Panna Franciszka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PANNA FRANCISZKA.
OBRAZEK Z ŻYCIA
PRZEZ
Klemensa Junoszę.





I.

Trudno wyobrazić sobie istotę szczuplejszą, bardziej delikatną i filigranową. Wzrost drobny, rysy drobne, ręce jak u dziecka, figurka budząca zazdrość we wszystkich, hojnie od natury wyposażonych pannach, oto panna Franciszka.
W całem mieście znano ją dobrze, (bo i kogóż w malutkim gubernialnym grodzie nie znają?) Znano jej duże oczy niebieskie, włosy jasne jak len; poznawano ją zdaleka po ruchach szybkich, nerwowych...
Śpieszyła się zawsze. Biegała szybko od sklepu do sklepu, załatwiała różne drobne sprawuneczki i z paczkami w ręku, wracała do mieszkania swego, do matki.
Ah! to mieszkanie!...
Z zewnątrz wyglądało ono jak oszklona klatka na ptaki, w środku jak bombonierka.
Wchodziło się do niego po kilkudziesięciu schodach stromych, ciemnych, nieznośnych. Dom był staroświecki, przerabiany i dobudowywany różnemi czasy. Ostatni właściciel, pragnąc powiększyć swe dochody, zrzucił stary dach i urządził trzecie piętro drewniane, a właściwie kilka kletek nizkich, ciasnych, z oknami w dymnikach.
W lecie od rozpalonej blachy dachowej było tam gorąco jak w piekle, w zimie woda zamarzała w konewkach. Mieszkanka te wszakże miały zawsze amatorów, gdyż były tanie, a dla takich osób jak panna Franciszka i jej matka, taniość ma bardzo ważne znaczenie.
Niedogodności lokalu znosiły one z prawdziwą filozofią, filozofią rezygnacyi. Od zimna broniły się jak mogły ciepłemi chustkami, w lecie otwierały okna.
Wewnętrzne urządzenie mieszkania było dość oryginalne. Ubóstwo mebli, a właściwie starych, wysłużonych gratów, których główną ozdobą był fortepian odwiecznego fasonu, ukrywało się pod mnóstwem serwetek, dywaników, kap, poduszeczek i różnych drobiazgów, wypracowanych, wyhaftowanych przez pannę Franciszkę.
Ileż ta dziewczyna kupiła w swem życiu włóczek, peli, paciorków, kordonków, kanwy, bawełny i różnych, różnych różności, których nazwy zwykły śmiertelnik nie może objąć pamięcią! Igła lub szydełko migało się tylko w jej drobnych, wyszczuplałych palcach... migało się podczas dnia, przy jasnem świetle słonecznem i podczas długich nocy, przy lampce naftowej, o małym czerwonawym płomyku.
Ta lampka nigdy jednak nie świeciła całą swoją ubożuchną siłą. Panna Franciszka nie pozwalała na to; wprawdzie nieraz czuła, że ma jakby piasek w oczach, lecz ktoby na takie drobnostki uważał.
Nafta droga, trzeba za nią płacić, a oczy Bóg dał człowiekowi darmo, i tak je dobrze urządził, że gdy się zmęczą i sforsują, dość je zimną wodą odświeżyć, a znów nabiorą siły i znowu pilnować będą wytrwale ściegów igły, lub szybkich ruchów szydełka.
Nieraz, gdy licha lampka wyczerpawszy już ostatnie siły swoje, gasła a natomiast jutrzenka zaczęła świat jasnością napełniać, nieraz, powtarzam, o wschodzie latem, panna Franciszka otwierała okno i wychyliwszy się przez nie, pełną piersią chwytała orzeźwiające powietrze poranku.
Witały ją wesołym świegotem wróble, a wietrzyk chłodził jej oczy zmęczone i igrał z jasnemi włosami, rozwiewając je nad białem, wypukłem czołem.
Na mieście ruch się już o owej porze zaczynał, od rogatek ciągnęły wozy chłopskie na targ.
Były na nich świeże jarzyny, kurczęta, śmietana...
Panna Franciszka widziała to z okna, myślała nieraz, że kupiłaby co z tych wozów dla matki, gdyby było tanio.
Niestety jednak teraz wszystko tak drogo, że dwoma złotówkami trudno potrzeb całego dnia opędzić i zdarza się, że pomimo największej oszczędności, trzeba wydać kilkanaście groszy więcej.
Ciężkie czasy! I za robótki zapłata licha, bardzo licha; noc przepędzona nad igłą nie przyniesie tyle, żeby przez dzień wyżyć było można, a matka, z wiekiem coraz słabsza, potrzebuje lepszego pożywienia i więcej wygód niż dawniej.
Duże oczy panny Franciszki są podkrążone i mają sine obwódki, twarzyczka blada nigdy nie jaśnieje rumieńcem, wązkie usta nie mają tego zabarwienia, które o zdrowiu świadczy.
Mizerna jest.
Powiadają, że ma suchoty, ale to nieprawda. Od kilkunastu lat pamiętam ją, taką samo wątłą, bladą i szczupłą. Suchoty nie pozwoliłyby jej żyć tak długo.
Jakie to życie, Bóg widzi... ale życie.
Panna Franciszka nie jest suchotnicą, chociaż ciągle niedomaga i kaszle, owszem, jest ona raczej jak owo drzewo skrzypiące, które według przysłowia, wiele zdrowych przeżyje.
Gdy jej co bardzo dolega, gdy cierpi i siły traci, udaje się do znajomego lekarza, kupuje proszki chinowe, jeżeli ma za co, i z tą wiarą która uzdrawia, wmawia w siebie, że już jest wyleczona, i... pracuje znowuż z tąż samą wytrwałością co dawniej.
Czasem miewa w życiu chwile prawdziwej rozkoszy.
Zdarza się to wtenczas, gdy krewni zaproszą ją na wieś podczas lata. Matka zostaje w domu, gdyż wsi nie lubi, a panna Franciszka używa...
Chcąc odpłacić za gościnność, szyje po całych dniach suknie dla pani domu, bieliznę dla dzieci, pomaga smarzyć konfitury, nawet, podczas gorącej pory żniwa, idzie dozorować robotników na polu, pracuje jak mrówka, ale... ma za to zbytki.
Ma codzień świeże, pieniące się mleko, zdrowe pożywienie, kąpiel w przejrzystej rzeczułce i powietrze, pełne woni kwiatów, skoszonego siana i balsamicznego tchnienia lasów.
To jest życie!
Pomimo pracy forsownej, krew żwawiej krąży w żyłach i serce silniej uderza, oczy inaczej patrzą, z twarzy znika chorobliwa bladość.
W dzień pracować można w cieniu lip rozłożystych, a wieczorem...
Jestże co piękniejszego, coś bardziej uroczego nad wiejskie wieczory i noce?! zwłaszcza dla takich zabiedzonych w ciasnocie miejskiej i pracy.
Panna Franciszka z rozkoszą, podczas pogodnych wieczorów i nocy, wpatrywała się w lazurowe niebo, w złote gwiazdy, wsłuchiwała się w tajemnicze szepty liści, w szmer wody i puszczała wodze marzeniom. Rzadko kiedy, nawet nigdy myśli jej nie biegły w przyszłość, nie usiłowały przeniknąć tajemniczej zasłony, ale do przeszłości wracały z rozkoszą, do wspomnień...
Wtedy przed oczami jej duszy, malowały się obrazy jasne, wspomnienia snuły się jedne za drugiemi, nakształt pasem złocistych.
To już jej jedno tylko pozostało na świecie.
Zadumana tak, zapatrzona w gwiazdy, umiała tak przesiedziéć aż do świtu samego, aż dotąd, dopóki chłód poranku nie przywołał jej do rzeczywistości, do życia.
Szybko upływało takie lato rozkoszne, szybko, niespostrzeżenie, jak sen, nadchodziła za niem szara jesień, jaskółki odlatywały gdzieś za morze, a biedna pracownica musiała powracać do swego ubogiego poddasza, do matki chorowitej, a skutkiem tego przykrej w obejściu i zrzędnej.
I znowuż biegała od sklepu do sklepu, po kordonki, paciorki i włóczki, znowu przy świetle marnej lampki przesiadywała nad robótkami do późna.
Powróciwszy ze wsi, wszedłszy w dawny, zwykły tryb życia, przestawała marzyć, nie zagłębiała się w dawnych wspomnieniach, zajmowała ją tylko wyłącznie jedna przykra myśl: „jak teraz wszystko drogo, jak niemożliwie drogo”!...



II.

Przed dwudziestoma kilkoma laty, ta panna Franciszka, która się już dziś sama starą panną nazywa i nie obraża się, gdy ją kto do tego smutnego szeregu wydziedziczonych zalicza, była młodą i pełną życia dziewczyną.
Z piosnką na ustach i pogodą w duszy, wyrywała się do życia.
Nie dał jej los bogactwa, ale za to nie poskąpił sił, zdrowia i wdzięku. Nie zaliczano jej do pięknych, ale pociągała ku sobie prostotą i złotym, nigdy nie wyczerpanym humorem.
Życie wtenczas o wiele było łatwiejsze, nawet zupełnie łatwe. Pracowały obie z matką i to co zarabiały wystarczało im najzupełniej na opędzenie skromnych potrzeb.
Ojciec umarł młodo i, prócz dobrego imienia, nie pozostawił po sobie nic, ale ludzie dopomogli, wdowa założyła niewielki magazyn, roboty nie brakło; można było żyć spokojnie i posyłać Franię na pensyę.
Dziewczyna uczyła się i rosła, a matka z dumą spoglądała na swą jedynaczkę.
Chowała ją po swojemu i cieszyła się że Frania potrafi jako tako rozmówić się po francuzku i zagrać bez omyłki skocznego walczyka. O resztę nie troszczyła się matka i nie przyszło jej nigdy na myśl, żeby panience jeszcze inne jakie wiadomości były potrzebne.
