<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Ku wielkiemu zdziwieniu pani Kowalskiej, pan Alfons od kilku miesięcy przepadł. Zniknął zupełnie z horyzontu. Nie widywano go ani na ulicy, ani w kościele, ani w teatrze, nigdzie.
Hrabia przyjeżdżał często do miasta czwórką siwych koni i powozem, ale przyjeżdżał najczęściej sam, w mieście parę godzin zabawił i zaraz powracał do domu.
Pani Kowalskiej zdawało się, że jest bardzo smutny i że pomizerniał na twarzy.
— Założyłabym się — mówiła — że to z przyczyny tego kochanego Alfonsa, w którym bezwątpienia dyabeł siedzi. Zrobił coś złego, miły gagatek i albo się schował, albo uciekł.
To drugie przypuszczenie wydawało się prawdopodobniejsze.
Niezawodnie uciekł. Wszystkie drogi zna, zagranicą bywał, więc i teraz poleciał tam jak w dym, przeskrobawszy coś przedtem. Idzie tylko o to, co mógł przeskrobać?! Jeżeli w Polanowie bywał podczas zimy, to dlaczego nie jest tam obecnie, kiedy wiosna w całej pełni. Jeżeli asystował hrabiance w staroświeckich pokojach pałacu, to dlaczego nie towarzyszy jej teraz w wycieczkach do lasu? A nie towarzyszy, to rzecz pewna. Pani Kowalska wie o tem doskonale od siostry żony polanowskiego rządzcy. Wie, że hrabianka sama godzinami całemi chodzi po parku, że jest zazwyczaj smutna i że wybiera się w daleką podróż. Może ma zamiar gonić zbiega? W takim razie, oczywiście byłby już chyba koniec świata!...
Pani Kowalska utyskiwała często w towarzystwie swoich przyjaciołek, bo i jakże nie miała utyskiwać w obec takich osobliwych wydarzeń, a z Polanowa nadchodziły coraz dziwniejsze relacye...
Hrabia smutny, hrabianka zapłakana, a sprawca tych wszystkich nieszczęść, pan Alfons czmychnął w świat bezkarnie. Czy długo będzie się tą bezkarnością cieszył, to inne pytanie.
Przyjaciołki pani Kowalskiej mają przekonanie, że prędzej czy później pan Alfons za swoje sztuczki gorzko odpokutuje. Hrabia ma pieniądze i stosunki, więc ostatecznie, jeżeli tylko zechce dostanie zbiega w swoje ręce i zemści się. Wprawdzie, nie słychać, żeby poszukiwania czynił, ale kto wie? dyabeł nie śpi.
Wiosna była bardzo ładna, pogodna, słoneczna, drzewa w ogrodzie miejskim rozwinęły się wspaniale, bzy kwitnące pachniały, a wieczorami śpiew słowików brzmiał rozgłośnie.
Co wieczór mnóstwo osób ciągnęło do ogrodu, aby świeżem powietrzem odetchnąć, a w niedzielę na głównej alei pod kasztanami, można było widziéć całą inteligencyę miejską, odbywającą wzajemny przegląd toalet.
Pani Janowa z Franią siedziały na ławeczce, pani Kowalska dotrzymywała im towarzystwa. Panie starsze gawędziły o ciężkich czasach, o niegodziwości sług, o różnych kłopotach domowych, Frania była zadumana i nie przyjmowała wcale udziału w rozmowie.
Machinalnie kreśliła coś na piasku końcem parasolika.
Nagle zbudził ją z zadumy krótki, jakby stłumiony okrzyk pani Kowalskiej.
— Jezus Marya!
— Co się stało, co pani jest?
— Widzicie, patrzcie, tam, w bocznej alei... idzie tu, za chwilę będzie tuż koło nas.
— Kto?
— Jako? nie poznajesz go pani?
— Pan Alfons — szepnęła Frania i twarz jej pokryła się nagle rumieńcem.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! a on się zkąd tu wziął?
— Pani, moja złociutka — szeptała pani Kowalska, — będzie przechodził, ukłoni się... trzeba go zatrzymać, koniecznie wszelkiemi siłami, zatrzymać, może zaprosić na obiad. Będziemy wiedziały wszystko... wszystko... z najdrobniejszemi szczegółami.
Pani Janowa skinęła głową na znak zgody.
