Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panicz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Wydanie | szóste |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę tygodni po balu warszawskim Denhoff przyjechał wczesnym rankiem do Turowa. Zastał Marysia spożywającego śniadanie. Młodzieniec zdawał się być w ciągłej gorączce, źrenice świeciły mu fosforycznie. Na zapytanie Ryszarda co porabia, że go nigdzie nie widać, odpowiedział krótko.
— Łajdaczę się.
— To najgorszy sposób zabijania w sobie bólu — odrzekł Denhoff. Czemu u licha nie wyrwiesz swego szczęścia z tych kurlandzkich zakusów, przecie to zależy jedynie od ciebie Marysiu.
Denhoff z Turskim mówili już sobie po imieniu.
— A ty zrobiłbyś tak będąc w moich warunkach...
— Wszak ona cię kocha.
— Trudno w to uwierzyć. Styl panny Korzyckiej dawniej był wyraźny, teraz... niezrozumiały.
— Czy tylko się z tem liczysz?
— Ty wiesz Ryszardzie, jakie jest moje położenie. Mój ojciec za nic niepozwala na związek z Korzycką. Gdybyż ona inne nosiła nazwisko! zaś Korzyccy mnie uważają za mezaljans dla córki. Jak z tego wybrnąć.
— Ojca przekonać, Korzyckich puścić w trąbę, Marylę zaś odebrać temu mamutowi. Ja takbym zrobił.
— I ja do tego dążyłem, lecz teraz gdy ona zaręczyła się z innym, ręce mi opadły. Intruzem nie będę, nie mogę, nie potrafię.
— Ależ człowieku, zastanów się, nie ty, lecz tamten jest de fakto intruzem, ona Poszyngiera nie cierpi.
— Więc biorą go jego miljony i tytuł? to tem gorzej.
— Ubliżasz pannie Maryli. Tylko Perzyński dostawszy w jesieni kosza od niej, posądza ją o materjalizm. Ale to co innego, Perzyński mści się na niej, bo nie przypuszczał, aby on mógł być odrzuconym konkurentem. Więc Perzyńskiemu wolno, tobie nie.
— Maryla lubi blichtr, tytuły, bogactwo... lubi, to lubi.
— Szczęścia swego dla złota nie poświęci, tembardziej, żeA jest sama bogatą. Ona ma zbyt szczerą naturę, to nie aktorka. Ale, ale, czy pojedziesz dziś do Sołowa na przedstawienie trupy prowincjonalnej, która zjechała tam? Dają podobno sztukę Fredry. Odegrane to będzie ohydnie, wyobrażam sobie, ale zabawimy się. Są fertyczne aktoreczki. Była u ciebie z biletami taka w kapeluszu — kukuryku wielka trzpiotka.
— Była. Zmarznięta jak nieboskie stworzenie.
— Więceś ją rozgrzewał?
— Tak, koniakiem.
— Ii, to na nic! powiem ci teraz pod sekretem, że Gucio K. już ją zaangażował, ale da się to zrobić. Zatem dziś jedziemy, postanowione!
Denhoff został w Turowie na obiedzie, pod wieczór obaj młodzieńcy wyjechali do Sołowa.
Przygodna, wielka buda, zwana teatrem mieściła w sobie mnóstwo osób z miasteczka i okolicy.
Pierwsze rzędy krzeseł zajęło obywatelstwo ziemiańskie, przeważnie młodzież męska. Nie było pań z Worczyna, ani z Woli Wierzchlejskiej, tylko pani Ama Lubocka z jakąś wystrojoną panną, rzucającą oczyma na prawo i lewo, którą Denhoff nazwał od razu „koczkodanikiem“. Sala improwizowanej widowni, przystrojona gałązkami sosenek, przedstawiała się mętnie z powodu kopcących lamp. Panował tu chłód i jakaś woń stęchlizny, zmieszana z zapachem paczuli. Turskiemu pani Ama wskazała krzesło przy sobie, pragnąc Denhoffa ulokować obok „Koczkodanika“ ale on zręcznie wykręcił się, na ofiarowane zaś sobie miejsce przyprowadził Teosia.
Przedstawienie rozpoczęło się. Sztukę Fredry parodjowano tak okropnie, że Denhoff i Turski przestali uważać na scenę. Ryszard pociągnięty przez Gucia Korzyckiego przesiadywał za kulisami, Marjana bawiła jego sąsiadka. Paszowski złości! się; po każdym silniejszym efekcie na scenie, który aż po nerwach zgrzytał niezgrabnością wykonania, pan Wojciech mruczał dość głośno.
— Brawo, brawo! Żeby tak obskurnie grać, trzeba i na to artyzmu, panie mój. Wolałbym co prawda, żebyście koziołki fikali, niż smażyli taką sztukę, bo to już herezja, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Żeby autor żył i zobaczył coś podobnego, toby uszy wam oberwał, ponawlekał na sznuri zawiesił na posągu sztuki, jako zemsta za sprofanowanie jej. Dalibóg!