Frania nie bez trudności ukończyła kilkoklasową prywatną pensyjkę i włożywszy długą suknię, awansowała na pannę dorosłą. Pomagała matce w pracy, a oprócz tego zarabiała i na własną rękę, dając lekcye, niewybrednym małym amatorkom kulawej francuzczyzny i aspirantkom do fortepianowych popisów... w przyszłości.
Matka postanowiła prowadzić dom otwarty, przyjmować młodzież i od czasu do czasu wydawać wieczorki.
Dlaczegóżby nie?
Mieszkanko było ładne co się zowie, salonik w którym, po odsunięciu stołu, przynajmniej sześć par mogło się kręcić bez wielkiej trudności, fortepian także był w domu... i jaki jeszcze fortepian! Wyprawny fortepian matki, świadek lepszych czasów, długi, wązki, z bronzami, palisandrowy. Ostatni wyraz mody, a chociaż wielokrotnie psuło się w nim coś i dziwnie jakoś brzęczało, jednak umiejętny stroiciel umiał na to radzić i tak zawsze zrobił, że prawie wszystkie klawisze odpowiadały i że można było grać nietylko do tańca, ale nawet i do słuchu, jeżeli słuch nie był bardzo grymaśny i wybredny.
Gdyby ten wysłużony fortepian umiał mówić, opowiedziałby o pannie Franciszce bardzo wiele ciekawych rzeczy.
Pani Janowa, bo tak matkę naszej bohaterki nazywano, ułożyła sobie naprzód listę młodzieży i zasięgnąwszy szczegółowych informacyi o każdym kandydacie, rozpoczęła kampanią.
Pierwszy wieczór udał się świetnie. Panna Franciszka zaprosiła kilka swoich przyjaciółek, młodzież stawiła się do apelu, tańczono do białego rana.
Nazajutrz była niedziela. Matka i córka spały długo, przebudziły się obie rozmarzone; matka o losach córki, córka zaś o jednym z wczorajszych tancerzy.
— No, cóż Franiu? — zapytała matka — jakże ci się podobał pierwszy wieczorek, twój wieczorek, boć przecież nie dla kogo, tylko dla ciebie zaprosiłam gości i poniosłam takie wydatki.
— Mama także się zabawiła — rzekła nieśmiało córka.
— Wielki Boże! Franiu! czy i tego mi żałujesz?
— Wcale nie, mamo, nawet mi przez myśl nie przeszło...
— Znam ja cię, znam dobrze... Takie jest całe pokolenie dzisiejsze, wszystko dla siebie, dla matek nic. To samo powiada pani Kowalska i pani Andrzejowa, każda z moich znajomych to samo.
— Proszę mamy — przerwała panna Franciszka — te znajome są w błędzie, według mego przekonania nie ma na świecie córki, któraby nie cieszyła się szczerze, widząc matkę rozweseloną i uśmiechniętą. Tem bardziej ja.
— Dlaczegóż ty tem bardziej? Czy wyobrażasz sobie, że jesteś najlepszą córką na świecie?
— Nie, ale wiem to, że mama jest jeszcze młoda, przystojna i że ma wszelkie prawo do rozweselania się i rozrywek...
— Ale gdzietam, gdzietam! — powtórzyła skromnie pani Janowa, uradowana komplementem — moje czasy już przeszły...
— Nie. Mama tak ślicznie wczoraj wyglądała w popielatej sukni... a jak mama tańczyła! z jakim wdziękiem!
— To dla ciebie tylko, moja Franiu, dla ciebie. Ktoby mi się kazał stroić na starość, mnie! wdowie! ale czegóż to matka dla dzieci nie zrobi.
— Ślicznie mama tańczyła, wszyscy byli zachwyceni, jak mamę kocham.
— Powtarzam, że to tylko dla ciebie. Ah! — dodała z westchnieniem — gdybyś mnie widziała dawniej!... ale co tam! na co poruszać stare dzieje? Powiedz mi oto lepiej, jak ci się podobał pan Ignacy.
— Pan Marcinkowski?
— Aha!
Panna Franciszka skrzywiła się.
— Nie bardzo — odrzekła — taki sobie, ani ładny, ani brzydki, ani młody, ani stary, mało co mówi, tańczy niezgrabnie...
— Już wydziwiasz! Ledwie że to dorosło, ledwie pierwszy raz ludzi zobaczyło i już się krzywi, już grymasi!
— Ależ mamo, co to ma za związek z grymasami? Pyta się mama, jak mi się pan Ignacy podobał, więc odpowiadam, że mi się wcale niepodobał.
— Nic a nic?
— Ani trochę.
— A czy ty wiesz, grymaśnico, że ten pan Ignacy ma już pozycyą?
— Dziwiłabym się, gdyby jej nie miał.
— Dlaczego?
— Taki niemłody, miał więc czas odbyć choćby dziesięć aplikacyj.
— On nie potrzebował wcale odbywać aplikacyi. Trzeba ci wiedziéć, że już od lat kilkunastu jest dependentem u regenta, że mu się doskonale powodzi. Człowiek porządny, stateczny, oszczędny i podobno ma kilka tysiączków uskładanych, powiedziała mi to pani Kowalska, pod wielkim sekretem.
— Niech ma, choćby i sto tysięcy, cóż mnie to może obchodzić?
— Doprawdy, Franiu, dziwię się, przecież nie dlatego łożyłam na twoją edukacyą, żebyś miała całe życie w domu siedziéć, lecz dlatego żebyś znalazła odpowiednią partyę, wyszła za porządnego człowieka i była szczęśliwa. Właśnie Marcinkowski...
— Mama chce żebym ja za niego wyszła?
— Bardzo pragnę.
— Ależ ja go nie kocham, nie mam dla niego najmniejszej sympatyi... zresztą nie znam go prawie.
— To bagatelka, moja Franiu, najmniejsza rzecz. Nie znasz go, ale z czasem poznasz, nie kochasz dziś, pokochasz jutro.
— Przedewszystkiem niewiadomo, czy pan Marcinkowski o mnie myśli? Jestem pewna, że nie.
— To do ciebie nie należy. Co on myśli, a raczej co myśléć będzie, to rzecz moja i pani Kowalskiej.
— Ciekawam bardzo dlaczego pani Kowalska tak się zajmuje moim losem?
— Bo jest moją serdeczną przyjaciółką. Przyrzekła mi, że znajdzie dla ciebie partyę i znajdzie.
— Lepiej żeby pomyślała o losie własnej córki.
— Antosia jest jeszcze bardzo młoda.
— Istotnie. Wiem coś o tem. Dzieckiem będąc widywałam tę Antosię jako już dorosłą pannę.
— Daj pokój! Co ci do tego? Czy uważałaś, że ten pan Ignacy jest wcale nie brzydki, nawet gdy mu się dobrze przypatrzyć, to wydaje się przystojny.
— A żeby go obserwować przez lornetkę odwróconą, to można by sądzić, że się widzi cud piękności! Ale szczerze mówiąc, pomiędzy wczorajszymi naszymi gośćmi nie brylował. Byli przystojniejsi.
— Ciekawam kto? Może ten pan Julian, który o mało lampy nie rozbił.
— Ano i pan Julian wcale gładki chłopiec... tańczy ślicznie.
— Aplikant! — wtrąciła mama z pogardliwym uśmiechem.
— Ja też nie mówię o jego stanowisku.
— Ale wyszłabyś za niego?
— Nie wiem, zdaje mi się, że nie.
— Przynajmniej raz odezwałaś się rozsądnie. Pamiętaj o tem, Franiu, że nie ma większego głupstwa, jak wychodzić zamąż za człowieka bez pozycyi.
— Eh, moja mamo, dlaczego mama ciągle mówi o zamążpójściu? Jabym pragnęła pobyć jeszcze jakiś czas w domu, przy mamie. Alboż mi tu źle? Mama mnie kocha, czas schodzi nam wesoło.
— I to prawda... ale o przyszłości zawczasu myśléć należy!
— Wie mama, że ślicznie się wczoraj zabawiłam, i nie podziękowałam dotychczas — rzekła całując ręce matki — doprawdy jestem niewdzięczna!... Przecież miałam, dzięki mamie tyle przyjemności... zabawa, śpiew...
— Podobał ci się, jak uważam.
— Śpiew? przecież wiadomo mamie, że przepadam za muzyką.
— Ja myślę, że śpiewak bardziej cię zajął niż śpiew.
— Żartuje mama — odrzekła Frania — spuszczając oczy, a jednocześnie twarz jej oblała się gorącym rumieńcem.
— Nie odpowiadasz na pytanie.
— Cóż mam odpowiedziéć? Mama wie, że lubię śpiew i muzykę.
— Tak. Kształciłam przecież twój talent, nie szczędząc wydatków. Mogę powiedziéć, że od ust sobie odejmowałam byle za lekcye zapłacić. Panna Matylda, sławna przecież nauczycielka, brała po trzy ruble na miesiąc, a potem stary Miller, metr w całem znaczeniu, uczył cię i brał... wyobraź sobie, brał po dwa złote za godzinę! Nie sądź że żałuję tego wydatku, niech mnie Bóg broni, przez myśl mi nigdy nic podobnego nie przejdzie; tak tylko powiadam, żebyś wiedziała. Wracając do wczorajszego śpiewu, a raczej śpiewaka, to muszę się przyznać, że przyjście jego do nas było niespodzianką.
— Nie zapraszała go mama?
— Ale zkąd? do wczorajszego dnia wcale go nie znałam, nie słyszałam o nim nigdy w życiu.
— Więc jakim sposobem znalazł się w naszem towarzystwie.
— Potrzeba było młodzieży do tańca, więc też pani Kowalska prosiła pana Marcinkowskiego, żeby przyprowadził kogo ze swoich znajomych. Przyprowadził też! Boże zmiłuj się.
— Pan Alfons nie podobał się mamie? taki miły człowiek.
— Cudak jakiś! Do czego podobne te włosy spadające na ramiona, kozia bródka... wygląda zupełnie jak cygan, albo jakby jaki grajek wędrowny...
