<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
KWATERA.

O jak szczęśliwy, kto w tém ustroniu,
Dłuższe wieść będzie godziny!
Lecz ja.... niestety! dalej mój koniu!

Odyniec.

Jeszcze daleko było do świtu, i błędne tylko po brukach posuwały się dorożki, lub okryty i drżący od chłodu szedł zatrudniony żydek, jeszcze zaledwie odezwała się harmonija żydowskich pantofli, a już spostrzegać się dawali żołnierze, w tym dniu mający opuścić stolicę. Ten niósł na sobie małą chudobę, ów prowadził powodnego konia, inny poświstując biegł kupić co na drogę, ten znowu żegnał się ze znajomemi — każdy się śpieszył, a mieszkańcy stolicy pogrążeni byli jeszcze we śnie głębokim. Po kilku godzinach tego zachodu, zgromadzony pułk, przy odgłosie muzyki, opuścił Warszawę. Długo jeszcze za nim ciągnęły się konie powodne, pojazdy, bryki, chorzy i tłum maruderów — wszyscy żegnali stolicę; — nie jeden ułan pokręcając wąsa, długo spoglądał za siebie i szukał okiem dobrze mu znajomego okienka, które już nie prędko miał obaczyć. Smutny i bardzo smutny był moment rozstania dla tych, których serca zostawały w stolicy, którzy przywykli byli do jej życia i zabaw, lub rzucali drogie osoby.
Już tylko zdaleka widać było połyskujące od wschodzącego słońca kopuły, krzyże i dachy, a jednak nie jedne oczy z westchnieniem zwracały się jeszcze ku lubej Warszawie. Nikły nakoniec z oczu ostatnie jej ślady, jednak w tę stronę mimowolnie natężał się wzrok jadących ułanów — taka jest moc nawyknienia; bo przywiązanie do miejsc, a często i do osób, jest tylko upartym nałogiem.
— Długo bardzo cicho siedziałem, przerwał mi mój przyjaciel, ale teraz pozwól zrobić uwagę, że twoja powieść mało ma intrygi, malujesz, ale zająć nie umiesz.
— Mamże przestać czytać? zapytałem.
— Nie, bynajmniej — słucham cierpliwie do końca.
— Po kilko-dniowym marszu dano Panu Waleremu kwaterę w bardzo posępném ustroniu.
Lada żołnierz nie potrafi od razu zwrócić na siebie uwagi — mój ułan dostawszy ciemny pokoik w kącie officyn, bez książek i towarzystwa nudne od dni kilku pędził godziny. Umiał on cenić tę łaskę, że go przecię we wsi nie postawiono, ale odosobnienie, znaczące trochę pogardy, mocno bolało jego duszę. Człowiek nieprzyzwyczajony do podobnych poniżeń, z wielką przykrością je znosi; ale nie zapędzam się dalej w te uwagi, gotowiby mnie posądzić o nadętość i styl górny, a ja — wcale Longina nie czytałem, i jestem sobie prosty tylko opowiadacz.
Jednego popołudnia, wyglądał przez okno i mimo jesiennej pory, wpadło mu na myśl, iż przechadzka mogłaby go zabawić — Słyszałem, pomyślał sobie, iż tu ma być piękny ogród, przecież mi nie zabronią wejść do niego. — Skrzypnęła fórtka i Pan Walery wszedł do ogrodu —; pełno było opadłych liści, wiatr jesienny świszczał pomiędzy ogołoconemi gałęźmi, mgły pokryły niebo, a ta pora i widok zgadzały się zupełnie ze stanem jego duszy, posępnym i smutnym. Starożytne lipowe szpalery ciągnęły się wzdłuż ogrodu, na którego końcu widać było kanał, młyn i las w głębi. Środkiem szła ulica ze starożytnych jodeł, posępne te drzewa, ciemną zielonością i smutnym szumem, wprawiały w głębokie dumania.
Nie będę opisywał wszystkich szczegółów starożytnego ogrodu — ani pustelniczego domku, do którego prowadziła kręta, między wyniosłemi drzewy idąca ścieszka, ani ciemnych altan i ławeczek, ani pięknych widoków i innych szczegółów, ale pójdę z Walerym. Po długiém okrążaniu i przechadzce, wszedł na most stojący na kanale otoczonym olchami i minąwszy go ujrzał wśród dwóch klombów, mnóstwa drzew starych i wysady z włoskich topoli — okrągłą kaplicę. Krzyż na niej będący odbijał promień jesiennego słońca, wychodzący z za chmury, jednostajna panowała cichość, wróbel tylko świérgotał pod dachem, a liść zeschły szeleszczał pod nogą; usiadł Walery na stopniach wchodowych, i w smutnych zatopił się myślach. Nie wiem jak długo trwałoby to dumanie, gdyby szelest odległy i głośna rozmowa, nie dały się słyszeć i nie zbliżały się coraz bardziej. W parę minut przeszło koło niego kilka kobiét; już go mijały — Długie salopy, ciepłe chustki i kapelusze okrywały je, a rozmowa na chwilę przerwana, zwolna wzrastać zaczęła; w fórtce obróciła się jedna ku Waleremu, spojrzała — a on poznał — Julją.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.