Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/Lucia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki |
Wydawca | Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Zygmunt Słupski |
Tytuł orygin. | Histoire de ma vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy ukończyłem uniwersytet w Padwie, powróciłem do Wenecji, gdzie na życzenie mego opiekuna, otrzymałem cztery pierwsze święcenia i jako młody „abbate“ wszedłem w najlepsze towarzystwa. Wprowadził mnie tam senator, pan di Malpiero. Był to bezzębny starzec, z tego też powodu jadł bardzo powoli i samotnie. Poradziłem mu przeto, aby postarał się o biesiadników, jedzących za dwóch. A ponieważ znajdował upodobanie w mojej rozmowie, ja zaś przekonałem go, że jego powolne żucie, służyło do nasycenia mego apetytu, jadłem bowiem tymczasem za dwóch, zapraszał mnie przeto codziennie na obiady. Pomimo wieku, nie zrezygnował z rozkoszy miłosnych. Obecnie kochał się w córce aktora, w Teresie Imer. Odwiedzała go codziennie, lecz w towarzystwie swej matki, która troszcząc się o zbawienie duszy opuściła wprawdzie scenę, lecz sprawy tego świata umiała z niebieskiemi sprawami pogodzić. Codziennie rano prowadziła córkę na mszę, co tydzień do spowiedzi. Po obiedzie zaś wiodła ją do zakochanego starca, który popadał we wściekłość, jeżeli odmówiła mu kiedy pocałunku. Byłem świadkiem jedynym tych czułych scen. Ponieważ u dam, należących do towarzystwa pana di Malpieri byłem w wielkiem zachowaniu z powodu mojej ogłady, zapytał mnie jaki mogę mieć pożytek z ich względów, przestrzegając mnie zarazem, abym ich czci, żadnem nie obraził słowem, bo mi nie uwierzy. Milczałem więc. Moją elegancję w stroju wyjawił jednak proboszczowi, który zagroził mi klątwą, jeżeli nie zmienię układu włosów. Nie myślałem wcale go usłuchać. Pewnego więc ranka, za sprawą mojej babki wśliznął się do mego pokoju i obciął mi pukle nad czołem od ucha do ucha. Di Malpieri jednak przysłał mi swego fryzjera, który potrafił tak ten błąd naprawić, iż jeszcze bardziej byłem zadowolony ze swego wyglądu. Chciałem się wprawdzie zemścić, całą rzecz przed sądem wyłożyć, lecz w jakiś czas potem di Malpieri przeznaczył mnie na mówcę kaznodzieja, co jako prezydent bractwa mógł uczynić. Byłem zachwycony, zaraz też zabrałem się do roboty, obierając temat, zapożyczony z Horacego: „Skarżą się, że spodziewana łaska, nie odpowiada ich zasługom“. Gdy byłem gotów, udałem się do proboszcza. Nie zastałem go, a czekając na niego poznałem jego siostrzenicę Anielę i zakochałem się w niej. Siedziała przy krosnach i wyszywała. Kiedy usiadłem przy niej, powiedziała mi, że radaby usłyszeć, jakto jej wtuaszek ostrzygł mi czuprynę. Miłość ta stała się mem nieszczęściem. Gdy proboszcz powrócił, nie zdawał się niezadowolony z mego zbliżenia się do siostrzenicy. Wziął moje kazanie, przeczytał i powiedział, że to jest piękna rozprawa, lecz nie kazanie. Chciał mi udzielić jednego ze swych kazań, lecz odmówiłem, później jednak zgodziłem się na prośbę pana di Malpieri. Kazanie moje wywołało wielkie wrażenie, przepowiadano, iż stanę się najznakomitszym kaznodzieją stulecia. Postanowiłem więc nim zostać. Prosiłem proboszcza o wskazówki, pozwalał mi więc odwiedzać się codziennie. Skorzystałem z tego, aby widywać Anielę. Była cnotliwą, wiedziała, że ją kocham, żądała jednak, abym wyrzekł się stanu duchownego i zaślubił