— Do twarzy mu z długiemi włosami, tak poetycznie, oryginalnie, a przytem śpiewa! Ah! mamo, jak ten człowiek śpiewa prześlicznie.
— Śpiewa on dosyć cienko, moja Franiu. Pytałam się pani Kowalskiej o niego, opowiedziała mi wszystko. Cuda, mówię ci cuda! Kiedy tańczyliście mazura, zaprosiłam panią Kowalską do mego pokoiku i gawędziłyśmy z godzinkę to o tem, to o owem, zwyczajnie jak dwie biedne skłopotane matki... a to ci trzeba wiedziéć, że pani Kowalska całe miasto zna.
— Sławna jest z tego przecież — wtrąciła panna Franciszka z uśmiechem.
— Bardzo cię proszę, nie wyśmiewaj się z niej. Osoba to godna poważania, pod każdym względem. Wracam do rzeczy: Siadłyśmy sobie w kąciku i gadu, gadu... Otóż pytam jej: moja droga pani, czy znasz pani tego z długiemi włosami? A, powiada, któżby go nie znał?! i zaczyna mi opowiadać niestworzone rzeczy. Mówi, że znała jego rodziców, że trzymali wioskę w dzierżawie, że mieli tylko jedynego syna Alfonsa, że oboje w jednym roku zmarli, że zostało się po nich majątku nie wiele, a synek, wziąwszy ten fundusz, zniknął zupełnie z horyzontu.
— Ale się przecież znalazł.
— Tak... juścić znalazł się, ale gdzie bywał przez kilka lat, a raczej gdzie nie bywał?! Różnie to o tem ludzie powiadają. Jedni tak, drudzy owak, ale istotną prawdę zna tylko pani Kowalska. Opowiedziała mi też wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
— Ale co? co, mateczko, jestem bardzo ciekawa...
— Wierzę ci, ale nie wiem czy potrafię powtórzyć.
— Więc to bardzo długa historya?
— Ah! tomy pisać! Włosy na głowie powstają!
— Niechże mi mama opowie te nadzwyczajności! o czem by można tomy pisać?! Co tak dalece szczególnego zrobił pan Alfons?!
— Otóż właśnie tego pani Kowalska nie wie... ale niebój się, mądra to kobieta, dowie się ona o wszystkiem, spenetruje, wyszpera... Nie ma takiej rzeczy, któraby przed nią ukryć się mogła.
Panna Franciszka rozśmiała się.
— W takim razie — rzekła — nie umiem sobie wyobrazić, co mogła mówić o panu Alfonsie, skoro nic o nim nie wie.
— Ależ nie! powiadam ci, że wie i bardzo dużo nawet, tylko nie może dojść co robił za granicą.
— Więc był za granicą?
— A jakże! po śmierci rodziców dostał, jak ci mówiłam, maleńki kapitalik. Nie wiele tam tego było, ale było. Inny na jego miejscu kupiłby sobie domek na przedmieściu, albo umieścił pieniądze na procent, a sam poszedłby na aplikacyę, jak wszyscy młodzi ludzie z naszej sfery. Inny powiadam, ale nie taki cudak...
— Czyż to zbrodnia, że nie szukał karyery tam gdzie jej wszyscy szukają?
— Nie zbrodnia, ale dziwactwo, a co więcej trwonienie grosza. Proszę cię, moja Franiu, to tylko magnaci mogą sobie pozwalać na takie zbytki...
— Może jeździł dla edukacyi, dla kształcenia się.
— Boże wielki! czyż po to aż za granicę trzeba jeździć!? Skończył tu szkoły, ma patent, nawet jak mówią bardzo dobrze się uczył, więc czegóż mu więcej było potrzeba? Czegoby go tam więcej nauczono? Pani Kowalska mówi, że za granicą także nie ma więcej klas jak siedm. Nie, moja Franiu, nie! nie o edukacyę mu chodziło, ale o zbytki. Złapał parę tysięcy i nie wiedział co robić z niemi.
— A w jakich krajach bywał?
— Spytaj się raczej w jakich nie bywał! W Niemczech, proszę cię, w Paryżu, podobno nawet w Rzymie! Tego jednego to mu zazdroszczę co prawda.
— Musi zapewne mówić kilkoma językami.
— Spodziewam się! ale i pod tym względem jest utracyusz.
— Utracyusz?
— Naturalnie. Inny na jego miejscu dawałby lekcye i miał z tego kawałek chleba, ale jemu się nie chce. Majątek po rodzicach zmarnował, języki marnuje i przekonasz się, że nic z niego nie będzie. Pani Kowalska ciągle to powtarza, jak cię kocham.
— A z czegóż żyje pan Alfons?
— Doprawdy nie wiem. Podobno daje lekcye muzyki, ale ma ich nie wiele.
— Eh, musi on jednak miéć jakieś zajęcie, a nawet i duże. Pewna tego jestem.
— Ty?
— Tak, mamo.
— Ciekawam bardzo zkąd ta pewność?
— Sam mi mówił wczoraj, że ma bardzo mało wolnego czasu, więc...
— Aha, toś się z nim wdawała w dłuższą rozmowę?! Winszuję, tego tylko jeszcze brakowało!
— Jakże mama chce, był u nas, więc rozmawiałam z nim, zdaje się, że to jest całkiem naturalne.
— Był! także mi argument! Wielka rzecz że był, ale powinnaś się zastanowić dlaczego był!
— Dlatego, że go proszono.
— Tak, istotnie, prosił go pan Marcinkowski, ale to nie znaczy, że prosił go do rozmowy.
— Do czegóż więc?
— Do tańca, powiadam ci, że do tańca tylko. Potrzeba było młodzieży więc się prosiło młodzież, a ty zaraz w gawędy, w dyskursy! Do czego to podobne! Co tobie do tego, czy on ma czas, czy nie ma czasu. Na co ci ta wiadomość. Na drugi raz nie bądź taka rozmowna, bardzo proszę.
— Szkoda, że mama nie uprzedziła mnie wcześniej, udałabym była ból zębów i nie odzywała się do nikogo.
— Do nikogo! Znowu przesada. Kto ci powiedział, że na wieczorku nie mówi się do nikogo? Owszem, mówi się, tylko trzeba wiedziéć z kim rozmawiać i o czem. Naprzykład z panem Marcinkowskim powinnaś była mówić i to dużo, jak najwięcej.
— Kiedy on, proszę mamy, jest milczący jak mumia egipska.
— Mogłabyś grzeczniej się wyrażać... że jest milczący to właśnie bardzo dobrze. Człowiek poważny, stateczny, nie wietrznik, nie będzie trajkotał bez potrzeby.
— W takim razie, jakże z nim rozmawiać...
— Jak rozmawiać! także pytanie! Rozmawiać i dość.
— Kiedy on nic nie mówi, mamo.
— To będzie słuchał. Mogłaś mu opowiadać o pogodzie, o kwiatach, o ostatnim spacerze, o pani Kowalskiej, o czem chcesz. Słuchałby cię uważnie, bo, co tu w bawełnę owijać, szczęśliwa jesteś, podobałaś mu się.
— Już?!
— A tak, już.
— A mama zkąd może o tem wiedziéć?
— Zkąd wiem, to wiem, pani Kowalska mówiła mi i dość na tem. Uprzedzam cię, że dziś będziemy miały wizytę, przyjdzie.
— Kto, mamo?
— Pan Marcinkowski. Słuchaj matki i bądź dla niego uprzejma. Ja wszystko dla twego szczęścia robię... i ten wieczorek dla ciebie... i pan Marcinkowski dla ciebie... wszystko, wszystko dla twego losu jedynie.


III.

Pani Janowa dołożyła wszelkich starań ażeby upragniony gość był przyjęty jak najgościnniej. Kupiła nawet butelkę wina, w nadziei, że to mu język rozwiąże i do rozmowy z Franią zachęci. Żeby zaś młodym pozostawić większą swobodę zaprosiła także panią Kowalską.
— My starsze będziemy rozmawiały ze sobą — myślała — młodzi ze sobą i tak się jakoś węzełek zadzierzgnie, Frania będzie szczęśliwa... Marcinkowski zarabia sporo u regenta i podobno nocami na arkusze pisuje. Obrotny człowiek, ciągle ma świeży grosz, a prócz tego i kapitalik złożony. Dobrze im będzie, bardzo dobrze, a że nienadskakujący i nierozmowny to i cóż? Rozmowa głodu nie zaspokoi, jeść nie da. Lepiej cicho siedziéć przy chlebie, niż dyskursa prowadzić przy pustym żołądku.
Takie były myśli matki. Umysł panny Franciszki czem innem był zajęty. Zdawało się, że widzi przed sobą pana Alfonsa, że słyszy jego śpiew, ten śpiew, który na niej zrobił tak silne wrażenie. Żeby go jeszcze kiedy usłyszyć, choć raz, jeden, jedyny...
Po obiedzie przyszedł pan Marcinkowski, wysoki, szczupły, pochylony, z twarzą bladą i siwiejącemi włosami na skroniach. Ubrany czarno, w tużurku odwiecznego kroju, niezgrabny, nie robił na pierwszy rzut oka sympatycznego wrażenia.
Pani Janowa przyjęła go bardzo czule, Frania obojętnie, prawie nie patrzyła na niego.
— Niechże kochany, drogi pan Ignacy siada — mówiła matka — bardzo proszę, o tu, na fotelu będzie wygodniej. Co słychać na świecie?
— Hm... nie wiele.
— Ale przecież... bo my z Franią żyjemy zupełnie po za światem, ona taka domatorka, we mnie się wdała... nie mamy też nigdy świeżych wiadomości. Pan z wielkiego świata, to zupełnie co innego.
— Gdzie tam!
— O wiem ja, wiem. Panowie prawnicy ciągle z obywatelami, z hrabiami.
— Najwięcej z żydami, pani dobrodziejko, chociaż trafi się czasem i chłop.
— Ah, pan o kancelaryi mówi. Czynności pewnie dużo...
— Nie ażeby...
— Ale, ja słyszałam, że panowie macie największą klientelę.
