<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Przed dwudziestoma kilkoma laty, ta panna Franciszka, która się już dziś sama starą panną nazywa i nie obraża się, gdy ją kto do tego smutnego szeregu wydziedziczonych zalicza, była młodą i pełną życia dziewczyną.
Z piosnką na ustach i pogodą w duszy, wyrywała się do życia.
Nie dał jej los bogactwa, ale za to nie poskąpił sił, zdrowia i wdzięku. Nie zaliczano jej do pięknych, ale pociągała ku sobie prostotą i złotym, nigdy nie wyczerpanym humorem.
Życie wtenczas o wiele było łatwiejsze, nawet zupełnie łatwe. Pracowały obie z matką i to co zarabiały wystarczało im najzupełniej na opędzenie skromnych potrzeb.
Ojciec umarł młodo i, prócz dobrego imienia, nie pozostawił po sobie nic, ale ludzie dopomogli, wdowa założyła niewielki magazyn, roboty nie brakło; można było żyć spokojnie i posyłać Franię na pensyę.
Dziewczyna uczyła się i rosła, a matka z dumą spoglądała na swą jedynaczkę.
Chowała ją po swojemu i cieszyła się że Frania potrafi jako tako rozmówić się po francuzku i zagrać bez omyłki skocznego walczyka. O resztę nie troszczyła się matka i nie przyszło jej nigdy na myśl, żeby panience jeszcze inne jakie wiadomości były potrzebne.
Frania nie bez trudności ukończyła kilkoklasową prywatną pensyjkę i włożywszy długą suknię, awansowała na pannę dorosłą. Pomagała matce w pracy, a oprócz tego zarabiała i na własną rękę, dając lekcye, niewybrednym małym amatorkom kulawej francuzczyzny i aspirantkom do fortepianowych popisów... w przyszłości.
Matka postanowiła prowadzić dom otwarty, przyjmować młodzież i od czasu do czasu wydawać wieczorki.
Dlaczegóżby nie?
Mieszkanko było ładne co się zowie, salonik w którym, po odsunięciu stołu, przynajmniej sześć par mogło się kręcić bez wielkiej trudności, fortepian także był w domu... i jaki jeszcze fortepian! Wyprawny fortepian matki, świadek lepszych czasów, długi, wązki, z bronzami, palisandrowy. Ostatni wyraz mody, a chociaż wielokrotnie psuło się w nim coś i dziwnie jakoś brzęczało, jednak umiejętny stroiciel umiał na to radzić i tak zawsze zrobił, że prawie wszystkie klawisze odpowiadały i że można było grać nietylko do tańca, ale nawet i do słuchu, jeżeli słuch nie był bardzo grymaśny i wybredny.
Gdyby ten wysłużony fortepian umiał mówić, opowiedziałby o pannie Franciszce bardzo wiele ciekawych rzeczy.
Pani Janowa, bo tak matkę naszej bohaterki nazywano, ułożyła sobie naprzód listę młodzieży i zasięgnąwszy szczegółowych informacyi o każdym kandydacie, rozpoczęła kampanią.
Pierwszy wieczór udał się świetnie. Panna Franciszka zaprosiła kilka swoich przyjaciółek, młodzież stawiła się do apelu, tańczono do białego rana.
Nazajutrz była niedziela. Matka i córka spały długo, przebudziły się obie rozmarzone; matka o losach córki, córka zaś o jednym z wczorajszych tancerzy.
— No, cóż Franiu? — zapytała matka — jakże ci się podobał pierwszy wieczorek, twój wieczorek, boć przecież nie dla kogo, tylko dla ciebie zaprosiłam gości i poniosłam takie wydatki.
— Mama także się zabawiła — rzekła nieśmiało córka.
— Wielki Boże! Franiu! czy i tego mi żałujesz?
— Wcale nie, mamo, nawet mi przez myśl nie przeszło...
