moje opowiadania zabawne historyjki, aby ją rozweselić, zrobiłem wreszcie uwagę, że zdobyte doświadczenie uczyni ją przezorniejszą. Po tej długiej rozmowie panna Vesian wstaje i pyta: — Czy niema pan żadnego pilnego zajęcia na dzisiaj? — Nie, moja droga. — To poprowadź mnie pan gdzieś na daleką przechadzkę, abym odetchnęła świeżem powietrzem. A kiedy potem w nocy pokrzepi mnie sen, będę znowu szczęśliwa. — Zaraz wyjdziemy. Tymczasem pewnie brat pani nadejdzie. — A pocóż nam brata? — Zaraz ci powiem moja miła. Pomyśl, jaki by to był tryumf dla hrabi Narbonne, gdyby się dowiedział, że udałaś się ze mną sama na daleka przechadzkę. Mógłby powiedzieć, że obszedł się z tobą, jak na to zasługujesz. Lecz gdy twój brat pójdzie z nami, to nie będzie powodu do złośliwej obmowy. — Zaczekamy więc na brata — zgodziła się panna Vesian. Młody Vesian powrócił wkrótce, kazałem więc sprowadzić powóz. Mamy właśnie wsiadać, gdy wchodzi Baletti. Przedstawiam go pannie Vesian i zapraszam na wycieczkę. Kazałem jechać do Gros-Taillon, gdzie zjedliśmy wyborny zaimprowizowany obiad wśród wesołego ożywienia. Zauważyłem, że Baletti patrzył z upodobaniem na uroczą Vesian. Poddałem mu więc myśl, aby ją uczył tańca, kreśląc położenie jej, które koniecznie wymaga jakiegoś ustalonego zarobku. Baletti rzekł na to: — Może uda mi się wprowadzić panią jako figurantkę baletu w operze. — Jutro więc trzeba zacząć naukę — zauważyłem. Lecz panna Vesian poczęła się śmiać. — Ależ ja umiem tylko menueta i kontredansa. — Wystarczy dla figurantki. — A ile mogę dostać gaży? Figurantki nie mają żadnej gaży. Lecz możesz pani znaleźć tuziny bogatych wielbicieli, którzy będą się ubiegali o zaszczyt służenia pani swem mieniem. — Poczynam rozumieć — wymówiła Vesian, zasyłając mi spojrzenie, w którem wyczytałem pytanie, czy to wszystko nie jest żartem? Po odejściu Balettiego powiedziałem jej jednak zupełnie poważnie, że to jest jedyne wyjście z trudnego położenia. Chyba, że chciałabyś, moja droga, zostać panną służącą u jakiej wielkiej damy. — Nawet u królowej, nie i tysiąc razy nie. Raczej figurantką. Wybiorę najstarszego z wielbicieli, co zechce obsypać mnie brylantami. Lecz nim wejdę do opery z czegóż będę żyła? — Nie zapominaj o mnie. Chcę ci służyć wiernie jako przyjaciel. Wieczorem wróciliśmy do Paryża, odwiozłem Vesian do domu, sam zaś udałem się do Balettiego. Przy kolacji mówiliśmy o naszej protegowanej a pani Sylwja przyrzekła polecić ją baletmistrzowi Laniemu. Około godziny jedenastej powróciłem do domu, a ponieważ u mojej sąsiadki świeciło się jeszcze, zapukałem do jej drzwi. Były otwarte, ona zaś spoczywała w łóżku. — Zaraz wstanę — powiedziała Vesian. — Porozmawiamy. — Po co? czyż nie możemy i tak rozmawiać? Co mi pani chce powiedzieć? — Chcę mówić o mojem przyszłem rzemiośle. Powinnam więc być cnotliwą, aby znaleźć kogoś, co szuka cnoty z zamiarem jej zniszczenia. — Dobrze, — cieszę się, że pani staje się filozofką. — A jak się nią stać zupełnie. — Myśleć, myśleć, całe życie. — Więc to się nigdy nie kończy? — Nigdy. Lecz tylko tym sposobem można osiągnąć sumę szczęścia, do jakiego jest się zdolnym. Szczęście to wyczuwa się w przyjemności wyzucia się z przesądów. Filozofem jest również ten, który sobie nie odmawia żadnej przyjemności, nie grożącej w następstwie nieprzyjemnością. — I utrzymujesz pan, że należy się dlatego wyzuć z przesądów. A cóż to są przesądy i jak się ich pozbyć? — Trudna odpowiedź, lecz krótko ją streszczę w tych słowach: Przesądem jest tak zwany obowiązek, który nie leży w naturze człowieka. — Głównem studjum filozofji zatem jest natura? — Poznanie jej, jest największem zadaniem tej nauki. Najuczeńszym filozofem jest ten, który się najmniej pomylił. A tym był Sokrates. Lecz i on pobłądził w metafizyce, w owym morale fizyki. Wszystko bowiem jest naturą i każdego nazwałbym głupcem, któryby chciał coś nowego odkryć w metafizyce. — Bardzo mi się podoba lekcja, której mi pan udzieliłeś. Nie znudziłam się wcale. — A poczem pani to poznaje? — Bo nie chciałabym, aby pan odszedł. — Co za piękna definicja. Miałbym ochotę cię uściskać. — Z pewnością, gdyż nasza dusza wtedy jest zadowolona, gdy jest w harmonji ze zmysłami. — Droga Vesian, twój umysł zachwyca mnie! — Rozkwitł pod twoją opieką drogi przyjacielu. — Pójdźmy więc w objęcia. Jaka rozkoszna lekcja filozofji. Byliśmy tak pilni, że uściski nasze trwały jeszcze o brzasku dnia. Baletti uczył Vesian trochę tańca, potem przyjęto ją do opery. Z pomiędzy tłumu wielbicieli wybrała wielce dystyngowanego i wielce bogatego jegomościa, który, wbrew dobremu tonowi zabrał ją zaraz z teatru. Prowadziła się bardzo dobrze i aż do śmierci swego kochanka mieszkała u niego. Nie rozmawiałem z nią nigdy, lecz zdala cieszyłem się jej szczęściem. Zostałem jeszcze długo w Paryżu, przebywając jedynie w towarzystwie kurtyzan. Miałem jeszcze szczęście odkryć skończoną piękność w obdartej, umurasanej dziewczynie, oddałem ją do rąk właściwych, tak, że później dostała się do sławnego „Parku Jeleni“ Ludwika XV. Niedługo potem wyruszyłem w podróż po Niemczech.


