<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
UŁAN.

Niech kto chce na dżdżu, we zbroi,
Całą noc na straży stoi,
Niechaj Tatary wojuje,
Do obronnych miast szturmuje,
I długie kruszy kopije,
Ostrą szablą rąbiąc szyje.

Zbylitowski. Wieśniak.

Opuściliśmy byli na chwil parę główną w tej powieści osobę, to jest: Pana Walerego, i przez ten czas, tak wielka w nim zaszła odmiana, że ją czytelnikom oznajmić muszę — zaciągnął się do wojska. Trudno bardzo pojąć, dla czego dostawszy ułamek listu, znaleziony w Brewiarzu, nie udał się z nim do stryja, i nie wymógł oddanie majątku — musiał w tém mieć swoje widoki, o których autor nie wie, a tém samém, i nic powiedzieć nie może.
Warto jednak spojrzeć co teraz porabia — świéca dopala się w lichtarzu, blady jej płomień słabo tylko pokój oświeca, a cień długi z podnoszeniem się jego lub zniżaniem, rośnie lub maleje. Walery duma sparty o krzesło, spuścił oczy, a nieruchoma jego postać, domyślać się każe, iż śpi albo myśli. Na twarzy widać wyraźne oznaki pewnej umysłowej choroby, której ja nie znam, ale symptomata opiszę.
Ciągłe zamyślanie się, westchnienia, samotne przechadzki, wznoszenia oczu i czytanie czułych romansów — oto znaki. Teraz mości panowie, którzyście w Akademii Sentymentalnej, stopnie doktorów otrzymali, którzy, po minach, gestach, spojrzeniach i poruszeniach poznajecie rodzaj choroby sercowej; wy, którzy z niczego wielkie, z wielkich rzeczy, małe robić umiecie; słowem wy, pisarze czułych romansów! powiedzcie, w jakim stopniu mój bohatér ma chorobę serca? i czy go jeszcze można z niej uleczyć? — szkodaby mi bowiem była, gdyby tak prędko zaprowadziła go do grobu, bo mam nadzieję, że z jego łaski ten przynajmniej tomik zapisać potrafię. Dla dokładniejszego poznania jego charakteru, przeczytajmy urywek z jego dziennika.

„Dnia... w drodze.

„Smutno nadzwyczaj dzisiejszy dzień spędziłem; kraj nasz wydaje się pustynią, po innych, które zwiedziłem. Włochy są krainą dumań, wysilenia umysłowego i pewnego rodzaju ociężałości, we Francii wszystko oddycha wesołością i zabawami, w Niemczech uwielbiam poczciwość, statek i porządek, Anglija jest krajem dziwaków, a u nas znajdziem przymioty i wady wszystkich narodów, przesadzone, lub sparodjowane.
„Zaciągam się do wojska, niech kto co chce mówi, lepsza to służba od innych.”
Tu się kończy ten urywek, z którego niech się sobie czytelnicy domyślają, o charakterze i sposobie myślenia Pana Walerego, ja nic nie powiem.
Nazajutrz pokazawszy się na paradzie, zjadłszy obiad u jednego ze znajomych, posiedziawszy u siebie parę godzin, wyszedł odwiedzić na Pradze łaskawego przyjaciela.
Izdebka, w której się ukazał, pełna była dymu od fajek, cztérech wysmukłych poruczników, siedziało a raczej leżało na kanapie, gospodarz zamyślony przewracał książki na stoliku, a Pan Walery po przywitaniu, siadł z papierem jakimś w ręku, przy oknie. Koło kanapy stół ze wszystkiemi porządkami do herbaty był zastawiony, w kącie widać było strzelbę i torbę, na kantorku rozsypano świeżo kupiony tytuń; cały pokój obity był niebieskim w kwiaty papierem, a okna popisane czułemi wierszami.
Rozmowa mdlejąca wlecze się, (bo nie mogę mówić, że się prowadzi), między Panem Walerym, a jednym z wojskowych.
— Czy wieszże panie nowo-zaciągniony, że za tydzień wyruszamy z Warszawy? ach! jakże mi żal porzucić stolicę. Wtedy, gdym dopiero żyć zaczynał, kiedy tyle przyjemnych poznałem osób, i prorokowałem sobie, że się będę bawić szalenie — nieznośny roskaz, niszczy wszystkie moje nadzieje.
— Wielka szkoda; odpowiedział Pan Walery z krwią zimną.
— Prawdziwie szkoda! jeszcze tobie wybaczam tę oziębłość, boś nie poznał roskoszy wielkiego miasta; ale nam to nam, mój panie! nieodżałowana szkoda —
— Nieporównana szkoda; dodał drugi wojskowy.
— Wielka szkoda! rzekł bardzo ozięble Pan Walery.
— Tobie jak tobie, zawołał piérwszy, ale nam! cośmy tu tyle zrobili konesansów! nam wypada tylko na nasz stan się uskarżać, który chwili na miejscu nie da posiedzieć!
— Nie trzeba go było Panu obierać, zcicha przebąknął Pan Walery.
— Jak nie obierać, kiedy też tysiące w nim jest przyjemności!
To mówiąc wojskowy, poprawił szlify i akcelbanty, zabrząknął ostrogami, zanucił piosnkę i przeglądnął się w lustrze.
Dumał tym czasem Walery, a wkrótce pożegnawszy towarzystwo, obwinięty w płaszcz, szedł ku miastu. Malowały się zdaleka na zmierzchném niebie, kopuły i krzyże kościołów, rozległe gmachy i wyższe domy, dymiły się tysiące kominów, a myśl wędrowca jak ten dym ulatywała tu i ówdzie; już mijał most dzielący Pragę od Warszawy — szły tu i ówdzie bryki kupieckie, ciągnął się rząd markitańskich powózek, wracali z targu okoliczni mieszkańcy i zcicha rozmawiając szły kobiéty ze wsi, przedawszy co miały, ze starannie w węzełek uwiązanym groszem zarobkowym.
Spotykał się co chwila Pan Walery, to z chłopcem wesołym idącym po świéczkę do sklepu, to z drążkarzem oczekującym przechodnia świszcząc narodową piosnkę, to z próżniakiem jakim uciekającym od lejącego deszczu. Śpieszyli nadzy pod ganki, głodni do restauratora, pragnący do winiarza, chorzy do doktorów, łakotnisie do cukierni, żydki do kotary, próżniacy do miękkiego łóżka, lichwiarze z bijącém sercem do kochanego złotka, celnicy przemyślni na rogatki, rzemieślnicy do szyneczków, żołnierze na wartę, złodzieje na zwiady, studenci do grammatyk, inni Bóg wie gdzie — a Pan Walery wstępował na wschody.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.