<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan Grubopłaski
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1877
Data wyd. 1877
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Fotografia pana Antoniego, oraz traktat o wdowach, wycieczka do Gapiejowa i historya drugiego Mazepy.

Gdybym nie był Klemensem Junoszą, chciałbym być Janem Mieczkowskim albo nawet Karolim i Puschem, przygotowałbym tylko kliszę, wycelował maszynę, krzyknął proszę się nie ruszać! i za pięć minut ujrzelibyście pana Antoniego na szkle, a za tydzień na albuminie w formacie pysznego gabinetowego portretu. Niestety, ponieważ nie jestem żadnym z tych panów, ponieważ nie posiadam maszyny innéj, prócz flaszki atramentu i garści piór stalowych, przeto w inny sposób przystąpić muszę do zdjęcia portretu tego zacnego męża...
Akurat, w téj chwili wybornie pozuje — stając przy oknie rozpatruje dowody po ś. p. cioci Weronisi pozostałe, i w głębokiem zamyśleniu oblicza, o ile śmierć téj szlachetnéj dziewicy wpłynęła na powiększenie jego dochodów...

Jest on blondyn, lecz z tych blondynów jasnych, na których pełnych policzkach, matka przyroda motki lnu posiała, jest średniego wzrostu, elegancko, z przesadą nawet ubrany, i jak na swój wiek (gdyż trzydziestki jeszcze nie dobiega), jest fenomenalnie otyły, oddycha ciężko i zazdrości pani Fichtenbaum, iż wynalazła środki przeciw działaniom zbytecznego upału. Twarz jego składa się z dwóch bladych policzków, drobnych oczu jasnoniebieskich, które ledwie widać, i które mają nieprzezwyciężoną ochotę utonąć w pucołowatéj massie oblicza, oraz z nosa, a raczéj noska opierającego się na rzadkich, jak promienie słoneczne jasnych, wąsach...
Owoż i portret, na którego skreślenie wyszło mi aż za cały grosz atramentu.
Czytając dowody po nieodżałowanéj cioci Weronisi pozostałe, pan Antoni przekonał się dokumentnie, iż na dobrach w Gapiejowie, będących własnością pani Melanii Grzmotnickiéj wdowy, zahypotekowaną jest sumka dziesięć tysięcy rubli; sumka czysta jak bursztyn, na pierwszym numerze po towarzystwie. Prawdopodobnie pani Melanja nie stała źle w interesach, skoro sama pani Fichtenbaum zaproponowała bohaterowi naszemu, ażeby sprzedał jéj tę należność za dziewięć tysięcy pięćset rubli...
Pan Antoni jako człowiek oszczędny, ani chciał słuchać o téj propozycyi, a przytem chciał bliżéj poznać panią Grzmotnicką, słyszał bowiem, iż jest młoda, przystojna, i że chętnie oddałaby trzy swoje najdroższe skarby, temu, ktoby je zdobyć zechciał.
Jak się szanowny czytelnik łatwo zapewne domyśli, to skarbami temi były: Gapiejewo, ręka i serce pani Melanii... Był tu więc interes jeżeli nie do odrzucenia, to kwalifikujący się przynajmniéj do zobaczenia — tak sądził pan Antoni i tak też uczynić postanowił.
Nie słuchając rad i przestróg pani Fichtenbaum, siadł na bryczkę, pocztyljon zatrąbił i para bułanych mierzynków w zielonych chomontach, uniosła go ku Gapiejewu — a on sam, pan Antoni, wiózł w sercu tę błogą nadzieję, iż nietylko summę, ale osobę i serce swoje przy Gapiejewie i przy pani Grzmotnickiéj zostawi.
Miał jakieś przeczucie... ale zapomniał o tem że przeczucia częstokroć zawodzą, nie wiedział że nieubłagana ręka przeznaczeń zapisała gdzieś w górze, że słodkobrzmiące imię Racheli Fichtenbaum figurować musi kiedyś w dziale czwartym księgi wieczystéj dóbr Gapiejewa z folwarkiem Gawronki, oraz Michałki...
