<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pani Janowa dołożyła wszelkich starań ażeby upragniony gość był przyjęty jak najgościnniej. Kupiła nawet butelkę wina, w nadziei, że to mu język rozwiąże i do rozmowy z Franią zachęci. Żeby zaś młodym pozostawić większą swobodę zaprosiła także panią Kowalską.
— My starsze będziemy rozmawiały ze sobą — myślała — młodzi ze sobą i tak się jakoś węzełek zadzierzgnie, Frania będzie szczęśliwa... Marcinkowski zarabia sporo u regenta i podobno nocami na arkusze pisuje. Obrotny człowiek, ciągle ma świeży grosz, a prócz tego i kapitalik złożony. Dobrze im będzie, bardzo dobrze, a że nienadskakujący i nierozmowny to i cóż? Rozmowa głodu nie zaspokoi, jeść nie da. Lepiej cicho siedziéć przy chlebie, niż dyskursa prowadzić przy pustym żołądku.
Takie były myśli matki. Umysł panny Franciszki czem innem był zajęty. Zdawało się, że widzi przed sobą pana Alfonsa, że słyszy jego śpiew, ten śpiew, który na niej zrobił tak silne wrażenie. Żeby go jeszcze kiedy usłyszyć, choć raz, jeden, jedyny...
Po obiedzie przyszedł pan Marcinkowski, wysoki, szczupły, pochylony, z twarzą bladą i siwiejącemi włosami na skroniach. Ubrany czarno, w tużurku odwiecznego kroju, niezgrabny, nie robił na pierwszy rzut oka sympatycznego wrażenia.
Pani Janowa przyjęła go bardzo czule, Frania obojętnie, prawie nie patrzyła na niego.
— Niechże kochany, drogi pan Ignacy siada — mówiła matka — bardzo proszę, o tu, na fotelu będzie wygodniej. Co słychać na świecie?
— Hm... nie wiele.
— Ale przecież... bo my z Franią żyjemy zupełnie po za światem, ona taka domatorka, we mnie się wdała... nie mamy też nigdy świeżych wiadomości. Pan z wielkiego świata, to zupełnie co innego.
— Gdzie tam!
— O wiem ja, wiem. Panowie prawnicy ciągle z obywatelami, z hrabiami.
— Najwięcej z żydami, pani dobrodziejko, chociaż trafi się czasem i chłop.
— Ah, pan o kancelaryi mówi. Czynności pewnie dużo...
— Nie ażeby...
— Ale, ja słyszałam, że panowie macie największą klientelę.
— Nie koniecznie.
— Jednak ludzie mówią inaczej. Pański regent majątek robi.
Marcinkowski ramionami wzruszył.
— Więc to nie prawda? — spytała pani Janowa, pragnąc podtrzymać rozmowę.
— Albo ja wiem.
— Dyskretny z pana człowiek, to bardzo dobrze. To wielka zaleta, szanuję ludzi dyskretnych, nie ma pan wyobrażenia jak szanuję. Prawda panie, jaki dziś ładny dzień mamy?
— Niczego.
— Od tygodnia nie było już pogody, a to rzecz nieznośna. Nie wiem czy jest kto coby lubił taką chlapaninę i wilgoć. Nie był pan w tym tygodniu w teatrze...
— Nie.
— Podobno grali nową sztukę „Czterdzieści lat, czyli życie szulera”.
— Mamo, to sztuka stara jak świat! — wtrąciła panna Franciszka.
— Chyba się mylisz, Franiu. Panie Ignacy wszak prawda, że nowa?
— Podobno...
Pani Janowa nie wiedziała już, w jaki sposób wyciągnąć gościa na rozmowę. Ciągle odpowiadał lakonicznem tak, albo nie. Rozmowa rwała się co chwila. Na szczęście zjawiła się upragniona pani Kowalska.
Wpadła do pokoju jak uragan, czerwona, zadyszana, zmęczona.
— Ah, pani najdroższa — zawołała padając na krzesło. — Spóźniłam się, ale stał się nadzwyczajny wypadek.
