Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/15 Sierpnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

15. Sierpnia.

Nie tknąłem dawno tych kartek, czasu nie było, ani ochoty. A potem, co na wsi pisać? Dziś przecie mogę, jak dawniej zapisywali ojcowie nasi na biblji lub do nabożeństwa księdze, zanotować wypadek pamiętny i stanowczy. Cesia będzie moją. Jak do tego przyszło? nie wiem. Była mi przeznaczoną wedle dawnego przysłowia; przeznaczoną życzeniem macierzyńskiem, opatrzoną przez Boga.
Nigdybym ubogi nie pomyślał o tak bliskiej i tak bogatej, ale ludzie myśleli za mnie. Zdaje się że stary Wrzosek nie darmo tu przyjechał, a z jego tajemniczych zwycięzkich uśmiechów wnoszę, że rzecz ta nie była mu obcą.
Nie darmo siadywał długie wieczory z podkomorzym. Byliśmy sami z nim, gdy Wrzosek mrugnąwszy nań, opuścił nas pod jakimś pretekstem. Zostałem więc oko w oko z wujem; długo rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych.
— Cóż waść myślisz? — spytał podkomorzy po chwilce — co myślisz o swojej przyszłości?
— Bogu ją polecam — odpowiedziałem. — Nie bogaty, prawie kaleka, nie zdatny do szumnych towarzystw, zdziczały po trochu, mogę powiedzieć, że nie mam przyszłości.
— O! cóż to mi znowu prawisz? A żenić się nie myślisz?
— Gdybym znał drugą Cesię, kto wie? — odpowiedziałem żartem prawie.
— A czemużbyś nie chciał pierwszej? — rzekł stary — hę?
Sam nie wiedziałem co odpowiedzieć.
— Toć to stary projekt przecie.
— Byliśmy w lepszym bycie.
— O! porzuć-że waść! albo to ona nie ma za dwoje?
Podkomorzy wyciągnął ku mnie ręce, wszystko się w kilku słowach skończyło.
— Ale Cesia — rzekłem opamiętywając się nagle — ona nie zechce!
Weszła jakby na zawołanie w tej chwili.
— Mościa panno, nowy pretendent! — rzekł podkomorzy.
— A! któż taki?
— Ba! zgadnij?
— Hrabia przyjechał?
— Nie, ktoś inny.
Spojrzała na mnie, zmięszała się, odgadła.
— A taki osobliwszy, że go sam musiałem ośmielić i zapewnić, iż mu nie dasz odkosza. No! cóż u licha! kończcie bo sami! — zawołał głośniej.
Nie mogę opisać końca tej sceny. Dobra Cesia podała mi rękę i pocałowała ojca w kolana, a on nas ze łzami pobłogosławił.
Zaturkotało przed gankiem. Gość wcale nie w porę nadjechał. Poznaliśmy, że to był od tak dawna zapowiedziany hrabia, z wiodącym go krewnym prezydentem D... Cesia uciekła ubierać się, my oczekiwaliśmy. Podkomorzy zatarł tylko włosów i pokręcił wąsa.
Olbrzymiej postaci wtoczył się prezydent naprzód, barczysty, otyły, z rumianą twarzą, włosem krótko ostrzyżonym, orderami na piersiach i kapelusz w ręku. Znać było na pierwsze wejrzenie człowieka, co sobie nikomu po nosie jeździć nie dał, ale za to wszystkim po nosach jeździć miał ochotę; przekonanego o swej potędze, znaczeniu, ważności. Trzy klucze dziedziczne, znaczne dobra po żonie, niezmierne kapitały, nadawały mu ten ton, który przybierają ludzie wierzący we wszechwładność grosza. Spojrzał z góry i wargę dolną pogardliwie uniósł. Za nim jakby antyteza umyślnie dobrana, cieniuchny, wyfryzowany, ubrany jak lalka, świeży gdyby z pudełka, z uśmiechem wyuczonym, z plecami już do ukłonu wpół usposobionemi, wsunął się hrabia. Słyszał on gdzieś, że wielcy panowie powinni być bardzo a bardzo grzeczni; a że miał być panem, był aż do przesady grzecznym.
— Kochanego podkomorzego! — wykrzyknął głosem tubalnym prezydent. — Jakże zdrowie? Mam honor prezentować mego przyjaciela hrabiego O...