Młody człowiek zbliżał się szybko. Przechodząc koło ławki ukłonił się grzecznie i chciał pójść dalej.
— A! godziż-to się tak mijać dobrych znajomych?! — zawołała pani Kowalska — zwłaszcza po tak długiej nieobecności. Siądźże no pan trochę... Franiu posuń się. Tak dawno nie widziałyśmy pana... kiedy pan przyjechał?
— Przed trzema godzinami.
— Dopiero!
— Tak, a że przebyłem dość długą i uciążliwą drogę i czułem się trochę zmęczonym, więc przyszedłem tu, do ogrodu, orzeźwić się trochę.
— Doskonale się składa — rzekła pani Janowa, siląc się na uprzejmość — bierzemy pana w opiekę i w niewolę. Nie puścimy... wszak pójdzie pan do nas na obiad?
— Doprawdy, nie wiem sam co zrobić.
— To paradne! — zawołała pani Kowalska. — Pójść z nami. Pani Janowa zaprasza i Frania zaprasza.
— I pani? — spytał młody człowiek z uśmiechem.
— I ja także. Trzeba panu wiedziéć, że jestem egoistka i że chciałabym raz jeszcze usłyszéć tę śliczną piosenkę, którą pan wtedy śpiewał u nas.
— Co też mówisz, Franiu — odezwała się pani Kowalska — nie zawsze jest się w usposobieniu do śpiewu, zwłaszcza jeżeli kto ma zmartwienie, jak pan Alfons.
— Zkądże pani wie, że ja mam zmartwienie?
— To już, proszę pana, mój sekret, dość, że wiem. Już to ja wogóle miewam niezłe informacye.
— W tym razie zawiodły panią dobrodziejkę.
— Więc nie masz pan żadnych, a żadnych zmartwień?
— Najmniejszych. Jestem młody, zdrów, silny; zkądże więc powód do smutku?
— No, widzi pan, bywają niekiedy nieziszczone zamiary, plany niedoszłe do skutku... obawy.
Młody człowiek spojrzał prosto w oczy mówiącej.
— Łaskawa pani — rzekł — każdy człowiek ma marzenia swoje i zamiary, więc i ja mam je także. Jakie one są, do czego zmierzają, o tem wie tylko Bóg i kilku najbardziej zaufanych moich przyjaciół, że pani nie są one znane, to więcej niż pewno.
Pani Kowalska przygryzła wargi.
— Hm! — rzekła — skryty z pana człowiek, ale ludzie coś wiedzą, domyślają się może.
— Wątpię.
— Proszę pana — pytała dalej niezrażona inkwizytorka — czy to prawda, że hrabia z Polanowa ma jakieś wielkie zmartwienie, że siostra jego wyjeżdża za granicę, podobno na bardzo długo, a może i na zawsze.
— Nic o tem nie wiem, proszę pani, nie byłem w kraju przez parę miesięcy, a przez ten czas mogło się Bóg wie co porobić.
— Pan za granicą był?
— Tak.
— Lubi pan podróżować, jak widzę.
— Dlaczego nie miałbym lubić? Podróże bywają niekiedy bardzo przyjemne i zajmujące.
— Ale kosztowne bardzo.
— To też, kto nie ma za co, ten nie podróżuje.
— Chodźmy — rzekła pani Janowa — kiedy pan Alfons był łaskaw przyjąć zaproszenie, to śpieszmy.
Panie wstały.
Pan Alfons szedł obok Frani, panie o kilka kroków za nimi.
— Uważała, pani droga — szepnęła pani Kowalska — jak się wykręcał i jak miną nadrabiał.
— I ostatecznie nie powiedział nic.
— Powie, droga pani, wszystko powie, wyśpiewa. Przy obiedzie wezmę ja się ostro do niego. Nie wykręci się sianem. Ah! moja pani, nie z takimi ja już miałam do czynienia!
Alfons nie domyślając się, jakie plany snuła pani Kowalska, szedł obok Frani, śmiejąc się i rozmawiając wesoło.
— Czy nie tęsknił pan podczas podróży do rodzinnych kątów? — pytała Frania.
— Nie miałem czasu, proszę pani, zresztą wiedziałem, że niedługo powrócę.
— Pocieszyć tych, którzy tęsknili po panu. Nieprawdaż?
— A któż miał tęsknić? Niemam dotychczas ani kochającej żony, ani dziatek, ani narzeczonej, ani nikogo... nikogo.
