<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Yonville l’Abbaye (tak zwane z powodu dawnego opactwa Kapucynów, którego ślady nawet już zaginęły) jest miasteczkiem leżącem w odległości ośmiu mil od Rouen, na drodze z Abbeville do Beauvais, w głębi doliny oblanej rzeczką Rieule, która wpada do Andelle, zasiliwszy trzy młyny u swego ujścia. Lubownicy rybołówstwa łowią w niej pstrągi każdej niedzieli.
Pod la Boissière zjeżdża się z gościńca i jedzie bocznemi drogami aż do wysokości kraju Leue, zkąd otwiera się widok na dolinę. Przerzynająca rzeka dzieli ją na dwie odmienne strefy: po lewej stronie same pastwiska, po prawej same grunta orne. Łąka wydłuża się pod osłoną szeregu nizkich pagórków, łącząc się od tyłu z pastwiskami kraju Bray, podczas gdy od strony wschodniej, równina podnosząc się zwolna, rozszerza się i jak wzrok dosięgnąć może rozpościera płowe pola zbożowe. Woda płynąca na skraju zieleni, białą smugą oddziela barwę łąk od zagonów, przez co krajobraz podobnym jest do wielkiego rozpostartego płaszcza z zielonym aksamitnym kołnierzem, obszytym srebrnym galonem.
Na krańcach widnokręgu widnieją dęby lasu Argueilskiego, wraz z pochyłościami wybrzeża St. Jean, poprzerzynanemi z góry na dół długimi nierównymi czerwonymi pasami; są to ślady deszczów, a te ceglaste odcienia, odbijając wązkiemi smugami od szarej barwy góry, pochodzą od mnóstwa żelaznych źródeł, w które ta okolica obfituje.
Znajdujemy się tu na granicy Normandyi, Pikardyi i Ile-de-France, kraj niema wyraźnego charakteru, ani mieszkańcy właściwego akcentu. Tu robią najgorsze z całego okręgu sery neufszatelskie; a z drugiej strony uprawa roli bardzo jest kosztowną, gdyż potrzeba wiele nawozu dla użyźnienia tych gruntów miałkich, pełnych piasku i kamyków.
Aż do roku 1835 nie było wcale znośnej drogi do Yonville; około tego czasu dopiero zaprowadzono drogę gminną pierwszej klasy, która łączy gościniec abbevilski z amieńskim i bywa czasem używaną przez furmanów udających się z Rouen do Flandryi. Yonville jednakże nie podniosło się, pomimo nowo otworzonych dróg zbytu. Zamiast ulepszać uprawę gruntów, rolnicy trzymają się traw, pomimo spadania cen tychże, a leniwe miasteczko rozszerza się powoli w stronę rzeki. Widać je z daleka rozłożone wzdłuż wybrzeża, jak pastuch wypoczywający nad brzegiem wody.
Poniżej mostu poczyna się bity gościniec wysadzony młodą osiczyną, który prowadzi prosto do pierwszych zabudowań. Są one opasane płotami, otoczone podwórzami, w środku których się mieszczą gospodarskie budynki, tłokarnie, wozówki i stodoły, rozrzucone pod drzewami, których gałęzie służą za wieszadła na drabiny, kosy i żerdzie. Dachy słomą kryte, nakształt czapek futrzanych na oczy nasuniętych, spuszczają się aż na nizkie okienka, których grube wypukłe szyby mają po środku węzły, jak spody butelek. Przy tynkowanej ścianie czarnemi belkami pokrajanej, czepia się czasem nędzna grusza, a dolne izby mają u wejścia ruchome barierki dla ochrony od kurcząt, które przychodzą na próg dziobać środek chleba maczanego w jabłeczniku. Im dalej, tem podwórza stają się ciaśniejsze, płoty znikają, pęk paproci kołysze się nad oknem na kiju od szczotki; jest już kuźnia kowala i szopa kołodzieja, przed którą parę nowych wozów zawala drogę. Dalej ukazuje się za sztachetami biały domek a przed nim okrągły trawnik ozdobiony gipsowym amorkiem trzymającym palec przy ustach; dwa wazony z lanego metalu zdobią ganek; tarcze błyszczą przed drzwiami: to dom notaryusza, najpiękniejszy w całem mieście.