— Nie koniecznie.
— Jednak ludzie mówią inaczej. Pański regent majątek robi.
Marcinkowski ramionami wzruszył.
— Więc to nie prawda? — spytała pani Janowa, pragnąc podtrzymać rozmowę.
— Albo ja wiem.
— Dyskretny z pana człowiek, to bardzo dobrze. To wielka zaleta, szanuję ludzi dyskretnych, nie ma pan wyobrażenia jak szanuję. Prawda panie, jaki dziś ładny dzień mamy?
— Niczego.
— Od tygodnia nie było już pogody, a to rzecz nieznośna. Nie wiem czy jest kto coby lubił taką chlapaninę i wilgoć. Nie był pan w tym tygodniu w teatrze...
— Nie.
— Podobno grali nową sztukę „Czterdzieści lat, czyli życie szulera”.
— Mamo, to sztuka stara jak świat! — wtrąciła panna Franciszka.
— Chyba się mylisz, Franiu. Panie Ignacy wszak prawda, że nowa?
— Podobno...
Pani Janowa nie wiedziała już, w jaki sposób wyciągnąć gościa na rozmowę. Ciągle odpowiadał lakonicznem tak, albo nie. Rozmowa rwała się co chwila. Na szczęście zjawiła się upragniona pani Kowalska.
Wpadła do pokoju jak uragan, czerwona, zadyszana, zmęczona.
— Ah, pani najdroższa — zawołała padając na krzesło. — Spóźniłam się, ale stał się nadzwyczajny wypadek.
— Co takiego?
— Okropność, droga pani, okropność! Wyobrażenia nie miałam, żeby takie rzeczy dziać się mogły. Widzi pani jaka jestem wzruszona, ja to przechoruję... słowo daję.
— Ale co? co? — pytała pani Janowa — niechże nam pani opowie.
— Uf! pozwól mi pani odetchnąć... myśli zebrać.
— Może szklankę wody? kawa zaraz będzie.
— Wolę kawę, to mnie uspokoi. Wyobraźcie sobie państwo, wybrałam się na nieszpory do Dominikanów...
— W tej chwili kawę podam. Jak pani woli? Ze śmietanką, a może czarnej z araczkiem?
— Jaka pani dobra! Istotnie z araczkiem będzie lepiej. W takiej alternacyi araczek dobrze robi.
— A później ze śmietanką?
— Owszem, ma pani słuszność. Ma pani jak uważam przepyszne ciasto.
— Sama je upiekłam, przy pomocy mojej Frani.
— Gosposia! Powiadam panu, panie Ignacy, że to fenomenalna panienka, gospodyni jakiej świat nie widział, a przytem dobra, miła, łagodna.
— Ale pani miała nam opowiedziéć o tym okropnym wypadku. Co to było, proszę pani?
— Ah! co to było! myśli jeszcze zebrać nie mogę.
— Może pożar? — zapytał Marcinkowski.
— Żeby pożar, to bagatelka, mamy przecież kominiarzy, straż, zresztą domy są murowane.
— A więc?
— Nic, droga pani Janowa, to było zupełnie co innego. Otóż, jak powiadam, wybrałam się na nieszpory do Dominikanów, ale spóźniłam się, a raczej nie, księża się pośpieszyli z nieszporami, dość, że gdy przyszłam już dziad świece gasił. Trochę mi to było przykro, ale że jak pani wiadomo, jestem kobieta religijna i nie chciałabym nigdy opuścić nabożeństwa, więc powiadam państwu, w te pędy lecę do Świętego Ducha. Patrzę przed kościołem pełno ludzi, poprostu tłum!
— Tłum? — zapytał Marcinkowski, szeroko otwierając oczy — tłum, może miała być licytacya?
— Przy święcie? co znowuż?! Zresztą może przesadziłam, może nie tłum, ale kilkadziesiąt, no kilkanaście osób, samych pań, wszystko moje znajome. Ta, owa, dziesiąta. Stoją, rozprawiają, wymachują rękami. Ciekawa byłam o czem mówią. Przybliżam się, pytam: moje, drogie panie, co jest? co się zrobiło? A, powiadają, koniec świata! Coś nadzwyczajnego! Ależ co? Hrabia Stefan z Polanowa...
— Hrabia Stefan?!
— Tak, jak szczęścia pragnę, hrabia Stefan, przecież go państwo znacie.
— Kontrakt u nas robił wczoraj o las — wtrącił Marcinkowski.
— Otóż ten hrabia Stefan, sam w swojej własnej osobie, tak jak mnie panie żywą widzicie, przejechał koło kościoła powozem, w cztery siwe konie i skręcił ku rogatkom. Wszystkie panie co stały przed kościołem widziały to i wydziwić się nie mogły.
— Czemu? — spytała panna Franciszka.
— Jakto czemu! Ah! moja Franiu, jesteś jeszcze dziecko i nie masz wyobrażenia o światowych zwyczajach. Wiadomo przecież, że taki magnat nie wdaje się byle z kim. Już jest tak świat urządzony, że hrabiowie żyją z hrabiami, arystokracya z arystokracyą, a tymczasem taka niespodzianka!... Całe miasto wydziwić się nie może.
— Nic a nic nie rozumiem — odezwała się Frania.
— Zaraz zrozumiesz. Hrabia nie jechał sam, w powozie obok niego siedział jeszcze ktoś.
— Kto?
— Zgadnijcie państwo!
— Pewnie hrabina — rzekł Marcinkowski.
— A tak, tak, hrabina ze spiczastą bródką i długiemi włosami! Także mi hrabina!
— Więc pan Alfons! — zawołała gospodyni ze zdziwieniem.
— Pan Alfons. Tak jest, pan Alfons, z hrabią za pan brat, w jednym powozie, palił cygaro, tak jak gdyby jechał najzwyczajniejszą w świecie dorożką. Aż mnie coś tknęło. Zkąd? z jakiej racyi? po co? na co? Myślę sobie trzeba to zaraz spenetrować i spenetrowałam. Ma się rozumiéć na nieszporach już być nie mogłam, ale zobaczyłam się z kilkoma osobami, które powiedziały mi, że pan Alfons nie pierwszy raz pojechał do Polanowa; owszem, był tam już kilkakrotnie, a hrabia Stefan po kilka godzin z nim rozmawia. Ciekawam bardzo o czem, co taki pan Alfons może miéć wspólnego z hrabiami? Nie, nie, moja najdroższa pani Janowa, chyba to już będzie koniec świata.
— Czy dlatego, że pan Alfons bywa w Polanowie? — spytała Frania ze złośliwym uśmiechem.
— Właśnie, bo trzeba znać wszystkie okoliczności...
— A pani je zna?
— Naturalnie, że znam, a przedewszystkiem to wiem, że hrabia Stefan ma siostrę. Widziała ją pani zapewne, gdyż bywa niekiedy w kościele.
— Znam, słuszna panienka.
— Śliczna, powiedz pani, wysoka, blondynka, zgrabna, jednem słowem piękność.
— No — wtrąciła pani Janowa — wątpię żeby dla niej hrabia sprowadzał pana Alfonsa.
— A ja nie wątpię i dlatego właśnie powiadam, że będzie koniec świata. Pani Wincentowa przysięgała się na wszystkie świętości, że jej mówił krewny polanowskiego rządzcy, iż pan Alfons śpiewał w pałacu, a hrabianka akompaniowała mu na fortepianie. Dziwne rzeczy dzieją się, bardzo dziwne...
— Moja droga pani — rzekła gospodyni — cóż nam zresztą do tego. Niech bywa choćby nawet i u książąt. Oto lepiej niech pani pozwoli kawki, teraz ze śmietanką, dobrze?
— Owszem, bardzo proszę. Chociaż wogóle mało jadam, bo istotnie, trzeba pani wiedziéć, że ja prawie nic nie jadam, ale w takiem zdarzeniu, po alternacyi doznanej...
— Proszę, niechże pani pozwoli, bardzo proszę.
— Śliczna kawa! prawda panie Marcinkowski?
— Niczego — odpowiedział małomówny kawaler.
— Nie tylko niczego, ale wyśmienita!
— A tak, ma się rozumiéć.
— Moja Franiu — rzekła pani Janowa — zabaw przez chwilkę pana Ignacego, gdyż chciałabym na osobności powiedziéć coś pani Kowalskiej. Pan się nie obrazi?
— Nie ma za co.
— Jeżeli pan raczy być naszym częstym gościem, to się pan przekona, że jestem wrogiem wszelkich ceremonii. Chodźmy, droga pani, a ty Franiu baw pana Marcinkowskiego.
— Jakżeż ja pana mam bawić? — zapytała Frania, po odejściu matki i jej przyjaciółki.
Marcinkowski usiłował się uśmiechnąć.
— Hm... jak? alboż ja wiem? Ja się i tak bawię.
— Winszuję panu, może raczysz pan udzielić i mnie swojej wesołości.
— Niby, jak?
— Bardzo łatwo. Opowiedz pan, co wesołego, dowcipnego, zajmującego.
— Owszem.
— Cała zamieniam się w słuch, proszę niech pan mówi.
Marcinkowski namyślał się przez chwilę, wreszcie stuknął palcem w czoło i rzekł:
— Zapewne pani zna Mendla Pipermenta, tego z żółtą brodą, którego wszyscy nazywają grubym Mendlem.
— Nie mam zaszczytu.
— To szczególne. Otóż ten Mendel miał na Dziurawej ulicy dom narożny. Może pani uważała, numer hypoteczny 314a...
— Nie przypominam sobie.
— Ale musi go pani znać, jest tam skład skór, a obok dystrybucya. Więc trzeba pani wiedziéć przedewszystkiem jakie są anteriora tej historyi, ja znam je doskonale, bo nie chwaląc się, ja tu w mieście każdą nieruchomość znam, jak własną kieszeń. Anteriora były takie, że Mendel kupił ów dom na licytacyi w drodze działów i dał za niego... zaraz... ileż to on dał? Aha! przypominam już sobie: 4,250 rubli. Czy pani uważa? To się stało przed laty, jeżeli się nie mylę, szesnastoma lub siedmnastoma...