— Żarty.
— Zapewniam panią, że prawda. Szczera prawda.
— A jednak...
— Co, pani?
— Mówią, że był ktoś, kogo pański wyjazd zasmucił.
— Tu? w mieście?
— O nie, na wsi. Podobno jakaś bardzo piękna.
— Królewna z bajki.
— Istotnie coś w tym rodzaju. Mieszka w pałacu, niby w zamku zaklętym, błądzi samotna w cieniu wielkich drzew parkowych, wzdycha, płacze.
— Po mnie?
— A tak.
— Z pewnością nie tak; powtarzam pani, że literalnie nie mam nikogo, chyba moja stara gospodyni, albo wierzyciel niezapłacony przed wyjazdem, mógł mnie żałować.
— A w Polanowie, nikt?
— W Polanowie mniej jeszcze niż gdzieindziej. Widzę, że podczas mojej nieobecności wyrosła na bruku jakaś legenda.
— A pan jesteś jej bohaterem.
— Ciekawym bardzo ją usłyszyć.
— Otóż jesteśmy — odezwała się pani Janowa — proszę na górę. Obiad będzie w tej chwili.
Gdy już zasiedli do stołu, pani Kowalska z miną bardzo uroczystą zabrała się do dalszej indagacyi, ale spotkała nieprzewidziany opór, gdyż przeciwnik walczył jej własną bronią, ciągle mówił i formalnie nie dał jej przyjść do słowa.
Była to dla szanownej matrony okropna klęska i upokorzenie. Została przegadaną i przez kogo? przez jakiegoś młodzika! Z początku próbowała walczyć, przyjść do słowa wstępnym bojem, zmęczyć przeciwnika, ale pokazało się, że siły były nierówne...
Różne zmartwienia miała pani Kowalska w swem życiu, ale takiego jeszcze nigdy. Upokorzoną niezmiernie i przygnębioną się czuła.
Zamilkła i pochyliła głowę.
Pan Alfons mówił bez przerwy, opowiadał o zagranicy, o wielkich miastach jakie widział, o teatrach, artystach rozgłośnych, a że miał dar słowa, więc słuchano go z wielkiem zajęciem. Panna Franciszka nie spuszczała z niego oczu, a w matce jej zaczynała się budzić dla niego sympatya.
Pani Janowa przyszła do wniosku, że nie taki dyabeł straszny jak go malują i że w opowiadaniach przyjaciółki musi być dużo przesady. Porównywała też w duchu gościa swego z panem Marcinkowskim i ten ostatni dużo na owem porównaniu stracił.
Po obiedzie, na prośbę panny Franciszki, młody człowiek usiadł przy fortepianie i śpiewać zaczął.
Zaśpiewał kilka starych, znanych, ale zawsze słuchanych mile piosenek. O czarnym kruku, co niósł w dziobie białą rękę z połyskującym na niej pierścieniem, o liściach spadających z drzewa, o ptaszęciu polnem śpiewającem nad mogiłą.
Panna Franciszka ocierała łezki ukradkiem, a matka jej rozpłakała się na dobre. Pani Kowalska również nie mogła się oprzéć wzruszeniu i szepnęła do swojej przyjaciółki:
— Moja złociuchna pani, i dziwić się, że taki hrabiance głowę zawrócił!
— Ślicznie śpiewa, wzruszył mnie do głębi. Dzieckiem jeszcze będąc te piosnki słyszałam.
Pani Kowalska nagle stuknęła się palcem w czoło.
— Pani droga — szepnęła — ja już teraz wszystko o nim wiem!
— Co pani wie?
— Wiem, jak szczęścia córki pragnę.
— Więc powiedz mi pani.
— A co to, to nie! Wszystko powiem, ale tego nie powiem. Za nic na świecie nie powiem... chyba pod największym sekretem.
— Jak pani uważa — odrzekła gospodyni — nie jestem tak bardzo ciekawa, żebym aż miała wydzierać pani tajemnice...
— Ależ ja przed panią nie mam żadnych tajemnic. Boże miłosierny! zkąd znowuż! za kogo mnie pani ma! Jabym też pani nie powiedziała! Owszem, zaraz nawet powiem. Usiądźmy sobie trochę dalej, pod oknem, nikt nas nie usłyszy.
Rzekłszy to, przeciągnęła panią Janowę ku oknu. Obie usiadły na krześle i rozmawiały szeptem.
