Pan Grubopłaski/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan Grubopłaski
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1877
Data wyd. 1877
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAN GRUBOPŁASKI,
PRZEZ
KLEMENSA JUNOSZĘ.





I.
Jak pani Rachela Fichtenbaum radziła sobie podczas upałów i po co pan Antoni Grubopłaski przyjechał do miasta Kałużewa.

Na grobli wiodącéj do Kałużewa, miasteczka, którego napróżno szukać będziecie na kartach geograficznych Europy, widziano pewnego lipcowego poranku bryczkę zaprzężoną w trzy wychudzone koniska — powoził izraelita z brodą barwy ognistéj — a na siedzeniu kiwał się młody człowiek w płóciennym pudermantlu i kapeluszu o szerokich skrzydłach.
Człowiek ten puścił wodze myślom i jakkolwiek wzrok jego błądził po malowniczych okolicach, po żółtem zbożu, i modrych falach Wieprza, jednak on nie widział tych zachwycających piękności, gdyż prowadził sam z sobą rozmowę jakąś cichą, w któréj od czasu do czasu wzdychał, liczył coś, to znowuż wspominał o nieboszczce ciotce, o kapitałach na lokacyi, i o wielu innych rzeczach o których zwykle myślą szczęśliwi śmiertelnicy, udający się po odbiór sukcessyi.
Nieubłagana śmierć, zabierając z tego świata tak zwane „ciepłe ciotki,“ i „starych stryjów bezdzietnych‟ wynagradza te nieodżałowane nieraz straty, wypłacając synowcom i siostrzeńcom indemnizacyę w listach zastawnych, likwidacyjnych, oraz innych papierach procentowych. Jest to ze strony śmierci bardzo pięknie, i nikt z sukcesorów źle o niéj nie mówi...
Owszem, czuje nawet pewien szacunek dla téj bogini zniszczenia, i wdzięcznym jest lekarzom i aptekarzom za to, iż za umiarkowane wynagrodzenie dopomogli pacjentce w wyjeździe do lepszego świata... Nie inaczéj zapewne sądził i pan Antoni, bohater naszego opowiadania, jadący obecnie do Kałużewa po odbiór majątku pozostałego po ukochanéj cioci Weronice zgasłéj w sześćdziesiątéj czwartéj wiośnie dziewictwa swego.
Ciocia Weronika osiadła w Kałużewie i w wynajętéj stancyi pędziła żywot na odmawianiu godzinek, obcinaniu kuponów i obmawianiu ludzi; kapitały po części rozlokowała na hypotekach u okolicznéj szlachty, tak że szczęśliwemu spadkobiercy wypadło posiedziéć w Kałużewie kilka tygodni, aby wszystkie te interesa finansowe uregulować...
Oto przyczyna, dla któréj młody człowiek w płóciennym pudermantlu wjeżdżał w rogatki miasta Kałużewa otoczony gromadą faktorów ofiarujących mu swoje usługi.
Powiadają że za trzy liry, włoski cicerone pokaże wszystkie osobliwości Neapolu lub Florencyi, ciceronowie Kałużewa czynili to daleko taniéj, bo za marne pięć kopiejek odkryć byli gotowi wszystkie tajemnice swego rodzinnego grodu.