— Znam ja cię, znam dobrze... Takie jest całe pokolenie dzisiejsze, wszystko dla siebie, dla matek nic. To samo powiada pani Kowalska i pani Andrzejowa, każda z moich znajomych to samo.
— Proszę mamy — przerwała panna Franciszka — te znajome są w błędzie, według mego przekonania nie ma na świecie córki, któraby nie cieszyła się szczerze, widząc matkę rozweseloną i uśmiechniętą. Tem bardziej ja.
— Dlaczegóż ty tem bardziej? Czy wyobrażasz sobie, że jesteś najlepszą córką na świecie?
— Nie, ale wiem to, że mama jest jeszcze młoda, przystojna i że ma wszelkie prawo do rozweselania się i rozrywek...
— Ale gdzietam, gdzietam! — powtórzyła skromnie pani Janowa, uradowana komplementem — moje czasy już przeszły...
— Nie. Mama tak ślicznie wczoraj wyglądała w popielatej sukni... a jak mama tańczyła! z jakim wdziękiem!
— To dla ciebie tylko, moja Franiu, dla ciebie. Ktoby mi się kazał stroić na starość, mnie! wdowie! ale czegóż to matka dla dzieci nie zrobi.
— Ślicznie mama tańczyła, wszyscy byli zachwyceni, jak mamę kocham.
— Powtarzam, że to tylko dla ciebie. Ah! — dodała z westchnieniem — gdybyś mnie widziała dawniej!... ale co tam! na co poruszać stare dzieje? Powiedz mi oto lepiej, jak ci się podobał pan Ignacy.
— Pan Marcinkowski?
— Aha!
Panna Franciszka skrzywiła się.
— Nie bardzo — odrzekła — taki sobie, ani ładny, ani brzydki, ani młody, ani stary, mało co mówi, tańczy niezgrabnie...
— Już wydziwiasz! Ledwie że to dorosło, ledwie pierwszy raz ludzi zobaczyło i już się krzywi, już grymasi!
— Ależ mamo, co to ma za związek z grymasami? Pyta się mama, jak mi się pan Ignacy podobał, więc odpowiadam, że mi się wcale niepodobał.
— Nic a nic?
— Ani trochę.
— A czy ty wiesz, grymaśnico, że ten pan Ignacy ma już pozycyą?
— Dziwiłabym się, gdyby jej nie miał.
— Dlaczego?
— Taki niemłody, miał więc czas odbyć choćby dziesięć aplikacyj.
— On nie potrzebował wcale odbywać aplikacyi. Trzeba ci wiedziéć, że już od lat kilkunastu jest dependentem u regenta, że mu się doskonale powodzi. Człowiek porządny, stateczny, oszczędny i podobno ma kilka tysiączków uskładanych, powiedziała mi to pani Kowalska, pod wielkim sekretem.
— Niech ma, choćby i sto tysięcy, cóż mnie to może obchodzić?
— Doprawdy, Franiu, dziwię się, przecież nie dlatego łożyłam na twoją edukacyą, żebyś miała całe życie w domu siedziéć, lecz dlatego żebyś znalazła odpowiednią partyę, wyszła za porządnego człowieka i była szczęśliwa. Właśnie Marcinkowski...
— Mama chce żebym ja za niego wyszła?
— Bardzo pragnę.
— Ależ ja go nie kocham, nie mam dla niego najmniejszej sympatyi... zresztą nie znam go prawie.
— To bagatelka, moja Franiu, najmniejsza rzecz. Nie znasz go, ale z czasem poznasz, nie kochasz dziś, pokochasz jutro.
— Przedewszystkiem niewiadomo, czy pan Marcinkowski o mnie myśli? Jestem pewna, że nie.
— To do ciebie nie należy. Co on myśli, a raczej co myśléć będzie, to rzecz moja i pani Kowalskiej.
— Ciekawam bardzo dlaczego pani Kowalska tak się zajmuje moim losem?
