Pani Bovary/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Było to jednej niedzieli w miesiącu lutym. Śnieg padał.
Oboje państwo Bovary, aptekarz Homais i pan Leon udali się wszyscy po południu zwiedzić nową przędzalnię lnu jaką zakładano w dolinie, o pół milki od Yonville. Aptekarz zabrał z sobą Napoleona i Atalię, żeby się dzieci przeszły; Justyn im towarzyszył niosąc na ramieniu parasole.
Nic jednak nie mogło być mniej godnego widzenia. Znaczna przestrzeń gruntu, zawalona zardzewiałemi już kołami porzuconemi w nieładzie pośród stosów piasku i żwiru, otaczała długi kwadratowy budynek o licznych małych okienkach. Nie był jeszcze ukończony i niebo przeświecało przez belki w dachu. Pęk słomy z kłosami uwiązany u belki szczytowej, szeleścił na wietrze trójkolorowemi wstążkami.
Homais rozprawiał. Tłumaczył przyszłą ważność tego zakładu, obliczał siłę podłóg, grubość murów i bardzo żałował, że niemiał laski metrycznej, jaką posiadał pan Binet do swego wyłącznego użytku.
Emma, którą prowadził, wspierała się na jego ramieniu i wpatrywała się w tarczę słoneczną świecącą zdaleka, we mgle, swą olśniewającą bladością; odwróciła głowę: Karol tam był. Miał czapkę nasuniętą na brwi a grube wargi jego drgały, co nadawało twarzy jego głupowaty jakiś wyraz, sam widok spokojnego grzbietu jego był drażniącym i cała nędzota tej pospolitej osobistości zdawała się rozpostartą na paltocie.
Podczas gdy mu się tak przyglądała, lubując się w swem głuchem rozdrażnieniu pewną występną rozkoszą, zbliżył się Leon. Przejmujące zimno zdawało się twarz jego powlekać większą bladością, z pod odłożonego kołnierzyka widać było kawałek gołej szyi, koniec ucha wyglądał z pod pukla włosów, a wielkie jego błękitne oko wzniesione ku obłokom, wydało się Emmie czystszem i piękniejszem od owych jezior górskich, w których niebo się przegląda.
— Niegodziwiec! wykrzyknął nagle aptekarz.
I pobiegł na ratunek swego syna, który wszedł w wapno, żeby sobie trzewiki ubielić. Zgromiony za tę psotę, pan Napoleon zaczął wrzeszczeć ile mu sił starczyło, podczas gdy Justyn ocierał mu obuwie słomianym wiechciem. Potrzeba było jednak noża; Karol, ofiarował swój.
— Ach! poszepnęła Emma, nosi nóż w kieszeni, zupełnie jak chłop!
Szron padać zaczął i powrócono do Yonville.
Tego wieczoru pani Bovary nie poszła do swych sąsiadów, a po odejściu Karola, gdy została samą, zaczęła zbierać wspomnienia z dokładnością świeżo doznanego wrażenia i tem przedłużeniem perspektywy jakiego pamięć użycza przedmiotom. Wpatrując się ze swego łóżka w ogień płonący na kominku, widziała wyraźnie Leona, jak stał zginając jedną ręką laseczkę, a drugą trzymając Atalię, która smuktała kawałek lodu. Znajdowała go prześlicznym; nie mogła oczu odeń oderwać, przypominała sobie inne jego pozy, zdania przez niego wyrzeczone, dźwięk jego głosu, całą jego osobę; i powtarzała, składając usta jakby do pocałunku.
— Tak jest, śliczny! prześliczny!.. — Czy on kocha? pytała sama siebie — Zapewne! ale kogo?.. mnie przecie!
Tysiączne się na to znalazły dowody i serce jej podskoczyło z radości. Płomień rzucał na sufit wesołą światłość; wyciągnęła się na łóżku i ręce splotła nad głową.
A wtenczas zaczęło się wiecznie jednostajne wyrzekanie: — O! gdyby to Bóg pozwolił! Dla czego tak nie jest? Coby to szkodziło?