— Co takiego?
— Okropność, droga pani, okropność! Wyobrażenia nie miałam, żeby takie rzeczy dziać się mogły. Widzi pani jaka jestem wzruszona, ja to przechoruję... słowo daję.
— Ale co? co? — pytała pani Janowa — niechże nam pani opowie.
— Uf! pozwól mi pani odetchnąć... myśli zebrać.
— Może szklankę wody? kawa zaraz będzie.
— Wolę kawę, to mnie uspokoi. Wyobraźcie sobie państwo, wybrałam się na nieszpory do Dominikanów...
— W tej chwili kawę podam. Jak pani woli? Ze śmietanką, a może czarnej z araczkiem?
— Jaka pani dobra! Istotnie z araczkiem będzie lepiej. W takiej alternacyi araczek dobrze robi.
— A później ze śmietanką?
— Owszem, ma pani słuszność. Ma pani jak uważam przepyszne ciasto.
— Sama je upiekłam, przy pomocy mojej Frani.
— Gosposia! Powiadam panu, panie Ignacy, że to fenomenalna panienka, gospodyni jakiej świat nie widział, a przytem dobra, miła, łagodna.
— Ale pani miała nam opowiedziéć o tym okropnym wypadku. Co to było, proszę pani?
— Ah! co to było! myśli jeszcze zebrać nie mogę.
— Może pożar? — zapytał Marcinkowski.
— Żeby pożar, to bagatelka, mamy przecież kominiarzy, straż, zresztą domy są murowane.
— A więc?
— Nic, droga pani Janowa, to było zupełnie co innego. Otóż, jak powiadam, wybrałam się na nieszpory do Dominikanów, ale spóźniłam się, a raczej nie, księża się pośpieszyli z nieszporami, dość, że gdy przyszłam już dziad świece gasił. Trochę mi to było przykro, ale że jak pani wiadomo, jestem kobieta religijna i nie chciałabym nigdy opuścić nabożeństwa, więc powiadam państwu, w te pędy lecę do Świętego Ducha. Patrzę przed kościołem pełno ludzi, poprostu tłum!
— Tłum? — zapytał Marcinkowski, szeroko otwierając oczy — tłum, może miała być licytacya?
— Przy święcie? co znowuż?! Zresztą może przesadziłam, może nie tłum, ale kilkadziesiąt, no kilkanaście osób, samych pań, wszystko moje znajome. Ta, owa, dziesiąta. Stoją, rozprawiają, wymachują rękami. Ciekawa byłam o czem mówią. Przybliżam się, pytam: moje, drogie panie, co jest? co się zrobiło? A, powiadają, koniec świata! Coś nadzwyczajnego! Ależ co? Hrabia Stefan z Polanowa...
— Hrabia Stefan?!
— Tak, jak szczęścia pragnę, hrabia Stefan, przecież go państwo znacie.
— Kontrakt u nas robił wczoraj o las — wtrącił Marcinkowski.
— Otóż ten hrabia Stefan, sam w swojej własnej osobie, tak jak mnie panie żywą widzicie, przejechał koło kościoła powozem, w cztery siwe konie i skręcił ku rogatkom. Wszystkie panie co stały przed kościołem widziały to i wydziwić się nie mogły.
— Czemu? — spytała panna Franciszka.
— Jakto czemu! Ah! moja Franiu, jesteś jeszcze dziecko i nie masz wyobrażenia o światowych zwyczajach. Wiadomo przecież, że taki magnat nie wdaje się byle z kim. Już jest tak świat urządzony, że hrabiowie żyją z hrabiami, arystokracya z arystokracyą, a tymczasem taka niespodzianka!... Całe miasto wydziwić się nie może.
— Nic a nic nie rozumiem — odezwała się Frania.
— Zaraz zrozumiesz. Hrabia nie jechał sam, w powozie obok niego siedział jeszcze ktoś.
— Kto?
— Zgadnijcie państwo!