Pewien starożytny mędrzec powiedział do swego przyjaciela „poetae nascuntur, oratores fiunt,“ a pewien drugi mędrzec powiedział do swego drugiego przyjaciela „Puellae nascuntur, viduae fiunt“. Tak obaj mędrcowie mieli jak najsłuszniejszą racyę — można się bowiem urodzić poetą, tak jak się można urodzić panną, ale krasomówcą i wdową tylko stać się można. Dziewica i poeta, to dwoje dzieci zupełnie do siebie podobnych — oboje marzą przy drgającem świetle lamp niebieskich, oboje czarują się zachwycającym śpiewem słowika i rechotaniem żab na łąkach, oboje wierzą w ludzi, w przyszłość i samych siebie. Dusze ich niewinne jak dwaj pastuszkowie grają na multankach i przeglądają się w źwierciadlanych falach bystrego potoku — oboje mają różowo w oczach... zielono w głowach, i biało w sercach, szczęśliwi!
Orator i wdowa, to ludzie zupełnie innego gatunku, działają na podstawach logiki i doświadczenia, tą logiką i doświadczeniem wojować umieją. Rozstawiają sieci na swoich słuchaczów, lub tych, których życie na ich drodze postawiło i walczą... W walce z krasomówcą doświadczonym, w walce o przekonania upadnie lichy prostaczek chociażby bronił sprawy prawdy i słuszności, tak samo jak w obec młodéj, pięknéj i doświadczonéj wdowy nie ostoi się żadne serce młodzieńcze, chociażby było zalane taką ilością tłuszczu, jak serce pana Antoniego.
A pani Melanja była piękną, piękną była tą południową pięknością, która nie rozgrzewa lecz pali na węgiel odrazu... któréj dość jednego wejrzenia, aby przykuć zwykłego śmiertelnika do tryumfatorskiego rydwanu.
Siedziała przed domem, na ganku śliczniuchnym, zdobnym gałązkami dzikiego wina i obstawionym dokoła cytrynami, pomarańczami i mnóstwem innych kwiatów, co całą zimę w cieplarni, a lato w ogrodzie lub przy ganku pałacu przepędzają, wodziła okiem po równym zielonym gazonie zdobiącym dziedziniec... Pyszny był ten dziedziniec... pyszny gazon, ale pyszniejsze nad wszystko było oko, czarne jak noc, głębokie jak morze, mieniące się naprzemian blaskiem i jakąś jakby powstrzymywaną łezką. W tem oku miałeś piekło i raj, wulkany i pogodne niebo włoskiéj nocy, w tem oku miałeś wszystko, o czem tylko najbardziéj rozigrana wyobraźnia młodzieńcza marzyć mogła.
Była to śliczna kobieta, chociaż już jéj z górą trzydzieści dobiegało wiosen, włosy w pysznych warkoczach i splotach zdobiły jéj alabastrowe czoło, twarz blada świadczyła o burzach wewnętrznych, a na różowych zaciśniętych zwykle usteczkach igrał uśmieszek, w którym widać było jakiś sarkazm i odrobinę złośliwéj ironii...
Była to śliczna kobieta i niech mnie powieszą, jeżeli w setnéj części odmalować zdołałem zachwycającą jéj piękność i powaby...
Trąbka grała coraz głośniéj, bicz świstał coraz silniéj, a bułanki w żwawych podskokach zatoczyły przed ganek dryndulkę z któréj wyskoczył pan Antoni, tak zgrabnie o ile na to tusza jego pozwalała...
— Czy mam zaszczyt mówić z szanowną panią Grzmotnicką, zapytał zginając się do saméj ziemi...
— Tak panie, odrzekła wdowa, mierząc go od stóp do głowy owem krótkiem przelotnem wejrzeniem, którem tak znakomicie posługują się kobiety...