Gdy Karol powrócił o północy, udała że się przebudziła, a że hałasował rozbierając się, narzekała na migrenę, potem zapytała obojętnie jak przepędzono wieczór?
— Pan Leon wcześnie odszedł do siebie, rzekł Karol.
Uśmiechnęła się mimowolnie i usnęła kołysana rozkosznym zachwytem.
Nazajutrz odwiedził ją ku wieczorowi pan Lheureux, kupiec bławatny. Był to człowiek umiejący chodzić koło swoich interesów.
Rodem Gaskończyk, zostawszy Normandczykiem połączył gadatliwość południową z przebiegłością północną. Twarz jego tłusta, pulchna i bez zarostu, zdawała się być pociągniętą lekkim odwarem z lukrecyą, a włosy białe uwydatniały jeszcze ostry blask jego małych czarnych oczu. Niewiadomo było czem się dawniej zajmował, jedni mówili że był tragarzem, drudzy że bankierem w Routôt. To tylko pewna, że rozwiązywał na pamięć najzawilsze rachunki, co sam Binet podziwiał. Grzeczny aż do uniżoności, trzymał się zawsze w postawie na wpół zgiętej osoby, która kogoś wita lub zaprasza.
Zostawiwszy przy drzwiach kapelusz opasany krepą, postawił na stole zielone pudło i zaczął od robienia delikatnych wymówek pani, że dotąd nie raczyła go zaszczycić swem zaufaniem. Chociaż tak mizerny sklep — jak jego nie miał czem zwabić do siebie elegantki (z przyciskiem) niechby tylko rozkazała, on postara się dostarczyć jej wszystkiego czegoby tylko żądała, tak z bielizny jak z kramarszczyzny, wstążek, nowości i t. p. Miał stosunki z najpierwszymi handlowymi domami! Dzisiaj więc, wstąpił przechodząc, aby pani pokazać niektóre nowości szczęśliwym trafem otrzymane. I wydobył z pudła pół tuzina haftowanych kołnierzyków.
Pani Bovary je obejrzała.
— Niczego teraz nie potrzebuję, rzekła.
Pan Lheureux jednakże wyjął ostrożnie trzy szarfy algierskie, kilka paczek angielskich igieł, parę słomkowych pantofelków, wreszcie cztery kubeczki do jaj na miękko, wyrobione ażurowo z łupiny orzecha kokosowego przez więźniów. Potem, oparłszy o stół ręce, pochylony i z wyciągniętą szyją, śledził uważnie wzrok Emmy, który błądził niepewny pośród tych skarbów. Od czasu do czasu paznokciem uderzał w rozłożone szarfy jedwabne, niby kurz z nich strzepując, co sprawiało lekki szelest jedwabiu, na którem przy zielonkowatem świetle, błyszczały jak gwiazdeczki złote nitki w tkaninę wmieszane.
— Ileż to kosztuje? zapytała.
— Bagatelę! odpowiedział, drobnostkę! ale niema nic pilnego, pani zapłaci jak zechce, nie jesteśmy żydami!
Zamyśliła się przez chwilę, lecz w końcu raz jeszcze podziękowała panu Lheureux, który niezmieszany odpowiedział:
— No, to się później porozumiemy; ja się zawsze umiem pogodzić z paniami z moją tylko zgodzić się nie mogę!
Emma się uśmiechnęła.
— Chciałem pani tylko powiedzieć, rzekł dobrodusznie po tym żarciku, że nie o pieniądze mi chodzi... Sambym ich pani dał, gdyby tego była potrzeba.
Spojrzała na niego zdumiona.
— O? rzekł prędko i głosem zniżonym, nie potrzebowałbym daleko szukać, żeby ich dla pani znaleźć, to pewna!
A zmieniając przedmiot rozmowy zapytał o zdrowie ojca Tellier, właściciela „kawiarni francuzkiej”, którego pan Bovary miał w kuracyi.