— Pewnie hrabina — rzekł Marcinkowski.
— A tak, tak, hrabina ze spiczastą bródką i długiemi włosami! Także mi hrabina!
— Więc pan Alfons! — zawołała gospodyni ze zdziwieniem.
— Pan Alfons. Tak jest, pan Alfons, z hrabią za pan brat, w jednym powozie, palił cygaro, tak jak gdyby jechał najzwyczajniejszą w świecie dorożką. Aż mnie coś tknęło. Zkąd? z jakiej racyi? po co? na co? Myślę sobie trzeba to zaraz spenetrować i spenetrowałam. Ma się rozumiéć na nieszporach już być nie mogłam, ale zobaczyłam się z kilkoma osobami, które powiedziały mi, że pan Alfons nie pierwszy raz pojechał do Polanowa; owszem, był tam już kilkakrotnie, a hrabia Stefan po kilka godzin z nim rozmawia. Ciekawam bardzo o czem, co taki pan Alfons może miéć wspólnego z hrabiami? Nie, nie, moja najdroższa pani Janowa, chyba to już będzie koniec świata.
— Czy dlatego, że pan Alfons bywa w Polanowie? — spytała Frania ze złośliwym uśmiechem.
— Właśnie, bo trzeba znać wszystkie okoliczności...
— A pani je zna?
— Naturalnie, że znam, a przedewszystkiem to wiem, że hrabia Stefan ma siostrę. Widziała ją pani zapewne, gdyż bywa niekiedy w kościele.
— Znam, słuszna panienka.
— Śliczna, powiedz pani, wysoka, blondynka, zgrabna, jednem słowem piękność.
— No — wtrąciła pani Janowa — wątpię żeby dla niej hrabia sprowadzał pana Alfonsa.
— A ja nie wątpię i dlatego właśnie powiadam, że będzie koniec świata. Pani Wincentowa przysięgała się na wszystkie świętości, że jej mówił krewny polanowskiego rządzcy, iż pan Alfons śpiewał w pałacu, a hrabianka akompaniowała mu na fortepianie. Dziwne rzeczy dzieją się, bardzo dziwne...
— Moja droga pani — rzekła gospodyni — cóż nam zresztą do tego. Niech bywa choćby nawet i u książąt. Oto lepiej niech pani pozwoli kawki, teraz ze śmietanką, dobrze?
— Owszem, bardzo proszę. Chociaż wogóle mało jadam, bo istotnie, trzeba pani wiedziéć, że ja prawie nic nie jadam, ale w takiem zdarzeniu, po alternacyi doznanej...
— Proszę, niechże pani pozwoli, bardzo proszę.
— Śliczna kawa! prawda panie Marcinkowski?
— Niczego — odpowiedział małomówny kawaler.
— Nie tylko niczego, ale wyśmienita!
— A tak, ma się rozumiéć.
— Moja Franiu — rzekła pani Janowa — zabaw przez chwilkę pana Ignacego, gdyż chciałabym na osobności powiedziéć coś pani Kowalskiej. Pan się nie obrazi?
— Nie ma za co.
— Jeżeli pan raczy być naszym częstym gościem, to się pan przekona, że jestem wrogiem wszelkich ceremonii. Chodźmy, droga pani, a ty Franiu baw pana Marcinkowskiego.
— Jakżeż ja pana mam bawić? — zapytała Frania, po odejściu matki i jej przyjaciółki.
Marcinkowski usiłował się uśmiechnąć.
— Hm... jak? alboż ja wiem? Ja się i tak bawię.
— Winszuję panu, może raczysz pan udzielić i mnie swojej wesołości.
— Niby, jak?
— Bardzo łatwo. Opowiedz pan, co wesołego, dowcipnego, zajmującego.
— Owszem.
— Cała zamieniam się w słuch, proszę niech pan mówi.
Marcinkowski namyślał się przez chwilę, wreszcie stuknął palcem w czoło i rzekł:
— Zapewne pani zna Mendla Pipermenta, tego z żółtą brodą, którego wszyscy nazywają grubym Mendlem.