— Jestem Antoni Grubopłaski, herbu moździerz.
— Bardzo mi przyjemnie... takie szlachetne nazwisko...
— Przybyłem w te strony, jako jedyny spadkobierca summ pozostałych po pannie Weronice Kijkiewicz, ukochanéj méj cioci — i dla tego stawiam się dziś przed panią dobrodziejką jako uniżony jéj sługa i wierzyciel...
— O, spodziewam się, że nie będziesz pan srogim i nieubłaganym wierzycielem... że będziesz miał wzgląd nad biedną opuszczoną wdową, samotną, która bez opieki i pomocy prowadzi swoje interesa majątkowe, oraz chroni od ruiny tę biedną wioseczkę... To mówiąc, batystową chusteczkę przyłożyła do oczu, z czem jéj tak było do twarzy, czem tak chwyciła za serce pana Antoniego, iż ten z patetycznym gestem zawołał:
— Pani, nie sądź, że przyjechałem tutaj w celu robienia jéj przykrości, lub też natychmiastowego wypowiedzenia sumy — przeciwnie wierzytelność moja, jeśli to pani dogodniéj, może na dłużéj przy majątku pozostać, co do mnie, gotów jestem zadowolnić się małym procentem i...

— I czem, panie?
— I pozwoleniem, przepędzenia co lata kilku tygodni w tem roskosznem zachwycającem ustroniu...
— Zrobisz mi pan tem niewypowiedzianą przyjemność, przynajmniéj kilka tygodni na rok nie będę tak opuszczoną i samotną... lecz zrzuć pan ze siebie ten urzędowy charakter, bądź pan moim gościem i racz usiąść — panno Anielo, dodała, zwracając się do przechodzącéj przez dziedziniec fertycznéj jakiejś osóbki, kawa!
Przyniesiono malutki stoliczek, istne cacko w swoim rodzaju, a po chwili pan Antoni czuł że jest niewolnikiem zachwycającéj wdówki. Rozmowa płynęła żwawo... ożywiona, o wszystkiem i o niczem, a każdy wyraz młodéj kobiety dawał panu Antoniemu dużo do myślenia...
— Byłbym szczęśliwy, mówił do siebie, gdyby to śliczne stworzenie chciało oddać mi serce...
Zamyślił się głęboko.
— Jeździsz pan konno? zapytała raptem wdówka...
— To jest — tak... dawno już nie miałem w użyciu.
— To znaczy że pan jeździsz — dobrze, obejrzymy gospodarstwo. Zadzwoniła i rzekła do wchodzącego lokaja.
— Każ mi okulbaczyć Myszkę, a dla pana niech Jan osiodła proboszcza...
— Jakto pani — więc ja mam jechać na proboszczu?
— Nie panie, tylko tak moi ludzie nazywają konia, którego przed dwoma dniami kupiłam od naszego księżulka... pozwoli pan... wyjdę się ubrać stosownie.
Za kwadransik oboje wyjeżdżali z dziedzińca, wdowa na ślicznéj klaczy myszatéj w czarnéj amazonce i kapeluszu z piórkiem, a pan Antoni kiwał się na olbrzymim i jak wół spasionym łysym kasztanie z białą nogą...

Jest to niepospolite szczęście jechać sam na sam z zachwycającą kobietą, ale aby, to szczęście w zupełności wyeksploatować, trzeba umieć jeździć — pan Antoni zaś tego nie umiał...
Kasztan poczuwszy, że nieumiejętna ręka nim kieruje, chlusnął kilka szczupaków, skutkiem czego pan Antoni puścił cugle, chwycił się rozpaczliwie za grzywę, a koń niósł go w szalonym pędzie wprost do Kałużewa, przebiegł przed domem pani Fichtenbaum, przeskoczył kilka płotów i nie zatrzymał się aż w stajni u proboszcza, zkąd już na piechotę nasz bohater udał się do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.