Ama szepnęła do Turskiego.
— Słyszałam, że pan się bawił w Warszawie. Cóż, miłe. wspomnienia?
— Bardzo. Żałowałem, że pani nie było.
— Do... prawdy?
Spojrzała na niego zalotnie, jedną z tych min, które odrazu mężczyzn uświadamiają, czego się mogą spodziewać.
— Ależ tak — brnął Maryś. Byłoby pani do twarzy w atmosferze balowej... w dużym dekolciku.
— O, już zaczyna swoje. Ciszej, bo kto usłyszy. Niepoprawny!
— Czyż dekolt to rzecz nieprzyzwoita? Wszak panie pokazują to wszystko, bez skrupułów.
— Zależy od tonu powiedzenia — uśmiechnęła się pani Ama.
— A negliż to także nieprzyzwoite?
— Coraz dalej pan idzie.
— Bo lubię wszelkie... podspody, to u niewiast najciekawsze.
— Nie można tak rozbierać kobiet. Pan się zepsuł, panie Marysiu. Ha, ha!
— Czy dawniej byłem dyskretniejszy!
— O... tak.
— Eej, chyba nie! Zawsze wolałem i umiałem.... rozbierać.
— Ciszej! Pan zapomina, żeśmy nie sami. Jesteś nieostrożny — szepnęła mu do ucha.
— To ma większy urok, czaić się nie lubię. I kobiety wolą odwagę w mężczyźnie. Czy nie tak?
— Kobiety lubią być... energicznie brane, lecz z pewną tajemniczością — cedziła pani Ama przez grymaśnie ułożone usta. Jak się panu podoba moja kuzynka?
— Nie znam jej.
— Przecież jest ze mną, widzi pan.
— Ach tak! w tylu szmatkach, nie można osądzić.
— A jakżebyś chciał??
— Pragnień nie mam żadnych co do niej, ale znam dopiero wówczas... kobietę, gdy ją... rozbiorę.
— Ależ nieznośny jesteś, zbliża się Perzyński, cicho.
— Czy się go obawiasz?? Może mi zrobić scenę o ciebie. Co?...
— Panie Marjanie... pan się zapomina.
Turski wybuchnął śmiechem.
— Ha, ha! to paradne!
Nachylił się do niej i rzekł ciszej.
— Chcę ci się właśnie... przypomnieć.
Podszedł Perzyński.
— Tss! Czy bawi pana ta sztuka, że tak wesoło? — spytał.
— Owszem! Jestem oczarowany. Jakże tam za kulisami? zabawniej niż na scenie?
— Tss? tak sobie, średnio, jest kilka ładnych okazów żeńskich.
— Jak się pan wyraża? — oburzyła się pani Ama.
Perzyński już pracowicie układał wąsy. Podniósł różową twarz, i patrzał na Amę z pod jasnych rzęs, miał minę zwycięską.
— A jakto trzeba wyrażać się o kobietach?
— Nieco grzeczniej.
— Tss! ja jestem dla kobiet bardzo... tego... grzeczny, ale one wolą inaczej, więc, dogadzam życzeniom pań. Nic więcej.
— Gdzie Denhoff — spytał Maryś.
— Częstuje tam czemś, razem z Korzyckim, tę najładniejszą aktoreczkę, wcale wesoło u nich. Pan tam nie zaglądał?
— Nie, mnie tu wesoło.
— Bardzo wierzę. Żałuję, że już dla mnie miejsca brak, chyba, które z państwa weźmie mnie na kolana.
Pani Lubocka. trzepnęła go chusteczką po ręku, ale bez wielkiej obrazy.
— Czy on to ma uważać za zachętę, czy przeciwnie? — spytał Maryś.
— Niech pan już idzie sobie do owych okazów żeńskich, za kulisy — zawołała, piękna. Ama.
— Rozumiem! Nie jestem na dziś w programie. Tsss! idę zatem szukać lepszych sukcesów, może mój dzień powróci.
— Co pan bredzi?...
— Nic, tylko to, że mnie pani dziś okrutnie tyranizuje, smutny jestem i tss... ubolewam nad swym losem. Adieu!
Perzyński skłonił się bardzo swobodnie.
— Nienawidzę tego albinosa, tak mnie drażni...
— Ale bywa. czasem zabawniejszy. Co?...
— Kiedy będziesz u nas w Zawierciu?...
— Poco liczba mnoga? Ja bywam u ciebie, doskonale to rozumiesz.
— Zawsze jesteśmy sami z Kamilkiem, przyjedź kiedy do nas. Prosimy.