Kościół znajduje się po drugiej stronie ulicy, o dwadzieścia kroków dalej, u wejścia na rynek. Cmentarzyk który go otacza, nizkim murem opasany, tak jest pełen grobów, że stare kamienie zrównane z ziemią tworzą jeden ciąg płyt kamiennych, pośród których trawa porobiła miarowe kwadraty. Kościół odbudowany został na nowo w ostatnich latach panowania Karola X. Drewniane jego sklepienie zaczyna pruchnieć od góry i dostaje miejscami czarnych wklęsłości na swem tle szafirowem. Po nad drzwiami jest rodzaj chóru dla mężczyzn, dokąd prowadzą kręte wschodki.
Światło dzienne, wpadając przez wielkie podłużne okno, oświeca ławki umieszczone bokiem do ścian, miejscami słomą wysłane, po nad któremi umieszczone są napisy: „ławka pana takiego a takiego”. Dalej, w miejscu gdzie nawa się zwęża, konfesyonał odpowiada posążkowi Najświętszej Panny, w sukni atłasowej, w welonie z tiulu w srebrne gwiazdy, z policzkami czerwonymi jak u bożyszcza z wysp Sandwich, wreszcie zakończa perspektywę kopia Św. Rodziny ofiarowana przez pana ministra spraw wewnętrznych, umieszczona po nad wielkim ołtarzem, pomiędzy czterma świecznikami. Sosnowe stalle chóru zostały niepomalowane.
Targowisko, to jest pokrycie z dachówek oparte na kilkunastu słupkach, samo zajmuje blizko połowę wielkiego rynku Yonville. Merostwo, zbudowane podług planu paryzkiego architekta, ma kształt greckiej świątyni, tworzącej róg obok domu aptekarza. Ma na dole trzy kolumny jońskie, a na pierwszem piętrze galeryę sklepioną, której szczyt wieńczy kogut gallijski oparty jedną łapą na karcie konstytucyjnej, a w drugiej trzymający wagi sprawiedliwości.
Najbardziej jednak każdego uderza apteka pana Homais wprost zajazdu pod „Złotym lwem”! Szczególnie wieczorem, kiedy lampy są pozapalane, a słoje czerwone i zielone, które zdobią wystawę sklepu rzucają daleko na ulicę swoje kolorowe światła, wtenczas daje się spostrzegać, jak w ogniach bengalskich, cień aptekarza wspartego o pulpit. Cały dom jego od góry do dołu pokryty jest ogłoszeniami wypisanemi charakterem angielskim, okrągłym, lub drukowanym: „Wody Vichy, Salcerskie i Barége, soki przeczyszczające, leki Raspaila, rakahu arabskie, pastylki Darceta, ciasto Regnaulta, bandaże, kąpiele, czekolada zdrowia i t. d.” A na szyldzie, zajmującym całą szerokość sklepu, czytamy napis złotemi głoskami: „Homais, aptekarz, w głębi sklepu, za wielkiemi wagami wmurowanemi nad kantorem, rozwija się napis laboratoryum po nad szklannemi drzwiami, które na połowie swej wysokości powtarzają jeszcze raz nazwisko Homais, złotemi głoskami na tle czarnem.
Więcej już niema co widzieć w Yonville. Jedyna ulica, długa na odległość strzału i posiadająca kilka sklepów, kończy się nagle na zakręcie drogi. Zostawiwszy ją na prawo i udawszy się wybrzeżem Św. Jana, dochodzi się niebawem do cmentarza.
Podczas cholery zwalono część opasującego muru i dokupiono sąsiednie trzy akry gruntu dla powiększenia siedziby umarłych, lecz cała ta część nowa pozostaje prawie niezajętą, gdyż groby, jak dawniej cisną się wszystkie ku bramie. Stróż, który jest zarazem grabarzem i bedelem przy kościele (podwójną tym sposobem odnosząc korzyść z nieboszczyków parafii), skorzystał z próżnego gruntu, aby na nim zasadzić kartofle. Pole jego wszakże zmniejsza się z każdym rokiem, a w razie wybuchnięcia epidemii, sam nie wie czy ma się radować z pogrzebów, czy smucić z przybywających grobów.
— Żywisz się zmarłymi, Lestiboudois! rzekł mu raz proboszcz.
To ponure słowo zastanowiło go; zaprzestał na czas jakiś swego przemysłu, lecz dziś sadzi znowu swoje tuberkuły, a nawet bez zająknienia utrzymuje, że same wyrastają.