C. C. i M. M.

Powitałem moją ojczyznę z owem uczuciem przedziwnem, które wzbudzają miejsca, związane z pierwszych wrażeń wspomnieniem. Zebrałem nieco doświadczenia, poznałem prawidła honoru i grzeczności, czułem się wyższym nakoniec ponad mi równymi i tęskniłem do mego dawnego życia. Pan Bragadino nie chciał być na uroczystości zaślubin doży z morzem, towarzyszyłem mu więc do Padwy. Po obiedzie wsiadłem do dyliżansu pocztowego, aby powrócić do Wenecji. Gdybym był o trzy minuty prędzej lub później odjechał z Padwy, jakże by inaczej ukształtował się mój los! W Oriago spotkałem kabrjolet, zaprzężony w dwa pocztowe konie, toczący się wartko. Siedziała w nim bardzo ładna pani i jakiś mężczyzna w uniformie. O parę kroków przedemną wywraca się kabriolet do rzeki, a piękna pani, która upadła na swego towarzysza, znalazła się w największem niebezpieczeństwie. Wyskakuję z dyliżansu nie czekając, aż się zatrzyma i biegnę z pomocą owej damie, układając skromnie jej rozrzuconą sukienke. Pan w mundurze podnosi się zdrów i cały, pani dziękuje mi ślicznie zarumieniona wspomnieniem nieładu swej toalety. Potem ja ruszyłem ku Wenecji, a spotkani zaś państwo do Padwy. Na uroczystości zaślubin doży, wśród chaosu maskarady spotykam ich znowu. Zaprosili mnie na obiad i zakochałem się w pięknej pani. Dla jej uciechy wziąłem lożę do opery, potem wydałem dla niej kolację. Odwoziłem moją uroczą we własnej gondoli, gdzie pod osłoną nocy, otrzymałem wszystkie łaski, jakiemi można się cieszyć w obecności trzeciej osoby. Przy pożegnaniu oficer powiedział do mnie: — Jutro dowie się pan o nas więcej. I doprawdy pojawił się u mnie rano. Przedstawił mi się jako syn poważanego giełdzisty, o swojej towarzyszce powiedział mi, że to jest żona pewnego D. która, dla niego rozeszła się z mężem. Wtajemniczył mnie w swe sprawy, mówiąc, że powierzono mu zaprowiantowanie państwa weneckiego we woły. Zaproponował mi, abym się przyłączył do tego interesu. Lecz wyczułem w tem wszystkiem jakąś chytrą zasadzkę i bardzo wyraźnie odmówiłem. Odchodząc zostawił mi swój adres, co miało oznaczać, iż oczekuje mojej wizyty. Nie miałem ochoty zbliżać się więcej do tej zacnej parki, lecz uległem podszeptom pokusy, mówiącej mi, że zwykła grzeczność do niczego nie obowiązuje. Poszedłem więc. Mój nowy znajomy przyjął mnie z wielką uprzejmością i począł wnet mówić o swych interesach, co mnie potężnie nudziło. Prosiłem go więc, by przestał o tem. Chciałem go już pożegnać, gdy zatrzymał mnie, mówiąc, że mnie chce przedstawić swej matce i swej siostrze. Wychodzi i za parę minut powraca z dwiema damami. Matka była to kobieta pełna swobody i dystynkcji, siostra zaś skończoną pięknością. Doznałem wprost olśnienia. W chwilę potem opuściła nas matka, lecz córka została, dokonywując zupełnego mego oczarowania. Jej dowcip, swoboda, niewinność, prostota i zarazem wzniosłość uczuć, przy piękności doskonałej, a niepojętym wdziękiem okraszonej wzięły mnie po prostu w niewolę. Panna C. C. wychodziła zawsze w towarzystwie swej matki, a czytała jedynie książki, wybrane przez ojca, lecz miałaby wielką ochotę czytać i romanse. Wenecja ją zachwyciła, wydała się jej cudem prawdziwym. Słuchałem jej głosu, odpowiadałem na jej pytania, rozmarzony i przejęty. Lecz opuszczając ten dom, przyrzekłem sobie w duszy nie przestąpić więcej jego progów. Nie miałem bowiem zamiaru starać się o pannę C. C. chociaż czułem, że mogła mnie uszczęśliwić. W dwa dni potem spotykam jej brata na ulicy. Mówi, że siostra ciągle mnie wspomina, a matka pragnęłaby mnie bliżej poznać. — Moja siostra — dorzuca — byłaby bardzo odpowiednią partją dla pana, dostanie dziesięć tysięcy dukatów w posagu. Proszę, odwiedź nas pan jutro. Przyrzekłem sobie wprawdzie, że nie odwiedzę już nigdy niebezpiecznej czarodziejki, lecz nie dotrzymałem słowa. Lecz w podobnym razie łatwiej jest go nie dotrzymać. Przegawędziłem trzy godziny z uroczą tą istotą i wyszedłem od niej nie żartem zakochany. Lecz poczynając badać to moje uczucie przeraziłem się. Nie mogłem bowiem zachować się wobec panny C. C. ani jak człowiek uczciwy ani też jak rozpustnik. Nie pochlebiałem sobie, iżbym mógł otrzymać jej rękę, a czułem, że byłbym wstanie zaszytyletować każdego, coby mi doradzał ją uwieść. Musiałem się bądź co bądź rozerwać grą w karty, która jest niezłym uspokojającym środkiem na miłość. Grałem szczęśliwie i powróciłem z pełną kiesą do domu. Następnego dnia odwiedził mnie znowu P. C. i wielce uradowany oznajmił mi, że jego matka pozwoliła siostrze pójść z nim na operę. — Mała jest tem zachwycona — dorzucił. — A jeżeliby to panu sprawiło przyjemność, to może pan się do nas przyłączyć. — Postaram się o lożę — rzekłem. — Bardzo pięknie — uśmiechnął się młodzieniec. Przejrzałem jego plany doskonale. Kiedy się przekonał, że ostygłem dla damy jego serca, począł mi siostrę podsuwać. Nie byłem jednak takim Katonem, aby odrzucić tak ponętną pokusę. Kupiłem lożę i oczekiwałem młodych państwa w umówionem miejscu. Niedługo też nadeszli, ona w masce, on w uniformie. Wsiedliśmy do mojej gondoli. Prosił mnie, abyśmy się zatrzymali przed mieszkaniem jego metresy. Była cierpiąca, chciał więc ją odwiedzić, a później przyjdzie do nas, do teatru. Zdziwiło mnie to niemało, że panna C. C. wcale nie była zmieszana, tem nieoczekiwanem sam na sam ze mną, zniknięcie zaś jej brata zdało mi się naturalnem, jako wchodzące w program jego szlachetnego postępowania. Tymczasem zaś prosiłem pannę C. C. aby zdjęła maskę, gdyż jest bardzo gorąco. Usłuchała mnie natychmiast. Zaufanie jej i niewinna radość, jaką okazywała, wzmogła jeszcze moją ku niej miłość. Patrzyłem na nią w milczącym zachwycie. — Niechże pan co mówi — odezwała się pierwsza. — Pan tylko patrzy wre mnie i milczy. Gdyby nie ja, toby mój brat zaprowadził pana do swojej damy, która ma być piękna jak anioł. — Widziałem ją. Wierz mi piękna C. że nic na tem nie straciłem. — Zdawało mi się, iż pan posmutniał. — Milczenie moje było wyrazem mego wzruszenia. Jestem cały przejęty zaufaniem pani do mnie. — Jakżebym go nie miała. Czuję się bardzo bezpieczną pod opieką pana. Zresztą pan nie jest żonaty. Czy pamięta pan swoje słowa: „Jakże zazdroszczę temu, co panią zaślubi“. Ja zaś powiedziałem sobie w tej samej chwili: Żona twoja, będzie najszczęśliwszą z kobiet. Wymówiła to wszystko z porywającym wdziękiem szczerej naiwności, trafiającym wprost do serca. Jakże cierpiałem nie mogąc ucałować tych różanych warg, z których płynęły takie słowa! Zarazem jednak przejmowało mnie rozkoszne drżenie, iż kocha mnie ta urocza istota. — Przy takiej zgodzie uczuć — rzekłem — moglibyśmy osięgnąć szczęście prawdziwe, gdybyśmy się połączyli nierozerwalnym węzłem? Lecz mógłbym być twym ojcem. — Moim ojcem? Co za myśl! Przecież ja mam już czternaście lat! Takiego ojca nie bałabym się wcale! Wylądowaliśmy właśnie i udaliśmy się do teatru. C. zajęta była zupełnie przedstawieniem. Jej brat pojawił się przy końcu sztuki. Po przedstawieniu poszlimy na kolację. Lecz ja nic nie mówiłem. Byłem po prostu chory z miłości i w takim stanie podniecenia, który nie mógł trwać długo. Po kolacji D. powiedział swej siostrze, aby mnie uściskała, bowiem cierpię na ból zębów, a to mi ulgę przyniesie. W odpowiedzi C. zwróciła się do mnie z ustami jak do pocałunku złożonemi. Płonąłem, lecz musnąłem tylko lekko wargami jej policzek. — Cóż to znaczy — zawołał jej brat. — To tak nie idzie! To nie jest miłosny pocałunek. Nie mrugnąłem na to ni okiem. Nudził mnie ten bezczelny kupler. Lecz piękna C. rzekła odwracając główkę: — Daj spokój! Niemam szczęścia mu się podobać. — Jakto? — zawołałem — czyż moja wstrzemięźliwość nie pochodzi z uczucia. Lecz, jeżeli pocałunku trzeba, aby się o tem przekonać to przyjmij go razem ze wzruszeniem, które odczuwam. I chwytając ją w objęcia wycisnąłem długi i gorący pocałunek na jej ustach, mrąc prawie z rozkoszy. Brat głośno przyklasnął, C. zaś, aby pokryć zmieszanie przysłoniła się maska. Ja i D. włożyliśmy także swoje i wyszliśmy. Odprowadziłem ich do domu i oddaliłem się bardzo zakochany, na poty zadowolony, a na poły smutny. Następnego ranka zjawia się u mnie D. C. Pełen tryumfu oświadcza mi, iż C. wyznała matce, naszą wzajemną miłość. — Uwielbiam pańską siostrę, lecz czyż ojciec jej odda mi ją w małżeństwo? — Nie wiem tego, wątpię. Lecz on jest stary. Tymczasem kochajcie się. Moja matka pozwala wam samym pójść dzisiaj do teatru. Pełen radości podpisuję weksel, który mi D. C. podsuwa. Ubieram się pospiesznie, wychodzę na miasto, kupuję tuzin rękawiczek, tyleż jedwabnych pończoch i haftowane podwiązki ze sprzączkami złotemi. To pierwszy mój podarunek dla ukochanej. Na umówionem miejscu zjawiam się punktualnie i zastaję już rodzeństwo. D. C. pod pretekstem pilnych spraw oddala się, zostawiając nas samych. Do teatru czas jeszcze, wybieramy się zatem na przechadzkę do jednego z ogrodów Cucca. Najmuję ogród na cały dzień, tak, aby nikt wejść nie mógł. Po dobrym obiedzie poszliśmy do pokoju, aby zdjąć maski i powróciliśmy znowu do ogrodu. C. C. miała jedwabny gorsecik i krótką spódniczkę z tej samej materji. Moje zakochane oczy rozbierały ją z tych obsłonek i wzdychałem od pożądliwej rozkoszy. Towarzyszka moja jak chyża sarenka biegała po trawnikach, patrzyłem na nią z zachwytem. Lecz zapragnęła gonitwy do celu. — Dobrze — powiedziałem — kto przegra, musi zrobić to, co zwycięzca każe. — Zgoda. Pewny byłem, że wygram, lecz chciałem przegrać, aby dowiedzieć się jaki na mnie wyda wyrok moja urocza pogromczyni. Porwała się z miejsca jak strzała, ja zaś ociągałem się tak, aby dobiegła do celu. Potem, chwytając powietrze otwartemi ustami, poczęła się namyślać, jaką ukarać mnie pokutą. Ukryła się za drzewem i kazała mi szukać pierścionka, który ukryła przy sobie. Usiedliśmy na trawie. Przeszukałem jej kieszonki, fałdy sukni i stanika, trzewiczki i podwiązki. Nareszcie posuwając się wciąż znalazłem pierścionek pomiędzy najpiękniejszymi posterunkami: cudnych, rozkwitłych piersi. Ręka mi drżała, byłem na poły oszołomiony. — Dlaczego pan drży? — spytała. — Z radości, że znalazłem pierścionek. Lecz pani winna mi rewanż. Nie dam się pobić po raz drugi. — Zobaczymy. Raz... dwa... trzy!... Puszczamy się. Ona zwalnia biegu, sądzę więc, że ją wyprzedzę. Lecz nie. Oszczędzała tylko swe siły i kiedy przebiegliśmy dwie trzecie drogi C. jak błyskawica minęła mnie w biegu, widzę, iż jestem zgubiony. Lecz używam podstępu, niby to padam, wydając okrzyk bolesny. Przestraszona C. powraca do mnie i stara się mnie podnieść. Lecz ja ze śmiechem pomknąłem jak chart i pierwszy stanąłem u celu. — Tak — mówi C. — Lecz to był podstęp. — Podstęp lub nie, w każdym razie przy mnie zwycięstwo. — Więc proszę mnie sądzić. — Zaraz, muszę się namyśleć... Aha! pomieniajmy się o podwiązki. — O podwiązki? Mam bardzo brzydkie podwiązki. — To wszystko jedno! — Oto są moje brzydale! — A to moje. — Ach! jakie śliczne. — Dla pani je wybrałem, a nie wiedząc jak je ofiarować, skorzystałem z mego zwycięstwa. — Oby mi ich tylko brat nie ukradł? — Czyż byłby zdolny! — O tak! Szczególnie jeżeli sprzączki są złote. — Są złote, ale nie trzeba mu tego mówić. Potem poszliśmy spożyć małą ucztę, po której ona była jeszcze weselsza, ja bardziej zakochany. C. chciała włożyć swoje nowe podwiązki i bez wszelkiej kokieterji prosiła mnie, abym jej w tem dopomógł. Potem poczęliśmy się całować. Lecz ja wciąż trzymałem się na wodzy. Do teatru udaliśmy się zamaskowani, gdzie spotkaliśmy się z D. C. w towarzystwie swej kochanki. Było mi to niemiłe ze względu na C. C. Przy kolacji nasz źle dobrany czworolistek koniczyny nie odznaczał się humorem. Po wetach D. C. i jego przyjaciółka podnieceni winem rzucili się na kanapę i oddali się swej namiętności. Pociągnąłem C. do zagłębienia okna, lecz nie mogłem przeszkodzić temu, by nie zobaczyła tej bezwstydnej sceny w zwierciedle, gdyż twarz jej pałała. Stałem jak na rozżarzonych węglach, a gdy potem kochankowie zbliżyli się do nas, miałem wielką ochotę wypoliczkować bezwzględnego brutala. Na drugi dzień obrzuciłem go wymówkami, na co usprawiedliwił się, mówiąc: — Nie byłbym tak postąpił, gdybym nie był pewny, że w cztery oczy z moją siostrą tak samo postąpiłeś. Co za obrzydliwość! Miłość moja wzrastająca coraz ku C. nasuwała mi myśl, aby ją strzedz przed tym rozwiązłym bratem, który tak wyraźnie pragnął frymarczyć pięknością swej młodziutkiej siostry. — Uwielbiam pańską siostrę — rzekłem mu na to, z trudem hamując wzburzenie — lecz gdybym nawet nigdy więcej nie miał jej zobaczyć, nie chcę się spotykać z takim rozpustnikiem jak pan. Lecz uprzedzam, iż potrafię przeszkodzić temu, aby C. stała się przedmiotem niegodziwego wyzysku pana. Lecz począł przepraszać mnie płacząc i wszystko na wino składając. Na to weszła pani C. ze swą córką. Zbliżyłem się do niej i wyznałem jej swą miłość dla C. prosząc zarazem o jej rękę. Byłem tak wzruszony, że łzy spływały mi po twarzy, a odbicie ich błysnęło w cudnych oczach mej ukochanej. Nazajutrz D. C. oddał mi klucze od pomieszkania, prosząc, abym towarzyszył siostrze na przechadzce, a potem odprowadził ją do domu. On zaś będzie cały dzień u swojej przyjaciółki. Nie miałem siły odmówić. Udałem się z C. C. do ogrodu Lucra. Był to dzień świąteczny, więc spotykaliśmy dużo osób. Chcąc uniknąć towarzystwa, nieznanych ludzi, kazaliśmy dać sobie pokój. C. C. zdjęła maskę, usiadła mi na kolanach i wśród coraz gorętszych pocałunków mówiła, że postępowanie moje wtedy po owej fatalnej kolacji z bratem, przekonało ją, że kocham ją prawdziwie. — My, zaczekamy na zaślubiny, nieprawdaż mój miły? — dodała z przymileniem. — A teraz przetłumacz mi wiersze, które są wyhaftowane na moich podwiązkach. Zdjęła podwiązki ja zaś czytałem:
„En voyant chaque jouz le bijou de ma belle,
Vous lui direz, qu‘Amour vent, qu‘il lui soit fidele“.
(Widząc codziennie klejnot mojej pięknej, powiedzcie mu iż Amor chce by mu został wierny). Zaśmiałem się, tłumacząc jej owe swawolne wierszyki. — Jakże pragnąłbym być na ich miejscu — westchnąłem. — Może umrę z tego pragnienia! — Możemy przyspieszyć małżeństwo — wymówiła C. ze słodyczą. — Jutro oddam ci w zastaw wiarę moją w ciebie. Ojciec mój musi zezwolić na nasz związek. — Zwrócę się do niego z prośbą o ciebie. — Czy nigdy nie będziesz żałowała, iż zostałaś moją żoną. — Jestem tego pewna, kochanie moje. — Połączmy się więc zaraz, bądźmy szczęśliwi. — Dobrze, przysięgam, że będę ci wierną żoną przez całe życie. — Składam ci taką sama przysięgę, najdroższa. Pójdź w moje ramiona! Po najsłodszych chwilach oszałamiającej rozkoszy C. tuląc się do mnie powiedziała: — O! jakże różnym jesteś od mojej poduszki? — Od twojej poduszki? — No tak! Bo widzisz, od paru dni, przed zaśnięciem brałam w ramiona mą poduszkę, wyobrażając sobie, że to ty. Pieściłam ją i słodkiemi darzyłam słowami. Ucałowałem różane usteczka, a potem wstałem i kazałem podać jedzenie. Gospodyni wniosła obiad i zapytała, czy pójdziemy do teatru, gdzie przecież ma być tak ładnie. — Czy nigdy nie była pani w teatrze? — spytałem. — Nigdy. To za droga rozrywka dla biednych. Lecz moja córka marzy o tem. — Czy nie moglibyśmy spełnić to marzenie? — rzekła moja mała kobietka z uśmiechem patrząc na mnie. — I owszem. Oto bilet teatralny — powiedziałem i wręczyłem oszołomionej kobiecie dwa cekiny owinięte biletem. Pobiegła uszczęśliwić swą córkę, my zaś zostaliśmy sami i utonęliśmy znowu w rozkoszy. Kiedy odprowadziłem tego wieczora moją najdroższą do domu, a potem wróciłem pod dach mego opiekuna zasnąłem z błogą myślą, że C. do mnie należy. Następnego dnia, odwiedził mnie D. C. i prosił mnie o podpis na wekslu. Czyż mogłem odmówić? Nazajutrz byłem znowu z moją ukochaną w ogrodzie Lucra, gdzie oddawaliśmy się uciechom miłosnym. C. powiedziała mi, że pragnęłaby zostać matką, aby ojciec jej nie mógł się sprzeciwić naszemu związkowi. I tak upływały nam szczęśliwe dnie i nadszedł ostatni dzień karnawału. Tymczasem D. C. z powodu długów dostał się do więzienia! Dałem dwadzieścia pięć cekinów na drobne wydatki dla więźnia, nie mogłem więcej. Potem wynurzyłem raz jeszcze prośbę mą o rękę C. Matka odpowiedziała mi ze smutkiem, że mąż jej postanowił wydać córkę w ośmnastu latach i tylko za kupca. Kochanka moja jednak, co mówię! żona, wręczyła mi bilecik i klucz. Wyczytałem w nim cudne słowa, zachęcające mnie, abym przyszedł do niej o północy, co też uczyniłem pełen miłosnego uniesienia. Lecz troska o naszą przyszłość nie opuszczała mnie i nie bez przyczyny. Pan C. w rozmowie z moim opiekunem Bragadino oznajmił, że odda córkę do klasztoru, gdzie ma przebywać do lat osiemnastu. Jeżeli przez ten czas zdobędę należne stanowisko, to odda mi ją za żonę. Popadłem w stan rozpaczy bliski, przychodziły mi różne myśli do głowy, między niemi i porwanie. Nazajutrz pobiegłem do pani C. Służąca która otworzyła mi drzwi, powiedziała mi, że pani wyjechała na wieś i niewiadomo kiedy powróci. Uderzył we mnie grom, zamieniłem się w posąg ze zgrozy bolesnej. Zgnębienie moje było tak wielkie, że nie mogłem jeść ni spać. Opiekun mój wyjechał w tym czasie do Padwy, zostałem sam w pałacu. Grałem dla zabicia czasu lecz nieszczęśliwie i brnąłem w długi. Myślałem o samobójstwie, gdy pewnego ranka służący wprowadził do mego pokoju kobietę, która oddała mi list od C. C. Ręką drżącą rozdarłem pieczątkę i czytałem: „Najdroższy! Nie będąc zupełnie pewną tej, która ci list odda, piszę niewiele. Mam się zupełnie dobrze, przełożona klasztoru jest dla mnie łaskawa, tylko nie wolno mi z nikim się widywać. Kocham cię i wierzę w twoją wierność. Napisz mi słów parę. Murano, 12. czerwca“. Parę minut upłynęło, zanim mogłem się opanować. Zapytałem wysłanniczki czem się zajmuje. Powiedziała, iż co środy z polecenia zakonnic przybywa do Wenecji, aby listy oddać. Dodała, iż mogę liczyć na jej dyskrecję. Począłem zaraz list pisać do mej ukochanej pełen gorących wynurzeń i zapieczętowałem. Oddałem go owej kobiecie, przyrzekając jej nagrodę, ile razy przyniesie mi list. Wcisnąłem jej w rękę cekina, co ją niezmiernie rozczuliło. Odtąd wstąpiła nadzieja w moje serce, byłem pewny, że uda mi się porwanie mojej C. Następnej środy dostałem rodzaj pamiętnika mej ukochanej. Wszędzie wśród szczegółów życia jej przymusowego zamknięcia, spotykałem rzewne, serdeczne słowa, mówiące mi o jej wiernej miłości. Wyczytałem wówczas tam jej życzenie, które dla mnie stało się rozkazem. Pragnęła mieć mój portrecik. Nazajutrz udałem się do biegłego miniaturzysty i prosiłem go, aby zrobił mój portret. Gdy był skończony, prosiłem o drugą miniaturę św. Katarzyny tej samej wielkości. Oba zaś kazałem wprawić w pierścionek, w ten sposób, aby mój portrecik był ukryty. Za pociśnięciem sprężyny jedynie ukazywał się na jaw. Pierścień ten oddałem pani C. dla jej córki, prosząc aby mi była pośredniczką, gdyż nie znam miejsca pobytu mej ukochanej. Następnej środy dostałem jak najtkliwsze podziękowanie od mej kochanki. Lecz pewnego poniedziałku z końcem czerwca, obudził mnie mój kamerdyner o brzasku dnia, mówiąc, iż Laura, wysłanniczka z klasztoru chce ze mną mówić. Każę ją wprowadzić, oddaje mi list. I czegóż się dowiaduję! Moja ukochana dostała krwotoku, prosi mnie o płótno i bieliznę. Zrywam się z łóżka, wypytuję Laurę. Mówi mi, że to przedwczesne rozwiązanie, lecz że wszystko dobrze będzie, tylko trzeba dużo bielizny. Biegnę z Laurą do miasta, kupuję mnóstwo prześcieradeł i dwieście serwet i dążę z nią do Murano. Tam, poczciwa kobieta ukryła mnie w swem mieszkaniu, w dosyć nędznej izbie. Po godzinie wraca zasmucona i mówi, że krwotok nie ustał, a C. C. jest tak osłabiona, iż należy się obawiać o nią. W kwadrans potem płacząca Laura oddała mi ledwie czytelny liścik: „Zaledwie pisać mogę... krew mnie uchodzi... o! gdybym cię zobaczyć mogła...“ Rzuciłem się na jakieś łóżko na poły nieprzytomny z rozpaczy. Zapadła noc i Laura nie mogła już wejść do klasztoru. Jak przeżyłem tę noc sam nie wiem. Zaledwie świtało, Laura poszła do klasztoru a powróciwszy niebawem powiedziała mi, że krwotok ustał wprawdzie, lecz C. C. jest tak wyczerpana, iż ledwie jeszcze serce jej bije. Lecz we mnie wstąpiła otucha. Byłem jednak wciąż jak oszołomiony. Podano obiad, którego nie tknąłem, obecne jednak trzy córki Laury, połknęły go prawie. Nie zwracałem na nie wcale uwagi. Laura przyszła mi znowu powiedzieć, że sprowadzono doktora, który zachodzi w głowę nad stanem chorej. Laura bowiem zatarła wszystkie ślady krwotoku. Wyznaczono Laurę, jako pielęgniarkę, dałem jej dziesięć cekinów, każdej z córek po jednemu, potem przełknąwszy coś nie coś położyłem się spać, ledwie zważając, że do drugiego łóżka położyły się dwie córki Laury. Najstarsza zaś spała w przyległym alkierzu. O brzasku dnia ukazała się Laura z twarzą rozjaśnioną. Chora śpi spokojnie, ma się lepiej i wolno jej napić się trochę buljonu. Zostałem jeszcze tydzień w Murano i dopiero, kiedy niebezpieczeństwo zupełnie minęło, odjechałem zostawiając w darze uszczęśliwionej Laurze kupioną bieliznę dla C. C. W Wenecji żyłem tylko listami z Murano. Laura powiedziała mi, że C. C. jeszcze wypiękniała. Umierałem z pragnienia, aby ją zobaczyć. Sposobność nadarzyła się wkrótce. W klasztorze miały się odbyć obłóczyny. Udałem się więc do kościoła, co nie narażało mnie bynajmniej na niebezpieczeństwo, gdyż kościół był pełny ludzi. O mało nie upadłem, gdym obaczył moją ukochaną w niewielkiem oddaleniu. Zdawała mi się piękniejsza, smuklejsza, pełna niewysłowionego wdzięku. Odtąd chodziłem w święta do kościoła tego klasztoru. Nie obawiałem się, aby mnie tam zauważono, gdyż bywali tam tylko mieszczanie z Murano. W pięć tygodni potem doniosła mi C. C., że cały konwent mnie zauważył, zakonnice i pensjonarki, co moją ukochaną bardzo bawiło. Z tem wszystkiem listy C. mi nie wystarczały i poprostu nikłem z tęsknoty. Pewnego dnia (było to w listopadzie na wszystkich świętych), zauważyłem jakąś kobietę w rodzaju Laury, która rzuciła mi liścik pod nogi. Podniosłem go, nie był zaadresowany. Wchodzę do gondoli, a kiedy odbiliśmy od brzegu łamię pieczątkę i czytam te słowa: „Pewna zakonnica, która pana widuje zawsze w święta w kościele swego klasztoru, pragnęłaby pana poznać. Przeznaczona ku temu osoba, zawiodłaby go do rozmownicy. Jeżeli pan się na to zgadza, to pisząca ten list zakonnica wskaże panu kasyno w Murano, gdzie pan ją spotkać może. A zresztą może pan ją także w Wenecji na kolację zaprosić. Proszę oznaczyć dzień i być na brzegu samym w masce i z latarnią w ręku. Odpowiedź proszę oddać tej kobiecie, która list doręczyła“. List ten był dla mnie istotną niespodzianka, która, przyznaję nie była bez powabu. Odpowiedziałem w tonie dwornym, że wolałbym ją spotkać u kraty. Dostałem na to liścik z załączonym biletem do hrabiny S. Mam się udać do niej w masce, ona zaś wskaże mi godzinę, w której mam klasztor odwiedzić. O trzeciej udałem się do owej hrabiny zaciekawiony niezmiernie tą przygodą. Oddałem bilet, pani owa zaś ukazała się mówiąc, abym jutro o tej samej stawił się porze. Wymiana ukłonów i znikam. Nazajutrz pojawiam się punktualnie do hrabiny, która już mnie oczekiwała. Schodzimy na dół, a gondola o dwóch wiosłach dowozi nas do klasztoru. Przychodzimy do rozmównicy, hrabina prosi aby M. M. przyszła. Wkrótce potem nadchodzi zakonnica, o twarzy piękności tak przedziwnej, że niby oczarowany zamieniam się w posag. Piękna zakonnica rozmawiała z hrabiną nie patrząc na mnie wcale. Ja zaś patrzyłem wciąż na nią, pragnąc, by choć na chwilkę módz z nią sam pozostać. Przyjaciółki tymczasem szeptały, poczem zakonnica oddaliła się a myśmy wyszli. Byłem na drodze niestety, aby sprzeniewierzyć się mej wiernej C. C. i nawet nie miałem wyrzutów sumienia, uważając to sobie za przygodną awanturkę dla przepędzenia czasu. Po obiedzie udałem się do Murano, dzwonię do furty klasztoru i w imieniu hrabiny S. proszę, aby M. M. przyszła. Czekam z bijącem sercem. Po godzinie pełnej wzruszeń przychodzi wreszcie jakaś bezzębna starowina, która oznajmia mi iż: „siostra M. M. jest zajęta i nie może przyjść do kraty“. Upokorzony do głębi, przekonany, że stałem się igraszką niewczesnego żartu wpadam we wściekłość, którą jednak hamować muszę. Minęło dziesięć dni, które odsłoniły mi tajemnicę, nieznaną dotąd mnie samemu, że zakochałem się w M. M. Nie bywałem jednak w kościele i odesłałem jej listy przez zaufanego posłańca, uważając tę sprawę jako skończoną. Niedługo jednak ten sam posłaniec przyniósł mi list od M. M., w którym się usprawiedliwia iż zaszło nieporozumienie, z powodu którego była zrozpaczona. Siostra furtjanka bowiem nie wezwała jej do kraty. Dlatego prosi, abym przyszedł znowu tego, a tego dnia. Stawiam się w terminie i tym razem piękna nie każe mi czekać długo. Ukazała się niebawem zachwycająca ze spojrzeniem ognistem swych lazurowych oczów. Podała mi rękę przez kratę, którą okryłem łzami i pocałunkami. — Kiedy się zobaczymy? — pytam drżącemi usty. — Kiedy? — Możemy zobaczyć się w kasynie, albo też w Wenecji, lecz wszystko musi być ułożone dwa dni naprzód. Proszę przyjść pojutrze. Te dwa dni spędziłem w gorączce, zdawało mi się, że kocham po raz pierwszy. Kiedy znalazłem się wreszcie w klasztorze, drżałem tak, że musiałem oprzeć się o ścianę. M. M. oddała mi klucz do kasyna, dokąd mam się udać o zmierzchu i w masce. W kasynie będzie pewien pokój oświecony, do którego mam wejść. Ucałowałem jej rękę i odszedłem rozmarzony jak student przed pierwszą swą schadzką. Skrzydła miłości uniosły mnie wieczorem do kasyna, w oznaczonym pokoju zastałem M. M. w pięknej sukni i w peruce na głowie. Rzuciłem się przed piękną na kolana okrywając jej ręce pocałunkami, a potem poszukałem jej ust i doznałem takiej roskoszy, iż zdało mi się, że umrę. Lecz M. M. poczęła się wzbraniać, rozpoczął się więc rodzaj walki, z której wyszedłem bardziej rozkochany lecz z męką Tantala w duszy. Potem M. M. zadzwoniła, kobieta średnich lat zastawiła stół wykwintną wieczerzy. Piliśmy szlachetnego burgunda, szampan i poncz. Nadeszła północ, siedzieliśmy przed kominkiem, na którym płonął wesoły ogień, odbijając się w taflach podłogi. — Okrutna — rzekłem patrząc w piękne oczy mej towarzyszki. — Jak długo dręczyć mnie będziesz? Pozwól zaniosę cię na łóżko, abyś spoczęła. Cicho usiądę u twego wezgłowia, albo odejdę, aby cię zostawić słodyczy snu. Bo cóż wreszcie mam począć? — Spocznijmy na tej kanapie — mówi M. M. I poczyna układać poduszki. Rzucam się obok niej cały płonący, ale nie uzyskałem nic nad parę pocałunków, złożonych na cudnych piersiach. Walka z gorącą chęcią, której zaspokoić nie mogłem, tak mnie znużyła, że zasnąłem. M. M. zbudziła mnie rano, mówiąc, iż pora wracać do klasztoru i przyrzekając na przyszłość być litościwszą. Potem odrzuciła swe kosztowne stroje, przywdziała habit i przywołała swą powiernicę, każąc jej przywołać gondoljera. Jeszcze jeden uścisk i rozłączyliśmy się. W parę dni potem odwiedziłem M. M., aby się dowiedzieć, kiedy mamy się zejść w Wenecji. Postanowiliśmy na dwie godziny przed zachodem słońca, pod posągiem świętego Bartłomieja. Wróciłem więc i począłem szukać miejsca godnego przyjęcia tak pięknej istoty jak M. M. Zdecydowałem się na pałac niegdyś angielskiego posła, który sprzedał go odjeżdżając swemu kucharzowi. Kucharz ów wynajął mi pałacyk za sto cekinów, aż do Wielkiejnocy. Na dzień oznaczony zamówiłem wspaniałą kolację i kazałem oświetlić apartament a giorno. Sam zaś zaniosłem tam parę prześlicznych pantofelków i czepeczek nocny z prawdziwych koronek. Na godzinę przed oznaczoną porą byłem na miejscu. Niebawem zobaczyłem nadpływającą gondolę, z której wysiadła dama w masce, kierując się ku posągowi świętego Bartłomieja. Serce bije mi jak młot, maska zbliża się ku mnie, podaje mi rękę, idziemy na plac św. Marka, do pałacu posła angielskiego. M. M. przebiega apartament zdejmuje maskę i bawi się przeglądaniem w niezliczonych zwierciadłach. Miała na sobie różową aksamitną suknię, haftowaną srebrem, sprzączki trzewików połyskiwały brylantami, tak samo jak jej paluszki okryte pierścieniami. Staję przed nią i bawię się przeszukiwaniem jej kieszonek. Była tam sadzona perłami bonbonierka, chusteczka batystowa zlana najdroższą esencją, zegareczek misterny z brelokami i mały pistolet przedziwnej roboty. Siadamy przed kominkiem, rozchylam jej stanik, całuję cudne piersi. Mówimy o miłości, M. M. zwierza mi, że ma kochanka, który zadowala jej kaprysy, dla którego jednak nie żywi gorętszego uczucia. Ja przyrzekam jej, że po niej, żadnej kobiety kochać nie będę i czuję, że w tej chwili mówię szczerą prawdę. Kazałem podać kolację, a kiedy M. M. sporządziła poncz, który wzniecił pożar w mej krwi wzburzonej rzekłem: — Mamy już tylko siedem godzin czasu, oszukamy samych siebie, jeżeli je tak spędzimy. — Mówisz, jak Sokrates — uśmiechnęła się M. M. — Pójdź! Rzuciliśmy się sobie w objęcia, piłem chciwie z kielicha rozkoszy, aż brzask poranny zwiastował nam, iż wkrótce rozłączyć się musimy. Napiliśmy się kawy, poczem odprowadziłem ją do gondoli, przyrzekając odwiedzić za dwa dni. Podczas tych odwiedzin dowiedziałem się, że jej kochanek musi wyjechać na jakiś czas do Padwy. Będziemy się więc widywali w jej pałacyku, w Murano. Przeżyliśmy tam cztery roskoszne schadzki, które oddały mnie w niewolę pięknej M. M. Miłość mą wzmagało niebezpieczeństwo drżałem wciąż, by nas nie odkryto. Na Boże Narodzenie powrócił kochanek M. M. Dostałem od niej list, w którym mi mówi, iż jej przyjaciel chce mnie koniecznie poznać, gdyż M. M. zwierzyła mu się ze wszystkiem. Za sześć dni miałem ją zobaczyć znowu. W oznaczonej porze przybyłem do pałacu mej ubóstwianej. Ubrana była z wyszukaną strojnością, zauważyłem także po raz pierwszy na jej twarzyczce szminkę, nałożoną niedbale, jak to czynią damy z Versailles. Kochanek jej miał widzieć mnie z ukrycia. Zjedliśmy wieczerzę, rozmawialiśmy z werwą a potem, oddaliśmy się uniesieniu miłości. — Nie jest możliwe, aby którakolwiek kobieta kochała cię więcej odemnie — powiedziała mi, M. M. przy rozstaniu. W dniu Trzech Króli spotkaliśmy się znowu. Byliśmy na operze potem w sali gry. Graliśmy bardzo szczęśliwie, przypadło mi z podziału tysiąc cekinów.
Pewnego dnia zawiadomiła mnie Laura, że w klasztorze odbędzie się bal w wielkiej rozmównicy. Postanowiłem tam pójść przebrany, tak, żeby mnie ani C. C. ani M. M. nie poznały. Wybrałem strój Pierota. Byłem pewny, że obie będą u kraty. W Wenecji podczas karnawału, pozwalają na tę niewinną rozrywkę zakonnicom, aby przypatrywały się z poza kraty tańczącym parom. Tego samego wieczora miałem się zejść z M. M. w Murano. Strój Pierota, ukrywa postać najlepiej, biała gaza zaś nie dozwala poznać twarzy, ubranie to jest tylko trochę za lekkie na zimny sezon, lecz na to nie zważałem. Wsiadam do gondoli, płynę do Murano. Wchodzę do rozmównicy klasztoru, wplatam się w koło tańczących, zbliżam się do kraty i spostrzegam M. M. i C. C. w gronie pensjonarek i zakonnic, obie moje ukochane przypatrują się bardzo uważnie. Poczynam ścigać zgrabniutką Kolombinę i poczynam z nią tańczyć menueta w stylu odpowiednim naszemu przebraniu. Uczestnicy balu śmieją się, ja zaś poczynam tańczyć jedną „Forlanę“ po drugiej, aż do utraty tchu. Wtem napada mnie jakiś głupi Arlekin i poczyna bić swą laską, ja zaś wyrywam mu laskę a porywam jego Kolombinę na plecy i pędzę dokoła sali. Kolombina krzyczy, wszyscy się śmieją. Lecz poliszynel podstawia mi nogę, padam i zrywam się i rozpoczynam z nim walkę, rzucam go o ziemię, przyczem spada mu garb i gubi swój wypchany brzuch. Wszyscy biją brawo, ja zaś przesuwam się przez tłum uciekam z balu. Spocony byłem jak mysz, rzucam się do gondoli i aby się nie przeziębić każę się wieźć na redutę. Siadam do gry i o godzinie drugiej w nocy z kieszeniami pełnemi złota, dążę do Murano. Wbiegam do naszej świątyni miłości i zastaję tam już M. M. w habicie. Lecz o nieba! to nie jest ona, to C. C.! Osłupiały szukam wyjścia z tej dziwnej sytuacji. Czyżby C. C. zdradziła swą tajemnicę, a jeżeliby tak było, jakże śmie mi się ukazać? Jeżeli M. M. mnie kocha, jakże mogła wysłać na schadzkę swą rywalkę? Ponury i milczący spoglądam od czasu do czasu na C. C. wielce zmieszaną. Widząc bowiem pierota z balu, nie wiedziała kogo ma przed sobą. Nie miałem zamiaru zbliżyć się do C. C. kochałem bowiem M. M., a zresztą, któż mi mógł zaręczyć, iż nie była ona ukrytym świadkiem tej sceny. Trzeba było jednak coś poczuć. Chciałem odejść, lecz w tej chwili pomyślałem, jaką śmiertelną boleść zadałbym C. C. gdyby się dowiedziała kim był pierot. Uwiodłem ją przecie, dałem jej prawo nazywać się swym mężem. Te rozważania rozdzierają mi serce. Zdzieram gazę osłaniającą twarz. — Oddycham wreszcie — woła C. C. — Moje serce przeczuło, że to ty jesteś! — Droga przyjaciółko, cieszę się, że cię widzę. Lecz powiedz czy nie zawdzięczam tej radości twoim niewczesnym zwierzeniom, zdradzeniu tej tajemnicy? — Nie zdradziłam nic — zaprzeczyła żywo C. C. — Opowiem ci wszystko. Wiesz przecie, jak bardzo kochamy się z M. M. Otóż prosiła mnie dziś o pewną przysługę, mówiąc, że od tego zawisło jej szczęście. Otworzyła potem swą szafę i przebrała mnie w habit mniszki. A kiedy się dziwiłam temu, poczęła mi się zwierzać, że chciała tej nocy wyjść z klasztoru, lecz potem postanowiła mną się zastąpić. Powiedziała mi, że siostra służebnica zaprowadzi mnie do gondoli i że mam powiedzieć gondolierowi te dwa słowa: do pałacu. Tam znajdę się w samotnych pokojach i mam czekać. — Na kogo? — spytałam. — Na nikogo — odpowiedziała. — Nie pytaj o nic więcej. Oto cała prawda drogi przyjacielu. Zrobiłam wszystko jak poleciła M. M. Poznałam cię, jak tylko wszedłeś, a raczej przeczułam cię. A także i to poznałam, że nie mnie zastać się tu spodziewałeś. Domyślam się, kochasz M. M. Ach! to jest jedna, jedyna kobieta, która zasługuje na twą tkliwość i z którą mogę dzielić się twem uczuciem. — Tak jest — rzekłem ze szczerością — kocham ją nad wyraz. Lecz wątpię w jej miłość, skoro mogła cię przysłać zamiast siebie. — Bo rywalką jej jest jej najlepsza przyjaciółka. A zresztą M. M. chciała cię przekonać, że nie jest samolubną. — Ja zaś przychodzę do przekonania, że M. M. bawiła się mną tylko, że poddała się rodzajowi kaprysu i to mnie napawa goryczą. C. C. poczęła znowu ujmować się za swą przyjaciółką. Tymczasem wniesiono kolację, której nie tknąłem, moja żoneczka zaś zajadała z apetytem. Zauważyłem, że jeszcze wypiękniała, lecz pozostałem zimny, chociaż czytałem w jej pięknych oczach smutek. Gdyśmy się mieli rozstać pytała C. C. co ma powiedzieć swej przyjaciółce. — Prawdę. — Lecz czy uwierzy, że zachowałeś się jak mój braciszek? — To powiedz, że było przeciwnie. — Nie lubię kłamać i nie zrobię tego i teraz. Kocham cię niemniej, chociaż tej nocy nie ośmieliłeś się złożyć mi dowodu miłości. Płaczesz, mój przyjacielu? O! proszę cię, nie zasmucaj mi serca. Myślę, że za kwadrans, M. M. także zapłacze. Uściskałem C. C. oddałem jej klucz od pałacu, aby go zwróciła M. M. zasłoniłem twarz i oddaliłem się. Powietrze było straszne. Wiatr dął przenikliwy, było bardzo zimno. Dochodzę na wybrzeże, żadnej gondoli. Co robić? Nie mogłem przecież przechadzać się w tem zimnie w płóciennem ubraniu, czekając pojawienia się jakiej gondoli. Na domiar złego, kieszenie miałem pełne złota, łatwo więc mogła mnie spotkać fatalna przygoda. Pukam wreszcie do drzwi jakiegoś domu, gdzie zobaczyłem światło. Otwiera mi dosyć pokaźny drab. Każę mu się wieźć do Wenecji i jako żywo, mimo burzę, udało nam się szczęśliwe tam dostać. Ledwie znalazłem się w domu i w mojem łóżku, pochwyciła mnie gorączka, która się wzmagała przez parę dni.
Pewnego ranka przyniosła mi Laura list od C. C. Otworzyłem go i znalazłem klucz zwrócony M. M. Podziałało to jak balsam, niemniej jak i te słowa, pisane ręką mej ukochanej: „Szczegóły, które znajdziesz w liście C. C. każą ci zapomnieć o moim błędzie popełnionym w dobrej wierze, aby ci sprawić przyjemność. Widziałam i słyszałam wszystko. Weź klucz i przybądź jutro“. Przeczytałem potem list mojej wiernej C. C., która mi doniosła, że M. M. była ukryta w przyległym pokoju, cała rzecz byłaby się inaczej skończyła, gdyby M. M. nie zasnęła przed mojem odejściem. Nakoniec powtórzyła mi C. C. słowa swej przyjaciółki: „Ubóstwiam go, widziałam jego łzy, poznałam go, nie wiedziałam, że są mężczyźni, co umieją tak kochać“. Dalej odmalowała mi przerażenie, jakie wywołała przyniesiona rano wieść do klasztoru, że burza zatopiła tej nocy gondolę w tym czasie, kiedy oddaliłem się już z Murano. M. M. zemdlała. Odpisałem C. C. że uznaję mą winę i że przekonam o mojej skrusze M. M. jak tylko będę mógł się z nią widzieć. Do M. M. zaś posłałem parę gorących słów tkliwego uniesienia. W parę dni później, czwartego lutego, zobaczyłem się znowu z moją ukochaną. Padłem jej do stóp. Lecz jakież słowa mogły oddać stan mojej duszy, tłumaczem mym był długi pocałunek; który spoił nasze usta spragnione. Uściskiem złączeni posłoniliśmy się na sofę oddając się roskoszy miłosnego pojednania. A kiedyśmy ochłonęli ze wzruszenia, poczęliśmy się śmiać oboje, zauważyliśmy bowiem, że nie zdjąłem płaszcza i maski. Tego samego wieczora dowiedziałem się od M. M., że kochankiem jej jest poseł francuski de Bernis, który życzy sobie mnie poznać. Złożyliśmy potem hołd Amorowi i około północy zasnęliśmy z ustami na ustach, przytuleni do siebie. Obudziliśmy się aż o brzasku dnia. Za cztery dni mieliśmy się znowu zobaczyć. Spędziłem je na ustawicznej grze, był to nałóg zakorzeniony tak głęboko we mnie, że: grać znaczyło to dla mnie żyć! Na dniu oznaczonym udałem się do mego najętego pałacu, gdzie miałem podejmować M. M. z jej przyjacielem. Przedstawiła mi go po formie. Podano wykwintną wieczerzę, podczas której uchwyciłem ster rozmowy w swe ręce, i mimo ton czołobitny, ożywioną tu i ówdzie lekkością żartu. M. M. zaś z wielkim wdziękiem opowiedziała historję romantyczną naszego poznania się. Rozmowa naturalnym tonem skierowała się na moją miłość ku C. C. M. M. skreśliła jej sylwetkę bardzo zajmująco. Na to poseł: — Jakże byłbym rad, gdyby pani była przyprowadziła ze sobą swą zachwycającą przyjaciółkę. — Naraziłabym się na niebezpieczeństwo — odrzekła M. M. z lekkim uśmiechem. Lecz — dodała zwracając się ku mnie — jeżeli to panu zrobi przyjemność, może pan z nią u mnie zjeść kolację. Spimy razem, w tym samym pokoju. — Towarzystwo pani jest tak zachwycające — odparłem — że nie trzeba mu innej ozdoby, prócz pani postaci. De Bernis zaś zauważył grzecznie, że należy uprzedzić C. C. na przyszły raz, gdy się będziemy mieli zejść. Rozmawialiśmy jeszcze o tem i o owem, poczem moi goście odeszli. Umówionego dnia zastałem już pana de Bernis przedemną na miejscu, niedługo potem nadeszły nasze przyjaciółki. C. C. była bardzo zdziwiona widząc jeszcze jakiegoś mężczyznę oprócz mnie, lecz ochłonęła prędko z pierwszego wrażenia i dosyć gładką francuszczyzną odpowiedziała na skierowany ku niej komplement. Była zachwycająca ze swem spojrzeniem zarazem skromnem a żywem. Poseł był bardzo zainteresowany i któż pojmie serce ludzkie, byłem z tego zadowolony, drżąc zarazem, aby się w niej nie zakochał. Podczas iście królewskiej biesiady, de Bernis oddał się na usługi C. C. Przepędziliśmy parę godzin wśród wytwornej pogadanki ożywionej dowcipem. C. C. miała uradowaną minkę. Po północy rozstaliśmy się.
Nazajutrz myślałem wiele o tej naszej kolacji i doszedłem do wyniku, że poseł zawdzięcza swe szczęście do kobiet swej umiejętności przecukrzania efektów, a iż z natury był lubieżny umiał przeto wzbudzać chęci i dobywał z nich roskosze, godne jego wybrednego odczuwania. Wiedziałem, że zakochał się śmiertelnie w C. C. Nie był to jednak człowiek, który zadowoliłby się patrzeniem w jej piękne oczy. Z pewnością uknuł jakiś plan a M. M. mimo swą prawość kieruje jego wykonaniem. Moja biedna C. C. miała zatem paść ofiarą kuglarskiej sztuczki. Nie podejrzywałem jej zresztą o przychylanie się do takiej i ta myśl ukołysała mnie do snu. Lecz cała ta intryga wzbudzała we mnie gorączkę, musiałem jednak zdać się na los i czekać, co z tego wyniknie. W oznaczonej porze pojawiłem się w pałacu i zastałem obie panie przy ogniu kominka. Zdejmuję płaszcz i maskę i obdarzam obie piękne równą ilością pocałunków, aby żadnej nie okazać pierwszeństwa. Godzina upłynęła wrśród dwornych grzeczności a chociaż paliła mnie żądza, nie dozwoliłem sobie na jej zadowolenie. M. M. pociągała mnie więcej, lecz czyż mogłem obrazić uroczą C. C.? Wtem doręczają nam bilecik od pana de Bernis. Pisze, że dzisiaj przyjść nie może, lecz ma nadzieję znaleźć się w piątek w tem samem towarzystwie. — Co ci jest miła C. C.? — spytałem, widząc jej zasmucone oczy. — Jeżeli jestem smutna, to tylko z powodu mej przyjaciółki. Nigdy w życiu bowiem nie widziałam tak miłego człowieka. — Powiedz mi, czy go kochasz? — Gdybym go kochała, to przecież bym tego nie powiedziała. Zresztą jestem przekonana, że on moją przyjaciółkę kocha. Po tych słowach usiadła jej na kolana i poczęły się całować. Mnie zaś objęły takie ognie, że chwytałem kolejno to jedną, to drugą w objęcia, darząc ją miłosną rozkoszą. O świcie dnia rozłączyliśmy się, upokorzeni naszem wyczerpaniem. Nazajutrz zaś opadły mnie wyrzuty sumienia. Widziałem C. C. wplątaną w intrygę, dążącą do upadku, a to było mojem dziełem! Cóż się jednak stanie, jeżeli obie równocześnie uciekłyby z klasztoru? Obie spadłyby mi na głowę i byłby iście niemiły: embarras de richesse. W nieszczęśliwej rozterce nie mogłem się zdecydować, czy pójść na umówioną kolację, czy też zostać? Lecz w końcu kładę maskę i dążę do pałacu francuskiego posła. Zwracam się do szwajcara mówiąc, że mam list do Wersalu i że zobowiąże mnie bardzo, jeżeli zechce oddać go kurjerowi razem z depeszami Jego Ekscelencji. — Proszę pana — mówi szwajcar — od dwóch miesięcy nie zawitał do nas kurjer. Lecz pan poseł pracował przecież całą noc. — Być może proszę pana, ale nie tutaj. Jego Ekscelencja był na kolacji u hiszpańskiego posła i bardzo późno do domu powrócił. A zatem stało się, kości są rzucone. Pod wieczór udałem się do pałacu w Murano i napisałem bilet do C. C. donosząc, że z powodu ważnej sprawy pana Bragadino nie będę mógł pojawić się na umówionej kolacji. Potem powracam w bardzo złym humorze do Wenecji, gram i przegrywam. Za dwa dni dostaję dwa listy. C. C. pisała mi: „Było nam przykro drogi przyjacielu, że nie widziałyśmy cię wśród nas. Pan de Bernis podzielał nasze niezadowolenie. Byłyśmy smutne lecz dowcip pana de Bernis i poncz z szampana rozweselił nas. Pan poseł jest niezmiernie miły lecz daleko mu do ciebie. Będziesz zawsze — panem mego serca“. M. M. zaś wynurzała się w ten sposób: „Jestem przekonana moje kochanie, że skłamałeś z grzeczności. Zgadłeś, czekałam tego. Chciałeś memu przyjacielowi ofiarować wspaniały podarunek, w zamian, jaki od niego otrzymałeś. Co do C. C. to wykształciłam ją po swojej myśli. We środę będę sama i tylko twoja, w twoim pałacu w Wenecji. Daj mi znać czy będziesz o zwykłej godzinie pod pomnikiem Colleoni‘ego?“. Odpowiedziałem zaraz i mimo gorycz, co mi duszę zalała, w najsłodszym tonie. We środę stawiłem się punktualnie. M. M. przyszła w męskiem przebraniu. — Dzisiaj pójdziemy na redutę i będziemy grali — powiedziała. Miała z jakich sześćset cekinów, ja może ośmset. Przegraliśmy wszystko, a potem powróciliśmy do pałacu, gdzie przeżyliśmy dwie rozkoszne godziny. Na pożegnanie M. M. wymogła na mnie, że przyrzekłem być u niej na kolacji we czworo. C. C. była bardzo wesoła. Zajmowałem się tylko M. M. dawna moja kochanka poszła bez przymusu za moim przykładem i zajmowała się tylko panem de Bernis. Po kolacji graliśmy w faraona, poseł rzucił na stół sto luidorów i manewrował w ten sposób, że C. C. wygrała tę całą sumę. C. C. była olśniona. Po skończonej grze, M. M. powiedziała, że boli ją głowa i że pójdzie położyć się w alkowie. Mnie zaś poprosiła abym ją uśpił. Tak więc zostawiliśmy nowych kochanków samych sobie. Ja zaś spędziłem noc, z której byłem zupełnie szczęśliwy i ani razu nie pomyślałem o C. C.
W jakiś czas potem, doniosła mi M. M, że C. C. straciła matkę i że nie będzie z nią mieszkała razem w jednym pokoju. Rozumie się, że będzie brała udział w naszych schadzkach. Poszkodowanym był tutaj z pewnością de Bernis. Lecz oznajmił nam złą nowinę. Wkrótce bowiem miał być odwołany z Wenecji, zostawiał nam wprawdzie swój pałac, ale nie mogliśmy już liczyć na dyskrecję gondoliera. Polecił mi gorąco obie damy, szczególniej M. M. Nastąpiła uczta pożegnalna, lecz zastałem tylko M. M. bladą i przygnębioną. Starałem się ją pocieszyć, lecz z małym skutkiem, Przez dwa tygodnie widywaliśmy się tylko w rozmownicy klasztoru. Pewnego dnia powiedziała mi M. M. że z pomocy zaufanej ogrodniczki, będzie mogła wyjść małą furtką. Za dobrą opłatą musi przecie znaleźć się gondolier, który nas nie zdradzi. Tym gondolierem będę ja — powiedziałem jej zaraz. Umówiliśmy dzień, kupiłem małą łódkę, na której opłynąłem wyspę dokoła i znalazłem ową furtkę. I tak więc znowu mogłem przyjąć w stęsknione ramiona moją M. M. Lecz na nieszczęście zerwała się burza. Zdrętwieliśmy z przerażenia, jakże bowiem moglibyśmy się wśród burzy powierzyć mojej wątłej łódce. Grzmoty huczą, błyskawice olśniewają, lecz po godzinie wyjaśnia się trochę. Otwieram okno, wychylam się, owiewa mnie niepomyślny wiatr „libechio“ który Ariosto słusznie nazywa tyranem morza. Trzeba było natychmiast wyruszyć w drogę, bo „libechio“ mógł się jeszcze wzmocnić. M. M. położyła się w łodzi, aby nie krępować swobody moich ruchów. Stanąłem w mej barce pełen odwagi i trwogi zarazem, lecz udało mi się szczęśliwie okrążyć wyspę. Lecz teraz wiatr wziął nademną przewagę, czułem, że siły mnie opuszczają, M. M. milczała, widziała dobrze, co się ze mną dzieje. Myślałem, że poginiemy. Lecz ujrzałem z daleka jakąś gondolę. Co za szczęście! Gdy już była dosyć blisko, zawołałem z całych sił: Na pomoc! na pomoc! Gondola dobija do nas, zabiera nas a za dziesięć minut byliśmy już na brzegu. Moja łódka wlokła się uczepiona gondoli, za nami. Przed małą furtką M. M. wysiada szepcząc mi: — Nocuj w pałacu i znika. Rada była dobra to też usłuchałem jej i znużony spałem aż do rana. Mimo taką przygodę widywaliśmy się co tygodnia. Nad głowami naszemi jednak zawisł miecz Damoklesa, bo gdyby de Bernis nie powrócił do Wenecji, to odwoła swoich ludzi i nie będziemy mieli pałacu. Obawy nasze się sprawdziły, de Bernis nie powracał, polecił przeto sprzedać swój pałac. Pieniądze zań uzyskane miały przypaść M. M. Tak się też stało. M. M. uzyskała dwa tysiące cekinów i klejnoty. Widywaliśmy się u kraty. Lecz pożerała ją tęsknota i żal za straconą swobodą. Twarz jej nosiła już na sobie piętno śmiertelnej choroby. Oddała mi szkatułkę z brylantami i złotem, wszystkie swe książki i listy. Miałem to wszystko zachować na wypadek jej śmierci. Rozpływałem się we łzach, ubóstwiałem ją przecież. Przyrzekłem zamieszkać w Murano, aby być bliżej mej ukochanej. Laura znalazła mi ładny apartamencik, a ponieważ prosiłem ją także o zarządczynię domu, przysłała mi swoją córkę Tonię. Oddany mej boleści nie zauważyłem, że to śliczna dziewczyna. Kiedy to spotrzegłem chciałem ją natychmiast oddalić. W parę dni potem dowiedziałem się, że M. M. umiera. Byłem na poły nieprzytomny z boleści, napisałem do C. C. aby powiedziała mej ukochanej, że jeżeli chodzi jej o moje życie, to musi mi przyrzec, że zgodzi się na porwanie z klasztoru jak tylko wyzdrowieje. C. C. doniosła mi, że M. M. popadła w delirium, które trwało trzy dni. Potem oprzytomniała i prosiła swą przyjaciółkę, aby mi napisała, iż zgadza się na porwanie. Zapewniłem ją, że trwam w mem postanowieniu. Tak więc zwodziliśmy się nawzajem w uczciwy sposób i wyzdrowieliśmy.

