Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Minęły święta. Marjan Turski nie otrząsł się z dziwnego stanu apatji nurtującej go od pamiętnej pasterki. Nie był w Zapędach i już więcej Maryli nie widział, umyślnie jej unikając. Gdy wszyscy młodzi z Worczyna, Denhoff i nawet Paszowscy pojechali do Olchowa na święta starego stylu, Maryś został w Turowie. Przygnębienie jego rosło, nigdzie z domu nie wyjeżdżał, nawet rodziców odwiedzał rzadko. Państwo Turscy dowiedziawszy się o bytności Korzyckich na pasterce, a nawet i o tem, że Maryla stała w kruchcie przy Marysiu, odgadywali, że coś między nimi zaszło, jednak postawa młodzieńca nie upoważniała do pytań wręcz, wszelkie zaś dyplomatyczne zaczepki Maryś zręcznie odbijał. Stan jego niepokoił rodziców, zaczęli spiskować z Olchowem i wreszcie po długich namowach państwa Turskich, po kilku gorących listach Iry, Denhoffa i wszystkich kuzynek udało się skłonić Marysia, aby pojechał na bal ziemiański do Warszawy. Dora, Ziula i Ania miały ukazać się publicznie po raz pierwszy, towarzyszyła im Irena, panie Turska i Zborska matkowały pannom.
Nastąpiła wreszcie chwila wyjazdu z mieszkania rodziców Ziuli do Resursy. Gdy Ryszard Denhoff, Rymsza i młody Turski przyszli w strojnych frakach do saloniku pań, by je zabrać, obaj narzeczeni wydali okrzyk zachwytu. Dora była prześliczna w blado kremowej sukni, ozdobionej fijołkami, warkocze miała spuszczone, nad czołem przepaska z fijołków. Ziula i Ania w różowych gazach z białym bzem przypominały motyle lekkością i świeżością swą. Ira wystąpiła w białej, stylowej tualecie ze złotemi szlakami haftowanych greków. Złoty sznur opinał jej bujne kasztanowate włosy. Narzeczeni cieszyli się z sobą. Paszowski, który miał być również na balu, komplementował Irę.
— Pychowa z pani kobieta, żebym tak był młodszy, to już by mię pani wzięła. Osobliwość, panie mój! jak te stroje ozdabiają kobiety! frontowo pani wygląda! Jakiś obywatel, co ma dobry gust, już pewny, jak w kieszeni, panie mój! Niech mu tylko pani odrazu nie zawraca głowy malarstwem, to już gorsze; wszelkich malarek, literatek, poetek, mężczyźni boją się instynktownie; nie nada się do niańczenia dzieci i warzenia krup, w ogóle do kądzieli.
Obrzydliwy pan jesteś! Tembardziej teraz, po tem, co pan powiedział, wolę odrazu odstraszyć, niż żeby po tem, odemnie uciekali, szczególnie tacy, co w kobiecie widzą tylko kądziel.
Maryś Turski patrzał na siostry i myślał.
— Jak też wygląda Maryla?
Wiedział, że będzie na balu i doznawał zupełnej co do tego obojętności.
Pojechali.
Sale w Resursie były już gwarne, bal rozpoczęty. Walc wirował w marzącem tempie unosząc roskosznie oddane sobie, strojne pary. W pośrodku sali stała żywa barykada mężczyzn, wyfraczonych, zawodowych tancerzy, z minami przeważnie mniej mądremi, ale stanowisko ich samo przez się usprawiedliwiało najgłupszą minę. Stojąc tak, niby najmici do tańca, wyszukiwali w rzędach tancerek, siedzących wśród zieleni pod ścianami, piękniejsze i posażniejsze partnerki. Wnet któryś amator opuszczał barykadę, szedł sprężyście do upatrzonej, następował szablonowy uśmiech jego i jej, objęcie damskiej figurki i krąg walca naokoło grupy mężczyzn, jeden lub dwa, zależnie od zgodzenia się z sobą i temperamentu tańczących. Potem znowu uśmiech, tancerz odprowadza damę na jej krzesło, sam zaś powraca do środkowego stanowiska, by rychło znowu ruszyć w inną stronę. Panie siedzą jak na wystawie, wyczekujące, często błagające o tancerzy, panowie jak eksperci badają damski towar i taksują. Słychać w gromadzie czarnych fraków i białych gorsów gęste oceny tańczących panien.
— Widzi pan tę niebieską z różami, podobno sta tysięcy?
— Tak, ale mówią, że papa skąpy, renta roczna nie duża, a gotówki narazie nie daje.