— Nie mam zaszczytu.
— To szczególne. Otóż ten Mendel miał na Dziurawej ulicy dom narożny. Może pani uważała, numer hypoteczny 314a...
— Nie przypominam sobie.
— Ale musi go pani znać, jest tam skład skór, a obok dystrybucya. Więc trzeba pani wiedziéć przedewszystkiem jakie są anteriora tej historyi, ja znam je doskonale, bo nie chwaląc się, ja tu w mieście każdą nieruchomość znam, jak własną kieszeń. Anteriora były takie, że Mendel kupił ów dom na licytacyi w drodze działów i dał za niego... zaraz... ileż to on dał? Aha! przypominam już sobie: 4,250 rubli. Czy pani uważa? To się stało przed laty, jeżeli się nie mylę, szesnastoma lub siedmnastoma...
Panna Franciszka tłumiła ziewanie.
— Czy panią to opowiadanie nie zajmuje? — zapytał, nie mogąc ukryć zdziwienia.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to nie bardzo. Czy pan lubi muzykę?
— Dość.
— Może co zagrać?
— Owszem.
— Dobrze więc, zagram panu ładnego walczyka.
Usiadła do fortepianu, szczęśliwa, że tym sposobem najlepiej kwestyę bawienia gościa rozwiąże.
Gdy się rozległy dźwięki muzyki, starsze panie weszły do saloniku.
— Przepraszam najmocniej łaskawego pana — mówiła pani Janowa — ale my z panią Kowalską zawsze mamy tyle do pomówienia! Zwyczajnie, jak dwie biedne wdowy... same sobie radzić musimy na tym świecie.
— O! to prawda — wtrąciła pani Kowalska — taki to los kobiet. Niby zdaje się, że coś zaświeci, a tu nic. Jeszcze dopóki mąż żyje, jako tako, ale po jego śmierci... Eh! co tam o tem mówić! Prawda jak Frania ślicznie gra?
— Istotnie.
— Sam Miller powiedział, że ma talent i to gruby talent, a on się na tem zna. Graj Franiu jeszcze, proszę bardzo, graj.
Panna Franciszka nie dała się prosić. Grała walce, polki, wreszcie na żądanie pani Kowalskiej jakąś sentymentalną serenadę.
Marcinkowski spojrzał na zegarek.
— Tak się pan śpieszy?
— Jutro rano przyjdą, proszę pani, po wypis, muszę go zrobić.
— Niech pani nie zatrzymuje pana Ignacego — odezwała się pani Kowalska, on musi pracować. To mrówka, z hrabiami nie rozbija się w powozach, ale grosze zbiera! Prawda, panie Ignacy, że już się pieniężysków trochę naskładało? co?
— Obrzednio, pani dobrodziejko.
— Skromny! Nie lubi się pochwalić bogactwem.
Ucałowawszy ręce starszych pań i ukłoniwszy się Frani, pan Ignacy wyszedł.
W chwilę po jego odejściu pani Kowalska zaczęła pośpiesznie nakładać rękawiczki.
— Dokąd pani tak śpieszy? — pytała gospodyni.
— Mam ważne interesa.
— Zostań pani lepiej z nami, pogawędzimy...
— Zostałabym, ale jak pani dobrze życzę, nie mogę. Dalibóg nie mogę... przecież tego powozu i hrabiego nie sposób tak zostawić. Pójdę więc jeszcze tu i owdzie, wybadam, dowiem się i jak całą rzecz spenetruję do gruntu, to przyjdę i wszystko pani co do joty opowiem. Do miłego widzenia, droga pani, bądź zdrowa, Franiu, bądź zdrowa. Szczęśliwa z ciebie dziewczyna! Prawda, jaki ten Marcinkowski przyjemny?
— Obrzednio — rzekła Frania, naśladując głos i sztywny ukłon niemiłego konkurenta — bardzo obrzednio, pani dobrodziejko...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.