Tymczasem piękna Tonia była wciąż u mnie. Służyła mi z całem oddaniem się. Byłem jej wdzięczny, lecz nawet nie pocałowałem jej nigdy. Nie przyszło to bez walki lecz dumny byłem z odniesionego zwycięstwa. Pewnego dnia udałem się do Wenecji do mego opiekuna. W powrotnej drodze schwycił mnie deszcz, tak, że zmokłem zupełnie. Wchodzę do mego domu, ciemno jest na schodach i w przedsionku. Tonią położyła się spać. Pukam i budzę ją ze snu, otwiera mi w koszulce. Każę zapalić światło. Tonia wybucha śmiechem, widząc mnie tak zmoczonego. Poczyna mnie ocierać i czesać. Lekka osłona koszulki nie kryje jej wdzięków. Poczynam płonąć. Tonia to przeczuwa, rumieni się i jest coraz powabniejsza. Pójdę się ubrać — mówi różowa jak trześnia. — Nie, siądź mi na kolana i zawiąż mi oczy. — Przyszła. Uniosłem ją w ramionach na łóżko, pokryłem pocałunkami, mówiąc, że wiecznie będę ją kochał. Nie opierała się, zerwałem więc różę, która mi się piękniejszą wydała nad wszystkie inne. Przeżyłem z tą uroczą dwadzieścia jeden dni. Kto wie, czy nie były one najszczęśliwszemi w mem życiu? Pod koniec kwietnia odwiedziłem M. M. w klasztorze. Schudła i wielce się zmieniła. Starałem się, aby nie dać jej poznać iż ostygłem. M. M. mówiła wciąż o ucieczce z klasztoru, nie odbierałem jej nadziei, bałem się bowiem, że się znowu rozchoruje. M. M. odwiedzała mnie dwa razy w tygodniu, musiała więc zauważyć piękność mej Toni. Opowiedziałem jej wszystko, a ona zdawała się rada, że nie brakło mi radości życia. Los ma zmiany swoje jak księżyc, więc dobre następuje po złem, tak samo jak nieszczęście po szczęściu. Zgrałem się w tym czasie do szeląga, M. M. przyszła mi z pomocą, sprzedawałem jej brylanty i przegrywałem pieniądze. O porwaniu nie było już mowy, cóż bowiem mogliśmy począć bez środków do życia? Pewnego dnia zaprosił mnie angielski minister Murray na wieczór i zaprosił się do mnie, do Murano. Moja Tonia była jak zwykle uśmiechnięta i miła. Następnego dnia napisał mi Murray: „Zakochałem się po uszy w pańskiej czarującej Toni. Jeżeli mi ją pan odstąpi dam jej na własność pięknie umeblowane mieszkanie ze służbą i pensję miesięczną. Ponadto wyznaczę jej dożywotnią rentę po roku pożycia. Odpowiedziałem mu, że za trzy dni dowie się, czy Tonia zgodzi się na jego propozycje. Kochałem ją, lecz pomyślałem sobie, iż nie będę mógł zapewnić jej losu. Byłem więc już zdecydowany w głębi duszy. Powiedziałem jej wszystko. Poczęła płakać, mówiąc: Chcesz więc mnie porzucić? Pozwól mi się namyśleć do jutra. — Twój Anglik — przedkładałem jej nazajutrz — ładnym mężczyzną, a kiedy mówi po włosku, to trzeba się śmiać. — Jeżeli matka się zgodzi, może będę mogła go pokochać. Zresztą po roku możemy się rozstać a renta pozostanie. Pomów z moją matką, potrafisz to lepiej odemnie. Lecz Laura zgodziła się natychmiast, a nawet była bardzo uradowana z tak świetnego losu dla córki. Barbarina, młodsza siostrzyczka Toni, pocałowała mnie w rękę, była także czarująca. Toni przyrzekła przysyłać matce na utrzymanie, aby nie służyła w Murano. Po tej ważnej sprawie, załatwionej już ostatecznie, odwiedziłem M. M., która przyszła do rozmównicy z C. C. w żałobie, jak
zawsze, piękną. Opowiedziałem jej, iż Tonię zabrał Murray do Wenecji. — To źle, westchnęła. — Bo nic cię nie będzie już pociągało do Murano i nie będę cię widywała. Lecz C. C. opuściła niedługo klasztor. Ojciec jej umarł, a ona ma zaślubić adwokata. C. C. zostawiła do mnie list, w którym oznajmia, że jeślibym jeszcze miał zamiar ją zaślubić, to ona będzie czekała na mnie wiernie, odsuwając zamiary innych od siebie. Odpowiedziałem jej, że niemam ani pieniędzy, ani stanowiska i że powinna uważać się za zupełnie wolną i pomyśleć o małżeństwie, które by zapewniło jej szczęście. Mimo te słowa C. C. zaślubiła pana N. dopiero po mojej ucieczce z ołowianego więzienia, gdy już nikt nie myślał o moim powrocie do Wenecji. Spotkałem ją w dziewiętnaście lat później owdowiałą i nieszczęśliwą. Niedługo potem anonimowy list ostrzegł mnie, że jestem w wielkiem niebezpieczeństwie. Szpieg inkwizycji państwa doniósł, iż znalazł u mnie książkę o magji. Niejaka pani Memmo oskarżyła mnie, że wpajam w jej synów ateizm, inny znowu denuncjant zeznał, jakobym był sługą szatana. Ponadto pomawiano mnie o wolnomularstwo i o zdradzanie za pieniądze tajemnic państwowych, ministrom obcych rządów, których odwiedzam. Pierwszy inkwizytor, mój osobisty nieprzyjaciel kazał mnie zamknąć w najstraszniejszej kaźni, w więzieniu ołowianem. Cierpiałem tam niewypowiedziane męczarnie i nie wiem, coby się ze mną było stało, gdybym nie miał szalonej odwagi, wydostać się na wolność, torując sobie drogę wśród niebezpieczeństw takich, że każdej chwili mogłem dać głowę. Uciekłem z ojczyzny, błąkałem się po świecie, z kraju do kraju, z miasta do miasta... Czasem otaczał mnie przepych i żyłem jako Krezus, zdobywając sobie pieniądze podstępem, a nawet oszustwem.



HENRYKA.