Młody człowiek przestał śpiewać.
— Serdecznie dziękuję — rzekła Frania, podając mu rękę — wszak usłyszymy pana jeszcze? Przyjdzie pan kiedy do nas?
— Chciałbym.
— Dlaczegóż taka warunkowa obietnica! Czy znowu zamierza pan wyjechać w świat, daleko?
— Nie wiem, pani, to zależy.
— Od czego?
— Od różnych okoliczności. Człowiek, widzi pani, jest jak liść z drzewa zerwany. Wiatr powieje i unosi go z sobą, dziś tu, jutro tam.
— Nie zgadzam się na to. Są ludzie przecież trzymający się stale swoich rodzinnych kątów, siedzący na miejscu.
— Tego się właśnie boję — odpowiedział z uśmiechem.
— Boi się pan, a to z jakiej przyczyny?
— Trzymając się jednego miejsca, można się przywiązać do niego, do ludzi.
— Więc to pana obawą przejmuje!?
— Mam w tem swoją racyę. Widzi pani, pragnąłbym jak najdłużej zachować swobodę serca, a lękam się o nią, bom wrażliwy, uczuciowy, może aż za nadto...
— Pragnąc tej swobody, odbiera pan zarazem sercu swemu możność przywiązania się do kogoś, kochania, a bez tego cóż życie warto? Traci ono cały urok poezyi i zamienia się w szarą, nudną, jednostajną prozę... Czy nie myśli pan zostać zakonnikiem i zamknąć się na całe życie w klasztorze?
— Nie, pani.
— A więc?
— Cóż mam odpowiedziéć! Wiem ja o tem, że pani ma słuszność, że bez kochania życie pozbawione jest czaru i uroku, ale jeżeli się ma jakieś ideały wyższe, to dla nich trzeba się nieraz wyrzec osobistego szczęścia.
Panna Franciszka zamyśliła się.
Wyższe ideały, powtarzała w duchu, jakież to ideały. Ha! artysta, może marzy o rozgłosie i sławie, może się pragnie wynieść po nad tłumy, zajaśniéć, zabłysnąć. Ma racyę, gdyby kogo pokochał, byłby skrępowany, utraciłby samodzielność i swobodę. Niechże nie przywiązuje się do nikogo, niech nie kocha, ale też niech nie ucieka ztąd, niech jak najczęściej przychodzi...
Alfons wziął kapelusz do ręki.
— Pozwolą panie — rzekł — ale już je muszę pożegnać.
— Czemu się pan śpieszy? — spytała pani Janowa.
— Nie byłem w mieście dość długo, więc chciałbym się jeszcze to z tym to z owym zobaczyć, przywitać. Rozumie pani, że po dłuższej nieobecności...
— W takim razie nie zatrzymuję, ale proszę o nas pamiętać.
— Prosimy bardzo — dorzuciła Frania, podając mu rękę na pożegnanie.
— Szczególna rzecz — rzekła pani Janowa, po odejściu gościa — jak nigdy nie można sądzić o ludziach z pierwszego wrażenia.
— Albo co? — zapytała pani Kowalska.
— Ano, widzi pani, kiedy był u nas pierwszy raz, pamięta pani, wtedy, w zimie jeszcze, na wieczorku, stanowczo mi się nie podobał. Mówiłam nawet o tem i do Frani.
— Tak, tak, nie wyrażała się mama o nim pochlebnie.
— Właśnie, bo sądziłam z pierwszego wrażenia, ale teraz, poznawszy go cokolwiek bliżej, widzę, że to bardzo miły człowiek.
— Ho, ho! — wtrąciła pani Kowalska — co do tego trudno zaprzeczyć, nieprzyjaciel nawet przyzna, że jest gładki i dobrze ułożony, przecież gdyby było inaczej, to hrabia z Polanowa nie jeździłby z nim za pan brat.
— Śpiewa ślicznie.
— O tem, moja pani, to ja już dawno wiedziałam. Czy nie słyszała pani jego śpiewu w kościele?
— Nie.