Szmul furman stanął przed szopą, na któréj było napisane „Zajazd,“ żydzi pochwycili walizki i z wielkim krzykiem i gwałtem otworzyli drzwi izdebki, z któréj wydobywało się powietrze nie tyle miłe, ile niezdrowe i zepsute. Zapewne od tego to powietrza zbutwiały portrety Napoleona I i rabina z Kozienic zawieszone w onéj ciupce...
— Co Jaśnie Wielmożny pan każe, pytali faktorzy, a ponieważ procederzyści owi stanowią trzecią część męzkiéj ludności miasta, przeto można sobie wyobrazić, że ich tam nie było zbyt mało...
— Naprzód idźcie sobie do djabła, rzekł pan Antoni, — z jednym tylko chcę mówić.
Po krótkiéj, lecz głośnéj naradzie, jeden żydek podjął się eksploatować przybysza przyrzekając innym 2% od czystych zysków, jakie z niego wyciągnie. Gdy umowa została zawartą, żydzi zniknęli w zaułkach miasteczka, a przy drzwiach został tylko Jankiel i powtórzył pytanie.
— Co jaśnie pan rozkaże?
— Czy dostanie tu co jeść?
— Za co nie — wszystkiego dostanie.
— No cóż jest?
— Śledzie jest...
— A mięso jest?
— Jest herbata...
— Lecz do jedzenia co...
— Śledzie jest...
— I więcéj nic.
— Wszystko jest, sardynki jest...
— Niech was licho porwie! przynieś mi herbaty.
Po chwili na brudnym stole, szumiał brudny samowar, ozdobiony brudnym imbrykiem, a młoda piękność mająca na głowie więcéj pierzy niż włosów (co ją czyniło podobną do wrony) przyniosła bułki i pudełko sardynek.
— Słuchaj no, rzekł pan Antoni do Jankla, ja potrzebuję mieszkania...
— To może wielmożny pan tutaj na kwatermistrza przyjechał...
— Na co przyjechałem, to moja rzecz, dasz mi natychmiast porządne dwa pokoje umeblowane, potrzebuję ich na cztery tygodnie...
Żyd się poskrobał w głowę i wyszedł... za dziesięć minut otworzył drzwi, i głosem tryumfującym oznajmił:
— Nu, jest śliczne dwa stancye — pójdziemy do pani Fichtenbaum, to państwo sobie obejrzą i zgodzą...
— Któż jest to pani Fichtenbaum?..
— Jakto? kto jest pani Fichtenbaum? to obywatelka, ma trzy domy, handluje ze zbożem i z drzewem, jéj mąż co lato siedzi w Gdańsku, pan nie zna?
I spojrzał na pana Antoniego wzrokiem tak zdziwionym i litości pełnym, jakby mu chciał powiedzieć...
— Jakież z ciebie cielę, kiedy nawet jéj nie znasz... jéj... pani Racheli Fichtenbaum:
— Idźmy więc do téj pani.
I poszli. — Przed oczami pana Antoniego, zarysował się dość schludny domeczek, a niebieskie rolety, oraz białe firanki w oknach świadczyły wymownie, że wyobrażenie o komforcie doszło już nawet do prowincyonalnych zaułków, i że pani Fichtenbaum należy do apostołów postępu na partykularzu...
Na ganku dowiedział się od czarnookiéj, czarnobrewéj i czarnowłoséj służącéj, że pani oczekuje w ogrodzie i tam o wszystkiem pomówi.
Oczom naszego bohatera przedstawił się dziwny i oryginalny zarazem widok...
Na górze poduszek i piernatów przykrytéj pysznym tureckim dywanem, z głową wspartą na poduszkach koronkami strojnych, spoczywała pod cieniem klonu, niewiasta olbrzymiéj tuszy. Z pod muślinów, któremi była przykrytą, wychylała się głowa ozdobiona siedmioma podbródkami, głowa świadcząca, że jéj właścicielka istotnie piękną kiedyś być musiała, ramię i ręka przedziwnéj białości i pąsowy pantofelek sukienny koloru krwi...