— Przestań Ama na Boga, bo parsknę śmiechem. Sami? O mój Boże! Taka para gołąbków: Kamilek i Amcia. Ty umiesz wybornie udawać kochającą, żonę, dbałą o swego Kamilcia, Kamilunia. Takie z was dobre małżeństwo, że aż potrzeba kogoś trzeciego dla harmonji. Ja jednak zastrzegam sobie, że za Kamilciem nie tęsknię, mam nadzieję, że mi go nie każesz bawić.
— Więc przyjedziesz?...
— Hm! Może. To nie wykluczone.
Ama pochyliła się lekko do Marysia i szepnęła.
— Kamil wyjeżdża za parę dni do Warszawy. Zatem...
— Dobrze. Skorzystam.
Tymczasem Denhoff, Gucio i Konstanty Leśniewski bawili się wybornie w garderobie, z aktorkami. Był już szampąn i koniaki. Gustaw najwięcej dokazywał; kradł szminki różne z tualety artystek i dekorował niemi wszystkie, napotykane za kulisami dziewczyny. Kocio pod dobrą, datą, trunków pomagał mu w zabawie, tylko Ryszard nie wtrącał się do nich, ale za to pił bez miary szampana. Perzyński obcałowywał aktoreczki i jak reżyser wypuszczał je na scenę. Pod koniec przedstawienia przyszedł Turski z Paszowskim. Temperatura wzmogła się. Maryś miał oczy świecące i jakiś szczególny wyraz na twarzy. Poznały się na nim zakulisowe damy, bo zaraz go otoczyły. Denhoff częstował przyjaciela szampanem. Pijany Gucio krzyczał bez ceremonji, żeby już skończyli te „brednie na scenie“, bo to przeszkadza lepszej zabawie.
Aktorzy częstowani hojnie przez obywatelską młodzież zgadzali się z ich życzeniem. Sztukę grano już „na pytel“, byle prędzej, wreszcie zasłonę szarpnięto energicznie; ku ogólnej radości prowincjonalna muza zasłoniła swe oblicze, umilkł jej, rozdzierający nerwy, patos. Zabrzmiały krótkie brawa, dla zwyczaju, potem ukłony artystów...
Sala zaczęła się wyludniać. Pani Lubocka daremnie chciała czekać na Marysia, by ją odprowadził do powozu. Rolę tę spełnił młody Paszowski z galanterją. Zapewnił „koczkodanika“, że „barldzo się wesoło bawił i psyjemniejszego wiecorlu nie pamięta“. Otrzymawszy zato, rozrzucone na cztery wiatry spojrzenie, oraz serdeczny uścisk dłoni pani Amy powrócił do teatru, szukając towarzyszów. Teoś był w doskonałym humorze, spotkawszy ojca pochwalił mu się, że „wytrlwał do końca przy damach, jako kawaljerio serlwanto i urlatował honorl młodzieży, bo tamci, to tylko w aktorki wieżą“, zanim jednak wszystka publika opuściła widownię, wbiegli panowie z artystami i artystkami, i zaczęło się wielce hałaśliwe porządkowanie sali. Krzesła i ławki wyrzucano z impetem za drzwi, powstał krzyk wychodzących, pisk aktorek. Muzyka na scenie zagrała szalonego oberka. Gustaw wrzeszczał na służbę, klął po francusku i po polsku. Denhoff wołał na muzykantów, by grali cakewalka. Maryś krzyknął.
— Hej! mattchicha rznąć.
— Do djabła z mattchichem! Kankana! — ryczał Gucio..
Wszyscy mu przyklasnęli. Runął grzmot okrzyków. Orkiestra żydowska grała kankana, młodzieńcy porywali aktorki i zaczął się taniec pijacki, przy odgłosie wyrzucanych krzeseł i tłuczonych lamp. Paszowski dostarczał butelek, walił w kark kelnera, by je prędzej odkorkowywał, śpiewając przytem kabaretowe kuplety.
Staremu panu dymiło z czupryny, trzęsły się nogi, ale nie ustąpił i wychylał co raz nowe kielichy. Wznosił toasty bardzo ekscentryczne, na które odpowiadano wybuchami cynizmu. Dowcipy Paszowskiego i Gucia dominowały. Leśniewski taczał się ze śmiechu, tylko biedny Teoś z miną, jak półtora nieszczęścia, stał przytulony w kącie, patrząc ze zgrozą na to, co się dzieje. Pierwszy raz widział taką bachanalję, myślał, że wszyscy dostali pomieszania zmysłów. Najprędzej oprzytomniał Turski, potem Denhoff. Popatrzyli na siebie trochę błędnie, wstręt osiadł im na twarzach, wzdrygnęli się jak przed obrzydliwością, lecz nie potrafili usunąć jej. Porwał ich ogólny, bachiczny szał.
Do rana trwały tańce i pijatyka.