— Ah, pani... ja słyszałam, przecudnie, do dzisiejszego dnia pamiętam. W katedrze, piętnastego Sierpnia przeszłego roku, na Matkę Bozką, gdy zaledwie przecisnęłam się aż do samych kratek przed wielkim ołtarzem, wtedy mi nową suknię bronzową woskiem pokapali. Wywabiłam jakoś plamy ale są do dziś dnia. Otóż o czem to miałam mówić? Aha, nabożeństwo było solenne, biskup sam celebrował, kanonicy assystowali, prałaci, kleryków ze czterdziestu. No tedy, droga pani, nabożeństwo jak nabożeństwo, modliłam się gorąco i coraz odwracałam głowę, bo widzi pani, trzeba nieszczęścia, że tuż przedemną klęczała pani Ksawerowa i miała takie żółte wstążki u kapelusza, że aż mnie od patrzenia oczy rozbolały. Doprawdy, to jest niegodziwość, żeby się do kościoła ustroić w takie czupiradło i przeszkadzać ludziom modlić się uczciwie! Ale zaraz, do czegóż ja to prowadzę? Aha! właśnie już pod koniec sumy, organ zaczął się odzywać ciszej i ktoś na chórze śpiewał „Baranku Boży”, ale jak śpiewał, jak śpiewał! opowiedziéć nie potrafię. Pytam się tej i owej: kto to? kto to? i dowiaduję się właśnie, że to on... Przez tydzień o tem tylko w całem mieście mówiono. Moja droga pani, jak to ludziom niejednakowo Pan Bóg daje, bo naprzykład i moja córeczka także śpiewa i ma nawet dość silny głos, ale cóż z tego kiedy jak weźmie wysoką nutę to właśnie tak, jak gdyby kto perkal darł.
— Andzi głos może się jeszcze wyrobić — wtrąciła panna Franciszka.
— Daj to Boże, ale wątpię. Miller mówił, że Andzia jakoś bierze zawsze o pół tonu wyżej. Ja się tam nie gniewam o to, dziewczyna z porządnej rodziny powinna miéć zawsze trochę wyższy ton, aniżeli jakiś tam szwabisko, przybłęda niewiadomo zkąd!... Zdaje mi się, że ktoś idzie... ah! już wiem, to pewnie pan Marcinkowski.
Nie omyliła się pani Kowalska, istotnie Marcinkowski uchylił drzwi i zgięty, cały w ukłonach, stąpając na palcach wsunął się do pokoju.
Obie panie w ręce ucałował, a przed Franią złożył głęboki ukłon.
— Niechże pan siada, prosimy, cóż tam nowego na mieście?
— Nic. Czas piękny.
— Bardzo ładny. Pogoda dopisuje stale.
— Wiosna.
— Istotnie — wtrąciła złośliwie Frania — od dwudziestego pierwszego Marca. Czytałam to w kalendarzu.
— W kalendarzu?
— To pana dziwi?
— Nie, cóż ma dziwić? ja sam czytuję czasem kalendarz, w wolnych chwilach. Zdaje mi się, że tu ktoś był u państwa niedawno.
— Był pan Alfons, ale zkąd pan wie o tem?
— Bo tu na popielniczce widzę popiół, a że panie, o ile wiem nie palą, więc skombinowałem sobie, że musiał być ktoś z gości.
— Tak, panie — rzekła Frania — zachwycone jesteśmy trafnością pańskich domysłów.
— Ja tak zawsze.
— Zawsze?
— Ma się rozumiéć. Będzie temu dwa lata, przyszedł do regenta szlachcic jeden i panie tego, żeby mu pieniędzy pożyczyć. Ja mówię na osobności do regenta: „panie regencie, niech pan regent nie daje, bo jak pana regenta szanuję, to pan regent nie będzie swoich pieniędzy oglądał”, a regent powiada: „ot nie plótłbyś, panie Marcinkowski” i dał. Dał to dał. Cóż mi tam do tego...
— No i co?
— A nic. Szlachcic pieniądze wziął, panie tego, regent się w terminie przypomina, on nic; regent drugi raz, on także nic i do tej pory nic. Parę tysięcy poszło jak w błoto.
— Czy pan już widział pana Alfonsa po powrocie z zagranicy?
— Widziałem.
— Mój drogi panie — rzekła nienasycona w ciekawości pani Kowalska — co pan myśli o tych wyjazdach?
— Niby o Szczepańskim? o panu Alfonsie?
— Tak.
— Nic nie myślę, proszę pani.
— Ale przecież, znając tak dobrze stosunki tutejsze... może się pan domyśla przyczyny tych podróży.
— Może się i domyślam...
— Więc niechże nam pan powie.