Była to sama pani Fichtenbaum, która dla zbytniego gorąca używała sobie takiéj siesty w rozkosznym cieniu małego ogródka...
Pan Antoni skłonił się przed tą damą, i w myśli przyrównał ją do góry Montblanc przewróconéj na bok. Nawiasem powiedziawszy, było to porównanie bardzo trafne.
— Sądzę, rzekł, że wybrałem się nie w porę i że przybycie moje przerywa pani spoczynek a przytem uważam, że pani jest cokolwiek cierpiącą...
— Niech Pan Bóg broni, odpowiedziała pani Rachela, co prawda byłam słaba bardzo na serce, ale kochany nasz konsyljarz ordynował mi wody moralne, kosztowało mnie to pięćset czterdzieści cztery ruble, lecz dwóchmiesięczny pobyt w Karlsbad przywrócił mi nadwątlone siły...
— Widząc panią leżącą, sądziłem...
— Ah panie, niech pan nie myśli, że dlatego leżę, żem słaba, owszem, jeżeli każę sobie słać tutaj pod drzewem, to mi w zupełności nie przeszkadza w załatwieniu interesów domowych i handlowych, uciekam tylko przed nieznośnym upałem, który mnie bardzo męczy, dla tego, że jak pan widzi, kiedyś byłam bardzo szczupła, a dziś może za bardzo dobrze wyglądam.
Po wysłuchaniu tego objaśnienia, przystąpiono do interesu. Pan Antoni objaśnił cel swego przybycia, czem bardzo wiele zjednał sobie ze strony pani Fichtenbaum szacunku, poczem obejrzał dwa bardzo przyzwoite pokoiki i zainstalował się w nich jako czasowy mieszkaniec miasta Kałużewa...
— Niech pan przychodzi do mnie zawsze przed południem — znam tutaj całą okolicę i o wierzycielach pańskiéj ciotki mogę panu jak najlepszych udzielić wskazówek — po obiedzie zaś nigdy w domu nie bywam.
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać.
— Chłodzę się w kąpieli, odrzekła.., stawiają mi w Wieprzu duży fotel, na którym siadam, roztwarty parasol chłodzi mnie od słońca, ażeby zaś nie oziębiać nadto organizmu, piję przez ten czas herbatę...
Wieczorem tego dnia, pan Antoni przechadzając się nad brzegami Wieprza, ujrzał nad modrą falą wody olbrzymi czerwony parasol, a nad brzegiem pyzatą służącą, która z całéj siły rozdmuchiwała samowar.
Domyślił się, że to pani Fichtenbaum radzi sobie podczas upału i wytłumaczył sobie jednocześnie przyczynę chwilowego wezbrania rzeki.





II.
Fotografia pana Antoniego, oraz traktat o wdowach, wycieczka do Gapiejowa i historya drugiego Mazepy.

Gdybym nie był Klemensem Junoszą, chciałbym być Janem Mieczkowskim albo nawet Karolim i Puschem, przygotowałbym tylko kliszę, wycelował maszynę, krzyknął proszę się nie ruszać! i za pięć minut ujrzelibyście pana Antoniego na szkle, a za tydzień na albuminie w formacie pysznego gabinetowego portretu. Niestety, ponieważ nie jestem żadnym z tych panów, ponieważ nie posiadam maszyny innéj, prócz flaszki atramentu i garści piór stalowych, przeto w inny sposób przystąpić muszę do zdjęcia portretu tego zacnego męża...
Akurat, w téj chwili wybornie pozuje — stając przy oknie rozpatruje dowody po ś. p. cioci Weronisi pozostałe, i w głębokiem zamyśleniu oblicza, o ile śmierć téj szlachetnéj dziewicy wpłynęła na powiększenie jego dochodów...