Panna Franciszka tłumiła ziewanie.
— Czy panią to opowiadanie nie zajmuje? — zapytał, nie mogąc ukryć zdziwienia.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to nie bardzo. Czy pan lubi muzykę?
— Dość.
— Może co zagrać?
— Owszem.
— Dobrze więc, zagram panu ładnego walczyka.
Usiadła do fortepianu, szczęśliwa, że tym sposobem najlepiej kwestyę bawienia gościa rozwiąże.
Gdy się rozległy dźwięki muzyki, starsze panie weszły do saloniku.
— Przepraszam najmocniej łaskawego pana — mówiła pani Janowa — ale my z panią Kowalską zawsze mamy tyle do pomówienia! Zwyczajnie, jak dwie biedne wdowy... same sobie radzić musimy na tym świecie.
— O! to prawda — wtrąciła pani Kowalska — taki to los kobiet. Niby zdaje się, że coś zaświeci, a tu nic. Jeszcze dopóki mąż żyje, jako tako, ale po jego śmierci... Eh! co tam o tem mówić! Prawda jak Frania ślicznie gra?
— Istotnie.
— Sam Miller powiedział, że ma talent i to gruby talent, a on się na tem zna. Graj Franiu jeszcze, proszę bardzo, graj.
Panna Franciszka nie dała się prosić. Grała walce, polki, wreszcie na żądanie pani Kowalskiej jakąś sentymentalną serenadę.
Marcinkowski spojrzał na zegarek.
— Tak się pan śpieszy?
— Jutro rano przyjdą, proszę pani, po wypis, muszę go zrobić.
— Niech pani nie zatrzymuje pana Ignacego — odezwała się pani Kowalska, on musi pracować. To mrówka, z hrabiami nie rozbija się w powozach, ale grosze zbiera! Prawda, panie Ignacy, że już się pieniężysków trochę naskładało? co?
— Obrzednio, pani dobrodziejko.
— Skromny! Nie lubi się pochwalić bogactwem.
Ucałowawszy ręce starszych pań i ukłoniwszy się Frani, pan Ignacy wyszedł.
W chwilę po jego odejściu pani Kowalska zaczęła pośpiesznie nakładać rękawiczki.
— Dokąd pani tak śpieszy? — pytała gospodyni.
— Mam ważne interesa.
— Zostań pani lepiej z nami, pogawędzimy...
— Zostałabym, ale jak pani dobrze życzę, nie mogę. Dalibóg nie mogę... przecież tego powozu i hrabiego nie sposób tak zostawić. Pójdę więc jeszcze tu i owdzie, wybadam, dowiem się i jak całą rzecz spenetruję do gruntu, to przyjdę i wszystko pani co do joty opowiem. Do miłego widzenia, droga pani, bądź zdrowa, Franiu, bądź zdrowa. Szczęśliwa z ciebie dziewczyna! Prawda, jaki ten Marcinkowski przyjemny?
— Obrzednio — rzekła Frania, naśladując głos i sztywny ukłon niemiłego konkurenta — bardzo obrzednio, pani dobrodziejko...


IV.

Ku wielkiemu zdziwieniu pani Kowalskiej, pan Alfons od kilku miesięcy przepadł. Zniknął zupełnie z horyzontu. Nie widywano go ani na ulicy, ani w kościele, ani w teatrze, nigdzie.
Hrabia przyjeżdżał często do miasta czwórką siwych koni i powozem, ale przyjeżdżał najczęściej sam, w mieście parę godzin zabawił i zaraz powracał do domu.
Pani Kowalskiej zdawało się, że jest bardzo smutny i że pomizerniał na twarzy.
— Założyłabym się — mówiła — że to z przyczyny tego kochanego Alfonsa, w którym bezwątpienia dyabeł siedzi. Zrobił coś złego, miły gagatek i albo się schował, albo uciekł.
To drugie przypuszczenie wydawało się prawdopodobniejsze.
Niezawodnie uciekł. Wszystkie drogi zna, zagranicą bywał, więc i teraz poleciał tam jak w dym, przeskrobawszy coś przedtem. Idzie tylko o to, co mógł przeskrobać?! Jeżeli w Polanowie bywał podczas zimy, to dlaczego nie jest tam obecnie, kiedy wiosna w całej pełni. Jeżeli asystował hrabiance w staroświeckich pokojach pałacu, to dlaczego nie towarzyszy jej teraz w wycieczkach do lasu? A nie towarzyszy, to rzecz pewna. Pani Kowalska wie o tem doskonale od siostry żony polanowskiego rządzcy. Wie, że hrabianka sama godzinami całemi chodzi po parku, że jest zazwyczaj smutna i że wybiera się w daleką podróż. Może ma zamiar gonić zbiega? W takim razie, oczywiście byłby już chyba koniec świata!...
Pani Kowalska utyskiwała często w towarzystwie swoich przyjaciołek, bo i jakże nie miała utyskiwać w obec takich osobliwych wydarzeń, a z Polanowa nadchodziły coraz dziwniejsze relacye...
Hrabia smutny, hrabianka zapłakana, a sprawca tych wszystkich nieszczęść, pan Alfons czmychnął w świat bezkarnie. Czy długo będzie się tą bezkarnością cieszył, to inne pytanie.
Przyjaciołki pani Kowalskiej mają przekonanie, że prędzej czy później pan Alfons za swoje sztuczki gorzko odpokutuje. Hrabia ma pieniądze i stosunki, więc ostatecznie, jeżeli tylko zechce dostanie zbiega w swoje ręce i zemści się. Wprawdzie, nie słychać, żeby poszukiwania czynił, ale kto wie? dyabeł nie śpi.
Wiosna była bardzo ładna, pogodna, słoneczna, drzewa w ogrodzie miejskim rozwinęły się wspaniale, bzy kwitnące pachniały, a wieczorami śpiew słowików brzmiał rozgłośnie.
Co wieczór mnóstwo osób ciągnęło do ogrodu, aby świeżem powietrzem odetchnąć, a w niedzielę na głównej alei pod kasztanami, można było widziéć całą inteligencyę miejską, odbywającą wzajemny przegląd toalet.
Pani Janowa z Franią siedziały na ławeczce, pani Kowalska dotrzymywała im towarzystwa. Panie starsze gawędziły o ciężkich czasach, o niegodziwości sług, o różnych kłopotach domowych, Frania była zadumana i nie przyjmowała wcale udziału w rozmowie.
Machinalnie kreśliła coś na piasku końcem parasolika.
Nagle zbudził ją z zadumy krótki, jakby stłumiony okrzyk pani Kowalskiej.
— Jezus Marya!
— Co się stało, co pani jest?
— Widzicie, patrzcie, tam, w bocznej alei... idzie tu, za chwilę będzie tuż koło nas.
— Kto?
— Jako? nie poznajesz go pani?
— Pan Alfons — szepnęła Frania i twarz jej pokryła się nagle rumieńcem.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! a on się zkąd tu wziął?
— Pani, moja złociutka — szeptała pani Kowalska, — będzie przechodził, ukłoni się... trzeba go zatrzymać, koniecznie wszelkiemi siłami, zatrzymać, może zaprosić na obiad. Będziemy wiedziały wszystko... wszystko... z najdrobniejszemi szczegółami.
Pani Janowa skinęła głową na znak zgody.
Młody człowiek zbliżał się szybko. Przechodząc koło ławki ukłonił się grzecznie i chciał pójść dalej.
— A! godziż-to się tak mijać dobrych znajomych?! — zawołała pani Kowalska — zwłaszcza po tak długiej nieobecności. Siądźże no pan trochę... Franiu posuń się. Tak dawno nie widziałyśmy pana... kiedy pan przyjechał?
— Przed trzema godzinami.
— Dopiero!
— Tak, a że przebyłem dość długą i uciążliwą drogę i czułem się trochę zmęczonym, więc przyszedłem tu, do ogrodu, orzeźwić się trochę.
— Doskonale się składa — rzekła pani Janowa, siląc się na uprzejmość — bierzemy pana w opiekę i w niewolę. Nie puścimy... wszak pójdzie pan do nas na obiad?
— Doprawdy, nie wiem sam co zrobić.
— To paradne! — zawołała pani Kowalska. — Pójść z nami. Pani Janowa zaprasza i Frania zaprasza.
— I pani? — spytał młody człowiek z uśmiechem.
— I ja także. Trzeba panu wiedziéć, że jestem egoistka i że chciałabym raz jeszcze usłyszéć tę śliczną piosenkę, którą pan wtedy śpiewał u nas.
— Co też mówisz, Franiu — odezwała się pani Kowalska — nie zawsze jest się w usposobieniu do śpiewu, zwłaszcza jeżeli kto ma zmartwienie, jak pan Alfons.
— Zkądże pani wie, że ja mam zmartwienie?
— To już, proszę pana, mój sekret, dość, że wiem. Już to ja wogóle miewam niezłe informacye.
— W tym razie zawiodły panią dobrodziejkę.
— Więc nie masz pan żadnych, a żadnych zmartwień?
— Najmniejszych. Jestem młody, zdrów, silny; zkądże więc powód do smutku?
— No, widzi pan, bywają niekiedy nieziszczone zamiary, plany niedoszłe do skutku... obawy.
Młody człowiek spojrzał prosto w oczy mówiącej.
— Łaskawa pani — rzekł — każdy człowiek ma marzenia swoje i zamiary, więc i ja mam je także. Jakie one są, do czego zmierzają, o tem wie tylko Bóg i kilku najbardziej zaufanych moich przyjaciół, że pani nie są one znane, to więcej niż pewno.
Pani Kowalska przygryzła wargi.
— Hm! — rzekła — skryty z pana człowiek, ale ludzie coś wiedzą, domyślają się może.
— Wątpię.
— Proszę pana — pytała dalej niezrażona inkwizytorka — czy to prawda, że hrabia z Polanowa ma jakieś wielkie zmartwienie, że siostra jego wyjeżdża za granicę, podobno na bardzo długo, a może i na zawsze.