W samej rzeczy, nic się nie zmieniło w Yonville od czasu wypadków jakie tu opowiedzieć zamierzamy. Trójkolorowa blaszana chorągiewka obraca się zawsze na wierzchu kościelnej dzwonnicy; na wystawie kupca nowości powiewają te same wstążki; foctusy aptekarza, jak kawałki białej hubki, gniją w mętnym spirytusie, a po nad główną bramą zajazdu stary lew złoty, wyblakły od deszczów, pokazuje zawsze przechodniom swoją kędzierzawą grzywę.
Wieczorem tego dnia, kiedy państwo Bovary mieli przyjechać do Yonville, pani Lefrançois wdowa, właścicielka tego zajazdu, tak mocno była zajęta, że cała w potach ustawiała swoje rądle. Nazajutrz był dzień targowy w miasteczku. Trzeba było zawczasu pokrajać mięsiwa, oczyścić kurczęta, przyprawić zupę i ugotować kawę. Musiała nadto myśleć o obiedzie dla swoich stołowników, doktora, jego żony i służącej; w sali, bilardowej rozlegały się głośne śmiechy; trzej młynarze w pierwszej sali wołali o wódkę; drzewo trzaskało na kominie, a na długim stole kuchennym, pomiędzy ćwiartkami surowej baraniny, piętrzyły się stosy talerzy drżące od uderzeń tasaka, którym siekano szpinak. Z podwórza dochodził krzyk kur, które służąca goniła w celu pozbawienia ich życia.
Mężczyzna w zielonych skórzanych pantoflach, z twarzą ospowatą, w czapeczce aksamitnej ze złotym kwastem na głowie, grzał sobie plecy przy kominie. Twarz jego wyrażała zupełne z siebie samego zadowolenie i wydawał się tak spokojnie pędzić życie jak szczygieł zawieszony nad głową jego w klatce drucianej: był to aptekarz.
— Artemizo! wołała gospodyni zajazdu, latawcze ty! napełnij karafki, przynieś wódki, pośpiesz się! Gdybym chociaż wiedziała jakie wety ofiarować tym oczekiwanym gościom!.. Miłosierny Boże! Komisanci od przeprowadzek zaczynają znowu swoje hałasy w bilardzie! A bryka ich stoi pod bramą! Jaskółka gotowa ją rozbić jak nadjedzie! Zawołaj Polita, żeby ją do wozówki wprowadził!.. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie Homais, że ci ludzie od rana przegrali z piętnaście partyj i wypili ośm kwart jabłeczniku!.. Ależ poniszczą mi bilard!.. mówiła dalej patrząc na nich z daleka z warząchwią w ręku.
— Nie byłoby to tak wielkie nieszczęście, odparł pan Homais, kupiłabyś pani inny.
— Inny bilard! wykrzyknęła wdowa.
— Bo ten już się nie trzyma, pani Lefrançois; powtarzam pani, że sama sobie szkodzisz, bardzo sobie szkodzisz. A potem, widzisz pani, dziś amatorowie przekładają wązkie torebki i ciężkie kije. Nie grają już teraz kulami, czasy się zmieniły Trzeba iść z postępem wieku! Zapatruj się pani na Telliera...
Oberżystka zaczerwieniła się z gniewu. Aptekarz powiedział jeszcze:
— Mów pani co chcesz, jego bilard ładniejszy jest od twego; a niechby mu tylko przyszła myśl urządzić patryotyczną składkę na korzyść polskich wychodźców lub dotkniętych powodzią lyończyków.
— Takich łapserdaków nie potrzebujemy się obawiać! przerwała oberżystka wzruszając grubemi ramionami. Daj pan pokój, panie Homais, dopóki żyć będzie Złoty Lew, dopóty ludzie odwiedzać go nie przestaną. Na mocnych my nogach stoimy, panie Homais! To nie tak jak Francuzka kawiarnia, którą lada dzień zobaczycie zamkniętą, z obwieszczeniem na okiennicy przybitem!.. Miałabym zmienić mój bilard... ciągnęła dalej jakby sama do siebie, — który mi tak jest dogodny do układania bielizny i na którym w porze łowieckiej dla sześciu myśliwych urządziłam posłanie!... A ten bałwan Hivert nie przyjeżdża!
— Czy pani czekasz na niego z obiadem swoich stołowników? zapytał aptekarz.