Jest on blondyn, lecz z tych blondynów jasnych, na których pełnych policzkach, matka przyroda motki lnu posiała, jest średniego wzrostu, elegancko, z przesadą nawet ubrany, i jak na swój wiek (gdyż trzydziestki jeszcze nie dobiega), jest fenomenalnie otyły, oddycha ciężko i zazdrości pani Fichtenbaum, iż wynalazła środki przeciw działaniom zbytecznego upału. Twarz jego składa się z dwóch bladych policzków, drobnych oczu jasnoniebieskich, które ledwie widać, i które mają nieprzezwyciężoną ochotę utonąć w pucołowatéj massie oblicza, oraz z nosa, a raczéj noska opierającego się na rzadkich, jak promienie słoneczne jasnych, wąsach...
Owoż i portret, na którego skreślenie wyszło mi aż za cały grosz atramentu.
Czytając dowody po nieodżałowanéj cioci Weronisi pozostałe, pan Antoni przekonał się dokumentnie, iż na dobrach w Gapiejowie, będących własnością pani Melanii Grzmotnickiéj wdowy, zahypotekowaną jest sumka dziesięć tysięcy rubli; sumka czysta jak bursztyn, na pierwszym numerze po towarzystwie. Prawdopodobnie pani Melanja nie stała źle w interesach, skoro sama pani Fichtenbaum zaproponowała bohaterowi naszemu, ażeby sprzedał jéj tę należność za dziewięć tysięcy pięćset rubli...
Pan Antoni jako człowiek oszczędny, ani chciał słuchać o téj propozycyi, a przytem chciał bliżéj poznać panią Grzmotnicką, słyszał bowiem, iż jest młoda, przystojna, i że chętnie oddałaby trzy swoje najdroższe skarby, temu, ktoby je zdobyć zechciał.
Jak się szanowny czytelnik łatwo zapewne domyśli, to skarbami temi były: Gapiejewo, ręka i serce pani Melanii... Był tu więc interes jeżeli nie do odrzucenia, to kwalifikujący się przynajmniéj do zobaczenia — tak sądził pan Antoni i tak też uczynić postanowił.
Nie słuchając rad i przestróg pani Fichtenbaum, siadł na bryczkę, pocztyljon zatrąbił i para bułanych mierzynków w zielonych chomontach, uniosła go ku Gapiejewu — a on sam, pan Antoni, wiózł w sercu tę błogą nadzieję, iż nietylko summę, ale osobę i serce swoje przy Gapiejewie i przy pani Grzmotnickiéj zostawi.
Miał jakieś przeczucie... ale zapomniał o tem że przeczucia częstokroć zawodzą, nie wiedział że nieubłagana ręka przeznaczeń zapisała gdzieś w górze, że słodkobrzmiące imię Racheli Fichtenbaum figurować musi kiedyś w dziale czwartym księgi wieczystéj dóbr Gapiejewa z folwarkiem Gawronki, oraz Michałki...
Pewien starożytny mędrzec powiedział do swego przyjaciela „poetae nascuntur, oratores fiunt,“ a pewien drugi mędrzec powiedział do swego drugiego przyjaciela „Puellae nascuntur, viduae fiunt“. Tak obaj mędrcowie mieli jak najsłuszniejszą racyę — można się bowiem urodzić poetą, tak jak się można urodzić panną, ale krasomówcą i wdową tylko stać się można. Dziewica i poeta, to dwoje dzieci zupełnie do siebie podobnych — oboje marzą przy drgającem świetle lamp niebieskich, oboje czarują się zachwycającym śpiewem słowika i rechotaniem żab na łąkach, oboje wierzą w ludzi, w przyszłość i samych siebie. Dusze ich niewinne jak dwaj pastuszkowie grają na multankach i przeglądają się w źwierciadlanych falach bystrego potoku — oboje mają różowo w oczach... zielono w głowach, i biało w sercach, szczęśliwi!
Orator i wdowa, to ludzie zupełnie innego gatunku, działają na podstawach logiki i doświadczenia, tą logiką i doświadczeniem wojować umieją. Rozstawiają sieci na swoich słuchaczów, lub tych, których życie na ich drodze postawiło i walczą... W walce z krasomówcą doświadczonym, w walce o przekonania upadnie lichy prostaczek chociażby bronił sprawy prawdy i słuszności, tak samo jak w obec młodéj, pięknéj i doświadczonéj wdowy nie ostoi się żadne serce młodzieńcze, chociażby było zalane taką ilością tłuszczu, jak serce pana Antoniego.
A pani Melanja była piękną, piękną była tą południową pięknością, która nie rozgrzewa lecz pali na węgiel odrazu... któréj dość jednego wejrzenia, aby przykuć zwykłego śmiertelnika do tryumfatorskiego rydwanu.
Siedziała przed domem, na ganku śliczniuchnym, zdobnym gałązkami dzikiego wina i obstawionym dokoła cytrynami, pomarańczami i mnóstwem innych kwiatów, co całą zimę w cieplarni, a lato w ogrodzie lub przy ganku pałacu przepędzają, wodziła okiem po równym zielonym gazonie zdobiącym dziedziniec... Pyszny był ten dziedziniec... pyszny gazon, ale pyszniejsze nad wszystko było oko, czarne jak noc, głębokie jak morze, mieniące się naprzemian blaskiem i jakąś jakby powstrzymywaną łezką. W tem oku miałeś piekło i raj, wulkany i pogodne niebo włoskiéj nocy, w tem oku miałeś wszystko, o czem tylko najbardziéj rozigrana wyobraźnia młodzieńcza marzyć mogła.
Była to śliczna kobieta, chociaż już jéj z górą trzydzieści dobiegało wiosen, włosy w pysznych warkoczach i splotach zdobiły jéj alabastrowe czoło, twarz blada świadczyła o burzach wewnętrznych, a na różowych zaciśniętych zwykle usteczkach igrał uśmieszek, w którym widać było jakiś sarkazm i odrobinę złośliwéj ironii...
Była to śliczna kobieta i niech mnie powieszą, jeżeli w setnéj części odmalować zdołałem zachwycającą jéj piękność i powaby...
Trąbka grała coraz głośniéj, bicz świstał coraz silniéj, a bułanki w żwawych podskokach zatoczyły przed ganek dryndulkę z któréj wyskoczył pan Antoni, tak zgrabnie o ile na to tusza jego pozwalała...
— Czy mam zaszczyt mówić z szanowną panią Grzmotnicką, zapytał zginając się do saméj ziemi...
— Tak panie, odrzekła wdowa, mierząc go od stóp do głowy owem krótkiem przelotnem wejrzeniem, którem tak znakomicie posługują się kobiety...
— Jestem Antoni Grubopłaski, herbu moździerz.
— Bardzo mi przyjemnie... takie szlachetne nazwisko...
— Przybyłem w te strony, jako jedyny spadkobierca summ pozostałych po pannie Weronice Kijkiewicz, ukochanéj méj cioci — i dla tego stawiam się dziś przed panią dobrodziejką jako uniżony jéj sługa i wierzyciel...
— O, spodziewam się, że nie będziesz pan srogim i nieubłaganym wierzycielem... że będziesz miał wzgląd nad biedną opuszczoną wdową, samotną, która bez opieki i pomocy prowadzi swoje interesa majątkowe, oraz chroni od ruiny tę biedną wioseczkę... To mówiąc, batystową chusteczkę przyłożyła do oczu, z czem jéj tak było do twarzy, czem tak chwyciła za serce pana Antoniego, iż ten z patetycznym gestem zawołał:
— Pani, nie sądź, że przyjechałem tutaj w celu robienia jéj przykrości, lub też natychmiastowego wypowiedzenia sumy — przeciwnie wierzytelność moja, jeśli to pani dogodniéj, może na dłużéj przy majątku pozostać, co do mnie, gotów jestem zadowolnić się małym procentem i...

