<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
AMATOR KALENDARZY.
I
DWAJ SKĄPCY.

Nie wszyscy ludzie jedne charaktery mają —
Ci skąpi; ci rozrzutni, nadto wiele dają;
Ten jest nadto nieczuły; a ów nadto czuje;
Ten nikogo nie kocha; ów wszystkich miłuje.

Bezimienny.

— A kto tam? zawołała kucharka drzwi otwierając i z za nich ujrzała z podziwieniem — księdza niepospolitej bryłowatości, z grubym kijem i tak kwaśną miną, jak ocet siedmiu złodziei.
— Czy jest w domu jegomość? zapytał przychodzący, krzywo spoglądając na zasmoloną kucharkę i brudny pokoik.
— A gdzieżby się u licha podział, odpowiedziała ostatnia drzwi drugie zwolna odmykając, gdyby go w domu nie było?
Z należytą powagą, ksiądz przeszedł kuchnią i wszedł mówiąc: — Niechże będzie pochwalony —
— A, jak się masz! jak się masz, kochany ojcze! kopę lat nie widzieliśmy się z sobą, odpowiedział chudy, w wytartym fraku gospodarz, porywając się z krzesła. Zdaje mi się, że od ostatniego jarmarku w roku pozaprzeszłym, na oczy ciebie nie widziałem. No, siadajże mój ojcze, co tam słychać dobrego?
— Wszystko po staremu, odpowiedział Pleban stękając, i dodał kiwnąwszy głową — biéda na świecie!
— Porzuć Wasze te stare bajki, rzekł gospodarz, księża cierpliwie wszystko znosić powinni.
— Ale, mój bracie, jakże idzie twój zbiór Kalendarzy?
— Nie najlepiej, odpowiedział drugi z miną człowieka, który wpadł na swój przedmiot. Mam dużo szkody, myszy mimo połapek, gryzą mi Kalendarze, a moja kucharka, stworzenie ograniczone, kilka najdroższych, jedynych w swym rodzaju exemplarzy niegodziwie pokaleczyła — Brzydki to okazuje charakter duszy! — Ale! co ci powiem, nabyłem w jednym sklepie caluteńki Kalendarz Duńczewskiego, teraz o Niewieskiego się staram, bo straciłem cale nadzieję dostać kiedykolwiek Krakowskich Kalendarzy. Gotuję także do druku List o Kalendarzodziejach, który moje imie w potomności zapisze.
— Więc będę miał w przyjacielu drukowanego autora, rzekł uśmiechając się Pleban; ale bądź też łaskaw, wytłumacz mi, co ty u licha dobrego widzisz w tych szpargałach!
— Patrzcież! krzyknął załamując ręce filolog, do czego człowieka niewiadomość doprowadzić może! Jeżeli szczérą masz wolę dowiedzieć się o ważności tych pism szacownych, posłuchaj, a przeczytam ci kawałek przemowy.
— I, dałbyś leniu pokój, rzekł Pleban, to być musi nudne.
— Jakto nudne? jakto nudne? krzyknął z autorskim zapałem gospodarz. Otoż to mi krytyk! nie czytał, a sądzi — Proszę chwilę posłuchać.
„Wynalazek Kalendarzy najwięcej, mojém zdaniem, chluby umysłowi ludzkiemu przynosi; widać w nim jawnie dążność ku upowszechnieniu oświaty — jestto bowiem rodzaj małej encyklopedii. Tu znajdziesz Historją w epokach, Poezją, Jeografiją okażą poczty, Chronologii pełno, Astronomija jest w lunacijach i zaćmieniach, Chemija w surrogatach i preparatach, Technologiją w gospodarskich przepisach, Medycynę ujrzysz w receptach, zdrową moralność w maxymach i t. d. Człowiek uczciwy i dbały o chwałę narodu, mało co więcej znać nad Kalendarz powinien! tak przodkowie nasi czynili, i dobrze im z tém było; teraz zaś, gdy szatańskim wymysłem ludzkiego dowcipu zaczęto się wdawać w bezbożne i zakazane księgi, poczciwość kulać zaczęła, cnota ledwie się gdzie wlecze, a sprawiedliwość puściła szalki i zasnęła. Cała wina — że Kalendarzy nie czytają, a złe książki miłują; nie jeden młodzik co na Kalendarzu czytać się uczył, dziś spojrzeć nie chce na swego dobrodzieja — jawne jest zepsucie i korrupcija obyczajów; a jeśli temu nie zapobiegną, świat upadnie i — Kalendarze wydawać przestaną!”
Skończywszy czytać, spojrzał pewny sowitej pochwały gospodarz na Plebana, który natychmiast przemówił:
— Wybornie, ślicznie — jest tu i sens i interpunkcija!
— Na tém zasada, rzekł piérwszy, żeby rzeczy dowieść.
— Ale i interpunkcija potrzebna! rzekł Pleban kiwając głową, o! interpunkcija, to grunt rzeczy! ale mówmy o czém inném — co tu słychać?
— Nic nowego — powiedzże mi bracie, za jakim interessem tu przybyłeś, bo to ty rzadkim u nas jesteś gościem.
— Odwiozłem synowicę do klasztoru.
— Cóż to? czy tak extraordynaryjną miała wokaciją?
— Ona — nie, ale jej ojciec miał do tego wokaciją, żałował dać posagu, a wiedząc, iż bez niego panny teraz niepopłatne, oddał ją do klasztoru — Co ma siedzibę na karku, niechaj lepiej Boga chwali!
— Ani słowa — ale zdaje się twój brat ma duży majątek?
— Juścić on tam trochę uzbierał, ale — mospanie — chce sobie zostawić, pewniejsze to co w ręku, i, jak to powiadają, lepszy szeląg w kieszeni, jak dukat w cudzém ręku.
— Ani słowa — czytałem i ja to przysłowie, nie pamiętam na której karcie!
— A potém, dodał Pleban, możeby mój brat tego nie zrobił, ale jej nie lubi — bo u niej, co w myśli, to na języku; a Pan Wagleer człek ostrożny, woli sobie pocichu postępować.... Oj! do licha! zasiedziałem sobie chorą nogę.
— A co ci to w nogę i
— Trochę stłukłem przypadkiem; chodźmy przejść się nieco — to mi ulży.
— Najchętniej.
Kończąc te słowa wyszli oba, a że to było rano, postanowili pójść na kawę.
— Patrz no, rzekł po chwili Pleban, tu jest napis:

Kawa, herbata, gazety,
Zajdźmy tu
!

— A to zajdźmy, rzekł amator Kalendarzy, i weszli.
Przy drugim naprzeciw nich stoliku, siedział okrągławy doktor, we fraku z krzyżykiem, z laską w ręku, i Pisarz sądowy. Pan Blumer oszczędny w życiu i receptach, bo nie wiele ich pisał, chwalił półgłosem oszczędność — potakiwał mu Pan Piórko, i taka między niemi zawiązała się rozmowa.
— Otóżto, mój mości dobrodzieju, rzekł piérwszy, to nas gubi, ta próżna wystawa, ten przepych we wszystkiém, bo jak lekarstwo, w miarę dane uzdrawia, przesadzone zabija: tak rozrzutność nas gubi. Ja to, mój mości dobrodzieju, już i nie pamiętam, kiedy ten frak sprawiłem — tylko co rok, każę pobielić guziki, frak wytrzepać i wynicować — i kwita; — a teraźniejsi modnisie, to — co rok, to frak, co frak to piéniądze, co piéniądze to wydatek — a za wydatkami idzie golizna. Oj, tak, tak, mój mości dobrodzieju.
— Wielka to prawda, i święte słowa, odpowiedział drugi, okropnie teraz expensują — sprawi ktoś surdut, to nie dosyć, sprawi jeszcze fraczek, a nakoniec i płaszcz! a to rzecz niesłychana! Dolej kroplę wody do atramentu — dobrze: nalejże wiele, tak będziesz miał lurę, ni atrament, ni wodę — Ledwie tych wyrazów dokończył, wpadł zadyszany młodzieniec i błagającym głosem zawołał:
— Na miłość Boga! Panie Blumer, biegnij moją matkę ratować.
— Natychmiast służę, zimno odpowiedział doktor dopijając kawy — ale, widzisz Pan, ja zawsze wprzódy nim pójdę — pytam o zapłatę.
— Śpiesz się tylko, żywo i z boleścią odpowiedział nieznajomy, dam co zechcesz.
Czuły tylko na widok brzęczącej monety, nie powstał jeszcze doktor. — Ja, rzecze znowu, nie przestaję na próżnych obietnicach — ciężkie czasy, wydatek nas gubi — od cztérech dukatów, notabene, ważnych, nie pójdę.
— Każda chwila jest droga, dodał z żywą niespokojnością młodzieniec, idź co prędzej, dam ci dziesięć.
— Idę, idę, śpieszno podchwycił rozczulony obietnicą lekarz; o co teraz to idę, biegnę, lecę.
Z temi słowy już się był do drzwi posunął, kiedy zobaczywszy na stole, pozostałe pól bułki, wrócił, a chowając do kieszeni, rzekł do pisarza pocichu! — Lepszy rydz, niż nic.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.