— Nic o tem nie wiem, proszę pani, nie byłem w kraju przez parę miesięcy, a przez ten czas mogło się Bóg wie co porobić.
— Pan za granicą był?
— Tak.
— Lubi pan podróżować, jak widzę.
— Dlaczego nie miałbym lubić? Podróże bywają niekiedy bardzo przyjemne i zajmujące.
— Ale kosztowne bardzo.
— To też, kto nie ma za co, ten nie podróżuje.
— Chodźmy — rzekła pani Janowa — kiedy pan Alfons był łaskaw przyjąć zaproszenie, to śpieszmy.
Panie wstały.
Pan Alfons szedł obok Frani, panie o kilka kroków za nimi.
— Uważała, pani droga — szepnęła pani Kowalska — jak się wykręcał i jak miną nadrabiał.
— I ostatecznie nie powiedział nic.
— Powie, droga pani, wszystko powie, wyśpiewa. Przy obiedzie wezmę ja się ostro do niego. Nie wykręci się sianem. Ah! moja pani, nie z takimi ja już miałam do czynienia!
Alfons nie domyślając się, jakie plany snuła pani Kowalska, szedł obok Frani, śmiejąc się i rozmawiając wesoło.
— Czy nie tęsknił pan podczas podróży do rodzinnych kątów? — pytała Frania.
— Nie miałem czasu, proszę pani, zresztą wiedziałem, że niedługo powrócę.
— Pocieszyć tych, którzy tęsknili po panu. Nieprawdaż?
— A któż miał tęsknić? Niemam dotychczas ani kochającej żony, ani dziatek, ani narzeczonej, ani nikogo... nikogo.
— Żarty.
— Zapewniam panią, że prawda. Szczera prawda.
— A jednak...
— Co, pani?
— Mówią, że był ktoś, kogo pański wyjazd zasmucił.
— Tu? w mieście?
— O nie, na wsi. Podobno jakaś bardzo piękna.
— Królewna z bajki.
— Istotnie coś w tym rodzaju. Mieszka w pałacu, niby w zamku zaklętym, błądzi samotna w cieniu wielkich drzew parkowych, wzdycha, płacze.
— Po mnie?
— A tak.
— Z pewnością nie tak; powtarzam pani, że literalnie nie mam nikogo, chyba moja stara gospodyni, albo wierzyciel niezapłacony przed wyjazdem, mógł mnie żałować.
— A w Polanowie, nikt?
— W Polanowie mniej jeszcze niż gdzieindziej. Widzę, że podczas mojej nieobecności wyrosła na bruku jakaś legenda.
— A pan jesteś jej bohaterem.
— Ciekawym bardzo ją usłyszyć.
— Otóż jesteśmy — odezwała się pani Janowa — proszę na górę. Obiad będzie w tej chwili.
Gdy już zasiedli do stołu, pani Kowalska z miną bardzo uroczystą zabrała się do dalszej indagacyi, ale spotkała nieprzewidziany opór, gdyż przeciwnik walczył jej własną bronią, ciągle mówił i formalnie nie dał jej przyjść do słowa.
Była to dla szanownej matrony okropna klęska i upokorzenie. Została przegadaną i przez kogo? przez jakiegoś młodzika! Z początku próbowała walczyć, przyjść do słowa wstępnym bojem, zmęczyć przeciwnika, ale pokazało się, że siły były nierówne...
Różne zmartwienia miała pani Kowalska w swem życiu, ale takiego jeszcze nigdy. Upokorzoną niezmiernie i przygnębioną się czuła.
Zamilkła i pochyliła głowę.
Pan Alfons mówił bez przerwy, opowiadał o zagranicy, o wielkich miastach jakie widział, o teatrach, artystach rozgłośnych, a że miał dar słowa, więc słuchano go z wielkiem zajęciem. Panna Franciszka nie spuszczała z niego oczu, a w matce jej zaczynała się budzić dla niego sympatya.
Pani Janowa przyszła do wniosku, że nie taki dyabeł straszny jak go malują i że w opowiadaniach przyjaciółki musi być dużo przesady. Porównywała też w duchu gościa swego z panem Marcinkowskim i ten ostatni dużo na owem porównaniu stracił.
Po obiedzie, na prośbę panny Franciszki, młody człowiek usiadł przy fortepianie i śpiewać zaczął.
Zaśpiewał kilka starych, znanych, ale zawsze słuchanych mile piosenek. O czarnym kruku, co niósł w dziobie białą rękę z połyskującym na niej pierścieniem, o liściach spadających z drzewa, o ptaszęciu polnem śpiewającem nad mogiłą.
Panna Franciszka ocierała łezki ukradkiem, a matka jej rozpłakała się na dobre. Pani Kowalska również nie mogła się oprzéć wzruszeniu i szepnęła do swojej przyjaciółki:
— Moja złociuchna pani, i dziwić się, że taki hrabiance głowę zawrócił!
— Ślicznie śpiewa, wzruszył mnie do głębi. Dzieckiem jeszcze będąc te piosnki słyszałam.
Pani Kowalska nagle stuknęła się palcem w czoło.
— Pani droga — szepnęła — ja już teraz wszystko o nim wiem!
— Co pani wie?
— Wiem, jak szczęścia córki pragnę.
— Więc powiedz mi pani.
— A co to, to nie! Wszystko powiem, ale tego nie powiem. Za nic na świecie nie powiem... chyba pod największym sekretem.
— Jak pani uważa — odrzekła gospodyni — nie jestem tak bardzo ciekawa, żebym aż miała wydzierać pani tajemnice...
— Ależ ja przed panią nie mam żadnych tajemnic. Boże miłosierny! zkąd znowuż! za kogo mnie pani ma! Jabym też pani nie powiedziała! Owszem, zaraz nawet powiem. Usiądźmy sobie trochę dalej, pod oknem, nikt nas nie usłyszy.
Rzekłszy to, przeciągnęła panią Janowę ku oknu. Obie usiadły na krześle i rozmawiały szeptem.
Młody człowiek przestał śpiewać.
— Serdecznie dziękuję — rzekła Frania, podając mu rękę — wszak usłyszymy pana jeszcze? Przyjdzie pan kiedy do nas?
— Chciałbym.
— Dlaczegóż taka warunkowa obietnica! Czy znowu zamierza pan wyjechać w świat, daleko?
— Nie wiem, pani, to zależy.
— Od czego?
— Od różnych okoliczności. Człowiek, widzi pani, jest jak liść z drzewa zerwany. Wiatr powieje i unosi go z sobą, dziś tu, jutro tam.
— Nie zgadzam się na to. Są ludzie przecież trzymający się stale swoich rodzinnych kątów, siedzący na miejscu.
— Tego się właśnie boję — odpowiedział z uśmiechem.
— Boi się pan, a to z jakiej przyczyny?
— Trzymając się jednego miejsca, można się przywiązać do niego, do ludzi.
— Więc to pana obawą przejmuje!?
— Mam w tem swoją racyę. Widzi pani, pragnąłbym jak najdłużej zachować swobodę serca, a lękam się o nią, bom wrażliwy, uczuciowy, może aż za nadto...
— Pragnąc tej swobody, odbiera pan zarazem sercu swemu możność przywiązania się do kogoś, kochania, a bez tego cóż życie warto? Traci ono cały urok poezyi i zamienia się w szarą, nudną, jednostajną prozę... Czy nie myśli pan zostać zakonnikiem i zamknąć się na całe życie w klasztorze?
— Nie, pani.
— A więc?
— Cóż mam odpowiedziéć! Wiem ja o tem, że pani ma słuszność, że bez kochania życie pozbawione jest czaru i uroku, ale jeżeli się ma jakieś ideały wyższe, to dla nich trzeba się nieraz wyrzec osobistego szczęścia.
Panna Franciszka zamyśliła się.
Wyższe ideały, powtarzała w duchu, jakież to ideały. Ha! artysta, może marzy o rozgłosie i sławie, może się pragnie wynieść po nad tłumy, zajaśniéć, zabłysnąć. Ma racyę, gdyby kogo pokochał, byłby skrępowany, utraciłby samodzielność i swobodę. Niechże nie przywiązuje się do nikogo, niech nie kocha, ale też niech nie ucieka ztąd, niech jak najczęściej przychodzi...
Alfons wziął kapelusz do ręki.
— Pozwolą panie — rzekł — ale już je muszę pożegnać.
— Czemu się pan śpieszy? — spytała pani Janowa.
— Nie byłem w mieście dość długo, więc chciałbym się jeszcze to z tym to z owym zobaczyć, przywitać. Rozumie pani, że po dłuższej nieobecności...
— W takim razie nie zatrzymuję, ale proszę o nas pamiętać.
— Prosimy bardzo — dorzuciła Frania, podając mu rękę na pożegnanie.
— Szczególna rzecz — rzekła pani Janowa, po odejściu gościa — jak nigdy nie można sądzić o ludziach z pierwszego wrażenia.
— Albo co? — zapytała pani Kowalska.
— Ano, widzi pani, kiedy był u nas pierwszy raz, pamięta pani, wtedy, w zimie jeszcze, na wieczorku, stanowczo mi się nie podobał. Mówiłam nawet o tem i do Frani.
— Tak, tak, nie wyrażała się mama o nim pochlebnie.
— Właśnie, bo sądziłam z pierwszego wrażenia, ale teraz, poznawszy go cokolwiek bliżej, widzę, że to bardzo miły człowiek.
— Ho, ho! — wtrąciła pani Kowalska — co do tego trudno zaprzeczyć, nieprzyjaciel nawet przyzna, że jest gładki i dobrze ułożony, przecież gdyby było inaczej, to hrabia z Polanowa nie jeździłby z nim za pan brat.
— Śpiewa ślicznie.
— O tem, moja pani, to ja już dawno wiedziałam. Czy nie słyszała pani jego śpiewu w kościele?
— Nie.