— Gdzież znowu? A cóżby na to powiedział pan Binet? Zobaczysz go pan razem z pierwszem uderzeniem szóstej godziny, bo ten człowiek niema sobie podobnego na świecie pod względem punktualności. Musi mieć zawsze swoje miejsce w małej salce! Dałby się raczej zabić aniżeli gdzie indziej do stołu posadzić! a jaki wybredny! jak trudno mu dogodzić! To nie to co pan Leon; ten przychodzi czasem o siódmej, czasem o wpół do ósmej i nie patrzy nawet na to co je. Co za nieoszacowany młody człowiek! Nigdy głosu nie podniesie.
— Bo to widzisz pani, jest różnica pomiędzy człowiekiem, który odebrał staranne wychowanie, a dawnym karabinierem zrobionym poborcą.
Szósta godzina wybiła. Wszedł Binet.
Miał na sobie surdut granatowy, luźno wiszący na chudem jego ciele; z pod skórzanej czapeczki a podniesionym daszkiem i patkami spiętemi na wierzchu, widać było łyse czoło wklęsłe od noszenia ciężkiego kasku. Nosił zwykle czarną sukienną kamizelkę, szare pantalony i o każdej porze roku czysto wyglansowane buty z równoległemi wydęciami na wystających kościach wielkich palcy. Ani jeden włosek nie występował na linię płowych jego faworytów, które okalając dolną szczękę, tworzyły starannie utrzymaną ramę dla jego długiej wyblakłej twarzy o małych oczkach i garbatym nosie. Wprawny we wszystkie gry w karty, zawołany myśliwy i dobry kaligraf, miał u siebie toczydło, i bawił się toczeniem kółek do serwet, któremi zarzucał dom swój z zazdrością artysty i samolubstwem mieszczanina.
Zwrócił się prosto do małej salki, lecz trzeba było najpierwej wyprowadzić z niej trzech młynarzy; przez cały czas póki nakrywano dla niego, Binet stał milczący przy piecu, potem zamknął drzwi i zdjął czapkę, jak zwykle.
— Ten przynajmniej nie zużyje sobie języka na grzeczności! powiedział aptekarz zostawszy sam z oberżystką.
— Nigdy nie bywa rozmowniejszym, odrzekła; przeszłego tygodnia było tu dwóch podróżujących sukienników, dowcipne chłopaki, naopowiadali wieczorem tysiące zabawnych rzeczy, z których do łez się uśmiałam; on tymczasem siedział milczący jak ryba.
— Tak jest, potwierdził aptekarz, — umysł ciasny, żadnego dowcipu, żadnej cechy człowieka towarzyskiego.
— Mówią jednak, że ma zdolności, zarzuciła oberżystka.
— Zdolności? odparł pan Homais; — on, zdolności? Chyba w swoim fachu, dodał z większym spokojem. Po chwili mówił dalej: — Jeżeli taki np. kupiec, mający rozległe stosunki, prawnik, lekarz, aptekarz, tak są zaabsorbowani, że się stają roztargnionymi, czasem nawet opryskliwymi, to pojmuję; mamy tego przykłady w historyi! Ale przynajmniej ci ludzie myślą o czemśkolwiek. Mnie samemu, ileż razy się zdarzyło szukać pióra na biurku dla napisania etykiety, kiedy je miałem zatknięte za ucho!
Jednakże pani Lefrançois wyszła na próg zobaczyć czy nie nadjeżdża Jaskółka. Wtem drgnęła i cofnęła się. Mężczyzna czarno ubrany wszedł nagle do kuchni. W pół cieniu zapadającego zmroku można było dostrzedz tylko twarz jego rumianą i atletyczną postawę.
— Czem służyć można księdzu proboszczowi? zapytała oberżystka, biorąc z komina jeden z ustawionych tam rzędem mosiężnych świeczników, może szklaneczką wiśniaku, albo kieliszkiem wina?
Ksiądz grzecznie za wszystko podziękował. Przyszedł po swój parasol, który zapomniał wczoraj w klasztorze Ennemont i poprosiwszy pani Lefrançois, żeby mu go odesłała wieczorem do probostwa, udał, się do kościoła gdzie właśnie dzwoniono na Anioł Pański.
Skoro znikł już odgłos kroków duchownego, aptekarz zwrócił uwagę na niestosowność jego znalezienia się przed chwilą. Odmowa jego przyjęcia czegokolwiek wydawała mu się szkaradną obłudą; wiadomo przecie było że księża spijali dobrze pokryjomu i radziby byli powrócić czasy dziesięcin.