— At, o czem tu opowiadać... guza szuka i wiatr goni.
— Wiatr goni? guza szuka? Cóż to ma znaczyć? Jak żyję nie słyszałam żeby coś podobnego miało być celem życia. Pan chyba żartuje sobie z nas.
— Gdzieżby zaś...
— Nie — wtrąciła Frania złośliwie — pan Marcinkowski tylko tak się wyraża obrazowo, prawda panie?
— A no, jak pani mówi, że obrazowo, to zapewne jest obrazowo...
— Jednak — rzekła pani Janowa — jest to sympatyczny człowiek, szkoda byłaby, żeby się miał marnować.
— Zapewne, zapewne — odezwał się Marcinkowski — szkoda, bo nawet, o ile wiem, miał on i groszowiny trochę. Mówię miał, bo czy teraz ma to inna kwestya. Swego czasu namawiałem go żeby kupił domek na przedmieściu, ten parterowy z ogródkiem. Pani Kowalska wie który.
— A wiem, wiem. Bardzo ładna posesyjka.
— I placu kawał, a można się spodziewać, że w przyszłości place zdrożeją. Radziłem, przekładałem, jak komu poczciwemu: po świecie nie lataj, dom kup, wstąp na aplikacyę, albo uczep się gdzie przy adwokacie, albo przy regencie i grosze zbieraj. Ziarnko do ziarnka, będzie miarka. Jak ojciec przemawiałem: jesteś, powiadam, chłopak gładki, wygadany, niby to trochę gracz, niby trochę śpiewak.
— Niby! — zawołała panna Franciszka.
— A niby to śpiewa.
— Ależ artystycznie śpiewa!
— Być może, nie znam się na tem, ale wiem że panie lubią takie kawałki, więc też powiadam: tego owego, absztyfikuj się do jakiej kobieciny, ożeń się, ustatkuj i będzie ci dobrze na świecie. Wskazywałem mu nawet osobę.
— Kogo? kogo? — zapytała pani Kowalska.
— Panią Waldmanowę.
— Ah! tę wdowę po nieboszczyku Waldmanie, niemcu, co to miał niegdyś sklep na wprost kościoła.
— A tak, proszę pani, kobieta młoda jeszcze, bezdzietna, pieniężna, ma parę tysięcy na hypotece, ale pan Alfons nie chciał, powiada: co mi po tym ambarasie! Nie, to nie. Ja radziłem dobrze, bardzo dobrze radziłem.
— Jedna rzecz mnie zastanawia — rzekła panna Franciszka, patrząc złośliwie na Marcinkowskiego — powiada pan, że owa pani Waldmanowa jest młoda, przystojna i pieniężna.
— A ma się rozumiéć.
— Dlaczegóż więc pan sam nie starał się o nią dla siebie?
— Ja?
— Tak.
— A któż pani powiedział, żem się nie starał, a przynajmniej żem nie wybadywał, ale widać nie było przeznaczenia.
— To szkoda — rzekła panna Franciszka — wielka szkoda.
— Dlaczego?
— Miałby pan młodą, przystojną i pieniężną żoneczkę, a pani Waldmanowa młodego, przystojnego i pieniężnego mężulka.
Marcinkowski roześmiał się rubasznie.
— Przeznaczenie — rzekł — wszystko przeznaczenie... może znajdę sobie jeszcze młodszą i ładniejszą, niedaleko nawet szukając.
Pani Kowalska szepnęła do swojej przyjaciółki.
— A co, nie mówiłam? — szepnęła — mówiłam, że oświadczy się i widzi pani, toż to formalna deklaracya. Uważam — dodała głośno — że kochany pan Marcinkowski jest dziś w bardzo dobrym humorze, a wymowny! chociaż zawsze wymowny, lecz dziś wyjątkowo. Nie wiem czemu to przypisać... zakochał się pan chyba.
— I to być może... dlaczego nie miałbym się zakochać? Czyż nie jestem pełnoletni? Przytem, uważa pani, zrobiło się dziś niezgorszy interesik.
— No, to powinszować.
— Pośredniczyło się w jednej dość grubej tranzakcyi...
— I dostało się coś za to — rzekła panna Franciszka.
— Ma się rozumiéć, dostało się co nieco porękawicznego, a prócz tego zaprosił szlachcic do handelku. Dobre winko postawił, bardzo dobre, jak panią dobrodziejkę poważam, znakomite!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.