ją. Pomimo mojej miłości nie mogłem się na to zdecydować, lecz odwiedzałem ją ciągle, mając nadzieję, że nakłoni się ku mym chęciom. Los jednak zniszczył moje marzenia. Proboszcz lubił moje kazania, polecił mi więc, abym kazał w dzień świętego Józefa. Kiedy mu przeczytałem tekst kazania, wpadł w zachwyt. Byłem wówczas młody i zarozumiały, mniemałem przeto, że nie potrzebuję uczyć się kazania na pamięć. Elokwencja moja powinna bowiem dobyć mię z biedy, gdyby pamięć zawiodła. Lekkomyślność owa nie wyszła mi na dobre. Zaraz od stołu poszedłem do kościoła. Wszedłem na ambonę z pełnym żołądkem a głową rozgrzaną. Z początku wszystko szło dobrze wkrótce jednak myśli mi się splątały, począłem się jąkać, a szmer wśród słuchaczy, przerywany, tu i ówdzie śmiechem tłumionym, skonfundował mnie do reszty. Czy naprawdę słabo mi się zrobiło, czy też udanem omdleniem chciałem się uratować, tego doprawdy niewiem. Upadłem, a kościelni zanieśli mnie do zakrystji. Nic nie mówiąc chwyciłem płaszcz i kapelusz, pospieszyłem do domu, spakowałem kuferek i ruszyłem do Padwy, aby tam złożyć mój trzeci egzamin. Po Wielkiejnocy powróciłem do Wenecji z tytułem doktora. Nie było już mowy o kaznodziejstwie.
O Anieli marzyłem wciąż. Jej powściągliwość podbudzała mnie, tak, że miłość stała mi się męczarnią. Gorąca moja krew pragnęła kochanki takiej jak Bettina, co zaspokaja miłość, a nie chce jej zgasić. Tymczasem namiętność moja, widna mi z oczu, podziałała na dwie siostry, przyjaciółki Anieli, które uczyły się razem z nią u tej samej hafciarki. Były one piękniejsze może od Anieli, a z pewnością tkliwsze, lecz miłość ślepą bywa. Na wszystkie moje zaklęcia Aniela odpowiadała, że chce zostać moją żoną. W takiej rozterce duchowej będąc przyjąłem wówczas zaproszenie hrabiny Monte Reale do Paseano, gdzie miałem znaleźć się wśród najbardziej wyszukanego grona. Tam zapomniałem na jakiś czas o mojej nieubłaganej Anieli. W zamku zajmowałem pokój bardzo ładny z widokiem na ogród. Gdy obudziłem się nazajutrz po mojem przybyciu, ujrzałem zachwycającą dziewczynę, która przyniosła mi kawę. Była ona młodziutka może czternastoletnia, lecz rozkwitnięta. Biała jak marmur, o kruczych splotach i dziecięcych, a przecież ognistych oczach, była prześliczna. Jej uczesanie i ubiór składający się z koszulki i krótkiej spódniczki, co odsłaniała najzgrabniejsze w świecie nóżki, dodawał jej uroku. Patrzyłem w nią jak w tęczę, było pościelone? — spytała. — Bardzo dobrze. Z pewnością to ty je ścieliłaś, moje dziecko. Jak się zowiesz? — Łucja. Jestem córką odźwiernego. To dobrze, że pan niema służącego. Będę usługiwała panu, myślę, że nie zarobię na gniew pana. Zachwycony takim wstępem siadam na łóżku, Łucja zaś pomaga mi wdziać szlafrok i milutko przytem gawędzi. Połowy z tego nie rozumiałem. Piłem kawę, tak samo zmieszany jak ona, olśniony jej pięknością. Usiadła w nogach łóżka, usprawiedliwiając się najpiękniejszym uśmiechem. Piłem jeszcze kawę, gdy weszli rodzice Łucji. Nie ruszyła się z miejsca, w ich wzroku zaś odbiła się pewna duma. Ci dobrzy ludzie złajali Łucję łagodnie i przeprosili mnie w jej imieniu, a dziewczątko odeszło. Kiedy wyszła rodzice Łucji nagadali mi mnóstwo grzeczności i wychwalali swą córkę. — To nasza jedynaczka — mówili. — Miłe, dziewczątko, cała nasza pociecha. Kocha nas i słucha, przytem zdrowa jak rybka i bogobojna. Jedną ma tylko