Zatrzymałem się właśnie w Cesena, z powodu krotofili, aby sobie zdobyć pieniądze. Oszukałem pewnego starego głupca, który wyrzucał pieniądze, na rzeczy niedorzeczne. Nie miałem przeto wyrzutów sumienia. W tem mieście spotkałem także dawną moją znajomą, sławną kurtyzanę wenecką, Julję, nazywającą się wówczas panią Querini. Była ona kochanką generała Spada i wprowadziła mnie do jego domu. Pozyskałem jego przyjaźń, lubił bowiem bardzo mój dowcip i moje żarty i prosił mnie, abym dłużej został w Cesena. Mieszkałem w hotelu. Otóż pewnej nocy budzi mnie przeraźliwy zgiełk, prawie tuż pod mojemi drzwiami. Wstaję, wychodzę, chcę zobaczyć, co się dzieje? Widzę gromadę zbirów w drzwiach pokoju, a w nim w łóżku jakiegoś mężczyznę, który przemawia do tych drabów po łacinie. Pytam gospodarza hotelu co to jest. — Ten pan — odpowiada mi — śpi z dziewczyną, a to są ludzie biskupa, którzy chcą się dowiedzieć, czy to jest jego żona. Bo jeżeli to kochanica, to musi razem z nią pomaszerować do więzienia. — Kto wyłamał drzwi? — Nikt nie wyłamał. Otworzyłem je, bo to jest mój obowiązek. Widzę, że muszę się wmieszać w tę sprawę. Wchodzę więc w szlafmycy na głowie do pokoju owego jegomościa i opowiadam mu, co słyszałem. On zaś śmieje się mówiąc, że nikt nie może wiedzieć, czy ta osoba, która przy nim śpi jest kobietą, widziano ją bowiem tylko w mundurze oficerskim, a zresztą nie myśli z tego nikomu zdawać sprawy, czy to jest żona, czy też kochanka, jeżeli, rozumie się, wogóle jest kobietą. Nie myślę zresztą się opłacać, nie wstanę wpierw z łóżka, dopóki nie zamkną drzwi. Jak tylko się ubiorę, zobaczą, co wyniknie z tej całej komedji. Wypędzę tych łotrzyków szablą. Pytam go, czy jest oficerem. — Nazwisko moje i godność wpisałem do księgi podróżnych — odpowiada. Idę więc do gospodarza i przedkładam mu, że pożałuje swego zachowania się względem oficera. On na to śmieje mi się w twarz. Oburzony tem do żywego proszę owego oficera, aby mi pokazał w zaufaniu swój paszport. — Mam dwa paszporty — powiedział — dlatego mogę panu powierzyć jeden z nich. Dobywa z torebki paszport i podaje mi. Wystawiony przez kardynała Albaniego potwierdza, że ów oficer jest kapitanem węgierskiego pułku cesarzowej. Przybywa z Rzymu, dążąc do Parmy, aby doręczyć panu Dutillot, ministrowi infanta, księcia Parmy, depesze kardynała Albaniego.
Gdy jeszcze paszport czytam wchodzi jakiś człowiek, który podaje się za woźnicę kapitana. Przyszedł prosić o zapłatę, bo nie może czekać dłużej. Poznałem zaraz, że zmówił się z tamtymi. — Proszę przynieść kufer pana kapitana na górę, a dostaniecie zapłatę. Gdy kufer wniesiono, wręczam mu ośm cekinów, które każę pokwitować. Na to oddalają się zbiry z wyjątkiem dwóch. — Kapitanie — mówię do Węgra — niech pan jeszcze zostanie w łóżku. Idę do biskupa, aby mu powiedzieć całą rzecz. Zresztą generał Spada jest w Cesena, i... — Ja go znam — przerwał mi kapitan — i gdybym to wiedział, to byłbym gospodarzowi rozpłatał głowę. Ubieram się czemprędzej, udaję się do biskupa i każę się mu zameldować. — Jego Przewielebność jest jeszcze w łóżku — mówi mi służący. — To mi wszystko jedno, niemam czasu czekać. Odtrącam go i wchodzę. Opowiadam z wielkim zapałem całe zdarzenie, biskup zaś każe mi udać się do swej kancelarji. Powtarzam kanclerzowi przygodę kapitana z jeszcze większem uniesieniem. Poczynam grozić i żądam zadośćuczynienia dla obrażonego. Ksiądz kanclerz śmieje się i pyta czy mi nie brak piątej klepki, że mogę zresztą odnieść się do naczelnego zbira. Ja zaś pędzę do generała Spada. Powiadają mi, że mogę się z nim widzieć dopiero o ósmej, powracam więc do hotelu. Należy mi teraz wyznać czytelnikowi, dlaczego z takim zapałem zająłem się tą sprawą? Oto dlatego, iż wyobrażałem sobie, że w łóżku pod kołdrą, ukrywa się jakieś rozkoszne stworzenie. Słyszała więc, jak stawałem w jej obronie, a moja miłość własna podszepnęła mi, że to nie są stracone zachody. Zdałem więc skwapliwie sprawę kapitanowi z mojej bytności u biskupa, zapewniając go, iż w ciągu dnia będzie mógł odjechać na koszt biskupa, gdyż generał nie omieszka dać pełne zadośćuczynienie za wyrządzoną przykrość. Kapitan podziękował mi serdecznie, oddał mi ośm dukatów i powiedział, że odjedzie nazajutrz. — Jakiej narodowości jest pański towarzysz? — zapytałem. — Jest Francuzem i mówi tylko po francusku. — Pan mówi więc po francusku? — Ani słowa, porozumiewamy się na migi. — Czy mogę przyjść na śniadanie do pana? — Trzeba się spytać o to, mego towarzysza. — Miły kolego kapitana — mówię po francusku — czy nie zaprosisz mnie na śniadanie. Natychmiast wychyla się z pod kołdry piękna główka z twarzyczką świeżą i uśmiechniętą. Mimo oficerską czapkę, poznaję zaraz, że to jest kobieta. Pospieszam powiedzieć jej, że widząc ją, czuję wzrastający we mnie zapał, aby jej służyć. Odpowiedziała mi z wdziękiem i z żywością właściwą Francuskom. Wyszedłem, aby zadysponować śniadanie, a kiedy powróciłem zastałem mą Francuzeczkę w niebieskim płaszczu, z włosami uczesanemi na modłę mężczyzn i zachwycającą. Byłem oczarowany. Pożegnałem mych nowych przyjaciół aby się udać na obiad do generała Spady. W godzinę potem przyszedł tam zaproszony również kapitan ze swym towarzyszem, przybranym w mundur fantastyczny. Aby poznać kobietę w tej istocie, wystarczyło spojrzeć na jej prześliczne biodra. Nieco przed obiadem ukazał się generał i powiódł nas do sali, gdzie przedstawił damom obu oficerów. Pani Querini dąsała się trochę, gdyż uroda uroczej Francuski, przyćmiła ją nieco, pocieszyła się nieco, chwaląc się swą w istocie niezłą francuszczyzną. Kapitan milczał, gdyż nikt nie mówił z nim po łacinie. Rozmowa jednak toczyła się swobodna, a ożywiona dowcipem młodziutkiego oficera. Nawet rozchmurzyła się pani Giuletta. Poczęliśmy się rozchodzić około wieczora, generał powiedział mi na pożegnanie: — Życzę panu miłej podróży i wiele przyjemności w Neapolu. — Na razie jadę do Parmy, będę służył za tłumacza tym dwom oficerom, którzy się nie rozumieją. — Rozumiem i nie dziwię się — uśmiechnął się generał. Oddaliłem się cały przejęty myślą o zdobyciu Francuski, która mnie zupełnie podbiła. Zdecydowany na miłą awanturkę, przybywszy do hotelu, pytam kapitana, czy zamierza dyliżansem pocztowym jechać do Parmy? — Mam bowiem powóz — dodaję i mogę panu odstąpić w nim dwa miejsca. — To prawdziwe szczęście — mówi Węgier. — Niech pan będzie tak dobry zwrócić się z tem do Henryki. — Czy pozwoli pani towarzyszyć sobie do Parmy? — Bardzo chętnie, jeżeli panu wystarczy nasze towarzystwo. — Żałuję, że podróż zbyt krótką będzie. I pobiegłem czemprędzej kupić powóz, który istniał tylko w mej wyobraźni. Dowiaduję się, że właśnie jest powóz do sprzedania za dwieście cekinów, każę prowadzić się do remizy i znachodzę tam wspaniały angielski powóz. Właściciel jego, jakiś hrabia był właśnie przy kolacji, jak mi powiedziano. Udaję się więc do niego i proszę, aby nie sprzedawał tego powozu do jutra, poczem bardzo zadowolony powracam do hotelu i kładę się spać z głową pełną rozkosznych myśli.
Nazajutrz biegnę do hrabiego Dandini, kupuję powóz i pełen dobrej myśli oddaję się całkiem na usługi Henryce, która moje hołdy przyjmuje bardzo życzliwie. Po obiedzie odjechaliśmy, staczając grzeczny spór o miejsca w powozie, kapitan chciał, abym usiadł obok Henryki, ja zaś wolałem naprzeciw niej. Zatrzymaliśmy się we Forli, dla jakiejś naprawki powozu.Po wesołej kolacji udałem się do mego pokoju. Nie chciałem kłaść się do drugiego łóżka w pokoju zajętym przez kapitana, nie chciałem bowiem wywołać zbyt drastycznej sytuacji, pragnąc, aby wszystko złożyło się bez przejść gwałtownych. W Bolonji spożyliśmy wyborną wieczerzę, coraz bardziej rozpłomieniony widokiem zachwycającej Henryki, zapytałem ją, jak się to stało, że ona związała swój los z losem kapitana. — Niech on to panu sam opowie — rzuciła śmiejąc się piękna swawolnica. Zwróciłem się więc z mą prośbą do kapitana, który poczuł w te słowa: „Zaprzyjaźniony ze mną oficer miał jakąś sprawę w Rzymie załatwić, wziąłem więc urlop półroczny i udałem się tam z nim, sądząc, że mówią tam po łacinie w dobrem towarzystwie. Lecz ani się o tem śniło, byłem więc w wielkim kłopocie, a przytem nudziłem się porządnie, gdy kardynał Albani dał memu przyjacielowi depesze, które miały być doręczone w Neapolu. Przyjaciel mój odjeżdżając polecił mnie Jego Eminencji i to z tak dobrym skutkiem, że w parę dni potem dowiedziałem się, iż będę wysłany do Parmy, na dwór infanta. Tymczasem, chciałem zwiedzić port Civita vecchia i udałem się tam z przewodnikiem, mówiącym po łacinie. W porcie zobaczyłem starego oficera z tą dziewczyną, ubraną tak samo jak teraz. Zamieszkali w tej samej gospodzie co i ja, wieczorem widziałem ich znowu przy wieczerzy. Stary oficer czytał cały czas bardzo uważnie jakiś list i wcale nie rozmawiał ze swą towarzyszką. Nazajutrz rano, zobaczyłem oficera wychodzącego, co znaczyło, że dziewczyna została sama w pokoju. Posłałem do niej mego przewodnika z oznajmieniem, iż ofiarowuję jej dziesięć cekinów za godzinkę schadzki. Przewodnik wraca i powiada mi, że owa dziewczyna powiedziała, iż jedzie po śniadaniu do Rzymu, gdzie znajdę łatwo sposobność, aby z nią pomówić. — Dowiem się od furmana gdzie ona zamieszka — dorzuca przewodnik. Następnego dnia powróciłem do Rzymu, niebawem też doręczono mi depesze kardynała do pana Dutillot, ministra księcia Parmy, jakoteż paszport i pieniądze, nie myślałem już o pięknej dziewczynie, gdy naraz pojawia się mój cicerone mówiąc, że wie już, gdzie ona mieszka. Poleciłem mu donieść jej, iż odjeżdżam za dwa dni. W odpowiedzi kazała mi oznajmić, że będzie czekała na mnie przed miastem, bo chce ze mną pojechać. Jakoż w istocie zastałem ją przed Porta del popolo. Zaledwie zasiadła obok mnie w powozie powiedziała mi, żebym ją na obiad zaprosił. Było nam trudno porozumieć się, to też musieliśmy pomagać sobie gestami, lecz mnie to bardzo bawiło. Obiad minął nam bardzo wesoło, a po deserze porozumieliśmy się odrazu. Ofiarowałem jej dziesięć dukatów, myśląc, że na tem koniec, lecz ona ku memu zdziwieniu, oznajmiła mi, że pojedzie ze mną do Parmy. To mi się dosyć podobało, starałem się tylko wytłumaczyć jej, że gdyby ją ścigano, aby sprowadzić na powrót do Rzymu, to nie byłoby w mej mocy obronić ją przed tem. Pragnąłem także dowiedzieć się, kim ona jest, gdyż trudno mi było to odgadnąć. Wiem tylko tyle, że nazywa się Henryka, że jest Francuską i że musiała odebrać staranne wychowanie. Że jest dowcipna i śmiała, to musiał pan zauważyć na obiedzie u generała. Jeżeli panu opowie swoją historję i pozwoli przetłumaczyć mi ją po łacinie, tobym się bardzo ucieszył, jestem bowiem jej szczerym przyjacielem i z wielkim żalem rozstanę się z nią w Parmie. Proszę jej także powiedzieć, że daję jej owych trzydzieści cekinów, które dostałem od biskupa. Powtórzyłem jej to wszystko co usłyszałem po francusku, potwierdziła mi z pewnym odcieniem zawstydzenia, który miał wiele wdzięku, że to wszystko jest prawdą. Lecz nie chciała opowiedzieć swej historji, ani też przyjąć ofiarowanych cekinów. Prosiła też, że gdy się rozstaną w Parmie, a on ją potem spotka przypadkiem, aby się tak zachował, jak gdyby jej nigdy nie znał. Kapitan zasmucił się wielce, gdym mu to przetłumaczył. Mnie także ta rozmowa usposobiła melancholijnie, powstałem więc, życząc im dobrej nocy. Zauważyłem, że twarz Henryki płonie. Byłem tak poruszony, że gdy znalazłem się w mym pokoju, począłem rozmawiać głośno sam ze sobą. — Kimże jest ta dziewczyna — mówiłem — która najwznioślejsze uczucia łączy z pozorem cynicznej lekkomyślności? W Parmie chce być panią swej własnej woli. Kto wie, czy tak samo by nie usunęła mnie jak i kapitana, właściwie już odprawionego? A zatem żegnajcie marzenia! Lecz albo w Parmie ma kochanka, albo czcigodną rodzinę, lub chce począć życie swawolne licząc na potęgę swych wdzięków? Jeżeliby zaś chciała grać wobec mnie rolę cnotliwej i wodzić mnie za nos, to honor mój zda się wymaga, bym jej dowiódł, iż w tym względzie się myli.
Po takim monologu, który mnie jeszcze bardziej podniecił, postanowiłem oświadczyć się Henryce nazajutrz, zażądam od niej tych samych łask, jakie tak łatwo uzyskał kapitan. Jeżeli mi ich odmówi, ukarzę ją pogardą. Nieco uspokojony powziętym zamiarem, kładę się do łóżka. We śnie jednak nawiedził mnie obraz Henryki tak żywy, że gdym się obudził, szukałem jej koło siebie. Ubrałem się żywo i udałem się do pokoju moich towarzyszów podróży. Nie omieszkałem im powinszować dobrego wyglądu, potem zaś wyznałem kapitanowi, że zakochałem się gwałtownie w Henryce i czy nie weźmie mi tego za złe, jeżeli będę się starał pozyskać jej miłość. — Po śniadaniu, zostawię was samych — odpowiedział mi na to poczciwy kapitan. — Cieszyłbym się, gdyby się panu dostała. Zadowolony, że węzeł intrygi na poły już rozmotany, pytam mej pięknej, czyby nie zechciała zwiedzić Bolonię. — Bardzo chętnie, gdybym miała suknie kobiece — odpowiedziała. — Tak jednak, nie mam ochoty pokazać się w mieście. — Więc dotrzymam pani towarzystwa i także zostanę. Po śniadaniu kapitan wyszedł. — Czy pani wie, że on zostawił nas umyślnie — rzekłem, patrząc w oczy Henryki. — Powiedziałem mu, że pragnę z panią sam na sam. Kocham panią jak szalony. Musisz więc być moją, albo się rozstaniemy. Możesz wtedy do Parmy jechać z kapitanem. Musi pani się zdecydować i powiedzieć mi: mamże jechać z panią i być najszczęśliwszym, czy też zostać jako najnieszczęśliwszy. Powiedz pani, tak lub nie! Wybieraj, zanim powróci dzielny nasz kapitan. — A co on panu powiedział na pańskie zwierzenia? — Że się ucieszy jeżeli pani się ku mnie skłoni. Czemże mam panią wzruszyć? Łzami, patetyczną sceną, padnięciem do twych stóp, błaganiem o litość? Zaprawdę pani, do tego się nie posunę. Nie chcę współczucia, chcę miłości. — Czy pan wie, że pan wygląda bardzo groźnie? — Pani, to nie groźba, to namiętność mówi przez moje usta. O! przeklęte zbiry z Cesena! Gdyby nie oni, nie byłbym pani poznał! — Więc pan tego żałuje? — Czyż nie mam powodu? — Wcale nie. Niech pan jedzie do Parmy. Rzucam jej się do nóg, staję się tkliwym, pokornym, przysięgam, że nawet o pocałunek nie poproszę, dopóki nie zasłużę na jej miłość. Przyciskam jej ręce do ust, gdy w tem wchodzi kapitan. Życzy nam szczęścia, ja zaś promieniejący, odmłodzony, mówię, że pójdę konie zamówić. Udajemy się więc w drogę wszyscy zadowoleni. Nim dojechaliśmy do Reggio, kapitan zauważył, że lepiej mu będzie samemu do Parmy dojechać, bo gdyby tam ukazał się w naszem towarzystwie, nie obeszło by się bez pytań i komentarzy. Uznaliśmy słuszność tej uwagi, postanowiliśmy więc zanocować w Reggio. Udał się więc w dalszą drogę sam dyliżansem pocztowym, na pożegnanie zaś przyrzekł nam nazajutrz przyjść do nas na obiad. Zasiedliśmy do wieczerzy, byłem po prostu upojony mem szczęściem. Mówiliśmy mało, a myśli nasze spotykały się we wspólnem pragnieniu dążąc ku nocy, która nas złączy. Co za noc! I co za kobieta! Dopiero za trzy dni, odważyłem się jej zapytać, coby była poczęła sama w Parmie, bez pieniędzy. bez znajomych, gdybym jej swej miłości nie wyznał i do Neapolu odjechał. — Wiedziałam, że kochasz mnie i przewidziałam jak to się skończy — rzekła. — Gdybym jednak znalazła się w Parmie w położeniu bez wyjścia, które by powiodło mnie do zguby: to temu winien byłby mój mąż i jego ojciec. Istne dwa potwory! W Parmie zapisałem się w księdze podróżnych jako niejaki Farusi, Henryka zaś jako Anna de Arci. Wtem nadchodzi jakiś uprzejmy Francuzik i poleca nam dom d‘Andremont, gdzie znajdziemy wygodne mieszkanie, francuską kuchnię i dobre wina. Każemy się tam prowadzić i jesteśmy zadowoleni z naszej kwatery. Potem wyszedłem zaraz kupić dla Henryki bieliznę i zamówić dla niej parę sukien. Zjedliśmy obiad z naszym Węgrem, Henryka olśniewa pięknością i dowcipem. Czemże było dla mnie posiadanie Henryki? Po prostu szczęściem tak wielkiem, że nie mogłem go objąć. Po obiedzie przyszła modniarka, Henryka prosiła mnie, abym wyszedł na przechadzkę, dopóki nie dokona się jej metamorfoza z oficera w damę. Byłem posłuszny. Czyż może być bowiem większa przyjemność nad poddanie się woli ukochanej? Przechadzka moja nie miała określonego celu, wstąpiem więc do francuskiego handlarza i tutaj poznałem garbusa pełnego inteligencji i dowcipu.
By! to miedziorytnik i dyrektor mennicy infanta, księcia Parmy, spędziłem z tym miłym garbusem z godzinkę i powróciłem do gospody, gdzie zastałem naszego Węgra. Nie wiedział nic, że Henryka powita nas jako kobieta. Drzwi się otwierają i wchodzi urocza dama, witająca nas najwdzięczniejszym z ukłonów. Patrzę na nią z podziwem ona zaś podaje mi swe usta pytając: — Czyż nie jestem tą samą? — Nie, najdroższa przyjaciółko, nie jesteś tą samą. Nie ośmielam się nawet mówić ci: ty! — A jednak jestem twoją Henryką, która ci zawdzięcza, iż nie runęła do przepaści. Kapitan zaś był zupełnie skonfundowany i składał wciąż ukłony tej wykwintnej damie. Siedliśmy do stołu, honory uczty spełniała Henryka z niewysłowionym wdziękiem, odnosząc się do kapitana jak do przyjaciela, do mnie jak do kochanego człowieka. Kapitan prosił mnie, abym jej powiedział, iż nigdy nie ośmieliłby się posłać do niej swego cicerone w Civita Vecchia, gdyby wiedział, jaką ona jest damą. — To dziwne, o ile więcej imponują suknie kobiece, od uniformu — zauważyła Henryka z uśmiechem. — Nie mów nic o uniformie — przerwałem — wszak jemu zawdzięczam moje szczęście. Tak, szczęście moje nadto doskonałe było, aby trwać miało. Wkrótce zakończyć się miało. Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Powiedziałem jej, że najmę lożę, abyśmy codziennie mogli być w teatrze. Wiedziałem bowiem, że Henryka kocha namiętnie muzykę. — Ona na to zawołała: — Jakto mamy codziennie odwiedzać operę? — Jak zresztą chcesz. Rozmowa z tobą w tym pokoju oto, jest dla mnie największą rozkoszą. — Szaleję za muzyką, lecz drżę na samą myśl, wyjścia na ulicę. — Jeżeli drżysz na samą myśl, to lepiej nam opuścić Parmę i wyjechać dokądkolwiek. — Rozkazuj tylko, zrobię co zechcesz. Weź tylko jakąś lożę nie bardzo widoczną. Wziąłem drugorzędną lożę, ale ponieważ teatr nie był duży, piękna kobieta musiała zwrócić uwagę i w drugim rzędzie. Henryka poszła do teatru w ciemnej sukni, z policzkami nie barwionemi różem, loża nasza zaś była nieoświecona. Grano i śpiewano doskonale komiczną operę Burellana. Finale drugiego aktu podobało się bardzo mej miłej, przyrzekłem więc prosić p. Dubois, aby nam przyniósł tę operę w nutach. W parę dni potem, kiedy byliśmy znowu w operze przyniósł nam Dubois owe nuty do loży, zapłaciłem za nie i podziękowałem mu za grzeczność. Ponieważ siedzieliśmy naprzeciw książęcej loży, spytałem go tak, aby coś powiedzieć, czy robił może portrety księstwa w medalionach. Powiedział, że istotnie je robił, a ja poprosiłem, aby mi je przyniósł. Henryka siedziała odwrócona i wcale na niego nie spojrzała, bo jej go zresztą nie przedstawiłem. Nazajutrz przynosi Dubois owe medaljony, kiedy siedzimy przy stole, Henryka dziękuje mu za nuty ze zwykłym sobie wdziękiem. On zaś mówi: — Może oglądniemy medaljony. Były one wykonane prześlicznie. Z jednej strony były portreciki infanta i jego małżonki, z drugiej zaś Don Filipa. — Robota jest bezcenna — rzekła Henryka — lecz materiał da się zapłacić. — Pani — rzekł Dubois skromnie — one ważą po szesnaście cekinów. Wypłaciła je natychmiast i zaprosiła artystę, aby nas znowu kiedy odwiedził. Po upływie miesiąca, moja ukochana mówiła już płynnie po włosku ja zaś nauczyłem się wybornie po francusku, gdyż kochanka jest zawsze najlepszym nauczycielem. Żyliśmy szczęśliwi nad wyraz w naszem rozkosznem odosobnieniu. Po odjeździe Węgra, odwiedzał nas tylko niekiedy Dubois. Był on wprawdzie dosyć ciekawy z natury lecz zarazem wykwintny, więc oględny, my zaś bardzo ostrożni, więc ta ciekawość została niezaspokojona. Pewnego dnia Dubois opowiadał nam o wspaniałości dworu Infanta od czasu przybycia Madame de France i o napływie cudzoziemców do Parmy. A potem zwracając się do Henryki rzekł: — Największa część dam obcych, które tu spotykamy, jest nam nieznana. Mam nadzieję — dodał — że będziemy mieli zaszczyt jednakże spotkać panią u dworu. — Bardzo wątpię — odparła Henryka. — Znajduję to śmiesznem, gdy ktoś nieprzedstawiony panującym, stara się dostać na dwór, aby być przedstawionym. I tem zamknęła usta sprytnemu garbusowi. Rozmowa potem zeszła na inne tory. Życie nasze płynęło wciąż tym samym trybem, i byliśmy tak szczęśliwi, iż nie pragnęliśmy odmiany. Czasem, w rozmowach naszych, zapuszczaliśmy się w dysertacje filozoficzne. Umysł Henryki jasny i pojemny ubarwiał je tysiącem subtelności. Byłem nią tak samo zachwycony, odkrywając wciąż nowe powaby tej czarującej kobiety. Powtarzała mi często te wiersze La Fontaine‘a:
„Soyez-vous, l‘un a l‘autre un monde toujours beau,
Toujours divers, toujours nouveau,
Tenez-vous lieu de tout: comptez pour rieu le reste“.
I szliśmy za tą radą wykonując ją skwapliwie i nigdy szczęśliwość nasza nie była zmącona ani chwilką nudów lub znużenia. W dniu zamknięcia opery, był u nas Dubois na obiedzie i powiedział nam, że nazajutrz będą u niego artyści opery i bardzo by się cieszył, gdybyśmy także zawitali, aby posłuchać ich pięknego śpiewu. Henryka podziękowała mu bardzo miło, zauważyła jednak, że jej wątłe zdrowie nie pozwala wiązać się przyrzeczeniem z dnia na dzień. Ody Dubois odszedł, spytałem jej, dlaczego nie chce rozerwać się trochę u Dubois. — Poszłabym bardzo chętnie, gdybym nie obawiała się jakiegoś spotkania, które by mogło być dla nas fatalnem. — Jeżeli to jednak jest niejasna tylko, nieugruntowana obawa, dla czegóż moja najmilsza, masz się pozbawiać miłej rozrywki. Lubisz przecież tak bardzo śpiew i muzykę. — Dobrze więc, pójdziemy do p. Dubois nie zapowiadając się. Tym sposobem nie będzie mógł nikogo zaprosić, ktoby chciał mnie poznać. Rada jej była w istocie bardzo dobra. Udaliśmy się do naszego miedziorytnika o godzinie czwartej po obiedzie. Zastaliśmy go ku naszemu zdziwieniu sam na sam w towarzystwie młodej panienki, którą nam przedstawił jako swoją siostrzenicę. — Bardzo mi miło, państwo zobaczyć. Lecz nie oczekując ich zmieniłem wielkie zebranie w małe i poufne, artyści jednakowoż przyjdą. Henryka uśmiechała się, lecz lekka bladość zdradzała pewien niepokój. Śpiewacy nadeszli niebawem, pan Laschi i panna Baglioni, bardzo ładniutka. Powoli ukazywali się inni goście, byli to Francuzi i Hiszpanie. Koncert rozpoczął się wspaniałą symfonią, poczem śpiewacy odśpiewali duet z artystycznym smakiem i z niepospolitym talentem. Po nich zachwycał nas uczeń słynnego wiolonczelisty Vandiniego, swą grą mistrzowską. Oklaski nie przebrzmiały jeszcze, gdy Henryka zbliża się do młodego artysty z powinszowaniami i prosi, aby pozwolił jej zająć jego miejsce. Siada, bierze wiolenczelę, daje znak orkiestrze, aby poczęła i płyną dźwięki przepiękne. Serce bije mi tak silnie, że prawie tracę przytomność, drżę cały. A kiedy zagrzmiały rzęsiste oklaski wpadam w podniecenie, trudne do opisania. Henryka jest także widocznie pod wrażeniem. Uciekłem do ogrodu, aby się tam wypłakać. — Kim jest ta Henryka? — pytałem się samego siebie ze łzami rozczulenia. — Kim jest ta Henryka, ten klejnot nad klejnotami? I byłbym tak długo rozmyślał, gdyby mnie Dubois nie odszukał i nie uprowadził ze sobą. Podano właśnie kolację wyszukaną i wyborną. Siedziałem naprzeciw Henryki, która zwracała na siebie wszystkie spojrzenia. Rozmowa jej zwracała się kolejno to w tę, to w ową stronę, a zawsze czarująca dowcipem i niepospolitością umysłu. Nareszcie poczęto mówić o muzyce. Któryś z panów zapytał Henrykę, czy gra jeszcze na innym instrumencie prócz wiolonczeli? — Nie, tylko na wiolonczeli, ten instrument zachwycał mnie zawsze. Uczyłam się grać w klasztorze, na życzenie mojej matki, bardzo w muzyce zamiłowanej. Po kilku jeszcze chwilach, Henryka zrobiła gest, jak gdyby chciała dziękować za towarzystwo, wszyscy powstali zaraz i poczęli się żegnać. Tęskniłem, aby zostać z nią sam na sam. — Droga przyjaciółko, sądzę, że poczęto mnie nienawidzieć z zazdrości. Nie masz pojęcia, co się ze mną działo, kiedy ujęłaś wiolonczelę, z początku myślałem, że cię szaleństwo napadło, a potem ten zachwyt, gdy usłyszałem twą grę! Zaklinam cię, powiedz, jakie jeszcze masz talenta, abym był przygotowany na takie cudowne niespodzianki. — Żadnych moje kochanie. Wypróżniłam odrazu mój skarbiec. Zaraz nazajutrz kupiłem dla Henryki wyborną wiolonczelę i była ona źródłem nowych rozkoszy. Chciałem, aby Henryka koncertowała, lecz ona była za rozsądna, aby się na to zgodzić. Lecz mimo jej rozumu, nie mogliśmy powstrzymać biegu losu, który nas czekał.
Pewnego dnia przyszedł Dubois podziękować nam za wizytę i w zamian otrzymać parę komplimentów. — Jakże mi będzie trudno — zwrócił się do Henryki — powstrzymać tych, co pragną być przedstawieni pani. — Pan wie, że ja nikogo nie przyjmuję — przerwała Henryka takim tonem, że Dubois nie śmiał mówić o tem dalej. Upłynął miesiąc od owego słynnego wieczora u Dubois, przez cały ten czas umysł nasz i nasze zmysły doznawały pełnego zadowolenia, bo nie mieliśmy nigdy chwil pustych, w których owe smutne znaki duchowego ubóstwa, mogły były się rozkrzewić. Jedyna naszą rozrywką poza domem, była przejażdżka powozem za miasto, jeżeli była piękna pogoda. Nie wysiadaliśmy nigdy, ani też nie odwiedzaliśmy miejsc publicznego zebrania, toteż mimo zajęcia jakie wzbudzała moja piękna towarzyszka, nikt nie mógł się do nas zbliżyć. Henryka stała się odważniejszą, kiedy się przekonała, że nikt jej nie poznał ani w teatrze ani na owej kolacji w domu Dubois. Pewnego dnia kiedy pojechaliśmy poza bramę Colorno, spotkaliśmy księcia, który wracał z małżonką swoją do miasta. Za chwilę nadjechał za nimi drugi powóz, w którym siedział Dubois i jeszcze jakiś pan. Nasz powóz krzyżował się właśnie z owym kabrioletem, gdy jeden z naszych koni się potknął. Towarzysz Dubois każe zatrzymać się ich woźnicy i pospieszyć nam z pomocą. Podczas gdy podnoszono konia, mężczyzna ów zbliżył się do naszego powozu i złożył Henryce piękny ukłon. Dubois zaś powiedział jej czemprędzej, że to jest francuski minister p. Dutillot. Ponieważ koń się już dźwignął, podziękowaliśmy za grzeczność i ruszyliśmy swoją drogą. Nazajutrz Dubois był u nas na śniadaniu. Począł natychmiast mówić o tem, jak bardzo zachwycony był p. Dutillot ze spotkania się z nami i że pragnął by nas odwiedzić. — Mnie, czy moją panię — spytałem. — Oboje. — To pięknie. Lecz tylko jedno z nas skorzysta z tych odwiedzin. Bo przecież pan wie, że pani ma swój pokój, a ja swój. — Lecz są bardzo blizko siebie te pokoje. — To słuszne. Jednakże, co się mnie tyczy, to jestem gotów stawić się na rozkazy Jego Ekscelencji, jeżeli ma mi coś rozkazać. Co zaś do mojej pani, tutaj obecnej, to niech pan z nią sam pomówi, gdyż ja, mój kochany Dubois, jestem tylko jej najniższym sługą. Henryka na to rzekła z odcieniem wyszukanej grzeczności: — Proszę pana podziękować Jego Ekscelencji i zapytać go, czy mnie zna? — Jestem pewien, że nie zna pani — odpowiedział garbus. — Widzi pan, nie zna mnie, a chce mnie odwiedzić. Wydałoby mu się dziwnem, gdybym go przyjęła. Nie jestem przecież awanturnicą. Dubois zamilkł i nie pytaliśmy się go później wcale, jak też minister przyjął naszą odmowę. W trzy tygodnie później, gdy dwór bawił w Colorno, książę urządzał tam wspaniały festyn, w ogrodach wspaniale iluminowanych wolno się było wszystkim przechadzać. Dubois, nieszczęsny Dubois opowiadał nam tyle o tym festynie, że daliśmy się skusić i pojechaliśmy w dniu poprzedzającym ową zabawę i zatrzymaliśmy się w gospodzie. Wieczorem udaliśmy się do ogrodu. Przypadek chciał, że księżna przechadzała się tam właśnie ze swoim orszakiem. Madame de France według zwyczaju wersalskiego ukłoniła się Henryce przechodząc. Spojrzenie moje padło na kawalera, który szedł u boku don Ludwika i przypatrywał się wielce mojej miłej. Gdyśmy zawrócili spotykamy go znowu, on zaś kłania się nam głęboko, zatrzymuje garbuska i poczyna coś z nim rozprawiać, idąc za nami. Chcieliśmy właśnie opuścić ogród, gdy ów kawaler przyspiesza kroku i przepraszając za swą śmiałość, pyta Henryki, czy ona go nie zna? — Nie przypominam sobie odpowiada — abym miała ten zaszczyt spotkać pana kiedykolwiek. — To wystarczy. Pani raczy mi wybaczyć. Dubois zaś objaśnia, że ów kawaler p. d‘Antoine jest zaufanym przyjacielem infanta i że mu się zdawało, iż zna Henrykę. Po wieczerzy zdawało mi się, że moja ukochana jest niespokojna. Zapytałem jej zaraz, czy to nie jest z powodu p. d‘Antoine, bo ja także byłem poruszony. — Musiało to na tobie zrobić wrażenie, jestem pewny. — Przypuśćmy, że tak jest. Opuśćmy Parmę, jedźmy do Genuy. — Dobrze mój drogi przyjacielu. Lecz nic jeszcze nie nagli. Następnego dnia powróciliśmy do Parmy, w parę dni potem zaś, oddaje mi służący jakiś list, mówiąc że goniec, który go przyniósł czeka w przedpokoju. Ten list zatrwożył mnie odrazu, a brzmiał jak następuje: „Chciałbym pomówić z panem o rzeczy, niesłychanie dla pana ważnej. Raczy mi pan oznaczyć miejsce gdzie moglibyśmy się zejść. Mam zaszczyt... i t. d. d‘Antoine“. Zaadresowany był do pana Farusi. — Muszę z nim pomówić, ale gdzie? — pytam Henryki. — Ani u ciebie, ani też u niego jeno w ogrodzie dworskim. Odpisałem natychmiast, że chcę się z nim spotkać w ogrodzie książęcym o pół do jedenastej. Jeżeli zaś ta godzina by mu nie odpowiadała, to proszę o wyznaczenie mi innej. Udawałem spokój, tak samo jak i Henryka, lecz złowieszcze przeczucia trwożyły nam duszę. W ogrodzie zjawiłem się punktualnie i zastałem tam już p. d‘Antoine. — Zmuszony byłem trudzić pana — rzekł grzecznie — gdyż nie wiedziałem w jaki sposób ten list dostałby się w ręce pana. Proszę nie brać mi za złe, że jest zapieczętowany. Jeżeli się mylę, to niema on żadnego znaczenia, jeżeli zaś nie jestem w błędzie, zależeć to będzie jedynie od pani, czy zechce podzielić się jego treścią. Czy mogę liczyć na to, że pan ten list odda? — Ręczę słowem honoru. Wymieniliśmy głębokie ukłony, poczem pospieszyłem do domu. Zaledwie przekroczyłem nasze progi, powiedziałem wszystko Henryce, oddając jej list. Otworzyła go, przeczytała uważnie i widocznie poruszona, rzekła: — Nie gniewaj się, lecz honor dwóch rodzin związany jest z tym listem, nie mogę ci go przeczytać, a muszę przyjąć p. d‘Antonie, który się mieni moim krewnym. — Więc zaczyna się piąty akt — zawołałem. — Co za straszna myśl! Zbliżam się ku końcowi mego szczęścia! Pocóż tak długo zatrzymaliśmy się w Parmie! O, zaślepieni! Pocóż wprowadziłem do naszego domu tego przeklętego Dubois! — Proszę cię, mój ukochany, pohamuj twą rozpacz. Użyjmy całego naszego rozsądku, aby zapanować nad zdarzeniami. Ja na ten list nie odpiszę, ty musisz mnie wyręczyć. Niech przyjedzie jutro o trzeciej. — Jakąż ofiarę każesz mi spełnić, niestety! Nic nie każę, lecz czyż odmówisz mej prośbie? — Rozporządzaj mną całym, życiem mojem, jeśli tego potrzeba. Dlaczegóż nie odjechaliśmy zaraz po spotkaniu tego faworyta książęcego? — Może to byłoby właśnie dla nas zgubą? Pan d‘Antoine bowiem, chcąc mojej rodzinie dać dowód swej gorliwości, zastosował by z pewnością metodę ścigania nas i szpiegowania. Tego nie ścierpiałbyś, mój ukochany. I popadliśmy w smutek od tej chwili, mówiąc mało a wiele wzdychając. Nazajutrz d‘Antoine stawił się na wezwanie, Henryka zaprosiła go do swego pokoju. Widziałem przez szklane drzwi, że wciąż pisali, przerywając sobie od czasu do czasu rozmową, która, wnosząc z wyrazu ich twarzy musiała być rozstrzygająca. Była to dla mnie śmiertelna tortura. Po odejściu tego okropnego d‘Antoine, Henryka przyszła do mnie z zapuchniętemi od płaczu oczami, lecz z uśmiechem na ustach. — Czy chcesz jutro stąd wyjechać? — O tak! tysiąc razy, tak! Dokąd? — Dokąd zechcesz, lecz za dni czternaście musimy tu być z powrotem. Dałam na to słowo. Mam dostać odpowiedź na mój list. Niema mowy o żadnych gwałtach, lecz nie mogę tu być, ani chwili dłużej! Jedźmy do Medjolanu. Nazajutrz odjechaliśmy. W Medjolanie nie widywaliśmy nikogo, prócz właściciela hotelu, krawca i modniarki. Kupiłem Henryce piękne futro. Była zbyt delikatna, aby pytać mnie o moje zasoby, lecz były one już na wyczerpaniu. Ody powróciliśmy do Parmy d‘Antoine zjawił się u nas bez ceremonii na obiedzie. Po czarnej kawie zostawiłem go z Henryką. Konferencja ich była długa, a rozłączenie nasze postanowione. Powiedziała mi to po odejściu d‘Antoine, płakaliśmy oboje długo, długo, nie mogąc się utulić w żalu. — Kiedy się rozłączymy nad życie kochana? — spytałem. — Jak tylko przyjedziemy do Genewy, dokąd mi będziesz towarzyszył. Postaraj się tylko dla mnie o pannę służącą, która ze mną dalej pojedzie. W trzy dni potem, Dubois, wielce zaszczycony poleceniem, przysłał kobietę lat średnich, Francuskę, szczęśliwą nad miarę, że powróci do ojczyzny. W wilję naszego wyjazdu, d‘Antoine był znowu u nas na obiedzie i oddał Henryce jakiś zapieczętowany list. O zmierzchu wyjechaliśmy z Parmy i zatrzymaliśmy się w Turynie, aby przyjąć służącego, który miał nam usługiwać w Genewie. Piątego dnia podróży stanęliśmy w Genewie i zajechaliśmy do hotelu „pod wagą“. Nazajutrz Henryka oddała mi list do bankiera Trouchin, który miał nam osobiście doręczyć tysiąc luidorów. Właśnie byliśmy przy obiedzie, kiedy ów bankier przyszedł. Doręczył tysiąc luidorów i powiedział Henryce, że przyśle jej powóz i dwóch ludzi, za których ręczy. Potem oddalił się. Była to straszna chwila! Po prostu skamienieliśmy z bolu. Prosiłem ją tylko, by pojechała moim powozem, który był taki wygodny i który nam służył wśród dni szczęśliwych. Henryka zgodziła się mówiąc: — Będzie to dla mnie wielką ulgą, mieć coś twojego. I znowu płynęły nasze łzy, przerywane westchnieniami i owemi apostrofami energicznemi, które kochankowie rzucają rozsądkowi, gdy ich okrutny los rozłącza w pełni szczęścia. Henryka prosiła mnie, abym odjechał z Genewy dopiero po otrzymaniu listu od niej, który napisze na pierwszym etapie swej podróży. Odjechała o brzasku dnia ze swą panną służącą, z lokajem na koźle i z drugim, poprzedzającym powóz. Ścigałem jej powóz, dopóki nie zniknął, potem cały świat przestał dla mnie istnieć. Następnego dnia dostałem list z Chantillon, niestety zawierał tylko słowa pożegnania. Dopiero następnego dnia miałem wyjechać z Genewy, przepędziłem tam jeszcze przeto najsmutniejsze godziny mego życia. Nazajutrz odjechałem ze służącym, poleconym mi przez p. Trouchin do Włoch. Mimo, złą porę wybrałem drogę przez górę św. Bernarda. Przeprawa trwała trzy dni, lecz trudy jej były mi ulgą w mem cierpieniu. Nie czułem zresztą, ani głodu, ani pragnienia, ni zimna, ni znużenia, gdyż nad to wszystko mój ból był silniejszy. W liście Henryki wyczytałem te słowa: „Musiałam cię opuścić, najdroższy mój przyjacielu. Nie pomnażaj swej boleści, o mojej myśląc. Myślmy, żeśmy prześnili piękny sen, nie skarżmy się, czyż który sen szczęśliwy trwa tak długo jak nasz? Nie dowiaduj się kim jestem, a gdybyś się o tem przypadkiem dowiedział, zapomnij. Aby cię uspokoić, Zapewniam cię, że ułożyłam sobie życie dobrze, że przepędzę je szczęśliwie o tyle, o ile to jest możliwe, nie mając ciebie przy sobie. Nie będę miała żadnego kochanka więcej, lecz proszę cię, nie naśladuj mnie w tem. Życzę ci, abyś pokochał znowu. Oby jaka dobra wróżka, zesłała ci drugą Henrykę. Żegnaj mi, żegnaj!“.