— Ah, pani... ja słyszałam, przecudnie, do dzisiejszego dnia pamiętam. W katedrze, piętnastego Sierpnia przeszłego roku, na Matkę Bozką, gdy zaledwie przecisnęłam się aż do samych kratek przed wielkim ołtarzem, wtedy mi nową suknię bronzową woskiem pokapali. Wywabiłam jakoś plamy ale są do dziś dnia. Otóż o czem to miałam mówić? Aha, nabożeństwo było solenne, biskup sam celebrował, kanonicy assystowali, prałaci, kleryków ze czterdziestu. No tedy, droga pani, nabożeństwo jak nabożeństwo, modliłam się gorąco i coraz odwracałam głowę, bo widzi pani, trzeba nieszczęścia, że tuż przedemną klęczała pani Ksawerowa i miała takie żółte wstążki u kapelusza, że aż mnie od patrzenia oczy rozbolały. Doprawdy, to jest niegodziwość, żeby się do kościoła ustroić w takie czupiradło i przeszkadzać ludziom modlić się uczciwie! Ale zaraz, do czegóż ja to prowadzę? Aha! właśnie już pod koniec sumy, organ zaczął się odzywać ciszej i ktoś na chórze śpiewał „Baranku Boży”, ale jak śpiewał, jak śpiewał! opowiedziéć nie potrafię. Pytam się tej i owej: kto to? kto to? i dowiaduję się właśnie, że to on... Przez tydzień o tem tylko w całem mieście mówiono. Moja droga pani, jak to ludziom niejednakowo Pan Bóg daje, bo naprzykład i moja córeczka także śpiewa i ma nawet dość silny głos, ale cóż z tego kiedy jak weźmie wysoką nutę to właśnie tak, jak gdyby kto perkal darł.
— Andzi głos może się jeszcze wyrobić — wtrąciła panna Franciszka.
— Daj to Boże, ale wątpię. Miller mówił, że Andzia jakoś bierze zawsze o pół tonu wyżej. Ja się tam nie gniewam o to, dziewczyna z porządnej rodziny powinna miéć zawsze trochę wyższy ton, aniżeli jakiś tam szwabisko, przybłęda niewiadomo zkąd!... Zdaje mi się, że ktoś idzie... ah! już wiem, to pewnie pan Marcinkowski.
Nie omyliła się pani Kowalska, istotnie Marcinkowski uchylił drzwi i zgięty, cały w ukłonach, stąpając na palcach wsunął się do pokoju.
Obie panie w ręce ucałował, a przed Franią złożył głęboki ukłon.
— Niechże pan siada, prosimy, cóż tam nowego na mieście?
— Nic. Czas piękny.
— Bardzo ładny. Pogoda dopisuje stale.
— Wiosna.
— Istotnie — wtrąciła złośliwie Frania — od dwudziestego pierwszego Marca. Czytałam to w kalendarzu.
— W kalendarzu?
— To pana dziwi?
— Nie, cóż ma dziwić? ja sam czytuję czasem kalendarz, w wolnych chwilach. Zdaje mi się, że tu ktoś był u państwa niedawno.
— Był pan Alfons, ale zkąd pan wie o tem?
— Bo tu na popielniczce widzę popiół, a że panie, o ile wiem nie palą, więc skombinowałem sobie, że musiał być ktoś z gości.
— Tak, panie — rzekła Frania — zachwycone jesteśmy trafnością pańskich domysłów.
— Ja tak zawsze.
— Zawsze?
— Ma się rozumiéć. Będzie temu dwa lata, przyszedł do regenta szlachcic jeden i panie tego, żeby mu pieniędzy pożyczyć. Ja mówię na osobności do regenta: „panie regencie, niech pan regent nie daje, bo jak pana regenta szanuję, to pan regent nie będzie swoich pieniędzy oglądał”, a regent powiada: „ot nie plótłbyś, panie Marcinkowski” i dał. Dał to dał. Cóż mi tam do tego...
— No i co?
— A nic. Szlachcic pieniądze wziął, panie tego, regent się w terminie przypomina, on nic; regent drugi raz, on także nic i do tej pory nic. Parę tysięcy poszło jak w błoto.
— Czy pan już widział pana Alfonsa po powrocie z zagranicy?
— Widziałem.
— Mój drogi panie — rzekła nienasycona w ciekawości pani Kowalska — co pan myśli o tych wyjazdach?
— Niby o Szczepańskim? o panu Alfonsie?
— Tak.
— Nic nie myślę, proszę pani.
— Ale przecież, znając tak dobrze stosunki tutejsze... może się pan domyśla przyczyny tych podróży.
— Może się i domyślam...
— Więc niechże nam pan powie.
— At, o czem tu opowiadać... guza szuka i wiatr goni.
— Wiatr goni? guza szuka? Cóż to ma znaczyć? Jak żyję nie słyszałam żeby coś podobnego miało być celem życia. Pan chyba żartuje sobie z nas.
— Gdzieżby zaś...
— Nie — wtrąciła Frania złośliwie — pan Marcinkowski tylko tak się wyraża obrazowo, prawda panie?
— A no, jak pani mówi, że obrazowo, to zapewne jest obrazowo...
— Jednak — rzekła pani Janowa — jest to sympatyczny człowiek, szkoda byłaby, żeby się miał marnować.
— Zapewne, zapewne — odezwał się Marcinkowski — szkoda, bo nawet, o ile wiem, miał on i groszowiny trochę. Mówię miał, bo czy teraz ma to inna kwestya. Swego czasu namawiałem go żeby kupił domek na przedmieściu, ten parterowy z ogródkiem. Pani Kowalska wie który.
— A wiem, wiem. Bardzo ładna posesyjka.
— I placu kawał, a można się spodziewać, że w przyszłości place zdrożeją. Radziłem, przekładałem, jak komu poczciwemu: po świecie nie lataj, dom kup, wstąp na aplikacyę, albo uczep się gdzie przy adwokacie, albo przy regencie i grosze zbieraj. Ziarnko do ziarnka, będzie miarka. Jak ojciec przemawiałem: jesteś, powiadam, chłopak gładki, wygadany, niby to trochę gracz, niby trochę śpiewak.
— Niby! — zawołała panna Franciszka.
— A niby to śpiewa.
— Ależ artystycznie śpiewa!
— Być może, nie znam się na tem, ale wiem że panie lubią takie kawałki, więc też powiadam: tego owego, absztyfikuj się do jakiej kobieciny, ożeń się, ustatkuj i będzie ci dobrze na świecie. Wskazywałem mu nawet osobę.
— Kogo? kogo? — zapytała pani Kowalska.
— Panią Waldmanowę.
— Ah! tę wdowę po nieboszczyku Waldmanie, niemcu, co to miał niegdyś sklep na wprost kościoła.
— A tak, proszę pani, kobieta młoda jeszcze, bezdzietna, pieniężna, ma parę tysięcy na hypotece, ale pan Alfons nie chciał, powiada: co mi po tym ambarasie! Nie, to nie. Ja radziłem dobrze, bardzo dobrze radziłem.
— Jedna rzecz mnie zastanawia — rzekła panna Franciszka, patrząc złośliwie na Marcinkowskiego — powiada pan, że owa pani Waldmanowa jest młoda, przystojna i pieniężna.
— A ma się rozumiéć.
— Dlaczegóż więc pan sam nie starał się o nią dla siebie?
— Ja?
— Tak.
— A któż pani powiedział, żem się nie starał, a przynajmniej żem nie wybadywał, ale widać nie było przeznaczenia.
— To szkoda — rzekła panna Franciszka — wielka szkoda.
— Dlaczego?
— Miałby pan młodą, przystojną i pieniężną żoneczkę, a pani Waldmanowa młodego, przystojnego i pieniężnego mężulka.
Marcinkowski roześmiał się rubasznie.
— Przeznaczenie — rzekł — wszystko przeznaczenie... może znajdę sobie jeszcze młodszą i ładniejszą, niedaleko nawet szukając.
Pani Kowalska szepnęła do swojej przyjaciółki.
— A co, nie mówiłam? — szepnęła — mówiłam, że oświadczy się i widzi pani, toż to formalna deklaracya. Uważam — dodała głośno — że kochany pan Marcinkowski jest dziś w bardzo dobrym humorze, a wymowny! chociaż zawsze wymowny, lecz dziś wyjątkowo. Nie wiem czemu to przypisać... zakochał się pan chyba.
— I to być może... dlaczego nie miałbym się zakochać? Czyż nie jestem pełnoletni? Przytem, uważa pani, zrobiło się dziś niezgorszy interesik.
— No, to powinszować.
— Pośredniczyło się w jednej dość grubej tranzakcyi...
— I dostało się coś za to — rzekła panna Franciszka.
— Ma się rozumiéć, dostało się co nieco porękawicznego, a prócz tego zaprosił szlachcic do handelku. Dobre winko postawił, bardzo dobre, jak panią dobrodziejkę poważam, znakomite!


V.

Pan Alfons bywał coraz częstszym gościem w domu pani Janowej. Umiał sobie zjednać jej sympatyę, tak że zapraszała go bardzo uprzejmie, a jeżeli którego dnia nie przyszedł robiła mu wymówki. Panna Franciszka popierała te zaproszenia wymownem spojrzeniem, a ile razy szybkie kroki upragnionego gościa dały się słyszéć w sieni, twarz jej oblewała się gorącym rumieńcem.
Pani Kowalska protegująca Marcinkowskiego, bardzo była tym nowym stosunkiem zaniepokojona i robiła nawet przyjaciołce swej delikatne wymówki.
— Nie narzucam się z radami — mówiła — ale chciałabym zwrócić uwagę kochanej pani, czy ten młody człowiek nie za często bywa.
— A cóż to szkodzi?
— Niby nic, a jednak Frania może się nim zająć.
— Zapewne.
— Tak pani obojętnie mówi o tem... a Marcinkowski? Pani droga, przecież to partya, świetna co się zowie.
— Znowuż tak bardzo wielkiej świetności nie widzę.
— A na miłość Bozką! co też pani mówi! Dla biednej dziewczyny to karyera.