— Tamta w brylantach to gratka! cały miljon.
— Może obiecany jako przynęta? w rzeczywistości rozćwiartowany.
— Śliczna ta w konwaljach! — unosi się któryś.
Ale uświadomiony sąsiad mrozi go jednem słowem.
— Ach to nie warte zachodu! tylko dwadzieścia tysiączków. Głupstwo! Szkoda czasu i atłasu.
— No, jak tak?... Nie wiedziałem.
Denhoffa znajomi zaciągnęli do koła tancerzy, stał niepewnie, jak na cenzurowanem, z niesmakiem, z którym sobie nie mógł dać rady. Słyszał do koła rozmowy o posagach i jątrzył się. Za dużo miał w sobie etyki oraz idealizmu, za wiele delikatności, by go takie uwagi mogły nie przejmować wstrętem.
— Targ, zupełny jarmark na panny, quelle cochonnerie! — szepnął do siebie i już chciał opuścić obserwatorjum męskie, ale usłyszał mowę o Maryli i przystanął.
— Ta piękna panna w bieli ze srebrem, co ma pełne włosy tuberoz, to Korzycka z Podlasia, bardzo bogata, ale już zaręczona. Złapał Poszyngier, baron z Kurlandji.
— Jeśli bardzo bogata, warto zagrać w odbijanego. Mnie się więcej podoba — ta jagódka z warkoczami w fijołkach; to cukierek!
— Tylko tyle, cukierek bez bombonierki.
— Taak! biedna?
— Ma jedynie niewinność i urodę do zbycia, zresztą nic. Ach prawda! słyszałem, że już znalazł się amator, zaręczona.
— Czyżby?! A to naiwniutki!
Denhoff wyszedł pospiesznie z grona panów, przetańczył z Dorą i spotkał Marysia w pokoju męskim.
— Pan nie stoi w szeregu tancerzy obserwatorów?
— Nie, podziwiałem pańską odwagę w tym kierunku, odrzekł Turski.
— Rzeczywiście byłem tam, ale już nie wrócę. Tam jedynie słychać informacje o posagach z pannami, bo nawet nie vice versa. Znają na wylot wszystkich papów i renty, jakie oni dają za córki. Istny handel...
— Delikatesów — dodał Maryś.
— Ii, nie zawsze. Są na sali panniska zaawansowane w łatką i wcale nie ponętne, ale pieniążki tam brzęczą, więc powodzenie jest.
— Rola takich panien nieciekawa, szczególniej po kilku karnawałach — rzekł Turski.
— Uważa pan na nasze panny? Dórcia przechodzi z rąk do rąk, aż mnie to złości, a panna Ziula jak wiruje po sali; ślicznie wygląda w tych różowościach i bzach, żeby ją ujrzał Kocio teraz... Co?... Ale nie dla kota sperka. Albo nasza malarka?... przeszła samą siebie, kręci się koło niej jakiś obywatel i patrzy, niby w słońce. Paszowski wywróżył. Pannę Korzycką pan widział?...
— Widziałem.
— Pytała o pana — skłamał Ryszard — niech pan z nią tańczy, panna wspaniała! Powodzenie ma szalone.
Denhoff odszedł. Maryś wypatrzył Marylę po raz setny dzisiaj i łowił ją wzrokiem. Srebrzyła się pa sali w nieustannym wirze, promieniowała jak piękna gwiazda, lśniąc bogactwem wdzięków kobiecych, jej usta grały życiem, muzyka szła od niej i urok. Turski porównywał ją ze swemi siostrami. Tylko Dora mogła z nią rywalizować, lecz różnił je odrębny czar, jakby z odmiennych planet sfrunięty. Dora była błękitna, z idealnej mgły, dziecko gwiezdnych sfer. Maryla przeciwnie, ziemski, może wulkaniczny płomień, gorąca fala czysto ludzkich roskoszy. Tamta śliczny, tajemniczy błędny ognik, trochę bajkowy, jak legenda o aniołach, ta bujny, wrzący ogień, co przepala, parzy, a ciągnie.
— Ofelja i Kleopatra — pomyślał Maryś.
Ira przystojna i postawna, elegancka w ruchach zwracała uwagę, Ziula i Ania ładne kwiaty polne nęciły świeżością i swobodą szczerą, różną od wykrygowanych panien. Ale do konkursu z Marylą stawała tylko Dora. Która wygra?...
— U mnie jedynie — ona... ta moja kobieta — płomień! — zmełł w ustach i z nagłem postanowieniem poszedł do Maryli.