INTERMEZZO.

Udałem się do Paryża. Zdawało mi się, że w tem mieście utoruję sobie drogę za pomocą moich talentów i mojej zręczności. I nie pomyliłem się. Chodziło wtedy o poratowanie finansów państwa. Miałem polecenia do gabinetów ministerialnych, gdzie też umiałem zwrócić na siebie uwagę ministra finansów, któremu przedłożyłem pewien plan. Należy wyznać prawdę, że ów plan przywłaszczyłem sobie po prostu od kogoś innego. Szło tutaj o loterję państwową. Techniczno-rachunkowy jej zarys wypracował właśnie ten „ktoś inny“, ja zaś, potrafiłem zainteresować nim ludzi w chwili stosownej. Plan owej loterji został przyjęty, wyrosłem naraz na człowieka, z którym się państwo liczy. Dochody moje powiększyły się tak znacznie, iż na wielką stopę wiodłem dom i bywałem w najwykwintniejszych kołach towarzystwa. Z polecenia rządu poprowadziłem interesy państwa w Holandji bardzo pomyślnie i wzmocniłem tem jeszcze moje stanowisko. Lecz zamiłowanie do swobody, nie pozwoliło mi go utrwalić. Zaniedbywałem interesa i pełnemi garściami czerpałem z kapitału. Chciałem sobie pomóc potem znowu fabryką sukna, lecz ona przysporzyła mi tylko wielką liczbę robotnic, tak, że byłem w posiadaniu istnego haremu. W owym czasie poznałem markizę d‘Urfe, starą damę, oddaną naukom z dziedziny abstrakcji, zaczytaną w mistycznych pismach i pilnie szukającą w swem laboratorjum chemicznych związków, któreby wytworzyły złoto. Uważając mnie za adepta tej wiedzy, powierzała mi swe tajemnice, z których umiałem wyciągnąć korzyści. Wielką chimerą markizy była wiara w możliwość obcowania z duchami zwanymi: żywiołowymi.
Pewnego dnia rozmawiała ze mną właśnie o tym swym ulubionym przedmiocie. Wyznała mi, że jej duch przekonał ją, iż nie będę mógł jej ułatwić obcowania z duchami, gdyż ona jest kobietą, duchy bowiem obcują tylko z mężczyznami, których natura doskonalszą jest od kobiecej. Lecz mógbym za pomocą znanej mi sztuki dokonać metampsychozy duszy jej w duszę chłopca. Wiedząc, że jej omamienie jest nieuleczalne, postanowiłem je wyzyskać. Pozwoliłem jej mieć nadzieję, że mogłaby stać się mężczyzną i ukazałem jej w perspektywie takie procedery, które się nigdy spełnić nie mogły. Dały mi one jednak sposobność czerpać ze szkatuły markizy, aż do jej zgonu, ile mi się tylko podobało. Lecz nie robię sobie żadnych wyrzutów. Pani d‘Urfe była niesłychanie bogatą, a podwajała jeszcze swe bogactwo przez spekulacje giełdowe. Sumy, które rozrzucałem na moje przyjemności, były przeznaczone na cele, z natury rzeczy niemożliwe. Nie zatrzymałem nic z tych pieniędzy, wyszafowałem je wszystkie i to mnie usprawiedliwia. Gdy więc także i moja fabryka sukna zawiodła, sakiewka pani d‘Urfe była mi ostoją, także i gra w karty, a czasem i szczodrobliwość mych przyjaciół.


ŻONA BURMISTRZA.