przywarę. — Jakąż to? — Jest za młoda. — Urocza to przywara, z której się z czasem poprawi. Łucja weszła znowu, wesoła jak ptaszek, wymuskana, inaczej odziana. Złożyła mi sielski ukłon, a potem siadła na kolanach ojca. Prosiłem, aby usiadła na łóżku, lecz powiedziała mi, że w tej sukni niewypada. Zaiste zachwycająca niewinność. Czarujące dziewczątko pobiło Anielę, a nawet Bettinę. Nadszedł fryzjer, zacna rodzina odźwiernego opuściła mnie przeto, ja zaś po ukończeniu mej toalety, udałem się do hrabiny i jej czcigodnej córki. Dzień upłynął mi wesoło, jak zwykle na wsi, w dobranem kółku. Następnego ranka przyszła znowu Łucja tak samo powabna i niewinna. Nie zdawała sobie sprawy, że wdzięki jej mogą mnie rozpłomienić. Wyciągam ku niej rękę, lecz dziewczę cofa się, rumieni i głowę odwraca, aby ukryć zmieszanie. Trwało to chwilę, potem zbliżyła się znowu ku mnie, zdawała się wstydzić, że zachowała się niewłaściwie względem mnie. Wesołość jej powróciła, ja zaś, chcąc uśpić jej czujność, postanowiłem nazajutrz ograniczyć się tylko na rozmowie. W myśl moich zamiarów, powiedziałem jej, aby się położyła koło mnie. Jest bowiem chłodno, to się ogrzeje. — A nie będę panu przeszkadzała? — Nie. Ale gdyby twoja matka nadeszła, możeby się gniewała o to. — Nie pomyślałaby nic złego. — A czy to będzie tak całkiem bezpiecznie? — O! pan jest przecież bardzo grzeczny i jeszcze do tego abbate. — Pójdź więc. Ale pierwej zamknij drzwi. — Ale nie, jakżeby to wyglądało? Wreszcie położyła się koło mnie i coś tam gadała. Nie słyszałem tego zresztą. Bo, jeżeli nie chciała zadowolnić moich chęci, to wyglądałem na niedołęgę. Niefrasobliwość jej tak szczera, powstrzymywała mnie, bym zawiódł jej ufność. Wreszcie powiedziała, że już jest dziesiąta godzina, a gdyby stary hrabia Antoni nas tak zeszedł, toby z niej żartował. I wysunęła się z łóżka. Leżałem długo oszołomiony wichurą podbudzonych zmysłów i myśli chaosem. Nie chcąc się podbudzać, zadowolniłem się tylko tem, że siedziała na łóżku, podziwiając wciąż jej nieporównaną naiwność. Postanowiłem panować nad sobą, nie znając maksymy, że jak długo trwa walka, zwycięstwo niepewne. Matka Łucji przychodziła czasem wśród pogawędki mojej z dziewczynką. Gdy siedziała na mojem łóżku, ta dobroduszna kobieta, podziwiała jedynie moją dobroć, iż pozwalam na to. Po jej odejściu Łucja szczebiotała dalej swobodnie. Obecność tego aniołka dręczyła mnie okrutnie, a zarazem napawała roskoszą. Nieraz, gdy jej twarzyczka zaledwie o dwa cale oddaloną była od ust moich, jakże pragnąłem okryć ją pocałunkami. Lecz trzymałem się dzielnie, gdyż wiedziałem, że jeden, jedyny pocałunek, zniweczy całe panowanie moje nad sobą. Po dziesięciu lub dwunastu dniach, miałem do wyboru albo z tem skończyć, albo stać się zbrodniarzem. Trzeba było wybrać pierwsze, gdy wynik drugiego postanowienia i tak był niepewny. Wszak Łucja by się broniła z pewnością, drzwi zaś były otwarte i tak naraziłbym się na wstyd niechybny. Lecz coraz trudniej było utrzymać się w szrankach, ogień pożerał mnie poprostu, chiałem więc prosić Łucję, aby przestała mnie odwiedzać, lecz odkładając tę prośbę do dnia następnego, przepędziłem noc, zaiste okropną. Zaledwie ranek zabłysnął, Łucja przyszła z twarzyczką czarownym uśmiechem promienną, z włosami, spadającemi w nieładzie wdzięcznym i usiadła na mem łóżku. Lecz naraz zasmuciła się i spytała ze współczuciem: — Co panu jest? — Źle spałem tej nocy. — A dlaczego? — Bo chiałem pani powierzyć mój zamiar, który wzbudzi szacunek pani dla mnie. — Dlaczego abbate, obchodzi się dziś ze mną jak z jaką damą? A wczoraj mówił mi jeszcze: ty! Czy się na mnie gniewa? Przyniosę kawę, a potem powie mi wszystko. Nadchodzi wkrótce z kawą, piję ją z miną posępną. Łucja stara się rozweselić mnie, co jej się wreszcie udało. A że był przeciąg, zamknęła drzwi, a prosząc mnie, abym jej się zwierzył z tem utrapieniem ułożyła się obok mnie. Zrobiłem, co chciała, na poły martwy. Wtedy opowiedziałem jej wszystko, o mojej walce i moich męczarniach. Są tak srogie, że trudno je znosić dłużej, dlatego proszę, aby przestała mnie odwiedzać. Przejęty szczerością słów, byłem nad wyraz wymowny i rozpłynąłem się we łzach nareszcie. Dziewczątko wyznało, że moje łzy zasmucają ją bardzo. — Wszystko co pan powiedział, dowodzi, że mnie pan kocha. Lecz dlaczego się smucić? Mnie to przeciwnie bardzo cieszy. Jakaż w tem wina, że się panu podobam? Całą noc śniłam o panu, a przecież spałam bardzo dobrze i rankiem wstałam bardzo wesoła. Jeżeli miłość dla ciebie abbate jest męczarnią, to mi bardzo żal. Lub może nie jesteś pan powołanym do miłości? Zrobię wszystko co każesz, tylko nie przestanę cię kochać, choćby od tego zależało twoje uzdrowienie. Lecz, jeżeli musisz przestać mnie kochać, aby zdrowym być, to znajdź inny środek, mniej bolesny. Wziąłem anielską dziewczynę po raz pierwszy w ramiona mówiąc: — Tak droga Łucjo, możesz najsłodszą ulgę przynieść cierpieniu, co mnie pożera. Podaj mi twe boskie usta, co zapewniają mnie, że mnie kochasz. Przepędziliśmy godzinę w roskosznem milczeniu, które Łucja przerywała od czasu do czasu szeptem: — Czy ja nie śnię, więc to prawda? Nakoniec wysuwając się z mych objęć łagodnie, rzekła: — Muszę już iść. Wstała, przygładziła włosy, poprawiła sukienkę. Na to weszła jej matka. Poczciwina poczęła winszować mi dobrego wyglądu, a potem zwróciła się do córki, aby się zbierała na mszę. Łucja wyszła, niebawem jednak powróciła, mówiąc z prostotą: — Jeżeli zupełne twoje szczęście odemnie zależy, to używaj. Nie odmówię ci niczego. Kiedy mnie opuściła na poły upojonego, na poły strwożonego, pomyślałem, że stoję nad brzegiem przepaści i że nadludzkiej chyba trzeba siły, abym w nią nie runął. Przez cały wrzesień zostałem w Pascano, ostatnich nocy kilkanaście, Łucja spędziła w moich ramionach. Płonąłem z coraz to wzmożoną siłą, właśnie z powodu mojej powściągliwości. Zdaje mi się, że wtedy owoc zakazany najsłodszy, gdy się go zupełnie nie zrywa. Kiedy odjeżdżałem z Pascano, obiecałem Łucji, że powrócę znowu następnej wiosny. Gdy jednak później tam przybyłem, dowiedziałem się z przerażeniem, że Łucja uciekła z gońcem hrabiego, z widocznemi oznakami uwiedzenia. Nie byłem już dumny z mej powściągliwości, lecz się jej wstydziłem. Trapiła mnie myśl, że popchnąłem może to dziewczę w nieszczęście. Dopiero po dwudziestu latach dowiedziałem się, czego byłem sprawcą. Pewnego razu, podczas pobytu mego w Amsterdamie, odwiedziłem jakąś kawiarnię. Towarzysz mój wymówił głośno wśród rozmowy moje imię. Na to jedno z tych nieszczęśliwych stworzeń, zapełniających kawiarnię zbliżyło się ku mnie, szepcząc moje miano. Była to Łucja. Poznałem ją mimo nędzne oświetlenie. Stała się pospolitą dziewką, występkiem i chorobą zużytą, przedmiotem wstrętu.