— Co mu jest takiego?... Kaszle że aż się cały dom trzęsie i boją się bardzo czy prędzej nie będzie potrzebował sosnowego pudełka aniżeli flanelowego kaftanika? Nahulał się też za młodu, nahulal! Ci ludzie, pani łaskawa, żyli tak nieporządnie! wódka go spaliła!.. Zawsze to przykro widzieć jak się ktoś znajomy wynosi.
I podczas gdy układał napowrót w pudełku, rozprawiał dalej o klienteli doktora.
— Teraźniejsza to pora jest zapewne powodem tych chorób, mówił patrząc z niechęcią na szronem okryte szyby. Ja także nie czuję się zupełnie dobrze; będę nawet musiał poradzić się w tych dniach pana doktora na ból, który mi w krzyżu dokucza. Do widzenia pani Bovary! najniższy sługa!
I na palcach wyszedłszy, ostrożnie drzwi zamknął.
Emma kazała sobie obiad podać w swoim pokoju. przy kominku; jadła powoli; wszystko jej smakowało.
— Dałam jednak dowód wielkiego rozsądku! mówiła sama do siebie, myśląc o szarfach algierskich.
Usłyszała kroki na wschodach: był to Leon. Powstała i wzięła z komody chusteczkę do obrębiania. Gdy wszedł, zdawała się bardzo zajętą.
Rozmowa szła opieszale; pani Bovary zrywała ją co chwila, dependent zaś sam był jakoś zakłopotany. Siedząc na taburecie przy kominku, obracał w palcach igielnik z kości słoniowej, ona szyła pilnie, lub od czasu do czasu paznokciem zaciskała obrębek. Nic nie mówiła; on też cicho siedział, zniewolony jej milczeniem, jakby najwymowniejszemi słowy.
— Biedny chłopiec! myślała w duchu.
— Czem jej się tak niepodobam? pytał sam siebie.
Nakoniec ośmielił się powiedzieć, że musi w tych dniach pojechać do Rouen, w interesie swego pryncypała.
— Abonament nut pani się skończył, dodał, czy mam go odmówić?
— Nie potrzeba, odpowiedziała.
— Dla czego?
— Dla tego...
A przygryzłszy usta, wyciągnęła powoli długą szarą nitkę.
Ta jej robota drażniła Leona. Grube płótno zdawało się drapać paluszki Emmy; przyszła mu na myśl jakaś pospolita grzeczność, lecz się nie odważył jej wypowiedzieć.
— Pani więc zarzuca muzykę? zapytał.
— Czy zarzucam muzykę? Naturalnie! Mój Boże! czyż niemam mego gospodarstwa, mego męża, którym się muszę zajmować, tysiączne rzeczy zresztą, wiele obowiązków, którym należy się pierwszeństwo!
Spojrzała na zegar. Karol się spóźnił. Zaczęła się niby niepokoić. Powtórzyła nawet kilka razy: — On jest tak dobrym!
Dependent lubił pana Bovary. Lecz ta troskliwość Emmy o niego, nieprzyjemnie go zadziwiła; wszelako potwierdził oddawane mu pochwały, które słyszał z ust wszystkich, powiadał, a szczególnie aptekarza.
— O! to bardzo zacny człowiek! rzekła Emma.
— W samej rzeczy, potwierdził dependent.
I zaczął mówić o pani Homais, której zaniedbana toaleta rozśmieszała ich często.
— Co to szkodzi? przerwała Emma. Dobra matka rodziny nie zajmuje się swoim strojem.
I znowu zamilkła.
To samo się powtórzyło następnych dni; obejście jej, mowa, wszystko się zmieniło. Wzięła się znowu do gospodarstwa, zaczęła pilnie uczęszczać do kościoła i w większej surowości trzymać sługę.
Odebrała Bertę od mamki. Felicya przyprowadzała ją, kiedy byli goście, a pani Bovary rozbierała dziecinę, ażeby pokazać jej członeczki. Oświadczała że przepada za dziećmi, że to była cała jej pociecha, jej radość, jej rozkosz, a pieszczotom tym towarzyszyły liryczne uniesienia, które śmiesznemi wydawaćby się musiały ludziom więcej światowym niż mieszkańcy Yonville.