— Raz jeden chociaż trzymać ją przy sobie tak jak ci wszyscy.
Idąc przez całą długość sali uspakajał się, był sztywny, pewny siebie.
— Denhoff ujrzawszy go, szepnął do narzeczonej.
— Pan Marjan idzie jak wódz; cóż za pyszna postać! jednak to... nienaturalne.
— On idzie jakby zahypnotyzowany, może jest nieprzytomny? Do Maryli dąży — rzekła Dora.
Turski skłonił się pannie Korzyckiej. Drgnęła, podniosła na niego szeroko otwarte oczy i powstała.
— Nareszcie! — usłyszał szept jej ust.
Przycisnął ją gorączkowo do siebie. Zaczęli walcować.
Maryla nie odchylała twarzy na ramię tancerza, nie robiła bachancko rozkosznych uśmiechów, jak inne panny, ona tańczyła z wdziękiem naturalnym pełnym wytworności. Maryś czuł jej młode piersi na swoich, czuł zdrowe toczone ramię, oparte na nim mocno, i pomimo to był zadziwiająco spokojny.
— Poco pan przyjechał na bal, skoro nie tańczy?
— Ja? Ja wszakże tańczę.
Ach! Zaledwo teraz... ze mną... Siedzi pan w foyer, jak mruk, zamiast bawić się, flirtować... Czy... czy nie ma na balu... pani Amy?
— Nie...
— To szkoda, trzeba ją było namówić, miałaby tu... duże pole...
— Do czego pani zmierza?
— Panu byłoby weselej przy tej... kokietce...
— Czy i pani również wolałaby widzieć mnie z panią Amą?
— Wszystko mi jedno, jestem narzeczoną.
Słowo te ukłuło Marysia, ale jeszcze się przemógł.
— Wiem... nie złożyłem dotąd... życzeń — rzekł z udaną obojętnością.
Ona milczała, tylko zbladła. Podniosła głowę by zajrzeć w jego oczy, ujrzała błyszczące ciemne szparki zasnute powieką.
Turski posadził swą tancerkę, odszedł. Jakieś usta czerwone przywabiły go do siebie, wziął kogoś w ramiona, i tańczył, tańczył zapamiętale. Potem z drugą nieznajomą to samo, z trzeciA z czwartą. Ktoś mówił do niego, nie słyszał, ujrzał w przelocie tańca rozbawioną twarz Dory i Denhoffa, mignęły mu w oczach białe tuberozy, to znowu niespokojne oczy Iry wpite w niego badawczo. Cóż to jest, że tak dobrze tańczyć? pyta siebie Maryś i wiruje namiętnie uniesiony walcem.
Po raz drugi ujrzał białe tuberozy na ciemnych włosach. Jakie to ładne! potrafi się ubrać... dla Poszyngiera — rzekł głośno.
— Co pan mówi?
Popatrzał na swą nową tancerkę i zaśmiał się. Widział jej zdumione oczy, ale nic go to nie obchodziło.
— Czego się pani dziwi?...
— Niech mnie pan posadzi, proszę — usłyszał odpowiedź.
— Aha! Dobrze, jeszcze do pani krzesełka daleko, trzeba poczekać. Czy źle tańczę?
— Jest pan chyba... nieprzytomny... zresztą... zmęczyłam się.
— Okropnie dużo piłem szampana, mnóstwo koniaków...
Posadził damę, która zaczęła zaraz szeptać do swej towarzyszki, wskazując za oddalającym się.
Walc umilkł.
Do Marysia podeszła Irena, patrzała na niego serdecznie.
— Czy dobrze się bawisz?
— Wybornie! jak widzisz — rzekł bezdźwięcznie.
— Teraz będzie kontredans, czy masz tancerkę?
— Nie, wszystko mi jedno, znajdę. Alboż mało tego tu?... — wskazał na salę.
— Marysiu!
— No cóż takiego? Wezmę pierwszą, która mi się nawinie. Oto nie trudno.
Nagle zmienił ton.
— Wiesz Iro? Bal to strasznie głupia rzecz! Patrz na te kobiety, na te ich stroje pretensjonalne, na obnażone ramiona, głowy pełne loków fryzjerskich, na te zalotne miny, na te sztuczne czary. Ach jakaż blaga! Wszystko to zwrócone do nas, to nas tak wabią, mężczyzn, który bogatszy, tym dla niego słodsze uśmiechy, wytworniejsza kokieterja. To samo dzieje się wśród mężczyzn. Panny z „flotą“ są otoczone, poszukiwane, mówi się tylko o posagach! Fe! brud! U nas na wsi jeszcze ta zaraza nie rozpanoszyła się tak brutalnie.