— Darujcie, wybaczcie, że nie wstaję na powitanie tak zacnych i miłych gości, ale ta przeklęta podagra nie puszcza. Nie umiem wyrazić mojej radości, wdzięczności. Raczcież siadać.
Tu mnie gościom przedstawił, jako bliskiego krewnego. Prezydent kiwnął głową. Hrabia podał mi rękę do angielskiego przywitania, poczem usiedli: pierwszy na kanapie, drugi na rożku krzesła.
Tylko co się poczęła, a raczej poczynać miała rozmowa, gdy Wrzosek z nachmurzoną miną, rękoma w kieszeniach i postacią, jaką spotykając się z obcymi zwykł przybierać, wtoczył się do pokoju. Zaprezentowanemu znowu, prezydent nie raczył podać ręki. Oczywiście wziął go za rezydenta domowego.
Byliśmy wszyscy jak na szpilkach; jeden tylko podkomorzy całkiem swobodny i pan siebie. Prezes rozpowiadał nowiny gubernjalnego miasta, hrabia treść gazet zagranicznych (bo go widać uprzedzono o politykomanji przyszłego teścia). Wrzosek siedział cicho i czmychał ze złego humoru, ja milczałem także.
Gospodarz sadził się na nadzwyczajne grzeczności dla przybyłych; widać było na ich twarzach wstępującą nadzieję. Prezes dawał wyraźnie znaki hrabiemu, jakby mówił:
— A co? alboż nie prawda? nie takżem obiecywał?
Przyszło do oświadczeń, uścisków i rozczulenia staropolskiego.
— Wina! — zawołał podkomorzy. — Niechże wypiję zdrowie szanownych gości moich!
Wrzosek, który, jak widać, nie wiedział o tem co między nami zaszło, a nie pojmował wielkiej radości i uniesień podkomorzego, tłumacząc je sobie całkiem inaczej, wparł ręce w boki, usta zaciął i bił nogą o nogę, poglądając na kutasy od butów.
Podano tacę i wiwatowe kielichy.
— Zdrowie prezesa!
Pijemy wszyscy.
— Zdrowie hrabiego!
Pijemy znowu. Wrzosek niechętnie i wzruszając ramionami.
— A teraz — dodał podkomorzy — pozwolicie mi panowie wypić przyszłego zięcia mego.
Prezes chciał myśleć, że to jakaś przedwczesna aluzja, hrabia zarumienił się nad niestosownością wykrzykniku, Wrzosek spojrzał surowo w oczy staremu.
— Nie ma godziny, jakem zapewnił szczęście mojej córki. A zatem Juljusza i Cesi, błogosław im Boże!
Błyskawicą zmieniły się wszystkie twarze. Prezes osłupiał, hrabia uśmiechał się wymuszenie i spieszył do kieliszka przez grzeczność, Wrzosek porwał się z kanapy z wykrzykiem.
Goście mieli jeszcze tyle panowania nad sobą, że udawali wesołość wcale znośnie. Ale nie długo zabawiwszy odjechali.
Biegłem do Cesi, którą zastałem w ganku, samę jedną, zamyśloną.
— Wytłumacz mi proszę jedno — spytałem wręcz — o kim to mówiłaś wówczas, gdyś mi się przyznała, że kochasz od dawna?
Spojrzała i nie odpowiedziała, ale podała mi rękę i ścisnęła moją. A po chwilce milczenia:
— Mój Julku — rzekła — mógłżeś nie wiedzieć, nie poznać, żem była twoją, nawet wówczas gdy ty o mnie myśleć nie mogłeś? żem powiedziała sobie od dawna, jego żoną lub niczyją? ale ty mnie nie kochałeś i nie kochasz.
— Cesiu! godziż się tak mówić?
— Ty jeszcze kochasz Marję?
Zamilkłem.
— Żadnej kobiety na świecie więcej nie kocham nad ciebie, więcej nie szacuję. Skłamaćbym nie potrafił; a obiecałaś mi wierzyć, przypominasz sobie?
— Pamiętam. O! chcę wierzyć, wierzę! Pójdę się pomodlę! Jestem tak szczęśliwa. — I zakrywając twarz uciekła.
Podkomorzy z Wrzoskiem tymczasem, opisując sobie wzajemnie całą scenę poprzedzającą, śmieli się do rozpuku; aż krajczyna mimo głuchoty, posłyszawszy śmiechy, poszła się dowiedzieć o ich przyczynie. Z trudnością potrafiliśmy jej wytłumaczyć o co chodziło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.