Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedja, którą echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale, co ja, to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi śpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się, mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze, że mi dałeś czas.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozporządzenie, które uważał za rozkaz.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się do łóżka i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju drzemał z zakrytą twarzą paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przyprzywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III-ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego, Najjaśniejszy panie..
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz. — Jakże twoje zdrowie?
— Mam silną gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny, mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do powiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy panie, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Masz Najjaśniejszy panie szczególniejszy sposób leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! jesteś chory i chcesz pozostać sam?
— Najjaśniejszy panie, mam swojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mną pociechy, Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi przyjaciele Waszej królewskiej mości — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Schomberg ma goleń przebitą, d‘Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d‘O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, budź twojego pazia i każ sobie podać szlafrok.
— Wasza królewska mość raczy mię zostawić samego na chwilę.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy, co żądał, i na pół pocieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź zerwał się na równe nogi i rzekł:
— A! mój drogi, jakże mnie możesz opuszczać ach! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu!
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc, wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta, rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi. Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król nie zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała; lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja droga Joasiu — mówił Saint — Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jedną myśl, której ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy, uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował małżonkę w rękę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam rozmyślała nad sposobem wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki, goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie ozdobione było olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że zajmowało trzecią część sypialni.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wyobrażającem historję Cenisa, pół mężczyzny, a pół kobiety, było dziełem imaginacji monarchy — kotara z łamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama, co na łóżku materja, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się, wydzielała miły zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręku kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, wraz z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, trzymając bose nogi na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwaj służący zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskali wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk, zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc.
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, narazisz się na przykrość, bo albo ty zanadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I, usiadłszy wprost króla, znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — bajesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d‘Amboisse. Ach zmiłuj się — zwrócił się do fryzjera, — jakże mię pieczesz.
Fryzjer ukląkł.
— Widziałeś, Najjaśniejszy panie, Bussy d‘Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu nie dało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi.
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć, nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg jestem do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam, niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzjer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi, jakie lekarstwo na serce.
— Jedz, jedz, kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz, Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Masz słuszność, panie Valois — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
I słychać było jak pracował szczękami.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawija zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Stosuję wewnętrznie smarowidło, którego mi z wierzchu zabroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla moich psów.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął wywijać koło twarzy golarza i fryzjera, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz swemu panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król, podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc, niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król,.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy panie, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I, ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk dawał mu znaki swej przychylności, dopóki go nie stracił z oczu.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu włożyli na twarz maskę, pod spodem powleczoną tłustością.
W masce tej były otwory na nos i oczy.
Czapka jedwabna, haftowana srebrem, uzupełniła nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnej toalety, podano królowi consomme[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając ją dla Saint-Łuca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował tylko szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i firanki, wpuścił wielkiego psa, zwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francja.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli poprzez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera się przez szyby.
Wnosili stąd, że król śpi w najlepsze.
Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było, jak nietoperze swobodnie latają w około Luwru.