Wskazał znowu brwiami na szumiącą salę.
— Co to jest? Wszak to handel, wystawa ludzkiego inwentarza. Czy to są kobiety z uczuciem? czy ci mężczyźni mają etykę? Pieniądz, pieniądz tylko figuruje, materjalizm!
— Ciszej, mów Marysiu, może kto usłyszeć.
— Więc cóż? zrzucą mnie ze schodów?...
Zbliżył się Denhoff i Dora. On widząc wzburzenie Marysia ujął go za ramię.
— Słyszałem co pan mówił do siostry i potwierdzam to samo.
— Że zlecę ze schodów? Ha, ha!
— Podzielam tylko pańskie poglądy. Opowiem panu bajkę.
Tu na sali? naprzykład?
— Spacerujemy razem, więc mogę. O! jest i pan Paszowski. Brawo! Pan mi dopomoże do tej bajki. Otóż pan Marjan narzeka na zmaterjalizowanie świata i jego obłudę. Ależ nie może być na świecie szczerości, ponieważ nie zrodziła się dotąd — Prawda. Teraz świat jest, ot taką salą balową, na której w pierwszą parę tańcują pan Kłamstwo, z panią Blagą. W drugiej wiruje stary i już łysy Fałsz z silnie podtatusiałą, lecz zawsze wyfiokowaną Obłudą. Są w tłumie jeszcze inne pary: pan Intrygant z panną Przewrotnościówną, młode małżeństwo Delikatnostwa Oszukańców; pani pochodzi z modernistycznego rodu Dyskrecjów. Dalej ożywiona para — młodzieniec Machiawelizm z dziewicą Hipokryzją. Panna Zazdrościówna z panem Ogadywaczem. Archaiczne stadło pana Chciwościa i pani Interesowności. Tylko Szczerość jest zaledwo dzieweczką niedorosłą, zaś przeznaczony jej za męża pan Prawość jest równie pacholęciem.
— Podobała mi się pańska bajka — zawołał ożywiony Maryś.
— Czekajcie ja ją dopełnię — rzekł Paszowski. Otóż, panie mój, Szczerość i Prawość mają z czasem wydać na świat błogosławioną — Prawdę, ale na to poczekamy. Dalibóg! Zanim ta para dojrzeje, dojdzie do porozumienia z sobą zanim się połączy. Ho, ho! A będzie coraz gorzej bo i tę parkę będą wyśmiewali, karcili, ale! będą na nią plwali, durniami nazwą. Więc zanim przetrawią gorycz w sobie i nabiorą siły, twórczej, by zrodzić Prawdę — długie lata miną, setki lat! Zanim Prawda rozjaśni mroki, przepędziwszy przez rozhulane pary na sali światowej i sama weźmie berło, świat musi bytować po dzisiejszemu, z pierwszą parą świetnych mazurzystów Kłamstwa z Blagą. Tak, panie mój!
— Grają kontredansa. Czy państwo nie słyszą? — spytał Rymsza podbiegając.
— Idziemy.
— Pan tak okrutnie przedstawił świat. Czyż jest taki naprawdę... — mówiła Dorcia.
— Dudusiu złoty, tyś jest anioł, świat to co innego. Zresztą wiesz co? ty jesteś szczerością, ja zaś twoim narzeczonym. Ale... w takim razie świat... byłby prędzej zbawiony — szeptał Ryszard płomiennemi wargami.
Dora poczerwieniała.
— Stawajmy na miejscach, gdzie nasze vis a vis?... — rzekła prędko.
Turski znowu podszedł do Maryli.
— Pani tańczy?
Parsknęła śmiechem.
— Zdaje się! A to w porę?!
— Z kim pani tańczy?
— Z narzeczonym.
Kłamstwo i Blaga — przemknęła mu myśl.
— Ach z baronem Poszyngierem — rzekł głośno.
— Tak z moim narzeczonym — powtórzyła dobitnie.
Turski zaciął silnie szczęki, spytał jeszcze prawie sycząc przez zęby.
— Czy mogę prosić o mazura?
— Zajęty.
— A drugi mazur, kotyljon, następne kontredanse...
— Zajęte wszystko, karnet mam zapisany doszczętnie.
Obok zabrzmiał ironiczny głos barona.
— Spóźnił się pan, widzę?...
Maryś drgnął jak ukąszony, spojrzał na Poszyngiera okropnym wzrokiem. Jeden moment i byłby skandal, wtem Denhoff ścisnął Turskiego za ramię, niemal odszarpnął go od Maryli.
