Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/22 Kwietnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

22. Kwietnia.

Dziennik mój będzie ciągle powtarzaniem jednej pieśni; bo dziś gra mi w duszy toż co wczoraj i leje się mimowolnie na papier.
Jakże na świecie pięknie, wesoło, radośnie; jak śliczny, różowy twój świat o Boże! Biedni, co go nie widzą, albo nań patrzeć nie umieją, albo rozumieć go nie chcą! Jak tu pojąć smutek, zwątpienie w obliczu takiego cudownego świata, tylu rozkoszy, któremi jak różami stwórca usypał nam drogę. Gdzie się obejrzysz, wszystko ci się śmieje, piękne, zachwycające, rozkoszne. Młodość to kwiat życia, jesień to owoc dojrzały, starość to cudna pamiątka, przed którą klęknąć potrzeba, by ją czcić jak relikwję.
Młodzież tak dobra, serdeczna; starzy tacy poczciwi, tak kochający, poważni i szacunku godni; natura tak tajemniczo piękna, tak co dzień inna a zawsze równie zadziwiająca! Tajemnice, cuda, wdzięki, rozkosze, wszystko rozsypane po świecie, by uszczęśliwić człowieka. A życie tak krótkie! Gdybym miał życia dziesięcioro, małoby mi ich było jeszcze. Jak pojąć samobójstwo? Cóż to cierpienie? Walka z niem, to uroczysty bój; możnaż od niego uciekać? Godziż się rzucić po tchórzowsku pobojowisko, nie czekając końca?... Żaden myślący człowiek nie skrócił sobie życia, krom w szale pomięszania; żaden pragnący uczyć się i badać, dla marnego bolu nie przeniósł zasłonionej przyszłości nad to, co mu dane.
A są przecież ludzie, którym na świecie nie dobrze! Nie dobrze, gdy ich otacza wiosna, młodzież, nadzieje i pola niezmierzone dla doświadczeń, badania, nauki... Biedny to czasem ten człowiek; zresztą trzeba mu wiele wybaczyć. Wszystko się psuje i mieni; woda w naczyniu stojąc zatęchnie, chleb pleśnieje, kwiat więdnie, a człowiek miałby na starość trochę się nie napsuć, nie zatęchnąć? Trudno... Grunt jego serca poczciwy, ale ciało schorzałe gniecie mu duszę: w miarę jak mniej widzi i pojmuje świat i siebie, smutno mu jakoś na sercu! wybaczmy! kto wie, co będzie i z nami...
Kiedy to czytać będziesz, kochana mateczko, domyślisz się, że pisząc o starych, nieraz miałem na myśli szanownego naszego, ale niemniej niepojętego dla mnie, pana Wrzoska; i przyjdzie ci na myśl zapewne ten nasz kochany oryginał. Przypomnisz sobie jego maleńką, chudą figurkę, bladą i suchą twarz z uśmiechem tak lubym, choć litościwie... szyderskim; i grubą trzcinę, którą się podpiera, i palone buty, w których chodzi, na przekór modzie, i nieznoszone owe szaraczkowe suknie od powszednia i święta. W mieście zowią go szarakiem, jak zająca, i znają dobrze, zwłaszcza ubodzy, których nietylko po swojemu buruje, wspiera, ale się niemi szczerze zajmuje.
Znając najlepsze serce Wrzoska, poleciłaś mnie jemu; widuję też go często, co dzień prawie, zajmuje się mną jak dzieckiem własnem; ale się z nim zgodzić nie możemy. Stary pan Tadeusz nasz zimny jest, lub przynajmniej udaje zimnego, ja... płomieniem i ogniem. Syczym też ile razy się spotkamy. Nie bój się jednak matuniu, nigdy się nie pokłócim doprawdy. Na próbkę dam ci naszą dzisiejszą rozmowę poranną.
Wiesz jak nasz pan Tadeusz zwykle wchodzi, gdyby się był uczył z komedji le Bourru bienfaisant, nie umiałby lepiej udawać srogo zgniewanego, poburzonego, rozdąsanego; laska na ramieniu, kapelusz na oczach, wzrok obwisły brwiami i spuszczony w dół, usta jakby nabrzmiałe.... Otwiera drzwi i już burczy, gderze za rzecz każdą, wszystko mu się niepodoba... Tak właśnie wszedł dzisiaj rano i zastał mnie nad książką, na kanapie z podwinionemi nogami, w postawie zdeterminowanego na próżnowanie człowieka. Trzeba wiedzieć, że mi żadna moja lekcja nie przypadała z rana: mogłem więc sumiennie przedumać ranek nad książką.
— Nie ubrany waść! nie ubrany! wyleguje się dotąd! — zawołał we drzwiach. — Złapałem waści na uczynku... Matka tam myśli, że schniesz nad lekcjami, aby z drogiego czasu korzystać, a tu jegomość probuje sił na słodkiem far niente.
Uśmiechnąłem się na to.
— Śmiej się waść, śmiej — rzekł siadając na krzesełku naprzeciw mnie — a ja do matuni napiszę.
— Dobry mój przyjacielu — odezwałem się — cóż tak bardzo przewiniłem? Lekcji dziś nie mam zrana, wczoraj do późna przechadzałem się.
— Otóż to! — rzekł — otóż to! Źle żem się przechadzał! — I pogroził mi palcem.
— Dla czego?
— Bo przechadzka jest to tylko inny sposób próżnowania.