— Bo jest moją serdeczną przyjaciółką. Przyrzekła mi, że znajdzie dla ciebie partyę i znajdzie.
— Lepiej żeby pomyślała o losie własnej córki.
— Antosia jest jeszcze bardzo młoda.
— Istotnie. Wiem coś o tem. Dzieckiem będąc widywałam tę Antosię jako już dorosłą pannę.
— Daj pokój! Co ci do tego? Czy uważałaś, że ten pan Ignacy jest wcale nie brzydki, nawet gdy mu się dobrze przypatrzyć, to wydaje się przystojny.
— A żeby go obserwować przez lornetkę odwróconą, to można by sądzić, że się widzi cud piękności! Ale szczerze mówiąc, pomiędzy wczorajszymi naszymi gośćmi nie brylował. Byli przystojniejsi.
— Ciekawam kto? Może ten pan Julian, który o mało lampy nie rozbił.
— Ano i pan Julian wcale gładki chłopiec... tańczy ślicznie.
— Aplikant! — wtrąciła mama z pogardliwym uśmiechem.
— Ja też nie mówię o jego stanowisku.
— Ale wyszłabyś za niego?
— Nie wiem, zdaje mi się, że nie.
— Przynajmniej raz odezwałaś się rozsądnie. Pamiętaj o tem, Franiu, że nie ma większego głupstwa, jak wychodzić zamąż za człowieka bez pozycyi.
— Eh, moja mamo, dlaczego mama ciągle mówi o zamążpójściu? Jabym pragnęła pobyć jeszcze jakiś czas w domu, przy mamie. Alboż mi tu źle? Mama mnie kocha, czas schodzi nam wesoło.
— I to prawda... ale o przyszłości zawczasu myśléć należy!
— Wie mama, że ślicznie się wczoraj zabawiłam, i nie podziękowałam dotychczas — rzekła całując ręce matki — doprawdy jestem niewdzięczna!... Przecież miałam, dzięki mamie tyle przyjemności... zabawa, śpiew...
— Podobał ci się, jak uważam.
— Śpiew? przecież wiadomo mamie, że przepadam za muzyką.
— Ja myślę, że śpiewak bardziej cię zajął niż śpiew.
— Żartuje mama — odrzekła Frania — spuszczając oczy, a jednocześnie twarz jej oblała się gorącym rumieńcem.
— Nie odpowiadasz na pytanie.
— Cóż mam odpowiedziéć? Mama wie, że lubię śpiew i muzykę.
— Tak. Kształciłam przecież twój talent, nie szczędząc wydatków. Mogę powiedziéć, że od ust sobie odejmowałam byle za lekcye zapłacić. Panna Matylda, sławna przecież nauczycielka, brała po trzy ruble na miesiąc, a potem stary Miller, metr w całem znaczeniu, uczył cię i brał... wyobraź sobie, brał po dwa złote za godzinę! Nie sądź że żałuję tego wydatku, niech mnie Bóg broni, przez myśl mi nigdy nic podobnego nie przejdzie; tak tylko powiadam, żebyś wiedziała. Wracając do wczorajszego śpiewu, a raczej śpiewaka, to muszę się przyznać, że przyjście jego do nas było niespodzianką.
— Nie zapraszała go mama?
— Ale zkąd? do wczorajszego dnia wcale go nie znałam, nie słyszałam o nim nigdy w życiu.
— Więc jakim sposobem znalazł się w naszem towarzystwie.
— Potrzeba było młodzieży do tańca, więc też pani Kowalska prosiła pana Marcinkowskiego, żeby przyprowadził kogo ze swoich znajomych. Przyprowadził też! Boże zmiłuj się.
— Pan Alfons nie podobał się mamie? taki miły człowiek.
— Cudak jakiś! Do czego podobne te włosy spadające na ramiona, kozia bródka... wygląda zupełnie jak cygan, albo jakby jaki grajek wędrowny...