Karol, powracając do domu, znajdował teraz zawsze pantofle wygrzane przy popiele. Nie brakowało podszewki u jego kamizelek, ani guzików u koszul, z przyjemnością nawet patrzeć można było na stosy bielizny jego porządnie w szafie poukładanej. Nie wzdragała się już, jak dawniej, przechadzki po ogrodzie; przystawała na wszystkie jego życzenia, chociaż nie odgadywała jakiej woli tak bez szemrania ulegała; — a gdy Leon patrząc na Karola jak siedział przy kominku po obiedzie, z rękami na brzuchu, nogami opartemi o wilki, z policzkami zarumienionymi trawieniem i oczyma zwilżonemi uszczęśliwieniem, na dziecię pełzające po kobiercu i tę wysmukłą kobietę, która z za poręczy krzesła przychodziła pocałować go w czoło myślał sobie.
— Co za szaleństwo! jak tu do niej przystąpić?
Tak mu się wydała cnotliwą i nieprzystępną że stracił wszelką nadzieję, nawet najbardziej oddaloną.
Lecz tem wyrzeczeniem się stawiał ją w szczególniejszych warunkach. Wyzwoliła się dla niego z przymiotów cielesnych, które mu nic dać nie mogły i wzniosła się w sercu jego coraz wyżej, oddalając się coraz bardziej od ziemi, nakształt wspaniałej apoteozy, która w niebo ulatuje. Było to jedno z tych czystych uczuć, które nie zakłócają codziennych spraw życia, które się pielęgnuje dla ich rzadkości i których utrata więcejby urządziła żalu, niżeli posiadanie ich przynosi radości.
Emma schudła, lica jej zbladły, twarz się wyciągnęła. Ze swymi czarnymi włosami, wielkiemi oczami, greckim noskiem, lekkim chodem i zawsze milcząca, nie zdawałaż się przesuwać przez życie zaledwie go dotykając i nosić na czele niewyraźne piętno jakiegoś wzniosłego przeznaczenia? Była tak smutną i tak spokojną, tak zarazem łagodną i zrezygnowaną, że się czuło przy niej jakiś zachwyt lodowaty, tak jak w kościołach dreszczem przejmuje woń kwiatów połączona z chłodem marmurów. Inni także ulegali temu dziwnemu urokowi. Aptekarz mawiał:
— To jest kobieta wielkich zdolności, któraby nawet w pod prefekturze dobrze się wydała.
Mieszczanki podziwiały jej oszczędność, pacyenci jej uprzejmość, ubodzy jej dobroczynność.
Ona tymczasem pożerana była złemi żądzami, nienawiścią, wściekłością. Ta suknia fałdzista ściskała serce wzburzone, a te wstydliwe usta nie opowiadały jego burz szalonych. Była zakochaną w Leonie i szukała samotności, aby swobodniej się lubować jego obrazem. Widok jego osoby zakłócał rozkosz tej miłosnej zadumy. Emma drżała na odgłos jego kroków; potem, w jego obecności, wzruszenie znikało i pozostawało jej tylko wielkie zdumienie, które się kończyło smutkiem.
Leon nie wiedział o tem, że gdy odchodził od niej zrozpaczony, ona ścigała za nim wzrokiem przez okno. Troszczyła się o każdy krok jego; śledziła wyraz jego twarzy, wymyśliła całą historyę, żeby znaleźć pozór odwiedzenia jego pokoju. Żona aptekarza wydawała jej się bardzo szczęśliwą, że pod jednym dachem z nim mieszkała; a myśli jej krążyły bezustannie pod tym domem, razem z gołębiami z pod „Złotego Lwa”, które w rynnach jego kąpały swoje różowe nóżki i białe skrzydełka. Im więcej jednak miłość swoją spostrzegała, tem silniej ją tłumiła z obawy aby nikt jej nie poznał. Byłaby jednak chciała żeby jej się Leon domyślił i wynajdowała nadzwyczajne wypadki, katastrofy, któreby to porozumienie ułatwić mogły. Wstrzymywało ją zapewne lenistwo lub obawa i także wstydliwość. Myślała że go zbyt daleko odepchnęła, że już było za późno, że wszystko było stracone. Wreszcie, duma, przyjemność powiedzenia sobie: „jestem cnotliwą”, i przeglądania się w zwierciadle z miną zrezygnowaną, pocieszała ją nieco za spełnione — jak mniemała poświęcenie.