— A! mój drogi przyjacielu, chciałżebyś bym jak mól zaszył się w książce, gdy mnie serce ciągnie patrzeć na cuda stworzenia i oddychać wiosną.
Wzruszył ramionami i mrugnął nosem jak ma zwyczaj, gdy co nie pomyśli posłyszy.
— Do djabła, mości panie, nie wyjeżdżajże mi z cudami stworzenia i powietrzem wiosennem, boś mię niemi już i tak przekarmił, a wiesz, że natury cierpieć nie mogę.
— Kochany panie Tadeuszu — odpowiedziałem łagodnie — wszakżem cię raz złapał płaczącego nad...
— Otóż jest! — zakrzyczał — wyjeżdża ze swojem. Gdzie? kiedy? Nie mogłeś mnie waść widzieć, nie widziałeś, nieprawda! Jeśliś mnie widział płaczącego (co być nie może, bo nigdy nie płaczę)... to zkąd wiesz nad czem? Łzy płyną ze środka nas, nie z tego co nas otacza.
— Różnie to bywa.
— Nieprawda! nieprawda!... Wróćmy do waćpana. To nie dość że próżnujesz, ale gdzie waści prowadzą przechadzki? hę?
— Nie mam tajemnic, powiem.
— Wczoraj? naprzykład.
— Byłem w Sapieżyńskim ogrodzie.
— Dobrze! ślicznie! i po nocy wracałem sam jeden, po chłodzie, wyśmienicie, mogłem fluksji dostać!
Rozśmiałem się w głos.
— A było i coś groźniejszego od fluksji — dodał grożąc palcem znowu — przyznaj się.
— Cóż takiego? cóż takiego?
— Patrzcie! udaje że nie wie! Gra ze mną komedję! Ha! Z kim to się siedziało... rozmawiało... wzdychało?
Przynajmniej nie powiesz, że kłamię i taję się. Siedziałem przy nieznajomej kobiecie, przemówiliśmy do siebie słów kilka.
— Słów kilka, a gadali z sobą po cichu pół godziny! Z nieznajomą! — I potrząsł głową niedowierzając.
— Jak matkę kocham, z nieznajomą — powtórzyłem. Spojrzał mi w oczy.
— Znajoma, nieznajoma — rzekł — a nie życzę ci się ani spotykać z nią, ani bardzo do niej przybliżać.
— Kochany przyjacielu, zastraszasz mnie doprawdy? Znasz więc tę kobietę? Na Boga, powiedz-że mi.
— Hola! hola — zrywając się z krzesła odburknął — nic ci nie powiem, dalipan nic ci nie powiem! Łaska Pana Boga, że jej nie znasz! A musisz mi jeszcze dać słowo honoru, że się starać nie będziesz nawet zbliżyć do niej... Inaczej do matki napiszę, a wiesz, że jak ją nastraszę to się zmartwi.
— Tego nie uczynisz.
— Waść mnie nie znasz! — zawołał perząc się — napiszę, do kroćset, napiszę... jeśli mi nie dasz słowa.
— Tego ani wymagaj nawet!
— Otóż jest! Jasny dowód, toś zaszłapał! zaszłapał!
Chwilkę chodził po pokoju, wywijając laską na wszystkie strony.
— Napróżno młodym gadać, wara od ognia! napróżno! Nie uwierzy aż się sparzy, a czasem na całe życie opali... Ja wiem co to się w waścinem sercu kołacze... kobiety anioły, miłość i t. d. Tere fere mości panie... Waćpan tak znasz kobiety, jak astronomowie księżyc; gotowi mapę jego odrysować, a spytaj ich, czy ma atmosferę czy nie?... bę? ani prztyk! Waćpanu się kobiety świecą gdyby próchno w nocy, co na djamenty wygląda, a po dniu... zgnilizna! Zobaczysz! doświadczysz!
— Mój drogi kochany panie — przerwałem — za cóż tak gorzkie zdanie o ludziach, o droższej i piękniejszej, o szlachetniejszej połowie ludzkości!
— Droższej, piękniejszej, szlachetniejszej połowie! Ha! ha! wyśmienity! Cała ta połowa szeląga nie warta...
— A druga?
— Mniej jeszcze.
— Przestraszasz mnie! zmiłuj się, toż to nieodwołane twe zdanie o ludzkości?
— Nieodwołane.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Niech mnie Bóg broni! — I ramionami ruszył. — A mnie to na co?
— Dla czegoż zajmujesz się naprzykład mną, matką moją?
— Tak sobie... co waści do tego. A że i was nie kocham, to nie. Kto wierzy w ludzi i kocha ich, zginiony! Dlatego z góry widzę, żeś przepadł, mój drogi. Połowę życia będziesz się marnie spodziewał, drugą połowę na zawiedzione nadzieje kawęczał.
Tu spostrzegłszy mój uśmiech, odskoczył.
— Nie wierzy! nie wierzy! Tak jak wszyscy! słowo w słowo! Giń-że sobie kiedy chcesz i gęby już nie otworzę. — To mówiąc, zamknął drzwi silnie za sobą, odemknął je potem równie szybko i dodał uchodząc:
— A chodząc wieczorami, przynajmniej gardło zawiązuj i kładź kalosze.
Nadto jestem przywykły do gderania poczciwego starego, by na mnie rozmowa ta uczynić miała wrażenie; to tylko z niej zauważałem, że zna tę kobietę i za niebezpieczną ją uważa. Ma więc niedobrą sławę. Biedna, jakże mi jej żal, co ona przecierpieć musiała!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.