Pan Grubopłaski/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Grubopłaski |
Pochodzenie | Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1877 |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na grobli wiodącéj do Kałużewa, miasteczka, którego napróżno szukać będziecie na kartach geograficznych Europy, widziano pewnego lipcowego poranku bryczkę zaprzężoną w trzy wychudzone koniska — powoził izraelita z brodą barwy ognistéj — a na siedzeniu kiwał się młody człowiek w płóciennym pudermantlu i kapeluszu o szerokich skrzydłach.
Człowiek ten puścił wodze myślom i jakkolwiek wzrok jego błądził po malowniczych okolicach, po żółtem zbożu, i modrych falach Wieprza, jednak on nie widział tych zachwycających piękności, gdyż prowadził sam z sobą rozmowę jakąś cichą, w któréj od czasu do czasu wzdychał, liczył coś, to znowuż wspominał o nieboszczce ciotce, o kapitałach na lokacyi, i o wielu innych rzeczach o których zwykle myślą szczęśliwi śmiertelnicy, udający się po odbiór sukcessyi.
Nieubłagana śmierć, zabierając z tego świata tak zwane „ciepłe ciotki,“ i „starych stryjów bezdzietnych‟ wynagradza te nieodżałowane nieraz straty, wypłacając synowcom i siostrzeńcom indemnizacyę w listach zastawnych, likwidacyjnych, oraz innych papierach procentowych. Jest to ze strony śmierci bardzo pięknie, i nikt z sukcesorów źle o niéj nie mówi...
Owszem, czuje nawet pewien szacunek dla téj bogini zniszczenia, i wdzięcznym jest lekarzom i aptekarzom za to, iż za umiarkowane wynagrodzenie dopomogli pacjentce w wyjeździe do lepszego świata... Nie inaczéj zapewne sądził i pan Antoni, bohater naszego opowiadania, jadący obecnie do Kałużewa po odbiór majątku pozostałego po ukochanéj cioci Weronice zgasłéj w sześćdziesiątéj czwartéj wiośnie dziewictwa swego.
Ciocia Weronika osiadła w Kałużewie i w wynajętéj stancyi pędziła żywot na odmawianiu godzinek, obcinaniu kuponów i obmawianiu ludzi; kapitały po części rozlokowała na hypotekach u okolicznéj szlachty, tak że szczęśliwemu spadkobiercy wypadło posiedziéć w Kałużewie kilka tygodni, aby wszystkie te interesa finansowe uregulować...
Oto przyczyna, dla któréj młody człowiek w płóciennym pudermantlu wjeżdżał w rogatki miasta Kałużewa otoczony gromadą faktorów ofiarujących mu swoje usługi.
Powiadają że za trzy liry, włoski cicerone pokaże wszystkie osobliwości Neapolu lub Florencyi, ciceronowie Kałużewa czynili to daleko taniéj, bo za marne pięć kopiejek odkryć byli gotowi wszystkie tajemnice swego rodzinnego grodu.
Szmul furman stanął przed szopą, na któréj było napisane „Zajazd,“ żydzi pochwycili walizki i z wielkim krzykiem i gwałtem otworzyli drzwi izdebki, z któréj wydobywało się powietrze nie tyle miłe, ile niezdrowe i zepsute. Zapewne od tego to powietrza zbutwiały portrety Napoleona I i rabina z Kozienic zawieszone w onéj ciupce...
— Co Jaśnie Wielmożny pan każe, pytali faktorzy, a ponieważ procederzyści owi stanowią trzecią część męzkiéj ludności miasta, przeto można sobie wyobrazić, że ich tam nie było zbyt mało...
— Naprzód idźcie sobie do djabła, rzekł pan Antoni, — z jednym tylko chcę mówić.
Po krótkiéj, lecz głośnéj naradzie, jeden żydek podjął się eksploatować przybysza przyrzekając innym 2% od czystych zysków, jakie z niego wyciągnie. Gdy umowa została zawartą, żydzi zniknęli w zaułkach miasteczka, a przy drzwiach został tylko Jankiel i powtórzył pytanie.
— Co jaśnie pan rozkaże?
— Czy dostanie tu co jeść?
— Za co nie — wszystkiego dostanie.
— No cóż jest?
— Śledzie jest...
— A mięso jest?
— Jest herbata...
— Lecz do jedzenia co...
— Śledzie jest...
— I więcéj nic.
— Wszystko jest, sardynki jest...
— Niech was licho porwie! przynieś mi herbaty.
Po chwili na brudnym stole, szumiał brudny samowar, ozdobiony brudnym imbrykiem, a młoda piękność mająca na głowie więcéj pierzy niż włosów (co ją czyniło podobną do wrony) przyniosła bułki i pudełko sardynek.
— Słuchaj no, rzekł pan Antoni do Jankla, ja potrzebuję mieszkania...