Natenczas żądze cielesne, pragnienie bogactw i smutki niezadowolonej namiętności, wszystko to połączyło się u niej w jednem cierpieniu; — a ona zamiast myśl swoją odeń odrywać, czepiała go się uporczywie, drażniąc swoją boleść i szukając wszędzie dla niej żywiołów. Gniewała ją potrawa źle podana lub drzwi niedomknięte, ubolewała nad aksamitem, którego nie miała, nad szczęściem, którego jej brakowało, biadała nad swemi marzeniami zanadto wybujałemi, nad swym domem za ciasnym.
Oburzało ją to, że Karol nie zdawał się ani domyślać jej męczarni. Przekonanie, że ją czynił szczęśliwą, wydawało jej się głupią zarozumiałością, a jego pewność siebie pod tym względem, niewdzięcznością. Dla kogóż więc była cnotliwą? Czyliż nie on był przeszkodą do jej szczęścia, przyczyną wszystkich jej cierpień i jak gdyby ostrym kolcem tego twardego rzemienia, którym była na wsze strony skrępowaną?
Na niego jednego więc złożyła całą niechęć, całą złość, jaką w niej wzbudzały niezadowolone żądze i pragnienia, a każde usiłowanie czynione w celu przekonania takowej, zwiększały ją przeciwnie, gdyż ten trud bezużyteczny pomnażał jeszcze ogólną sumę powodów jej do żalu i odpychał coraz więcej od męża. Własna jej łagodność do oporu ją podniecała. Mierność domowa popychała ją do zbytkownych fantazyj, tkliwość małżeńska do żądz cudzołożnych. Byłaby chciała żeby ją Karol bił, aby mieć prawo znienawidzić go, zemścić się nad nim. Sama się czasem dziwiła dzikim pomysłom, jakie jej do głowy przychodziły; a tu trzeba było wciąż się uśmiechać, udawać szczęśliwą, słuchać jak wszyscy tę jej szczęśliwość sławili i w nią wierzyli!
Jednakże ta obłuda wstręt w niej wzbudzała. Brała ją czasami chęć uciekania z Leonem, dokądkolwiek, byle jak najdalej, aby nowego życia spróbować; lecz znowu otwierała się w jej duszy otchłań pełna ciemności.
— Zresztą, on mnie już nie kocha, myślała sobie; co począć? zkąd oczekiwać pomocy, ulgi, pociechy?
Zostawała złamaną, zadyszaną, bezwładną, łkania ją dusiły i łzy oczy jej zalewały.
— Dla czego pani tego nie powie panu? pytała służąca, jeżeli przypadkiem weszła podczas takiego przesilenia.
— To cierpienie nerwowe, odpowiadała Emma; nie wspominaj mu o tem, zasmuciłabyś go niepotrzebnie.
— Ach tak! przytwierdzała Felicya, pani tak zupełnie jest jak Maciejka, córka Macieja rybaka z Dieppe, którą znałam niżelim się do pani zgodziła. Była tak smutną, tak smutną, że kiedy stała na progu swego domu, robiła wrażenie pogrzebowego całunu rozpostartego przed drzwiami.
Chorobą jej zdaje się, był rodzaj mgły jaką miała w głowie, a doktorzy nic na to poradzić nie umieli, ani nawet ksiądz proboszcz. Kiedy jej to za nadto dokuczało, szła sama jedna nad brzeg morza i strażnik celny znajdował ją nieraz leżącą na brzuchu i zlewającą łzami kamienie, Potem jej to podobno przeszło, jak wyszła za mąż.
— Mnie zaś przeciwnie, odpowiadała Emma, przyszło to dopiero po za mąż pójściu.