Oberżystka stanęła w obronie swego proboszcza.
— Zresztą, dodała, czterech takich jak pan przełożyłby przez kolano. Przeszłego roku pomagał naszym ludziom do znoszenia słomy; brał po sześć więzi na raz, tak jest silnym!
— Brawo! wykrzyknął aptekarz. Posyłajże tu córki do spowiedzi do tak zbudowanych chłopów! Ja gdybym był rządem, wydałbym rozporządzenie żeby księżom raz na miesiąc krew puszczano. Tak jest, pani Lefrançois, co miesiąc dobrą dozę krwi, w interesie policyi i dobrych obyczajów!
— Dałbyś też pokój, panie Homais! pan jesteś bezbożnikiem! pan niemasz religii!
Aptekarz odpowiedział:
— I owszem, mam religię, mam moją religię, a nawet mam jej więcej od nich wszystkich. Ja wielbię Boga! Wierzę w Istność Najwyższą, w Stwórcę, kimkolwiek On jest zresztą, który nas tu umieścił abyśmy spełniali nasze obowiązki obywatela i ojca rodziny; lecz nie uważam za potrzebne całować po kościołach srebrne blachy i groszem krwawo zapracowanym tuczyć stado darmozjadów, którzy lepiej żyją od nas! Albowiem można Mu cześć składać zarówno w lesie i na polu, albo wpatrując się w sklepienie gwiaździste, jak to czynili starożytni. Mój Bóg jest Bogiem Sokratesa, Franklina, Woltera i Berangera! Jestem zwolennikiem Wyznania wiary wikarego sabaudzkiego i nieśmiertelnych zasad 89 roku!
Zamilkł szukając wzrokiem słuchaczy w około siebie, gdyż wpadłszy w zapał, aptekarz sądził przez chwilę, że się znajduje na posiedzeniu rady municypalnej. Lecz oberżystka go już nie słuchała; była cała zajęta dosłyszanym z daleka odgłosem. Niebawem dał się słyszeć turkot powozu z towarzyszeniem brzęku łańcuchów po bruku i wreszcie Jaskółka stanęła przed bramą zajazdu.
Było to żółte pudło zawieszone na dwóch kołach, które sięgając aż do wysokości budy, przeszkadzały podróżnym patrzyć na drogę i walały im ramiona. Małe szybki po bokach drżały w swej oprawie kiedy powóz był zamknięty i miały na sobie plamy błota zaschłego na pokładzie kurzu, którego nawet ulewne deszcze zmyć nie mogły zupełnie. Wehikuł ten zaprzężony był w trzy konie, z których jeden szydłem, a zjeżdzając z góry uderzał dnem wstrząsając pudłem.
Kilku mieszczan pośpieszyło na plac; mówili wszyscy razem, pytając o nowiny, objaśnienia i sprawunki: Hivert nie wiedział komu najpierwej odpowiadać. On to załatwiał w mieście wszystkie interesa miejscowe. Chodził do sklepów, kupował skóry dla szewca, żelazo dla kowala, baryłkę śledzi dla swojej pani, czepeczki od modniarki, czuby od fryzyera; po drodze rozdawał swoje paczki gdzie należało, przerzucając je z kozła przez ogrodzenie i krzycząc na całe gardło, podczas gdy konie szły sobie same.
Wypadek spowodował spóźnienie Jaskółki: charciczka pani Bovary uciekła w pole. Gwizdano na nią przez cały kwadrans. Hivert zawrócił nawet kilka staj, bo mu się co chwila zdawało, że ją spostrzega; wreszcie trzeba było jechać dalej. Emma płakała, uniosła się nawet oskarżając Karola o to nieszczęście. Pan Lheureux, kupiec bławatny, razem z nią podróż odbywający, próbował ją pocieszyć przytaczaniem licznych przykładów o zgubionych psach, które po-długich latach wróciły do swego pana. Opowiadano, że jedno z tych zmyślnych zwierząt powróciło z Konstantynopola do Paryża. Inny pies zrobił pięćdziesiąt mil drogi w prostej linii i cztery rzeki wpław przebył; własny jego (pana Lheureux) ojciec, miał pudla, który po dwunastoletniej nieobecności wskoczył mu na plecy, wieczorem, na ulicy, kiedy szedł na obiad do miasta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.