— To może wielmożny pan tutaj na kwatermistrza przyjechał...
— Na co przyjechałem, to moja rzecz, dasz mi natychmiast porządne dwa pokoje umeblowane, potrzebuję ich na cztery tygodnie...
Żyd się poskrobał w głowę i wyszedł... za dziesięć minut otworzył drzwi, i głosem tryumfującym oznajmił:
— Nu, jest śliczne dwa stancye — pójdziemy do pani Fichtenbaum, to państwo sobie obejrzą i zgodzą...
— Któż jest to pani Fichtenbaum?..
— Jakto? kto jest pani Fichtenbaum? to obywatelka, ma trzy domy, handluje ze zbożem i z drzewem, jéj mąż co lato siedzi w Gdańsku, pan nie zna?
I spojrzał na pana Antoniego wzrokiem tak zdziwionym i litości pełnym, jakby mu chciał powiedzieć...
— Jakież z ciebie cielę, kiedy nawet jéj nie znasz... jéj... pani Racheli Fichtenbaum:
— Idźmy więc do téj pani.
I poszli. — Przed oczami pana Antoniego, zarysował się dość schludny domeczek, a niebieskie rolety, oraz białe firanki w oknach świadczyły wymownie, że wyobrażenie o komforcie doszło już nawet do prowincyonalnych zaułków, i że pani Fichtenbaum należy do apostołów postępu na partykularzu...
Na ganku dowiedział się od czarnookiéj, czarnobrewéj i czarnowłoséj służącéj, że pani oczekuje w ogrodzie i tam o wszystkiem pomówi.
Oczom naszego bohatera przedstawił się dziwny i oryginalny zarazem widok...
Na górze poduszek i piernatów przykrytéj pysznym tureckim dywanem, z głową wspartą na poduszkach koronkami strojnych, spoczywała pod cieniem klonu, niewiasta olbrzymiéj tuszy. Z pod muślinów, któremi była przykrytą, wychylała się głowa ozdobiona siedmioma podbródkami, głowa świadcząca, że jéj właścicielka istotnie piękną kiedyś być musiała, ramię i ręka przedziwnéj białości i pąsowy pantofelek sukienny koloru krwi...
Była to sama pani Fichtenbaum, która dla zbytniego gorąca używała sobie takiéj siesty w rozkosznym cieniu małego ogródka...
Pan Antoni skłonił się przed tą damą, i w myśli przyrównał ją do góry Montblanc przewróconéj na bok. Nawiasem powiedziawszy, było to porównanie bardzo trafne.
— Sądzę, rzekł, że wybrałem się nie w porę i że przybycie moje przerywa pani spoczynek a przytem uważam, że pani jest cokolwiek cierpiącą...
— Niech Pan Bóg broni, odpowiedziała pani Rachela, co prawda byłam słaba bardzo na serce, ale kochany nasz konsyljarz ordynował mi wody moralne, kosztowało mnie to pięćset czterdzieści cztery ruble, lecz dwóchmiesięczny pobyt w Karlsbad przywrócił mi nadwątlone siły...
— Widząc panią leżącą, sądziłem...
— Ah panie, niech pan nie myśli, że dlatego leżę, żem słaba, owszem, jeżeli każę sobie słać tutaj pod drzewem, to mi w zupełności nie przeszkadza w załatwieniu interesów domowych i handlowych, uciekam tylko przed nieznośnym upałem, który mnie bardzo męczy, dla tego, że jak pan widzi, kiedyś byłam bardzo szczupła, a dziś może za bardzo dobrze wyglądam.
Po wysłuchaniu tego objaśnienia, przystąpiono do interesu. Pan Antoni objaśnił cel swego przybycia, czem bardzo wiele zjednał sobie ze strony pani Fichtenbaum szacunku, poczem obejrzał dwa bardzo przyzwoite pokoiki i zainstalował się w nich jako czasowy mieszkaniec miasta Kałużewa...
— Niech pan przychodzi do mnie zawsze przed południem — znam tutaj całą okolicę i o wierzycielach pańskiéj ciotki mogę panu jak najlepszych udzielić wskazówek — po obiedzie zaś nigdy w domu nie bywam.
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać.
— Chłodzę się w kąpieli, odrzekła.., stawiają mi w Wieprzu duży fotel, na którym siadam, roztwarty parasol chłodzi mnie od słońca, ażeby zaś nie oziębiać nadto organizmu, piję przez ten czas herbatę...
Wieczorem tego dnia, pan Antoni przechadzając się nad brzegami Wieprza, ujrzał nad modrą falą wody olbrzymi czerwony parasol, a nad brzegiem pyzatą służącą, która z całéj siły rozdmuchiwała samowar.
Domyślił się, że to pani Fichtenbaum radzi sobie podczas upału i wytłumaczył sobie jednocześnie przyczynę chwilowego wezbrania rzeki.