— Panna Irena prosi pana...
Odeszli.
— Co pan znowu? Skąd mnie Ira?... Co to jest.
— Pan tańczy z panną Ireną, odmówiła komuś tam; na pana czeka.
Turski zrozumiał. Ścisnął rękę Ryszarda mówiąc jakimś żałosnym zgnębieniem.
— Dziękuję panu, tyś mój dobry przyjaciel.
— Spokoju panie! przecie to bal, to światowe lach tam ti... dy ry... bum! Śmiać się do rozpuku i hasać, szaleć.
Irena wzięła brata pod rękę.
— Tańczymy Maryśku, dobrze?... — spytała słodko.
— Jak chcesz.
Pochylił się i pocałował siostrę w rękę. Czuł, że ona z Denhoffem uratowali go od awantury.
Po kontredansie Maryś palił w foyer, gdy podsunął się do niego Skórski.
Eeee! te... te... panie Mahjanie, czy pan wie o naszem szczęściu hodzinnem?
— O jakiem szczęściu?
Hrabia ogarnął ucho dłonią.
— Aa! Hee!... Co takiego?
— Jakie szczęście? — huknął Maryś.
— Eee... te... nasze, hodzinne. Ma foi! Żona mi ee... te... te... p... phezent zhobiła.
— Pewno kupiła trąbę do ucha — rzekł Maryś trochę ciszej.
— Mamy... ee... te... potomka.
— A winszuję! Syna.
— Eeee... tee... cóhkę, tylko cóhkę, ee... infantka tak... te... Ma foi!... Infantka. Ale ee... piękność powiadam panu.
— No, naturalnie i genjusz!
Hrabia śmiał się.
— Eee... te... bahdzo, bahdzo miłe dziecko. Jestem wzohowym papą... Ha! ha! kocham się we własnej cóhce. Eee... A phopos.. czemu pan nie zatrzymał się w Warszawie dłużej wówczas po tych awantuhach... a... afhykańskich, w jesieni... po tej... tej konstytucji. Ja ee.. te... te pisałem, phosiłem, jeszcze wtedy... e... z Mahylą... był czas... Tehaz...
— Teraz za późno. Wiem! Do widzenia hrabiemu, idę tańczyć.
— Ee... pa... pahdon, pahdon, phoszę bahdzo.
— A to... ee... nahwaniec afhykański — rzekł hrabia po odejściu Marysia.
Mazura Turski znowu tańczył z Ireną, która bojąc się o niego wolała z nim być. Widząc przed sobą pannę Korzycką z Poszyngierem Maryś szalał. Ulubiony zawsze taniec teraz opętał go. Razem z Irą, tańczącą bardzo dobrze, tworzyli wyborną parę. Marjan odznaczał się brawurą i zapałem, był klasycznym mazurzystą. Czasem szarżował i wówczas stawał się dziarskim, rozhukanym chłopcem, widzącym szał w tańcu, unoszonym wichrowatą, stepową jakby naturą. Częściej płynął po sali tempem eleganckim, niesłychanie wytwornem, czyniąc półobroty do tancerki spokojne a wykwintnie kokieteryjne, lub wyprzedzając ją patrzał w jej oczy z przejmującą magnetyczną siłą.
— On chyba zapomina, że to ja, myśli, że tamta... rzekła Ira do Ziuli podczas ogólnego koła.
Turski z — Ireną i Denhoff tańczący niezrównanie z Dorcią, zainteresowali wiele osób. Dowiadywano się kto to, ale nikt nie chciał wierzyć, że Turski tańczy z siostrą.
— Chyba jakaś nowoczesna miłość łączy to rodzeństwo — ktoś szepnął.
Maryla widziała taniec Turskiego. Przy ociężałych ruchach Poszyngiera, drażnił ją swym artyzmem.
— Ostatniego mazura muszę tańczyć z nim — postanowiła.
Lecz gdy zapowiedziała już o tem Poszyngierowi i w czasie przerwy balowej poleciła Skórskiemu, by prosił do niej Marysia, hrabia wrócił skonfundowany.
— Eee... te... te... Tuhski już wyjechał z Hesuhsy. Ma foi! Zahaz po mazurze.
Panna Korzycka uczuła dziwny, przykry żal. Sala stała się dla niej pustą nagle i bezbrzeżnie płytką. Poszyngier wstrętnym.
— Ukarał mnie, mam nauczkę! Pojechał... a ja z tą... kreaturą.
Rozkaprysiła się i wyjechała również natychmiast.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.