— I czem, panie?
— I pozwoleniem, przepędzenia co lata kilku tygodni w tem roskosznem zachwycającem ustroniu...
— Zrobisz mi pan tem niewypowiedzianą przyjemność, przynajmniéj kilka tygodni na rok nie będę tak opuszczoną i samotną... lecz zrzuć pan ze siebie ten urzędowy charakter, bądź pan moim gościem i racz usiąść — panno Anielo, dodała, zwracając się do przechodzącéj przez dziedziniec fertycznéj jakiejś osóbki, kawa!
Przyniesiono malutki stoliczek, istne cacko w swoim rodzaju, a po chwili pan Antoni czuł że jest niewolnikiem zachwycającéj wdówki. Rozmowa płynęła żwawo... ożywiona, o wszystkiem i o niczem, a każdy wyraz młodéj kobiety dawał panu Antoniemu dużo do myślenia...
— Byłbym szczęśliwy, mówił do siebie, gdyby to śliczne stworzenie chciało oddać mi serce...
Zamyślił się głęboko.
— Jeździsz pan konno? zapytała raptem wdówka...
— To jest — tak... dawno już nie miałem w użyciu.
— To znaczy że pan jeździsz — dobrze, obejrzymy gospodarstwo. Zadzwoniła i rzekła do wchodzącego lokaja.
— Każ mi okulbaczyć Myszkę, a dla pana niech Jan osiodła proboszcza...
— Jakto pani — więc ja mam jechać na proboszczu?
— Nie panie, tylko tak moi ludzie nazywają konia, którego przed dwoma dniami kupiłam od naszego księżulka... pozwoli pan... wyjdę się ubrać stosownie.
Za kwadransik oboje wyjeżdżali z dziedzińca, wdowa na ślicznéj klaczy myszatéj w czarnéj amazonce i kapeluszu z piórkiem, a pan Antoni kiwał się na olbrzymim i jak wół spasionym łysym kasztanie z białą nogą...