— Do twarzy mu z długiemi włosami, tak poetycznie, oryginalnie, a przytem śpiewa! Ah! mamo, jak ten człowiek śpiewa prześlicznie.
— Śpiewa on dosyć cienko, moja Franiu. Pytałam się pani Kowalskiej o niego, opowiedziała mi wszystko. Cuda, mówię ci cuda! Kiedy tańczyliście mazura, zaprosiłam panią Kowalską do mego pokoiku i gawędziłyśmy z godzinkę to o tem, to o owem, zwyczajnie jak dwie biedne skłopotane matki... a to ci trzeba wiedziéć, że pani Kowalska całe miasto zna.
— Sławna jest z tego przecież — wtrąciła panna Franciszka z uśmiechem.
— Bardzo cię proszę, nie wyśmiewaj się z niej. Osoba to godna poważania, pod każdym względem. Wracam do rzeczy: Siadłyśmy sobie w kąciku i gadu, gadu... Otóż pytam jej: moja droga pani, czy znasz pani tego z długiemi włosami? A, powiada, któżby go nie znał?! i zaczyna mi opowiadać niestworzone rzeczy. Mówi, że znała jego rodziców, że trzymali wioskę w dzierżawie, że mieli tylko jedynego syna Alfonsa, że oboje w jednym roku zmarli, że zostało się po nich majątku nie wiele, a synek, wziąwszy ten fundusz, zniknął zupełnie z horyzontu.
— Ale się przecież znalazł.
— Tak... juścić znalazł się, ale gdzie bywał przez kilka lat, a raczej gdzie nie bywał?! Różnie to o tem ludzie powiadają. Jedni tak, drudzy owak, ale istotną prawdę zna tylko pani Kowalska. Opowiedziała mi też wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
— Ale co? co, mateczko, jestem bardzo ciekawa...
— Wierzę ci, ale nie wiem czy potrafię powtórzyć.
— Więc to bardzo długa historya?
— Ah! tomy pisać! Włosy na głowie powstają!
— Niechże mi mama opowie te nadzwyczajności! o czem by można tomy pisać?! Co tak dalece szczególnego zrobił pan Alfons?!
— Otóż właśnie tego pani Kowalska nie wie... ale niebój się, mądra to kobieta, dowie się ona o wszystkiem, spenetruje, wyszpera... Nie ma takiej rzeczy, któraby przed nią ukryć się mogła.
Panna Franciszka rozśmiała się.
— W takim razie — rzekła — nie umiem sobie wyobrazić, co mogła mówić o panu Alfonsie, skoro nic o nim nie wie.
— Ależ nie! powiadam ci, że wie i bardzo dużo nawet, tylko nie może dojść co robił za granicą.
— Więc był za granicą?
— A jakże! po śmierci rodziców dostał, jak ci mówiłam, maleńki kapitalik. Nie wiele tam tego było, ale było. Inny na jego miejscu kupiłby sobie domek na przedmieściu, albo umieścił pieniądze na procent, a sam poszedłby na aplikacyę, jak wszyscy młodzi ludzie z naszej sfery. Inny powiadam, ale nie taki cudak...
— Czyż to zbrodnia, że nie szukał karyery tam gdzie jej wszyscy szukają?
— Nie zbrodnia, ale dziwactwo, a co więcej trwonienie grosza. Proszę cię, moja Franiu, to tylko magnaci mogą sobie pozwalać na takie zbytki...
— Może jeździł dla edukacyi, dla kształcenia się.
— Boże wielki! czyż po to aż za granicę trzeba jeździć!? Skończył tu szkoły, ma patent, nawet jak mówią bardzo dobrze się uczył, więc czegóż mu więcej było potrzeba? Czegoby go tam więcej nauczono? Pani Kowalska mówi, że za granicą także nie ma więcej klas jak siedm. Nie, moja Franiu, nie! nie o edukacyę mu chodziło, ale o zbytki. Złapał parę tysięcy i nie wiedział co robić z niemi.