Kiedy z Holandji przyjechałem do Niemiec i w Kolonji rozbiłem namioty, gdzie właśnie Francuzi ściągnęli na zimowe kwatery, spotkałem w mej gospodzie hrabiego Lastic, siostrzeńca pani d‘Urfe, który powitał mnie bardzo serdecznie i wprowadził w towarzystwo. Po obiedzie namówił mnie Lastic, abym poszedł z nim i z jego przyjacielem de Flavacour do teatru. Pewny będąc, że spotkam tam damy, ubrałem się bardzo starannie. Siedziałem w mej loży naprzeciw pięknej pani, która parę razy spojrzała na mnie. Prosiłem hrabiego, aby mnie jej przedstawił, co też z ochotą uczynił. Owa dama przyjęła mnie wdzięcznym uśmiechem, wypytywała o Paryż i Brukselję, gdzie się wychowała. Zauważyłem iż moje koronki i klejnoty bardziej ją zajęły niż moje odpowiedzi. Potem, wśród dalszej rozmowy, muskającej lekko ten lub ów przedmiot, rzuciła mi pytanie, czy długo zabawię w Kolonji. — Sądzę, że jutro już będę w Bonn — rzekłem obojętnie. Słowa te widocznie ją podrażniły. Generał hrabia Rettler, który obok niej siedział zauważył: — Jestem pewny, że pani nakłoni pana do odłożenia wyjazdu, z czego będę się bardzo cieszył, mogąc dłużej korzystać z pańskiego towarzystwa. Ukłonił się i odszedł z hrabią Lastic zostawiając mnie z ową zachwycającą damą. Była to żona burmistrza, której hrabia Kettler zawsze asystował. — Czy nie myli się hrabia — zagadnęła piękna pani — przypisując mi taką władzę nad panem? — Nie myślę tego. Lecz mógłby się pomylić, myśląc, że pani zechce z tej władzy skorzystać. — Bardzo dobrze, doskonale! Musimy go w pole wyprowadzić, choćby dlatego tylko, aby go ukarać, iż był przegłośny. Ten sposób wyrażania się, te zwroty były dla mnie zupełnie nowe. „Przegłośny“ co za pyszność, „aby go ukarać“ bardzo rozsądne, „wyprowadzić w pole“ zaś po prostu wspaniałe. Pochyliłem się do jej rączki całując ją z tkliwem uszanowaniem. — Więc pan zostaje, to bardzo grzecznie z pańskiej strony. Bo gdyby pan jutro odjeżdżał, toby tak wyglądało, że ukazałeś się pan tutaj po to, aby nam swoje lekceważenie okazać. Generał wydaje jutro bal, spodziewam się, że pan z nami potańcujesz. — Jeżeli mi pani przyrzeknie, że pozwoli mi się zaangażować do wszystkich tańców. — Będę tylko z panem tańczyła. Ale skąd pan ma tę pomadę, tak mocno pachnącą? — Sprowadziłem ją z Florencji, lecz jeżeli ten zapach nie podoba się pani, to nie będę jej używał. — Niechże pan tego nie robi, to byłaby zbrodnia. Bardzo chciałabym mieć taką samą. — Będę szczęśliwy, jeżeli pani pozwoli sobie przysłać mały zapas tej pomady. W tej chwili drzwi się otworzyły, generał powrócił, więc piękna pani nie mogła mi odpowiedzieć. Powstałem, aby się pożegnać, lecz hrabia rzekł: — Jestem przekonany, że udało się pani zachwiać postanowieniem pana. Proszę więc, abyś pan raczył przyjść do mnie wieczorem. — Pani raczyła mi przyrzec kontredanse. Jakże mi wobec tego odmówić panie generale? — Ma pan słuszność, jestem pani bardzo obowiązany. Wyszedłem z loży zakochany i pełen nadziei. Nazajutrz zapakowałem dwanaście słoików pomady w bardzo pięknej szkatułce, owiniętej w płótno i wysłałem ją bez liściku lub biletu. Cały ranek przechadzałem się po mieście i oglądałem jego pomniki. Na obiedzie byłem u pana de Castries, a wszyscy byli bardzo zdziwieni, że generał Kettler, zaprosił mnie sam, gdyż był bardzo zazdrosny o swoją damę. Był on już w pewnym wieku, nie bardzo miłej powierzchowności, a ponieważ zasoby jego umysłu nie były świetne, nie bardzo nadawał się na kochanka. Mimo swą zazdrość musiał ścierpieć, że siedziałem obok jego miłej przy stole, a po kolacji ciągle z nią tańczyłem i rozmawiałem. Ach! była to noc cudowna i powróciłem do domu tak zakochany, że nie myślałem o odjeździe. Wśród naszej rozmowy w podnieceniu chwili ośmieliłem się prosić ją o schadzkę. — W takim razie zostanę przez cały karnawał w Kolonji — dorzuciłem. — A cobyś pan powiedział, gdybym panu to przyrzekła i nie dotrzymała mej obietnicy? — spytała przekornie. — Skarżyłbym się na mój okrutny los, lecz nie na panią i pomyślałbym, że to było dla pani niemożliwe. — Jaki pan dobry. Niech pan u nas zostanie. Nazajutrz po balu wybrałem się z wizyty do pięknej pani. Przyjęła mnie bardzo uprzejmie i przedstawiła swemu mężowi. Nie był on ani piękny, ani młody lecz bardzo serdeczny. Ody w godzinę potem usłyszała turkot powozu generała Kettlera, rzekła mi pospiesznie: — Jak się pana generał zapyta, czy pojedziesz na bal Kurfürsta do Bonn, to proszę powiedzieć: tak. Gdy generał przyszedł oddaliłem się wśród wzajemnych wynurzeń grzeczności i komplimentów. Nie wiedziałem czy Kurfürst wydaje bal. Lecz ponieważ krył się w nim zadatek przyjemności, dowiedziałem się, że tak jest istotnie i że cała arystokracja Kolonji była zaproszona na tę zabawę. Lecz łatwo się było tam dostać i niezaproszonemu, bo to miała być maskarada. Lecz ponieważ chciałem się tam pojawić w tajemnicy, więc przyrzekłem sobie, nikomu o tem nie mówić. Zdarzyło się więc, że generał zapytał mnie, czy będę na maskaradzie wobec swej damy, ja zaś mimo jej rozkazu odrzekłem, że wątłe moje zdrowie nie pozwala mi na tego rodzaju rozrywki. — To bardzo rozsądnie, zdrowie przedewszystkiem — zawyrokował generał. Dzisiaj, jestem tego samego zdania, wówczas jednak myślałem inaczej. W dniu balu, wyruszyłem o zmierzchu z Kolonji w ubraniu, którego nikt w mieście nie znał. Miałem zaś ze sobą skrzynkę, w której schowane były dwa domina. Gdy przybyłem do Bonn, kazałem dyliżansowi zajechać do hotelu i tam przywdziałem zaraz domino i kazałem zanieść się w lektyce do pałacu księcia. Wszedłem do sali i niepoznany przypatrywałem się swobodnie towarzystwu. Zobaczyłem wiele dam z Kolonji niemaskowanych, także i moją piękną, grała w karty. Przyłączyłem się do gry. Postawiłem dziesięć dukatów na jedną kartę i przegrałem cztery razy z rzędu. Lecz gram dalej i ciągle nieszczęśliwie, lecz naraz karta się odwraca, zaczynam wygrywać i wygrywać... wreszcie rozbijam bank. Wszyscy zwracają na mnie uwagę, otaczają mnie, ścigają, lecz w chwili sposobnej znikam w tłumie, wychodzę dostaję się do mego hotelu, zmieniam domino i powracam na bal znowu. Wchodzę pomiędzy masek gromady, wszędzie mówią o owem dominie co rozbił bank. Lecz ja szukam mej pięknej, zastaję ją w towarzystwie hrabiego Verita z Werony, którego poznałem w Bawarji. I tutaj znowu mowa o tajemniczej masce. Nawet książę pytał o nią, generał Kettler zaś miał powiedzieć, że to prawdopodobnie mógł być ów Wenecjanin, co przyjechał do Kolonji na parę dni. Lecz piękna pani twierdzi, że to niemożliwe, gdyż Wenecjanin ów powiedział, że omija zbyt hałaśliwe zabawy z troskliwości o swe delikatne zdrowie. — Znam Casanovę — mówi na to hrabia — jeżeli jest w Bonn, to go znajdę i przedstawię księciu. Poczęto tańczyć, porwała mnie ochota do pląsów, nie bacząc na to, że będę się musiał demaskować. Gdy moja piękna dama ujrzała moje oblicze powiedziała mi: — A przecież pomyliłam się. Byłabym się założyła, że to pan byłeś tem domino, co rozbił bank hrabi Verita. — To niemożliwe — odrzekłem — gdyż właśnie niedawno na bal przybyłem. Lecz hrabia zbliżył się do mnie ze słowami: — Mój drogi ziomku, rozbiłeś mi bank. Winszuję ci. — Powinszowałbym sam sobie, gdyby tak było — zaśmiałem się i począłem znowu tańczyć. W jakiś czas potem zbliża się do mnie Verita i mówi: — Mieszka pan w takim a takim hotelu, w tym a tym pokoju. Tam właśnie zmieniałeś kostjum. Książę wie wszystko i za karę pozwala ci dopiero jutro odjechać. — Powiedz pan Jego Wysokości, że będę mu posłuszny. Hrabia przedstawił mnie księciu, który był otoczony dworakami. Rzekł do mnie łamaną włoszczyzną: — Jak się panu zdaje moje przebranie? Miał na sobie kostjum wielkiego mistrza rycerzy niemieckich. Uginając kolano, chciałem mu ucałować rękę, lecz nie dopuścił do tego. — Byłem w Wenecji — mówił książę dalej — wtedy, kiedy pan siedział w ołowianem więzieniu. Mój siostrzeniec, książę bawarski opowiadał mi, że po szczęśliwej z kaźni ucieczce przebywałeś pan jakiś czas w Monachium. Spodziewam się, że nam pan opowie coś 0 tej swojej ucieczce. Podczas kolacji książę mówił ze mną wiele i najmilsze prawił mi rzeczy. Kiedy wstaliśmy od stołu, musiałem zacząć moje opowiadanie. Trwało to dwie godziny Dwie godziny miałem tę przyjemność, iż skupiłem na sobie całą uwagę świetnego grona. Po kolacji poprzebieraliśmy się wszyscy za chłopów, przebrania te przyniesiono nam z książęcej szatni. Książę ukazał się także w stroju wieśniaczym. Damy wyglądały zachwycająco w sielankowych swych sukniach. Dwie z nich umiały tańczyć Forlanę, musiałem więc na życzenie księcia popisywać się z niemi tym namiętnym weneckim tańcem. Wśród pląsów urocza pani burmistrzowa szepnęła mi tajemnie, że damy z Kolonji mają odjechać nazajutrz w południe. Byłoby to dla mnie zaszczytnem, gdybyś je pan zaprosił na śniadanie do Brühla. Proszę posłać każdej z nich bilecik z imieniem jej kawalera i zdaj się pan na hrabię Verita, który wszystko najlepiej załatwi. Osób będzie dwadzieścia. Byłem tak pod jej władzą i urokiem, że natychmiast proszę pazia, aby mnie wprowadził do hrabi. Z miną wielce uroczystą powierzam mu sprawę. — To jest łatwa rzecz — rzekł hrabia. — Napiszę zaraz bilet do ochmistrza. Ile pan chce wydać na to? Jak najwięcej. Dwieście, trzysta dukatów. Czy dosyć? — Dwieście wystarczy — mówi hrabia i poczyna zaraz bilet pisać. Ja zaś wychodzę i zwracam się do pazia, któremu z oczu figle patrzą, aby mi kamerdyner podał natychmiast spis nazwisk dam przybyłych z Kolonji, także ich kawalerów. Dostanie za to dwa dukaty. W niespełna godzinę miałem ów spis w kieszeni i opuściłem bal, oznajmiwszy mej damie, że wszystko załatwione po jej woli. Nim położyłem się spać napisałem ośmnascie bilecików, które nazajutrz o godzinie dziewiątej rano, kazałem oddać. Sam zaś pożegnałem hrabię Verita. który w imieniu księcia wręczył mi wspaniałą złotą tabakierkę, oprawną w brylanty z portretem księcia. Byłem bardzo wzruszony tym dowodem pamięci. Śniadanie miało się odbyć o pierwszej.
O dwunastej byłem już w pałacyku księcia, zwanym Brühl, będącym kopją Trianonu. W pięknej salce, nakryto stół, połyskujący śnieżną bielą weby, złoceniami przepysznej porcelany i zlotem nakryciem. Na kredensie mnóstwo naczyń srebrnych i złotych. Na końcu sali ustawione dwa stoły uginały się pod cukrami i butelkami wina. Kuchmistrz zwrócił się do mnie jako do amfitriona, zapewniając, że będę zadowolony. Niedługo poczęli zjeżdżać się zaproszeni, których witałem u progu z wyszukaną grzecznością. O pierwszej podano do stołu. Z rozkoszą wyczytałem zdumienie w oczach mojej pięknej, nad przepychem przyjęcia. Nie siadałem do stołu, lecz krążyłem dokoła, służąc damom, które w zamian podawały mi najsmaczniejsze kąski. Ostrygi zakrapiano szampanem który w towarzystwie tokaja, reńskiego, madery, malagi, Alicante i maraskina ożywiał humory. Deser był wybredny, przedstawiając portrety wszystkich książąt europejskich. Generał, który nie domyślił się prawdy, zawołał: — Założę się, że Jego Wysokość wypłatał nam figla, zachowując incognito jako amfitrjon. Pan Casanova odegrał wyśmienicie jego rolę. Wszyscy na to w śmiech. — Panie generale — rzekłem. — Jego Wysokość o wiele większą obdarzył mnie łaską. Racz pan spojrzeć! I podałem mu tabakierkę, która przechodziła z rąk do rąk. Nakoniec wstano od stołu, wynurzając się w tysiącznych komplimentach. Przyjechałem do Kolonji dosyć wcześnie aby być na przedstawieniu francuskich aktorów. W teatrze zastałem hrabię Lastic z moją piękną. Przyłączyłem się zaraz do nich i dowiedziałem się, że generał zachorował. Kiedy Lastic pożegnał nas piękna pani rzuciła: — Generał za wiele pił na śniadaniu pańskiem. Szkaradny człowiek, chciał panu dać do zrozumienia, że nie wypadało panu podejmować nas tak po książęcemu. A kiedy stanęłam w obronie pana, to mnie złajał. — Dlaczego pani znosi jego miłość? Czemuż nie jestem księciem udzielnym! Tymczasem, wyznam ci pani, że oszalałem dla pani. Jeżeli nie będziesz dla mnie łaskawą, unieszczęśliwisz mnie na całe życie. — Niech pan nie wyjeżdża jeszcze. Ja wciąż o panu myślę, ale tak trudno o sposobność. Lecz ach! pan niema powozu, odwiozę pana! Jaka myśl szczęśliwa. Lecz to wszystko musi wyglądać na przypadek. Odpowiedziałem jej tylko wzrokiem upojonym miłosną nadzieją. Przedstawienie zdało mi się bez końca, nareszcie zapadła kurtyna. Wyszliśmy. Odprowadziłem moją piękną do powozu, ona zaś rzekła: — Jadę do generała, dowiedzieć się o jego zdrowie. Jeżeli to pana nie znudzi mogę pana w powrotnej drodze odwieźć do jego hotelu. Pomysł był cudowny, musieliśmy dwa razy przejeżdżać przez miasto, lecz niestety, powóz był półotwarty, ponadto świecił księżyc. Robiliśmy cośmy mogli, lecz w gruncie rzeczy to było nic. Zatrzymaliśmy się przed pałacem Jego Ekscelencji. Szyldwach stojący u bramy oznajmił, że Jego Ekscelencja nikogo nie przyjmuje. Zawróciliśmy na miejscu i przynajmniej mieliśmy księżyc za sobą. Wiodło nam się więc nieco lepiej, lecz zdawało mi się, że konie lecą na skrzydłach. Przy wysiadaniu wręczyłem woźnicy dukata, chcąc go sobie pozyskać. Postanowiłem nie opuszczać Kolonji, dopóki nie wychylę czary rozkoszy do dna. Nazajutrz udałem się do generała, wpuszczono mnie. Zastałem tam moją panią. Wypowiedziałem okolicznościowy frazes, na który szorstki generał odpowiedział skinieniem głowy. Ukłoniłem się nisko i oddaliłem się. Generał nie wychodził z domu trzy dni, toteż nie widywałem mojej pani. W ostatnich dniach karnawału generał Kettler wydawał bal. — Czy jesteś zaproszony? — szepnęła mi moja ubóstwiana, w loży w teatrze, kiedy zostaliśmy na chwilkę sami. — A jednak musisz przyjść. Jeżeli mnie kochasz. — Lecz rozkaz twój wiedzie mnie na niebezpieczną drogę. Albo życie stracę, albo go zabiję, nie jestem bowiem człowiekiem, który obrazę chowa do kieszeni. — Nic się nie stanie, wszystko na siebie biorę — przedkładała. — Musisz przyjść, przyrzeknij. — Przyjdę, bądź pewna. Opuściłem lożę i udałem się na parter, oddany rozmyślaniom nie wesołym. Po przedstawieniu udałem się do Kettlera, zastałem tu parę osób. Zbliżyłem się do pewnej damy kanoniczki, która bardzo lubiła poezję włoską i rozpocząłem z nią zajmującą rozmowy. W pół godziny potem sala była pełna, moja pani ukazała się wreszcie z generałem, który mnie nie zauważył. Niedługo potem, lokaj oznajmia, że podano do stołu. Kanoniczka ujmuje moje ramię idziemy razem, siadamy obok siebie, ciągle jeszcze literaturą zajęci. Lecz teraz nastąpił zwrot. Zdarzyło się, że jeden z zaproszonych nie znalazł miejsca ani też nakrycia. — To jest niemożliwe — zawołał generał. A kiedy dodawano nakrycie Kettler przeglądając gości — zwrócił się do mnie. — Ja pana nie zaprosiłem — rzekł. — To prawda — odpowiedziałem z szacunkiem i grzecznością — lecz sądziłem, że to jest pomyłka i że należy mi złożyć moje uszanowanie Jego Ekscelencji. I zwróciłem się potem do mojej towarzyszki. Lecz generał był widocznie nadąsany i trzeba go było udobruchać. Przy drugiem daniu znalazła się ku temu sposobność. Pan de Castries począł wychwalać delfinów, poczęto mówić o ich braciach o hrabi Lausitz i o księciu kurlandzkim, potem przyszła kolej na księcia Birona. Ody jeden z gości wyraził się, iż cała jego zasługa w tem, że podobał się cesarzowej Annie, przerwałem mu mówiąc: — Przepraszam pana. Największą jego zasługą było to, że wiernie służył ostatniemu księciu Kettler, który bez dzielności tego dzisiaj tak nieszczęśliwego człowieka, straciłby całą armię podczas wojny. Kettler wysłał go na dwór rosyjski, lecz Biron nie ubiegał się o księstwo. Chciał sobie zapewnić jedynie hrabstwo Wartenberg, gdyż uznawał prawa młodszej odrośli rodu Kettlerów, który, gdyby nie kaprys carowej, która koniecznie chciała swego faworyta zrobić księciem, panowałby dzisiaj. Generał słuchał tych słów z rozjaśnioną twarzą i powiedział, że nigdy nie zdarzyło mu się spotkać tak wykształconego człowieka jak ja. — Gdyby nie ten kaprys, tobym panował — dorzucił śmiejąc się głośno i każąc mi podać najlepszego reńskiego wina. Oczy mojej pani błyszczały zadowoleniem. Zaczęły się tańce, przetańczyłem z mą ukochaną tylko jednego menueta.
Położyłem się spać, uszczęśliwiony, żem złożył dowód mej wielkiej miłości pani burmistrzowej i że wszystko skończyło się tak szczęśliwie. Kiedy spotkałem znowu moją piękną, wyznała mi iż zdjęła ją śmiertelna trwoga, kiedy generał powiedział, że mnie nie zaprosił. — Lecz gdyby kazał był ci odejść — rzekła z przejęciem — byłabym ci podała rękę i wyszła razem z tobą. Sądzę, że wszystkie damy poszłyby za mym przykładem. W dwa dni potem dowiaduję się, że pani burmistrzowa jest cierpiąca. Wybieram się natychmiast do niej w odwiedziny, a pan burmistrz zaprasza mnie na obiad. Kiedy ten miły i dobroduszny człowiek wyszedł na chwilę, moja piękna oprowadzała mnie po mieszkaniu. — Tutaj jest nasza sypialnia — mówiła — tutaj alkowa, w której spoczywam. kiedy jestem cierpiąca. Tam dalej kościół, który możemy uważać jako naszą kaplicę, gdyż przez te okratowane okna widzimy wnętrze kościoła i stojąc w nich słuchamy mszy świętej. W niedzielę schodzimy temi schodami przez małe drzwiczki. Klucz od nich noszę zawsze przy sobie. Byłem zachwycony widokiem tej młodej i pięknej kobiety, która była otoczona dziećmi z pierwszego małżeństwa pana burmistrza. Dzieci te ubóstwiały ją. W parę dni potem dostałem od niej bilecik tej treści: „Usnułam plan, który nie jest trudny do wykonania, lecz niezbyt pewny. Żona śpi w alkowie wtedy tylko, gdy ją mąż o to prosi, co się zdarza tylko w pewnych epokach, rozłączenie, trwa cztery do pięciu dni. Musisz się ukryć w kościele, lecz nie myśl o tem, aby przekupić człowieka, który go zamyka i otwiera. Zdradziłby z pewnością tajemnicę. Trzeba zmylić jego czujność ukrywając się. Codziennie zamyka kościół w południe, w święta pod wieczór, a otwiera niechybnie z brzaskiem dnia. Małe drzwiczki trzeba będzie tylko pchnąć lekko, bo w dniu umówionym nie będą zamknięte. Ponieważ alkowa ma cienką ścianę więc trzeba zachować się bardzo cicho“. Ucałowałem bilecik i zaraz nazajutrz udałem się na rekonesans. Wybrałem konfesjonał blizko drzwi, postanawiając położyć się tam, kurcząc się w sześcioro. W tydzień potem moja piękna pyta generała w mej obecności, czy nie da jej mężowi polecenia do Akwizgranu. Równocześnie spojrzała na mnie znacząco z pod oka. Nazajutrz było święto, mogłem więc pod wieczór ukryć się w konfesjonale. Położyłem się tam o czwartej, o piątej oddalił się kościelny, ja więc opuściłem moje więzienie i usiadłem na ławce, naprzeciw okratowanych okien. W jaki kwadrans potem dochodzę do drzwiczek, otwieram je i siadam na najniższych stopniach schodów, oczekując mego szczęścia. Siedziałem tak pięć godzin, dręczony wielce wędrówkami szczurów, do których miałem wstręt. Nakoniec ukazuje się ze świecą w ręku i wprowadza mnie do swego pokoju. Przeżyliśmy rozkoszną noc, pełną nie wysłowionych tajemnic pieszczoty. Nienasycony, choć wyczerpany opuściłem moją ukochaną o brzasku dnia. Nazajutrz leżałem cały dzień w łóżku, gdzie spożyłem wyborny obiad. Wieczorem udałem się do teatru, aby nasycić oczy widokiem mojej pięknej. Po dwóch tygodniach, otrzymałem bilecik, wzywający mnie znowu. Był to dzień powszedni, udałem się więc do kościoła o jedenastej i wśliznąłem się do mej kryjówki. Około pierwszej usłyszałem lekki szmer i zobaczyłem w okratowanem oknie rączkę rzucającą papier na schody. Pochwyciłem go i czytałem z bijącem sercem: „Drzwi są otwarte. Lepiej ci będzie na schodach. Znajdziesz tam skromne pożywienie i książki“. Udałem się tam natychmiast. O radości! Byłem w posiadaniu wina, pieczeni kawy, cytryn, cukru i rumu, abym sobie zrobił poncz, gdy mi przyjdzie ochota. Miałem także i książki. Trzy godziny czytałem trzy zaś spałem, piłem kawę i robiłem poncz. Potem zasnąłem znowu. O dziesiątej zbudziła mnie ukochana. Ta druga noc była czarowna, lecz nie tak rozkoszna, gdyż blizkie sąsiedztwo małżonka było nam wielką przeszkodą. Rano musiałem bardzo ostrożnie wychodzić. To był epilog mej miłości. Generał odjeżdżał do Westfalii ona zaś musiała udać się na wieś. Wyjeżdżałem więc z Kolonji przyrzekając powrócić w następnym roku. Przyrzeczenia tego nie mogłem jednak dotrzymać. Pożegnałem mych znajomych, unosząc ze sobą żal mojej pięknej pani.


MOJA CÓRKA.

W mojem życiu włóczącem się z miejsca na miejsce, musiałem niekiedy spotykać tych samych ludzi, już pierwej poznanych. Moje miłosne przygody zaś mogły sprawić, iż będąc już w latach, tu i ówdzie spotykałem na mej drodze „kość z mojej kości i krew z krwi mojej“. W Holandii odnalazłem moją córkę, owoc stosunku mego z Teresą Imer. Lecz jakże byłem zachwycony spotykając w teatrze Florencji, drogą moją Teresę, wrzekomego Bellina. Spotkaliśmy się więc po siedmnastu latach. Była śpiewaczką i żoną młodego, przystojnego człowieka. Lecz jakież było moje zdziwienie, gdy mi przedstawiła swego brata, podobnego do mnie jak dwie krople wody! Był to mój syn. Wkrótce potem pojechałem do Neapolu. Obiecałem bowiem w Paryżu będąc, księciu Metalone, że odwiedzę go w Neapolu. Przy tej sposobności zobaczyłem się także z moimi dawnymi znajomymi w tem mieście, tak dla mnie drogiem. Przedewszystkiem pragnąłem zobaczyć Lukrecję, którą tak bardzo kochałem w Rzymie. Dowiedziałem się, że jej mąż Castelli dawno już umarł, wdowa jego zaś mieszka dwadzieścia mil za Neapolem. Postanowiłem jednak nie wyjechać z Neapolu bez uściskania jej. Udaję się do księcia Metalone, który ściska mnie, przedstawia swej żonie i całemu towarzystwu zgromadzonemu u niego. Prosił, abym u niego zamieszkał, posłał też zaraz po moje pakunki do hotelu. — Jeden z gości usłyszawszy moje nazwisko zawołał wesoło: — Nazywa się pan tak samo jak ja, musisz zatem być mego ojca naturalnym synem. — Nie pańskiego ojca, lecz pańskiej matki — odpowiadam, a wszyscy w śmiech, interlokutor zaś wcale nie obrażony serdecznie mnie ściska. Tłumaczą mi to zajście. Ten pan bowiem, nawiasem mówiąc książę Casalnovo. usłyszał zamiast mego nazwiska: Casanova, „Casalnovo“ i stąd nieporozumienie. — Czy wiesz? — wtrącił Metalone — że mam syna? — Powiedziano mi o tem. Nie chciałem jednak wierzyć. Ze skruchą jednak przyznaję się do grzechu niewiary, gdyż widzę anioła, który tego cudu dokonał. Księżna zarumieniła się, towarzystwo zaś przyklasnęło mi głośno. Ogólnie było znanem przecież, że książę był zużyty. Metalone kazał przyprowadzić syna. Podziwiam go i mówię, że bardzo do ojca podobny. Jakiś mnich, siedzący po prawej stronie księżny, zauważył ze śmiechem, że tego wcale nie widzi, za co księżna wymierzyła mu policzek, przyjęty bardzo wdzięcznie. Księżna była bardzo piękna, lecz wydała mi się niezmiernie dumną. Umiała w stosownej chwili być głuchą i niemą i panowała nad swem spojrzeniem. Dwa dni próbowałem zawiązać z nią rozmowę, daremnie. Zostawiłem ją więc jej wyniosłej pysze. Książę pokazując mi przeznaczony dla mnie pokój, rzekł: — Pójdziesz ze mną do teatru San Carlo i będziesz tam chodził do mojej loży jak często zechcesz. Przedstawię cię najpiękniejszym paniom z Neapolu a także i mojej metresie. — Jakto? Książę ma metresę. — Tylko dla zwyczaju mój przyjacielu. Kocham bowiem moją żonę. — Czy piękna księżna nie chmurzy się na to? — Księżna nie może być o mnie zazdrosna. Jestem przecież impotentem wobec innych kobiet. — To jednak zabawne. Mieć metresę i nie kochać jej! — Przeciwnie kocham ją. A raczej kocham jej umysł niezwykły, nie zaś ciało. — Czy jest brzydka? — Prześliczna i ma dopiero siedemnaście lat. W San Carlo książę przedstawił mi wielu damom, żadna jednak nie zrobiła na mnie wrażenia. Potem zaprowadził mnie do swojej loży, gdzie zgromadzili się jego przyjaciele. Przeważnie „beaux-esprits“ Neapolu. Następnie poszliśmy do loży jego metresy, która była w towarzystwie starszej damy, bardzo szanownego wyglądu. — Droga Leonildo — rzekł książę wchodząc. — Przedstawiam ci kawalera Jakóba Casanovę, Wenecjanina i mego przyjaciela. Leonilda zachwycała od pierwszego spojrzenia. Uśmiechając się patrzyłem na księcia, który zwierzył mi się, że kocha ją jak ojciec i trzyma tylko dla zwyczaju. Zrozumiał mnie i odpowiadając na mój uśmiech rzekł: — Możesz mi wierzyć. Leonilda uśmiechnęła się domyślnie i powiedziała: — Można wierzyć we wszystko, co jest możliwe. — Można wierzyć lub nie wierzyć, według tego czy jakaś rzecz przedstawia się mniej lub więcej prawdopodobnie. Skierowałem potem rozmowę na miłosne tory. — Jeżeli miłość nie może posiadać upragnionego przedmiotu — rzekła Leonilda — jest jedynie męczarnią. Nie powinno się kochać, kiedy wzbronioną jest namiętność. — Zgadzam się, tembardziej, że miłość powinna poprzedzać rozkosz. — Lecz czy zostaje ona długo po rozkoszy? — Często rozkosz zabija miłość. — Jakież to samolubne dziecko, co swego ojca zabija. Lecz gdy miłość przeżyje rozkosz u jednego z kochanków, to jest gorzej niż morderstwo, gdy ten, który kocha jeszcze jest nieszczęśliwy. — Z tego wypadałoby, że zmysły należy trzymać na surowej dyjecie. — Och! nie. Niech pan sformułuje inną konkluzję. — A więc na przemiany: kochać i używać, używać i kochać. — Zgoda. Leonilda zaśmiała się, a książę pocałował ją w rączkę. Ja zaś rozgorzałem. Leonilda była młodziutka i prześliczna. Powiedziałem jej epigram La Fontaine‘a, opiewający w te słowa:

„La jouissance et les desirs
Sont ce que l‘homme a de plus rare,
Mais, ce ne sont pas vrais plaisirs,
Des le moment, qu‘on les separe“.