Jest to niepospolite szczęście jechać sam na sam z zachwycającą kobietą, ale aby, to szczęście w zupełności wyeksploatować, trzeba umieć jeździć — pan Antoni zaś tego nie umiał...
Kasztan poczuwszy, że nieumiejętna ręka nim kieruje, chlusnął kilka szczupaków, skutkiem czego pan Antoni puścił cugle, chwycił się rozpaczliwie za grzywę, a koń niósł go w szalonym pędzie wprost do Kałużewa, przebiegł przed domem pani Fichtenbaum, przeskoczył kilka płotów i nie zatrzymał się aż w stajni u proboszcza, zkąd już na piechotę nasz bohater udał się do domu.





III.
Opodeldok nie jest lekarstwem na serce — filozoficzne uwagi pani Fichtenbaum, oraz sadzawka jako ostatnia woda téj powieści.

Łatwo to jest wyleczyć stłuczone kości, łatwo naprawić zepsuty zegarek, ale zreperować serce, w które wkradł się robak miłości, to trudno — a bardzo trudno, jak cię poważam szanowny czytelniku. Miłość to fatalna choroba, skoro się czepi serca — bądź zdrów — nie ma dla ciebie lekarstwa w żadnym składzie materyałów aptecznych...

Panu Antoniemu nie posłużyła podróż na kasztanie, leżał w łóżku i jęczał boleśnie, a wzdychał tak ciężko, aż się podnosiły rolety niebieskie w apartamentach pani Fichtenbaum. Miejscowy cyrulik, jedyna pomoc medyczna dla całego miasta Kałużewa i zachwycającéj jego okolicy, leczył go wszelkiemi środkami, jakie wskazywała mu nauka i doświadczenie, a nieoszacowana pani Fichtenbaum otaczała swego chorego lokatora najstaranniejszą opieką i prawdziwie macierzyńską troskliwością...
Słabość fizyczna przechodziła stopniowo, ale, któż ukoi cierpienie duszy, kto potrafi zlać balsam pociechy na serce cierpiące i do głębi zranione? Nikt? —
Nieprawda — pociechę tę potrafi zlać ukochana osoba — jedno jéj słowo życzliwe, jeden gest przyjazny, a zdrowie i humor wyśmienity natychmiast powraca...
Poczciwa pani Grzmotnicka, naśmiała się dowoli z przypadku pana Antoniego, ale litość zdjęła jéj serce, i przysłała człowieka aby się dowiedział o jego zdrowiu.

Pan Antoni o mało nie uściskał tego gońca, co mu tak szczęśliwą wieść przyniósł, obsypał go dziesiątkami i kazał oświadczyć, że wieczorem sam przywiezie odpowiedź..
Jakoż natychmiast posłał po konie na pocztę, ku wielkiemu zdumieniu pani Fichtenbaum, która weszła do jego pokoiku i oparłszy łokieć na stole, a brodę na łokciu, z czem jéj było bardzo do twarzy, zaczęła rozmowę mniéj więcéj téj treści.
— Proszę pana, mnie się zdaje, że pan sobie zakochał do pani Grzmotnickiéj...
— Cóż pani widzi w tem złego, droga pani Fichtenbaum?
— Nic złego, tylko widzi pan, to jakoś nie wypada, taki porządny pan jak pan to powinien sobie ożenić z panną i wziąść jeszcze za nią parę kilka tysięcy rubli — tak zaś jak pan chce, to nie interes...
— Nierozumiem pani...
— Pan chce do swojéj godnéj osoby dopłacić jeszcze dziesięć tysięcy rubli, kiedy pan może nic nie dopłacić, dostać pannę z posagiem, a ja za tę sumę co pan ma u pani Grzmotnickiéj dam panu zaraz gotówką dziewięć tysięcy pięćset rubli...