— A w jakich krajach bywał?
— Spytaj się raczej w jakich nie bywał! W Niemczech, proszę cię, w Paryżu, podobno nawet w Rzymie! Tego jednego to mu zazdroszczę co prawda.
— Musi zapewne mówić kilkoma językami.
— Spodziewam się! ale i pod tym względem jest utracyusz.
— Utracyusz?
— Naturalnie. Inny na jego miejscu dawałby lekcye i miał z tego kawałek chleba, ale jemu się nie chce. Majątek po rodzicach zmarnował, języki marnuje i przekonasz się, że nic z niego nie będzie. Pani Kowalska ciągle to powtarza, jak cię kocham.
— A z czegóż żyje pan Alfons?
— Doprawdy nie wiem. Podobno daje lekcye muzyki, ale ma ich nie wiele.
— Eh, musi on jednak miéć jakieś zajęcie, a nawet i duże. Pewna tego jestem.
— Ty?
— Tak, mamo.
— Ciekawam bardzo zkąd ta pewność?
— Sam mi mówił wczoraj, że ma bardzo mało wolnego czasu, więc...
— Aha, toś się z nim wdawała w dłuższą rozmowę?! Winszuję, tego tylko jeszcze brakowało!
— Jakże mama chce, był u nas, więc rozmawiałam z nim, zdaje się, że to jest całkiem naturalne.
— Był! także mi argument! Wielka rzecz że był, ale powinnaś się zastanowić dlaczego był!
— Dlatego, że go proszono.
— Tak, istotnie, prosił go pan Marcinkowski, ale to nie znaczy, że prosił go do rozmowy.
— Do czegóż więc?
— Do tańca, powiadam ci, że do tańca tylko. Potrzeba było młodzieży więc się prosiło młodzież, a ty zaraz w gawędy, w dyskursy! Do czego to podobne! Co tobie do tego, czy on ma czas, czy nie ma czasu. Na co ci ta wiadomość. Na drugi raz nie bądź taka rozmowna, bardzo proszę.
— Szkoda, że mama nie uprzedziła mnie wcześniej, udałabym była ból zębów i nie odzywała się do nikogo.
— Do nikogo! Znowu przesada. Kto ci powiedział, że na wieczorku nie mówi się do nikogo? Owszem, mówi się, tylko trzeba wiedziéć z kim rozmawiać i o czem. Naprzykład z panem Marcinkowskim powinnaś była mówić i to dużo, jak najwięcej.
— Kiedy on, proszę mamy, jest milczący jak mumia egipska.
— Mogłabyś grzeczniej się wyrażać... że jest milczący to właśnie bardzo dobrze. Człowiek poważny, stateczny, nie wietrznik, nie będzie trajkotał bez potrzeby.
— W takim razie, jakże z nim rozmawiać...
— Jak rozmawiać! także pytanie! Rozmawiać i dość.
— Kiedy on nic nie mówi, mamo.
— To będzie słuchał. Mogłaś mu opowiadać o pogodzie, o kwiatach, o ostatnim spacerze, o pani Kowalskiej, o czem chcesz. Słuchałby cię uważnie, bo, co tu w bawełnę owijać, szczęśliwa jesteś, podobałaś mu się.
— Już?!
— A tak, już.
— A mama zkąd może o tem wiedziéć?
— Zkąd wiem, to wiem, pani Kowalska mówiła mi i dość na tem. Uprzedzam cię, że dziś będziemy miały wizytę, przyjdzie.
— Kto, mamo?
— Pan Marcinkowski. Słuchaj matki i bądź dla niego uprzejma. Ja wszystko dla twego szczęścia robię... i ten wieczorek dla ciebie... i pan Marcinkowski dla ciebie... wszystko, wszystko dla twego losu jedynie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.