Byłem tak zajęty Leonildą, że przedstawienie, trwające pięć godzin wydało mi się chwilką. Gdy damy odeszły, poszliśmy z księciem grać w karty. Grało się na słowo, lecz przegrane trzeba było zapłacić do dwudziestu czterech godzin. Przegrałem tysiąc dukatów. Kiedy książę składał mi z tego powodu kondolencję, począłem mu prawić pochwały na jego wspaniałą Leonildę. Nazajutrz byłem w operze buffa w loży Leonildy. Jej zachwycająca twarzyczka przypominała mi którąś z dawniej mi znanych kobiet, lecz nie mogłem schwycić, którą? Leonilda była skończoną pięknością, której dodawały blasku przepyszne, tak wymowne oczy, że zdawały się słuchać, pytać i mówić zarazem. Kiedy wspomniałem znowu epigram La Fontaine‘a, Leonilda rzekła: — Z pewnością to jest kaprys poetycki, stworzony dla rozśmieszania. — Nie powiedziałem całego epigramatu, aby cię nie urazić. Jest za swawolny — rzekłem, posługując się przyjętem w Neapolu „ty“. — Jesteś bardzo dobry — odwzajemniła mi się tem samem. — Lecz ja się wcale tak nie przejmuję. Mam naprzykład salonik o tapetach chińskich, przedstawiających postaci w przeróżnych pozach miłosnych. Odwiedzamy czasem ten salonik z księciem i wcale nie odbieram wrażenia. — Może z braku temperamentu. Mnie takie obrazki rozpłomieniają. — My z księciem żyjemy tylko w przyjaźni. — Niech wierzy temu, kto może. — Lecz on wyznaje, że czuje się mężczyzną tylko przy swojej żonie. — Lecz pani stworzona jest, aby rozpłomieniać. Gdybym był na miejscu księcia! — Drogi Jakóbie, cieszę się dowiadując się, że mnie kochasz. Lecz gdy wyjedziesz z Neapolu wkrótce zapomnisz o mnie. Odwiedź mnie jutro z księciem. W tej chwili wszedł do loży książę i zapytał, jak mi się opera podobała? — Nie wiemy nic o niej — rzekła Leonilda. — Rozmawialiśmy cały czas o miłości. Proszę księcia przyprowadzić mi jutro pana Casanovę. — Bardzo chętnie, przyprowadzę go na śniadanie. Ucałowaliśmy rączkę Leonildy i poszliśmy znowu grać i znowu przegrałem, a chociaż jestem na to bardzo tkliwy, umiem pokryć doznaną przykrość przybraną umiejętnie wesołością. Nazajutrz udałem się wcześnie do księcia, przypominając mu o śniadaniu u Leonildy. Udaliśmy się do fontan Mediny, gdzie Leonilda mieszkała w pięknym pałacyku. Zastaliśmy ją jeszcze w łóżku, w powabnym negliżyku z różowemi wstążkami, czytała Crebillona. Książę usiadł w nogach, ja zaś u wezgłowia jej łóżka. Książę prosił, aby się ubrała i aby podano śniadanie w chińskim gabinecie. Owe chińskie malowidła na tapetach były podziwienia godne raczej dla kolorytu i pewności rysunku, aniżeli dla scen przedstawionych. — Na mnie to nie robi żadnego wrażenia — rzekł książę. Ja zaś złożyłem płonące wargi na rączce Leonildy, a potem patrzyłem w jej oczy. Było to cudne śniadanie, po którem Leonilda uściskała nas po kolei. Lecz wyszedłem od niej taki rozpłomieniony, iż powiedziałem księciu, aby mi odstąpił swą metresę lub więcej mnie do niej nie prowadził. Oznajmiłem zarazem, że jestem gotów z nią się ożenić i zapewnić jej pensję wdowią pięciu tysięcy dukatów rocznie. — Pomów z nią sam — rzekł książę. — Jeżeli zechce, niemam nic przeciw temu. W San Carlo przebyłem cztery godziny w loży mej ukochanej, która była jeszcze piękniejsza, jeszcze weselsza, jeszcze bardziej olśniewająca. — Droga Leonildo rzekłem — miłość, jaką wzbudziłaś we mnie nie znosi ani zwłoki, ani rywala. Powiedziałem księciu iż gotów.jestem zaślubić cię, wyznaczając ci pensję wdowią pięć tysięcy dukatów. Powiedział mi, abym się zwrócił z tem do ciebie. — Czy wyjedziemy razem? — Natychmiast najdroższa i tylko śmierć zdoła nas rozdzielić. — Pomówimy o tem jutro. Szczęśliwą będę, jeżeli zdołam cię uszczęśliwić. W tej chwili wszedł książę. — Mój przyjacielu — rzekła Leonilda — tu była mowa o małżeństwie pomiędzy mną a panem Casanovą. Chce mnie zabrać ze sobą. — Mój drogi — powiedział na to książę — ponieważ chodzi o małżeństwo, nic nie nagli. Zaręcz się tymczasem z twą Leonildą. Ucałowałem moją przyszłą, która cała rozpromieniona oddała mi pocałunek. Nazajutrz książę był zajęty interesami, poszedłem więc sam do Leonildy. Bawiłem u niej parę godzin, lecz szanując jej wolę miłość mą tylko w słowach okazywałem. Kiedy spotkałem znomu księcia zapytał mnie: — Jakże mój przyjacielu? Czy zawsze jeszcze masz ochotę zaślubić Leonildę? — Więcej niż kiedykolwiek. — Dobrze więc będziemy o tem jutro mówili dalej. Ta zachwycająca istota może doprawdy uszczęśliwić. Następnego dnia po dwugodzinnem rozważaniu postanowiliśmy zawrzeć małżeństwo. — Leonilda ma matkę, która przebywa w swojej wsi — rzekł książę — lecz Leonilda nie zależy od niej. Odstąpiła mi ją siedm lat temu. Nadałem jej rentę pięćset dukatów, którą ci wniesie razem z klejnotami i bogatą wyprawą. Wychowałem ją, rozwinąłem jej umysł, strzegąc od przesądów, z wyjątkiem jednego, że kobieta powinna się zachować dla tego, który jej od Boga przeznaczony jest na męża. Będziesz pierwszym mężczyzną, który ją weźmie w objęcia. Prosiłem księcia, aby kazał sporządzić kontrakt ślubny, do wiana Leonildy dodałem pięć tysięcy dukatów. — Przeniosę je na dom warty dwa razy tyle — rzekł książę. Potem zwrócił się do Leonildy, płaczącej ze szczęścia mówiąc: — Zawezwę twoją matkę, aby podpisała kontrakt i poznała twego przyszłego. Twoja matka mieszka o jeden dzień drogi z Neapolu z markizem Galiani. Poślę jutro po nią powóz. Po jej przyjeździe notarjusz dopełni formalności a potem udamy się do kościoła Portici na zaślubiny. Leonilda zemdlała w ramionach księcia, który ocucił ją nazywając swą córką. Gdy odzyskała zmysły mieliśmy wszyscy troje łzy w oczach. Uważając się już małżonkiem, postanowiłem zmienić życie, przestałem przeto grać, wygrana moja pięć tysięcy dukatów i posąg Leonildy mógł nam zapewnić byt na przyszłość. Następnego dnia byliśmy na kolacji u księcia. Leonilda pytała wciąż:. — Co też powie moja matka, gdy zobaczy Jakóba? — W jakim wieku jest twoja matka? — Jej matka — odpowiedział książę — jest zachwycającą osobą, trzydziestokilkoletnią. Jako przyjaciółka markizy, przebywa w domu Galianich. Miałem mnóstwo spraw do załatwienia, przeto powiedziałem księciu, że dopiero wieczorem pojawię się u Leonildy. Zjawiłem się tam o ósmej i zastałem trzy osoby przed kominkiem. — Oto nasz pan młody — zawołał książę. Dama siedząca obok Leonildy odwraca się i pada prawie zemdlona na krzesło. Patrzę na nią. — Lukrecja! — zawołałem. Lecz ona już się opanowała. — Odetchnijmy mój przyjacielu i porozmawiajmy. Chcesz zaślubić moją córkę? Siadam, a włosy jeżą mi się na głowie, domyślam się wszystkiego. Nie mogąc znieść niepewności, proszę Lukrecję, aby rozmowa nasza odbyła się w przyległym pokoju. Gdy drzwi się za nami zamknęły, Lukrecja ujęła moje ręce i rzekła: — Leonilda jest twoją córką! Jakże ciężko zadać mi tobie ból! Pokażę ci jej metrykę. Mój mąż nie odwiedził mnie ani razu w Rzymie, a moja córka urodziła się przedwcześnie. Było to w styczniu tysiąc siedemset czterdziestym czwartym, za pół roku Leonilda kończy lat siedemnaście. Mój mąż wiedział, że jest twoją córką, ale ją bardzo kochał. Małżeństwo to przeraża mnie! Czy miałbyś odwagę; zaślubić ją? A może nie odmówiła ci dowodów swej miłości? — Nie, droga Lukrecjo, córka twoja czysta jest jak łza. — Oddycham. — Lecz serce mi rozdzierasz. — Płaczesz, drogi przyjacielu! Jakże boleję! — Muszę powiadomić księcia o wszystkiem. Opuszczam Lukrecję, natomiast książę udaje się do niej. Leonilda zaś siada mi na kolana i prosi przerażona, aby powiedzieć jej tajemnicę, co ją już tak nieszczęśliwą czyni. Otoczyła mnie ramieniem i tak płakaliśmy w milczeniu. Gdy książę powrócił rzekł do Leonildy: — Moje drogie dziecko. Nie można ukrywać dłużej przed tobą prawdy. Casanova jest twoim ojcem, jego krew płynie w twych żyłach. Leonilda rzuciła się do kolan matki płacząc i wołając: O! matko moja! Jedynie dziecięcą tkliwością darzyłam mego ojca. Matka pochwyciła ją w objęcia łkając, my zaś z księciem staliśmy bez ruchu ni słowa, jako posągi boleści. Podano kolację, której nikt nie jadł, po tej scenie melodramatycznej. Około północy rozstaliśmy się z sercem przepełnionem goryczą i żalem. Położyłem się do łóżka lecz nie zmrużyłem oka. Nieoczekiwane przejście z miłości cielesnej w ojcowską, podrażniło mnie moralnie i fizycznie nad miarę. To też straszną stoczyłem walkę ze sobą. Nad ranem powziąwszy postanowienie wyjazdu, usnąłem trochę, obudziłem się ze znużeniem tak wielkiem jak po długiej nocy rozkoszy. Udałem się do księcia, który zaprotestował przeciw nagłemu memu wyjazdowi, któryby dał powód do plotek. — Wypijmy filiżankę buljonu — rzekł książę — i uważajmy twoje niedoszłe wesele, jako jedną z przygód, których miałeś tak wiele. Lecz wierzaj mi, matka nie jest mniej powabną od córki, a wspomnienie często więcej warte od nadziei. Pociesz się Lukrecją. Ta mowa przywróciła mi rozsądek. Czułem, że trzeba pożegnać chimerę, która zachwycała mnie przez dni parę, lecz byłem zakochany i nie mogłem zaspokoić mej namiętności. Miłość nie jest towarem, który się da w potrzebie zastąpić podobnym. Tylko przedmiot, wzbudzający miłość może ją zgasić lub żywszym rozpalić płomieniem. Odwiedziliśmy moją córkę, książę wesoły, ja zaś blady, przygnębiony, nieswój jak uczeń, który ma rózgi otrzymać. Lecz matka i córka były wesołe, Leonilda rzuciła mi się na szyję, nazywając ojczulkiem. Lukrecja podała mi rękę z tkliwym uśmiechem. Patrzę na nią i przyznaję w duszy, że nie ubyło jej wdzięków wcale. Ta sama żywość spojrzenia, świeżość lic i ust, te same piękne kształty. Przypominaliśmy sobie ze wzruszeniem noc w Tivoli. Od wzruszenia do kochania droga niedaleka, lecz nie byliśmy w odpowiedniem po temu miejscu i udawaliśmy, że o tem nie myślimy. Po chwili milczenia, koniecznego dla uspokojenia rozkołysanych zmysłów, powiedziałem jej, że gdyby chciała pojechać ze mną do Rzymu,
aby odwiedzić swą siostrę Anielę, to obowiązuję się odwieźć ją z początkiem postu do Neapolu. Obiecała mi odpowiedzieć na to nazajutrz. Przy obiedzie siedziałem między matką a córką, a ponieważ nie wolno mi było myśleć o córce, całkiem naturalnie rozgorzałem znowu dla Lukrecji i poddałem jej myśl, aby zastąpiła swą córkę. — Ożenię się z tobą i odjedziemy we troje. Bo jeżeli Leonilda jest moją córką, to nie zostawię jej w Neapolu. Lecz nikt na to nic nie odpowiedział. Po obiedzie, czując się sennym rzuciłem się na łóżko i dopiero około ósmej się zbudziłem. W pokoju była tylko Lukrecja. Gdy się poruszyłem i widząc że przebudziłem się już zbliżyła się do mnie i rzekła: — Drogi mój! Spałeś pięć godzin. Nie chciałam zostawić cię samego, dlatego nie pojechałam z księciem i z naszą córkę do teatru. Wspomnienie dawnych wzruszeń powraca znowu, gdy się znajdujemy przy kobiecie, która je wzbudzała, pragnienia zaś stają się niepokonane, jeżeli nie odbierają złudzenia zachowane wdzięki. — Otóż jestem znowu — zawołałem — w Testaccio, Fraccati i Tivoli. I padliśmy sobie w objęcia oddając się sobie z zapałem tkliwych kochanków. — Należmy do siebie na całe życie — mówiłem. — Kochamy się, jesteśmy w tym samym wieku, majątek nasz wystarczy nam, żyjmy razem i umierajmy razem. — Takie jest mego serca życzenie. Lecz zamieszkajmy w Neapolu i zostawmy Leonildę księciu. — Nie mogę osiąść na stałe w Neapolu. Twoja córka była gotowa wyjechać ze mną. — Twoja córka? Powiedz raczej nasza. Widzę, że niechętnie przyznajesz się do ojcowstwa, kochasz ją. — Niestety, tak. Jestem przekonany, że moja namiętność będzie milczała, jak długo ty jesteś przy mnie. Lecz gdybyś się oddaliła, nie ręczę za siebie. Musiałbym uciekać, lecz ucieczka nie jest szczęściem. Nie mówmy już o tem, przypomnijmy sobie znowu Tivoli. — Nie teraz! Słyszę turkot powozu. W tej chwili otwierają się drzwi, wchodzi Leonilda, biegnie ku nam i obsypuje nas pocałunkami. Niedługo potem przyszedł i książę i zjedliśmy we czworo bardzo wesoło kolację. Powiedziałem księciu, że jestem najszczęśliwszym z ludzi. Ody książę się oddalił położyliśmy się spać. Lecz muszę okryć milczeniem tę najrozkoszniejszą noc mojego życia, złożoną z szaleństwa, uciechy, swawoli i wstrzemięźliwości. Byliśmy już ubrani, gdy książę przyszedł. Ponieważ postanowiłem odjechać nazajutrz, aby ostatni tydzień karnawału przepędzić w Rzymie, prosiłem księcia, aby pozwolił mi ofiarować Leonildzie owe pięć tysięcy dukatów, które miała otrzymać jako podarek ślubny. — Jest twoją córką, może je przyjąć. Książę pożegnał nas, aby zająć się zaproszeniami na pożegnalne zebranie na moją cześć, my zaś zjedliśmy obiad w nastroju najweselszym. Pożegnanie z matką i córką było tkliwe, nawet bolesne. Potem w bardzo starannem ubraniu udałem się na owo zebranie, gdzie powitało mnie towarzystwo najwykwintniejsze. Obdarzyłem szczodrze dworzan księcia, poczem odprowadził mnie ów pan o najlepszem sercu, a tak po macoszemu przez naturę pokrzywdzony, do powozu. Odjechałem.



KOBIECY TEOLOG.