Pan Antoni ani chciał słuchać — pojechał, a kiedy bryczka ruszała już z przed domu, pani Fichtenbaum kłaniała mu się przed okno, wołając — szczęśliwéj podróży panie Antoni, dziewięć tysięcy daję... do widzenia i pięćset..
Pan Antoni zastał w Gapiejowie liczne zebranie gości — obiad był wyśmienity, wina wytworne, towarzystwo bardzo miłe, a nadewszystko gospodyni domu czyniła mu wielki nad innemi młodymi ludźmi preferans... Był w siódmem niebie...
Nad wieczorem, przechadzano się po ogrodzie nad brzegiem sadzawki obszernéj, któréj powierzchnia od brzegów szczególniéj pokryta była zieloną rzęsą i zarosła trzciną...
Pan Antoni prowadził panią Grzmotnickę pod rękę; zdawało mu się, że lada moment znajdzie sposobność wypowiedzenia jéj wszystkich uczuć przepełniających istność jego i serce młodzieńcze. Oczekiwał tylko kiedy goście rozproszą się po cienistych alejach ogrodu i nawet ułożył już sobie w myśli patetyczną mówkę, która odrazu miała zdobyć serduszko czarującéj wdowy...
Lecz to nie było zapisanem w księdze przeznaczeń...
Na sadzawce pływało przy samym brzegu koryto, mokło ono już w wodzie może od lat kilku, a wiatr pędząc je od brzegu do brzegu przypędził przed oczy wesołéj piętnastoletniéj kuzynki panny Melanii, która klaszcząc w rączki, zawołała:

— Ciociu! ciociu pojedziemy czółnem, pan Antoni będzie nas woził...
— Ale moje dziecko, ja nie wiem, czy pan Antoni potrafi...
Duch bohaterski odezwał się w piersiach młodego człowieka.
— Jeżdżę jak retman, rzekł, wychowałem się nad brzegami Wisły, téj ukochanéj matki rzek naszych.
I nie słuchając perswazyi wdowy, porwał drąg jakiś leżący na brzegu, wskoczył w koryto i odepchnął się na wodę...
Jechał szczęśliwie cztery sążnie... na piątym koryto zaczęło się chwiać, damy wydały okrzyk przerażenia i na zielonéj powierzchni zapleśniałéj sadzawki ujrzały tylko przewrócone koryto i pływający kapelusz pana Antoniego.
Sadzawka miała kilka sążni głębokości...
Widzowie téj dramatycznéj sceny wstrzymywali oddech, ktoś z mężczyzn pobiegł po ludzi...
W tem... jak olbrzymi melon z pod trawy wydobyła się na powierzchnią jasna głowa naszego bohatera, który miał pełne usta błota, pełną brodę trawy, trzciny i zielonéj pleśni.

Z rozpaczliwem wysileniem dopłynął do brzegu, lecz skoro wyszedł z wody, zamiast spółczucia, powitano go wybuchem głośnego śmiechu, który udzielił się całemu towarzystwu i brzmiał rozgłośnem echem po ogrodzie..
Pan Antoni spojrzał na siebie, zmokłe ubranie przylgnęło mu do ciała — sferoidalne kształty jego zarysowały się jak w trykotach, a broda pełna traw zielonych, całéj postaci dodawała komicznego wdzięku.
— O piekło! piekło! ryknął z rozpaczą.... i uciekł bez pożegnania...
Nie potrzebuję podawać, że suma na Gapiejewie przepisaną została na imię pani Fichtenbaum z Kałużewa...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.