Po raz trzeci znalazłem się w Genewie i to w tym samym hotelu „pod wagą“ i nawet w tym samym pokoju, w którym niegdyś żegnałem Henrykę, powracającą do Francji. Przejęty wspomnieniem rzuciłem się na krzesło. Gdzie teraz przebywa? czy pamięta o mnie? Nigdy się o nią nie dowiadywałem i nigdy też od niej nie miałem wiadomości. Lecz przyznawałem w głębi duszy, że teraz byłbym mniej godny miłości szlachetnej i tkliwej Henryki. Umiałem jeszcze kochać, lecz nie znachodziłem w sobie już tego uczucia, tych wrażeń, które usprawiedliwiają szały zmysłowe. Była we mnie próżnia. O! gdybym wiedział, gdzie jest Henryka, niepomny jej zakazu, podążyłbym ku niej zaraz, natychmiast. Zdawało mi się bowiem, że przy niej odnalazłbym dawnego Casanovę. Nazajutrz odwiedziłem znanego mi syndyka, nie tyle dla niego, ile dla trzech uroczych siostrzyczek, niegdyś jego kochanek, które i ja, ku wielkiemu jego zadowoleniu, wielbiłem. Udaliśmy się zaraz do tych pięknych. A idąc, spotykam proboszcza, który miał siostrzenicę bardzo uczoną w teologji. Ucieszony z tego spotkania zaprasza mnie proboszcz na obiad. Tymczasem przybyliśmy z syndykiem do owych panienek. Była to, przyznaję, bardzo miła chwila. Powitały mnie z radością i swobodą, z wdzięcznością, że pamiętam o nich i z ochotą do uciechy. Kochały się bez zawiści i zazdrości. Zastaliśmy tam jeszcze jakąś panienkę, której obecność powstrzymywała wybuchy naszego powitania. Nazywała się Helena, a była piękna jak bogini miłości, co jej też zaraz powiedziałem, dodając, że umysł jej jest tak niepospolity z pewnością jak i jej piękność. — Przedewszystkiem mam cześć dla religji i cnoty. Zrozumiałem, że jej gwałtownie zdobywać nie można, lecz powoli i ostrożnie. Zakochałem się bowiem w niej odrazu. Kiedy syndyk wymienił moje nazwisko Helena rzekła: — Ach! to pan byłeś przed dwoma laty u proboszcza i poznałeś tam moją uczoną kuzynkę? — Tak jest i właśnie jutro będę miał zaszczyt być na obiedzie u pana pastora. Zapytałem potem siostrzyczek nadobnych, czy panna Helena jest naszą siostrą. Najstarsza odpowiedziała mi, że jest naszą siostrą, lecz niema brata, na co obcej z syndykiem ofiarowaliśmy jej na wyścigi nasze braterstwo. Potem dobyłem szkatułki mej z klejnotami, a panie oglądały pierścionki i zachwycały się. Prosiłem, aby każda z nich wybrała sobie jaki się jej najlepiej podoba. Helena poszła za przykładem towarzyszek, darząc mnie skromnym pocałunkiem. Wkrótce potem Helena wyszła, a nadobne siostry zwierzyły mi, że jest ona niezmiernie wstydliwa. Spożyliśmy wesołą wieczerzę, a potem złożyliśmy hołd bożkowi Erosowi, którego biedny syndyk nie mógł uczcić uczynkiem. Musiał nieborak zadawalać się bowiem miłością platoniczną. Nazajutrz byłem na obiedzie u pastora, gdzie zastałem liczne towarzystwo. Między innemi i pana Harcourt i pana Himenez, który powiedział mi, iż Voltaire wiedząc, że znajduję się w Genewie, chciałby się ze mną widzieć. Na co skłoniłem mu się głęboko. Panna Jadwiga, siostrzenica pastora, siedziała obok Heleny, którą zachwyciły się moje oczy. Jadwiga, aczkolwiek młoda i ładna nie miała w swych wdziękach owej podniety, co to podwaja pożądanie. Obiad był znakomity i zaprawiony ożywioną rozmową. Po obiedzie prosiłem Helenę, aby raczyła pośredniczyć w pewnej sprawie pomiędzy mną a panną Jadwigą. Oto zanoszę prośbę do jej kuzynki, aby zechciała także wybrać pierścionek z mej szkatułki, co gdy się stało, ucałowałem rączkę uczonej panny. Wieczorem spotkałem znowu Helenę u trzech sióstr, chciały zatrzymać ją na kolacji, lecz powiedziała, że to jest niemożliwe. — Gdybyście poprosiły o to moją matkę — dodała — możebym mogła przepędzić z wami dwa dni w waszej willi nad jeziorem. Na drugi dzień przyjaciółki nasze podążyły do matki Heleny, misja ich powiodła się doskonale, gdyż nazajutrz odjechaliśmy do willi ze śliczną panienką. Zjedliśmy tam kolację, lecz nie mogliśmy tam nocować. Syndyk miał zaprowadzić mnie na kwadrę wygodną do niezbyt oddalonego domu. Nie spieszyliśmy się przeto, a ponieważ najstarsza z sióstr miała wielką ochotę zrobić przyjemność swemu przyjacielowi, powiedziała mu, że się położy i zabrała Helenę ze sobą, tamte zaś dwie siostry poszły dć swego pokoju. Niedługo potem podążyłem tam za niemi, syndyk zaś udał się do pokoju najstarszej. Zaledwie po godzinie moich erotycznych uciech przerywa mi je syndyk wpadając: — Helena jest głuptaskiem — mówi — z którym nic począć nie można. Schowała się pod kołdrę i nie chciała patrzeć na moje igraszki z jej przyjaciółką. A kiedy się do niej zwróciłem, to odepchnęła mnie. Istna dzika, trzeba żebyś ją oswoił. — Jakże mam począć? — Przyjdź jutro zjeść z nami wieczerzę. Może uda nam się ją spoić? — Ach! nie, to byłoby brzydkie. Zostaw mnie tę sprawę. Następnego dnia pojawiłem się tam na obiedzie, bardzo mile powitany. Po deserze poszliśmy się przejść, a siostry działając zgodnie z mem życzeniem, zostawiły mnie sam na sam z piękną kapryśnicą, która opierała się wciąż i prośbom moim i pieszczotom. — Z pewnością, wszystko to samo mówił pan moim trzem przyjaciółkom, bardzo je żałuję, żadna bowiem nie może wierzyć, iż pan jedynie ją kocha. — Czy sądzisz, o! najpiękniejsza, że takie przekonanie uczyniłoby ją szczęśliwszą? — Tak sądzę, chociaż niemam doświadczenia w tych sprawach. Powiedz mi pan przeto, czy mam słuszność? — Myślę, że nie jesteś w błędzie. — Zachwyca mnie pan. Lecz jeżeli nie jestem w błędzie, przyznaj pan, że nie dałbyś mi dowodu miłości, gdybyś mnie przyłączył do tamtych? A teraz prośba do pana. Niech pan zaprosi mego wuja pastora z Jadwigą na obiad. To zrobi im wielką przyjemność. — Z największą chęcią, boska Heleno. Mój bankier Tronchin ma willę nad jeziorem, poproszę go, aby mi jej pożyczył na jeden dzień. — Doskonale! Tylko nie mów pan nic o tem syndykowi i jego przyjaciółkom. Sama uwiadomię ich później. — Jutro wszystko będzie zarządzone. Niech pani wraca pojutrze do miasta, a w dwa lub trzy dni potem odbędzie się nasz sławny obiad. Nazajutrz udałem się z syndykiem do Genewy, a pan Tronchin był bardzo rad, że może mi się przysłużyć. Pastor przyjął moje zaproszenie, mówiąc, że powinienem się radować, iż poznam matkę Heleny. Widocznem było, że dzielny ten człowiek kochał bardzo ową kobietę, a jeżeli ona mu także sprzyjała, to jej wzajemność mogła przyjść w pomoc jeno mym zamiarom. W dzień mego przyjęcia zamówiłem w willi Tronchina wspaniały obiad, postarałem się również o najlepsze wina, najwybredniejsze likiery i o wszystko potrzebne do przyrządzenia ponczu. Tronchin miał należeć do naszego grona. Uczta mogła w istocie zadowolić najbardziej rozpieszczonego wybrednisia, ozdoba jej była bezsprzecznie Jadwiga. Nie spotkałem nigdy teologa, który by jej sprostał w elokwencji i nauce. Najbardziej abstrakcyjne zagadnienia tej wiedzy, rozważała z lekkością a zarazem ze ścisłością, z porywającym wdziękiem, a zarazem z powagą i godnością. Oczarowała mnie. Pan Tronchin był również zachwycony i zaprosił nas, abyśmy ponowili taką biesiadę pojutrze. W miarę jak zbliżaliśmy się do deseru, ożywienie humorów wzrastało, chociaż panienki piły mało, lecz były trochę rozmarzone rozmaitością trunków. Pastora tkliwość dla matki Heleny wystąpiła na jaw w całej pełni po wielu kieliszkach szampana, cypryjskiego wina i likierów. Skorzystałem z ogólnego nastroju i poprosiłem o pozwolenie towarzyszenia młodym damom w przechadzce nad brzegiem jeziora. Udzielono mi pozwolenia z głębi przepełnionych rozczuleniem serc. Skorzystałem z niego skwapliwie i niebawem byliśmy na swobodzie, dalecy od wszelkich oczu.
Znaleźliśmy się wkrótce nad basenem, do którego prowadziły marmurowe stopnie. Przyszła mi naraz myśl do głowy, aby panie rozgrzane nieco szampanem, ochłodziły sobie nóżki. Ofiarowałem się zdjąć im trzewiczki, jeżeli na to pozwolą. — Niemam nic przeciw temu — uśmiechnęła się Jadwiga. — Tak samo i ja — zgodziła się Helena. Usiadły na pierwszym stopniu, ja zaś ukląkłem na czwartym, zdejmowałem im trzewiki podziwiając piękne stopki. Weszły do wody unosząc sukienki. — Dosyć, piękne Najady — napominałem — dosyć! Mogłybyście się przeziębić, gdybyście dłużej się chłodziły. Cofając się z podniesionemi wciąż sukienkami wyszły z basenu. Ja zaś musiałem spełnić miły obowiązek osuszania im nóżek, wszystkiemi chusteczkami, jakie miałem przy sobie. Że mi się przytem w głowie kręciło z zachwytu, któż o tem wątpi? I naraz ku wielkiemu zadowoleniu ujrzałem niedaleko pawilon. Poprowadziłem tam moje damy. Pawilon był pięknie przybrany wazami alabastrowemi i obrazami. Do spoczynku zachęcała wygodna sofa. Usiadłem tam pomiędzy temi uroczemi istotami, obsypując je pieszczotami i pocałunkami, które miały mi być zadatkiem pełniejszego szczęścia. Po tak mile zawartej przyjaźni, z nadzieją jej wzmocnienia, powróciliśmy, spotykając pastora i matkę Heleny, przechadzających się nad brzegiem jeziora. Nazajutrz podejmował nas Tronchin. Jedzenie było dobre, zebranie składało się z dwudziestu osób, oczarowanych wymową Jadwigi. Helena powiedziała mi, że nazajutrz Jadwiga będzie z pastorem u jej matki wieczorem, na kolacji, a potem jak zwykle, zanocuje tam. — Idzie więc o to, czy zechce się pan ukryć u nas. W jakiem miejscu, pokażę panu jutro rano. Zgodziłem się na wszystko. Następnego dnia złożyłem wizytę wdowie, Helena oprowadzając mnie po domu wskazała zamknięte drzwi pomiędzy schodami. — O siódmej godzinie będą otwarte — rzekła Helena. — Jak pan wejdzie, proszę zamknąć za sobą i zaryglować. Na kwadrans przed siódmą byłem już na posterunku i pełen oczekiwania. Nakoniec wybiła dziesiąta godzina, usłyszałem głos pastora, który schodził na dół po schodach. Dawne wspomnienia roiły mi się po głowie. Od czasu przygody miłosnej z uroczemi siostrzenicami pani Orio zmieniłem się to prawda. Nie stałem się jednak rozsądniejszy, lecz doświadczeńszy. Wiedziałem to dobrze, że dziewczęta nie łatwo uwieść się dają, nie mają bowiem odwagi, gdy jednak są w towarzystwie przyjaciółki, oddają się dosyć łatwo. Słabość jednej pociąga za sobą drugą. Ojcowie i matki sądzą przeciwnie i mylą się. Boją się powierzyć swą córkę młodemu człowiekowi na bal, czy też na przechadzkę, lecz przeciw towarzystwu przyjaciółki nie mają nic. Im niewinniejszą jest zresztą młoda dziewczyna, tem mniej świadoma jest sposobów i celu uwodzenia. Mimo woli pociąga ją urok rozkoszy, ciekawość kojarzy się z nią, a sposobność dokonywa dzieła. Wkrótce po oddaleniu się pastora usłyszałem trzykrotne, lekkie pukanie. Otworzyłem, a rączka jako atłas gładka pochwyciła moją. To była Helena. — Proszę iść za mną — szepnęła — zamykając drzwi. — Lecz w mej szczęśliwej niecierpliwości pochwyciłem ją w ramiona, była mi powolna. — Bądź grzeczny mój przyjacielu i chodź za mną. Szedłem za nią po omacku, po długim korytarzu, na końcu którego był pokój, także ciemny. Helena otworzyła drzwi do drugiego, gdzie było światło. Ujrzałem Jadwigę. — Najdroższa — zawołałem — gdyby nie moja miłość, czyżbym tak długo siedział w tej wstrętnej kryjówce. Lecz nie traćmy czasu, bądźmy szczęśliwi. Spocznę pomiędzy wami. I oddaliśmy się rozkoszom miłości. Noc wydała się nam krótka, o brzasku dnia trzeba się było rozstać. Wysunąłem się szczęśliwie, nie spotykając nikogo. Spałem do południa, potem zebrałem się i odwiedziłem pastora. Tam cały czas śpiewałem hymny pochwalne na cześć jego siostrzenicy, co go usposobiło doskonale, potem zaprosiłem go do hotelu „pod wagą“ na kolację. — Proszę jednak usilnie — dodałem — aby wielce miła wdowa raczyła przyjść także ze swą uroczą córką. Pastor przyrzekł mi to w ich imieniu. Postarałem się o to, aby najlepsze wina odegrały główną rolę w biesiadzie. A kiedy rozmarzony pastor i jego przyjaciółka odświeżali dawne wspomnienia, dałem znak moim pięknym, które zaraz udały się do innego pokoju. Potem zrobiłem poncz, traktując nim obficie podżyłą parę. — Muszę także zanieść poncz damom — rzekłem. — Oglądają w tamtym pokoju miedzioryty. Podążyłem tam czemprędzej i rozpoczęła się biesiada. O drugiej nad ranem rozstaliśmy się. W trzy dni potem doniosła mi Helena, że jej przyjaciółka nocuje u niej i że wiadome drzwi będą otwarte. O dziesiątej przyszły moje piękne i oddawaliśmy się szczęściu. Następnego wieczora odwiedziłem syndyka i jego młode przyjaciółki. Zastałem tu Helenę, która udawała, że mój wyjazd nic ją nie obchodzi i aby tem lepiej upozorować swą wrzekomą obojętność, pozwoliła się ucałować syndykowi. Ja zaś bardzo grzecznie prosiłem ją, aby pożegnała odemnie swą uczoną kuzynkę, której osobiście nie mogę złożyć mej czołobitności. Wczesnym rankiem wyjechałem z Genewy, następnego dnia wieczorem stanąłem w Lyonie.


HISZPANJA.

Po awanturniczej podróży po Europie pragnąłem poznać Madryt, gdzie nie bez niebezpieczeństwa hołduje się bogini Wenus. Miłosne sprawy w Hiszpanji, mają w sobie coś ponurego i niepokojącego, zawsze osłania je tajemnica, co zapewne ma swój urok. Hiszpanki są zachwycające, pełne wdzięku i ognia. Chętnie snują niebezpieczne intrygi, których celem jest wywieść w pole zazdrość mężów lub czujność duenny. Pewnego wieczora udałem się z teatru na maskaradę, odziany w domino. Jako cudzoziemiec chciałem wszystko widzieć, wszystko poznać, a moja ciekawość nie jednego połknęła dukata. Lecz owa maskarada nie kosztowała mnie wiele, dzięki rozmowie, jaką miałem z jakimś starowiną w sali, gdzie podawano chłodzące napoje. Widząc mnie samego, zdała od tłumu, spytał: — Zgubiłeś pan swą damę? — Niemam damy. — Lecz musi być z pana tancerz doskonały. W samej rzeczy, tańczę ochoczo. — Nie znajdzie pan tancerki, bo tutaj wszystkie damy mają swoich „parejo“, którzy nie pozwalają im tańczyć z kimś innym. — Będę więc musiał zrezygnować z tańca. Nie znam bowiem w Madrycie żadnej damy, któraby ze mną poszła, na maskaradę. — Myli się pan. Znajdzie pan łatwo piękną tancerkę. Od kiedy nasz minister, hrabia Aranda, pozwolił na te miłe zabawy, stały się one istną namiętnością naszych kobiet i dziewcząt. Jest ich tutaj może trzysta. A co najmniej z cztery tysiące wzdycha żałośnie w domu, gdyż nie mają kochanków, coby im towarzyszyli. Czy pierwszy lepszy, mógłby zaprosić jedną z nich? Żaden ojciec, żadna matka nie odmówią panu, jeżeli poprosisz ich o zaszczyt towarzyszenia ich córce na bal. — To dziwny zwyczaj. — Najważniejsze z tego, że trzeba swej damie dostarczyć kostjumu, maski, rękawiczek. Musi mieć także powóz na usługi. — A co mam zrobić, jeżeli mnie nie przyjmą? — Ukłonić się i gdzieindziej szukać szczęścia. Lecz niema obawy. Jeżeli pan chce przedstawię pana tej damie w tamtej oto loży. Wymieniłem moje nazwisko i poszedłem za nim. W loży przyjęto mnie bardzo uprzejmie. Były tam dwie damy i starszy jegomość. Jedna z dam, ze śladami widocznej piękności na przywiędłej twarzy, zapytała mnie w jakich towarzystwach bywam. Powiedziałem, że jestem cudzoziemcem i nie znam tu nikogo. Proszę przyjść do mnie — rzekła po francusku, jestem sennora Pichona. Na zakończenie balu tańczono fandango, który to taniec widziałem we Włoszech i we Francji. Lecz jakaż różnica między oryginałem a kopją! Postawa, ruchy, spojrzenia, ileż miały życia, ognia, rozmaitości! Wszystko przemawiało do serca i do zmysłów. Widok ten przyprawił mnie wprost o szaleństwo! Gestykulacja fandanga to cały dramat miłosny przy akompaniamencie kastanietów. Nazajutrz poszukałem sobie nuczyciela, który podjął się nauczyć mnie fandango i także języka hiszpańskiego. Był to aktor. Po trzech dniach znałem już ten taniec doskonale i mogłem pomyśleć o tancerce. Nie mogłem zwrócić się do damy z arystokracji, bo by mnie odprawiono, nie chciałem jednakowoż ani mężatki, ani kurtyzany. Pewnego dnia wszedłem do kościoła de la Soledad i zauważyłem tam dziewczynę, która ze spuszczonemi oczami odchodziła od konfesjonału. Nie pochodziła widocznie z wysokiego stanu, lecz była piękna i miała wiele godności w swej postawie. Zostałem dla niej na mszy, gdyż modliła się bardzo długo. Nakoniec wyszła z kościoła kierując się ku narożnej, jednopiętrowej kamienicy. Poszedłem za nią i zapukałem do drzwi. — Kto tam? — spytano. — Gente de paz — odpowiedziałem według zwyczaju, przyjętego w Madrycie. Wierzyciel, który cię nagabuje, lub ajent policyjny, co ma zamiar cię aresztować, powiedzą tak samo: „gente de paz“. Drzwi otworzyły się i zobaczyłem ową dziewczynę w towarzystwie jakiegoś mężczyzny i kobiety, byli to jej rodzice. Powiedziałem do owego mężczyzny: — Sennor, jestem cudzoziemcem i wielkim zwolennikiem tańca, lecz niemam tancerki. Ojciec zwrócił się do matki, matka do córki, a ona popatrzyła na mnie. — Przychodzę więc szukać u was szczęścia — ciągnąłem dalej — i proszę o pozwolenie poprowadzenia waszej córki na bal. Dziewczyna zarumieniła się jak wiśnia i rzekła: — Będę szczęśliwa, jeżeli ten pan będzie mi towarzyszył. Na to ojciec, który nazywał się don Diego, zapytał o moje nazwisko i o mój adres i przyrzekł dać mi odpowiedź przed południem. Niebawem pojawił się ów poczciwy człowiek. — Oznajmił mi, że zaproszenie przyjmują, pod warunkiem jednakże, iż matka będzie czekała na nas w powozie. W ciągu rozmowy dowiedziałem się, że robi trzewiki. — Dobrze więc — rzekłem. — Proszę mi wziąć miarę i sporządzić mi parę trzewików. — Nie mogę tego zrobić, sennor. Jestem szlachcicem i wcale nie szewcem lecz „zapatero“ (łataczem). — A więc hidalgo, załataj mi stare trzewiki. Czy jego Wielmożność to zrobi? — Tak jest. I stare trzewiki zmienią się w nowe, tak doskonałą będzie robota. Dostanę za to talara. Nazajutrz posłałem mojej „pareja“ domino, maskę i rękawiczki. Wieczorem zajechałem najętym powozem przed dom jednopiątrowy, gdzie oczekiwano mnie niecierpliwie. Matka, owinięta wielkim płaszczem wsiadła z nami do powozu i prawie natychmiast zasnęła. Kiedy wszedłem do sali z moją tancerką, tańczono już kadryla, zaprosiłem więc donnę Ignazię na kolację, przy której nie rozmawialiśmy wcale, umiałem bowiem zaledwie parę słów po hiszpańsku. O jedenastej rozpoczęło się fandango. Ten namiętny taniec rozwiązał mi język, poddając mi oświadczenie miłosne, które niby mozajka barwami, mieniło się francuskiemi, włoskiemi i hiszpańskiemi słowami. Mała zrozumiała mnie doskonale, oczy moje zresztą wymowniejsze były od słów. Na poły pantominą na poły mową odpowiedziała mi na to. Lecz ja także zrozumiałem, że dostanę bilecik, wszyty w domino, który powie mi więcej. Kiedyśmy wyszli z balu i znaleźli się znowu w powozie, matka chrapała w najlepsze. Lecz nasze przyjście ją obudziło. Powitała nas ze zdziwieniem: — Czy już? — ziewnęła. — Tak prędko! Nie miałam czasu się wyspać. Dzięki panującym ciemnościom w powozie, trzymałem łapki Ignazji w rękach, ona zaś opowiadała matce z zachwytem o balu. Małżonka szlachetnego hidalga, łatającego buty, prosiła woźnicę, aby zatrzymał się w pewnem oddaleniu od ich domu. — Niech złe języki nie pracują — zauważyła bardzo przezornie. Następnego dnia przejrzałem starannie domino Ignazji. Naprawdę, znalazłem wszyty bilecik tej treści: „Don Francisko de Ramos, mój kochanek, przyjdzie do pana i powie, co masz zrobić, aby mnie uszczęśliwić“. Kochanek nie dał na siebie czekać i rozgadał się o swych zalotach, niestety bezcelowych gdyż nie miał pieniędzy dlatego prosi mnie abym mu dał dwieście dukatów na rozpoczęcie jakiegoś interesu. Nie dostał ich naturalnie i odszedł wielce rozczarowany. Pewnego dnia ujrzałem zacnego don Diego przed memi drzwiami. Wyświadczył mi ten zaszczyt wchodząc, iż on, hidalgo rzucił mi się na szyję, mówiąc: — Oczarowałeś moją córkę. Mówi o tobie od rana do wieczora. Pomyślałem sobie: — Wolałbym, aby się mną zajmowała, od wieczora do rana, głośno zaś dodałem: — Na honor, sennor. Twoja, córka jest bardzo miłą, piękną i czcigodną dziewicą. — Z szlachetnego rodu — dorzucił hidalgo. — Nie odwiedziłem jej, aby nie narażać jej na obmowę. — Mój panie! cnota mojej córki jest tak wielka, iż wznosi się ponad wszelkie oszczerstwa, a odwiedziny pańskie ucieszą mnie bardzo. — to znaczy, możesz jej nadskakiwać — pomyślałem. Udałem się więc jeszcze tego samego dnia do pięknej donny. Siedziała z wieńcem róż w ręku obok matki, która myła naczynie, podczas gdy szlachetny hidalgo oddawał się zajęciom „zapatero de viejo“. Powiedziałem Ignazji komplement wymowny, przyjęty bardzo dobrze, gdyż piękna sennora, oznajmiła mi, że pójdzie znowu ze mną na bal. Dobyłem na to dukata z pularesa i wręczyłem go zacnym rodzicom, prosząc, aby kupili za to domino i rękawiczki dla swej córki. Wyszli, a ja korzystając z sam na sam, zamierzyłem dążyć szybko do miłego celu. Lecz Ignazja przeciwstawiła moim usiłowaniom bardzo stanowczy opór. Wydarłem jej jednak pół wyznanie miłosne: — Obowiązek nakazuje mi opierać się pożądaniu pana, chociaż trudno mi to przychodzi. Jeżeli tylko o obowiązku mowa, to dam sobie radę z tym słabym przeciwnikiem. Wieczorem nie zaniedbałem wziąć ze sobą do powozu dwóch flaszek ratafji, kieszenie zaś mej tancerki napełniłem cukierkami, zwanemi „diaboliques“. Gdy chciałem obdarzyć ją dukatem, powiedziała poważnie: — To lepiej dać dla don Francisca. — Lecz on nie weźmie. Szlachcicem jest. — Przecież. Niech mu pan powie, że to jest zadatek, na owych dwieście, o które pana prosił. On taki biedny! — i taki zakochany! — dodałem, śmiejąc się. — Ziębnie, czekając nocą na mnie na ulicy, kiedy jestem z panem na balu. — Gdybym to wiedział, tobym go prosił, aby dotrzymywał w powozie towarzystwa twej matce. Gdyśmy się żegnali o brzasku dnia, naznaczyła mi Ignazja schadzkę w kościele de la Soledad. Ale ponieważ przyszła z jakąś przyjaciółką, zresztą bardzo brzydką, ukryłem się i odszukałem ją aż wieczorem. Zaprosiła się znowu na bal, pytając, czybym wziął także dwie jej kuzynki. — Czy takie piękne jak i ty? — Piękne czy nie, niech pan to dla mnie zrobi. — Dobrze. Gdzie te panie mieszkają? — Proszę wziąć te koronki i pójść z niemi na nową ulicę. W połowie jej, znajdzie pan mały sklepik z napisem: „Pod świętą Teresą“. To będzie tam. Pan powie, że ja pana przysłałam, reszta się zrobi. — Czy te panie są praczkami? — Tak jest. Lecz to szlachcianki. — Tak samo jak ojciec sennory, wiem. Udałem się z koronkami do kuzynek. Nie były powabne ni z twarzy, ni z postaci. Starsza, to istny portret Dulcinei, którą tak wyraziście odmalował Cervantesmłodsza zaś, podobna była do dragona, przebranego za kobietę. Brzydota ich jednak ucieszyła mnie, gdyż dowiodła mi, że Ignazja mnie kocha. Nigdy bowiem kobieta nie pośle swego ukochanego do pięknych istot, lecz zawsze będzie się starała pokazać mu brzydkie. Po omówieniu naszej sprawy, obie praczki szlachcianki były u mnie na obiedzie z Ignazją. Wśród toastów strzeliła mi dziwaczna myśl do głowy. Powiedziałem mym damom: — Największa z pań musi się przebrać na bal w męskie suknie. Lecz ów przebrany dragon wykrzyknął: — Nie popełnię nigdy tego śmiertelnego grzechu. Lecz któżby mnie zresztą przebrał? — Jestem jedyną osobą, co może wyświadczyć tę przysługę. — Na to się nie odważę. — Ach! zrób to! — zawołała Ignazja. — Don Jaime jest najczcigodnieszym kawalerem z całej Hiszpanji. Gdy się wreszcie dała nakłonić, przebrałem ją od stóp do głów i trudno w niej było kobiety się domyśleć. Gdy druga z kuzynek zapytała, czy rozumiem się także na kobiecym stroju, oświadczyłem skwapliwie, że jeżeli donna Ignazja zgodzi się na to, to ją o tem przekonam. Powiedziała i jest gotową na tę próbę. Poszliśmy więc do przyległego pokoju, którego drzwi zaryglowałem. Toaleta trwała długo, łatwo domyśleć się dlaczego? Kuzynki niecierpliwiły się, Ignazja zaś usprawiedliwiała się, że domino się rozdarło i trzeba było je zaszywać, ja zaś promieniałem z radości. Wieczorem poszliśmy na bal. Lecz tłum był tak wielki, że trudno było tańczyć, siedliśmy przeto do kolacji, a ja marzyłem już o fundango! Lecz naraz o zgrozo! orkiestra grać przestaje! Dowiadujemy się, że północ minęła i środa popielcowa nadeszła, kończąc karnawał. Odprowadziłem przeto kuzynki Ignazji do domu, czystemi dziewicami, jakom je zabrał, moją piękną zaś prowadzę do kawiarni, aby zakupić dla niej przysmaków. Wtem spotykam don Francisca, który mi mówi dzień dobry. Ignazja jednak zbladła, lecz widząc moją niewzruszoną minę zaprosiła go, aby zasiadł z nami. Wypiwszy szklankę wina oddalił się, lecz sennora powiedziała mi, że z pewnością szpieguje nas gdzieś z daleka. — Miłość jego stała mi się natrętna — zwierzyła mi się Ignazja — kocham tylko ciebie. — Wierzę moja piękna — odrzekłem — szanuję cię bowiem nadto, abym myślał inaczej. Przyrzekłem jej też kochać ją wiernie... jak długo zostanę w Madrycie. Niestety, szczęście moje trwało krótko. Zła gwiazda przywiodła do Madrytu gracza, barona de Fraiture, którego poznałem w Spaa. Wplątałem się przez niego w przeróżne awantury, wskutek których zamknęły mi się drzwi wykwintnego towarzystwa. Pewien księgarz z Genuy pożyczył mi sto dukatów i tym sposobem udało mi się opuścić Hiszpanję uwożąc żal za uroczą moją „pareja“.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giacomo Casanova i tłumacza: Zygmunt Słupski.