— Kiedy uważam, że Frania nie bardzo chętnem okiem na niego patrzy.
— Toż właśnie zadaniem matki jest usposobić ją odpowiednio.
— Robiłam co mogłam, perswadowałam, ale widząc, że to nic a nic nie pomaga, dałam za wygranę.
— To źle, to bardzo źle, kochana pani.
— Trudno, nie sposób dziecka przymuszać. Jeżeli sobie tego życzy.
— Spodziewam się, że jak ten bywać ciągle będzie, zacznie wyśpiewywać, słodkie słówka mówić, zawróci dziewczynie głowę do reszty, i o Marcinkowskim nie będzie mogło być mowy. Jak kochana pani uważa, ale ja zawsze mówię, że to będzie niepowetowana szkoda, bo niech się pani tylko zastanowi, jaki to szlachetny charakter, jaka stateczność, jakie wreszcie przywiązanie. To jest coś fenomenalnego!
— Nie sądzę.
— Ależ niech pani weźmie na uwagę. Człowiek z majątkiem i z pozycyą, chce się ożenić z biedną panienką, boć przecież możemy sobie w cztery oczy powiedziéć, że policzywszy to wszystko co Frania miéć może, wypadnie jedno z drugiem nic. Cóż go więc skłania do tego małżeństwa, jeżeli nie miłość, szlachetna, bezinteresowna miłość, tak rzadka w dzisiejszych czasach.
— Alboż ja wiem.
— Spodziewam się! i niech no pani zastanowi się, jak nie można ludzi sądzić z pozorów i jak nie trzeba wierzyć temu co w mieście mówią. Oto w tym wypadku naprzykład. Między nami powiedziawszy, pan Marcinkowski nie używa bardzo pochlebnej opinii...
— A cóż o nim mówią, bo ja co prawda nic nie słyszałam.
— Taka domatorka jak pani, mogła nie słyszéć, ale nawet wróble na dachach śpiewają, że jest on bardzo wyrachowany, skąpy i że nawet, nie wiem o ile to prawda, ma miéć jakąś współkę z żydami i pożycza pieniądze na gruby procent, tymczasem pokazuje się, że to wszystko nieprawda, bo jakżeż można przypuścić żeby człowiek tak chciwy mógł nawet myśléć o biednej panience.
Pani Janowa nie odpowiedziała na to.
— Jeszcze jedno. Może pani myśli, że ja mam jakieś osobiste widoki w tem, żeby się Marcinkowski z Franią ożenił. Niech mnie Pan Bóg broni! Cóżbym za widoki miéć mogła, oprócz serdecznej życzliwości dla kochanej pani i dla jej ślicznej córeczki.
Co prawda pani Kowalska była bardzo nawet zainteresowana w tej sprawie, albowiem Marcinkowski, który lubił stawiać kwestye jasno, zawarł z nią układ, na mocy którego nazajutrz po ślubie swoim z panną Franciszką, miał wypłacić pani Kowalskiej, tytułem honoraryum za pośrednictwo, pewną dość nawet pokaźną kwotkę. Zobowiązanie to dał na piśmie.
Gadatliwa jejmość, która przyczyniła się już do skojarzenia niejednej pary, skwapliwie wzięła się do rzeczy i kto wie czyby nie była już bardzo blizka celu, gdyby nie ów pan Alfons, co się tak niespodziewanie na horyzoncie miasteczka pojawił.
Marcinkowski, który propozycyą swoją wprawił panią Kowalską w zdumienie, potrafił w nią wmówić, że jest oczarowany urodą panny Franciszki, że za nią szaleje, że nietylko posagu żadnego nie wymaga, ale gotów nawet sam zapis dla niej uczynić, tak jest zakochany. Właściwie chodziło mu zupełnie o co innego.
Znając doskonale stosunki, wiedział on o tem, że panna Franciszka ma kuzyna, niejakiego pana Edwarda. Ów kuzyn, właściwie stryj ojca, a więc dla panny Franciszki dziadek, miał już około siedmdziesięciu lat życia i mieszkał od bardzo dawnego czasu w Warszawie.
Oryginał, dziwak, skąpiec, jako bezżenny nie miał własnej rodziny, a i krewnych swoich znać nie chciał. Gdy się kto z familii zgłaszał do niego, nie przyjmował, albo też przyjąwszy, traktował w sposób tak szorstki, że się kuzynkowi odechciało raz na zawsze tak przyjemnego dziadunia odwiedzać.
Postępowanie takie, z początku zwłaszcza oburzało krewnych, ale ostatecznie dziwak cel swój osiągnął. Przestano go nawet niepokoić i z czasem zapomniano o nim zupełnie. Panna Franciszka, ani pani Janowa nie widziały owego dziadunia nigdy w życiu i nie były pewne czy żyje, czy umarł.
O majątku jego nie miały także wiadomości, gdyż dziwak z funduszami się krył i starał się za niezamożnego w opinii ludzkiej uchodzić.
Marcinkowski o jego istnieniu dowiedział się wypadkowo, będąc za interesami w Warszawie. Uderzyło go podobieństwo, a raczej tożsamość nazwiska. Przedłużył pobyt w Warszawie o dwa dni i zręcznie dowiedział się o wszystkiem co wiedziéć potrzebował.
Nie przyszło mu to zresztą z wielkim trudem.
Po regentowskich i adwokackich kancelaryach się przeszedł, a że pomiędzy dependentami miał wielu znajomych, a ci doskonale bywają poinformowani, więc też nie dając po sobie poznać, że go to bardzo obchodzi, to tu, to tam niteczki chwytał i po tych niteczkach kłębka doszedł.
Zajrzał do hypoteki, do banku, żydków znajomych się wypytał i w rezultacie dowiedział się, że pan Edward zamożny, a nawet bogaty człowiek jest, że ma fundusze w banku i kilka sum hypotecznych, że przytem żyje oszczędnie i że często na zdrowiu zapada.
Sprytny człowiek zacierał ręce z radości, że mu tak pomyślny interes się trafia. Radość jego była jeszcze większa, gdy się dowodnie przekonał, że w razie śmierci dziwaka, panna Franciszka będzie miała do spadku po nim prawo najbliższe i że ją, jak dwa a dwa cztery ta sukcesyjka nie ominie.
Powróciwszy z Warszawy, Marcinkowski postanowił energicznie zabrać się do rzeczy, a że na swój spryt co do zjednania panny, rachował nie wiele, więc uciekł się do pośrednictwa pani Kowalskiej i przyobiecał jej sowite honoraryum, jeśli małżeństwo dojdzie do skutku.
O powodzeniu nie wątpił tak dalece, że już naprzód ułożył sobie plan, w jaki sposób ewentualną gotówkę po panu Edwardzie szczęśliwemi obrotami podwoi.
Tymczasem najniespodziewaniej przyjazd Alfonsa popsuł mu szyki.
Pani Kowalska ostrzegła swego protegowanego o niebezpieczeństwie.
Postanowiono działać energicznie i szybko, zanim przeszkoda stanie się niepodobną do zwalczenia.
Pani Kowalska z protegowanym swoim odbyła długą konferencyę, na której rozważywszy dobrze wszystkie okoliczności, postanowiono odrazu rozwinąć atak na całej linii.
— Bo widzi pani dobrodziejka — mówił Marcinkowski — zwłóczyć to nie ma co. Zna pani moje serce, choć nie lubię opowiadać o swoich sentymentach, ale przed panią przyznaję się otwarcie i z całą szczerością, że bez tej dziewczyny żyć nie mogę.
— Biedny pan jesteś.
— Prawda, prawda... jestem bardzo biedny z tem zakochaniem nieszczęśliwem. Nieraz, jak się zastanowię na zimno, to sobie mówię: Po co mi to? na co? dlaczego mam kłaść, jak to powiadają, zdrową głowę pod ewangelię. Cóż mi z tej panny Franciszki przyjdzie? Nie bogata, a nawet biedna... kłopot tylko. I powiadam sobie oto tak: Eh! machnąć ręką i pójść do pani Kowalskiej i rzec: niech już pani dobrodziejka da pokój, bo to się psu na budę nie zdało. Już mam brać kapelusz i iść, już nawet biorę i idę, ale w drodze wszystko się odmieni. Nie, zamiast prosić żeby pani dała pokój wszystkiemu, przychodzę błagać, żeby pani, właśnie jak najgoręcej brała się do rzeczy. Pani dobrodziejko, oprócz tego cośmy mówili, a raczej oprócz tego o cośmy się umówili, wdzięczność moją miéć pani będzie aż do grobu. Nie wielkim ja człowiek, ale przecie jeszcze na coś przydać się mogę w danym razie. Przekona się pani, że grzeczność jej odsłużę, stokrotnie odsłużę.
— Jabym szczerze pragnęła.
— Otóż to, otóż to. Byle pani tylko pragnęła szczerze. Pani Janowa ma do pani zaufanie, jako do najlepszej swojej przyjaciółki. Jedno słowo pani dobrodziejki dużo znaczyć będzie.
— Myślisz pan, że już nie mówiłam, nie przedstawiałam.
— No i co?
— W swoim czasie dawałam panu relacyę. Matka jest bardzo za panem, a raczej była... bo teraz, wiesz pan, od czasu jak Alfons zaczął bywać dużo się zmieniło na gorsze.
Marcinkowski westchnął.
— To źle — rzekł — to bardzo źle. Powiada pani, że usposobienie matki zmieniło się dla mnie.
— Niby żeby zupełnie, to nie. Owszem o ile mogę zmiarkować, to pani Janowa zawsze szanuje pana bardzo, nawet lubi o panu mówić, ale to już nie to co dawniej, oj, co nie to nie! Co się zaś tyczy panny...
— Mnie się zdaje, że tu zdanie matki dużo więcej znaczy.
— Jesteś pan w błędzie i doprawdy, jeżeli nam nie idzie wszystko po myśli, to sam pan sobie powinieneś winę przypisać.
— Ja?!
— A naturalnie. Niby to się pan starasz o Franię, a nie rozmawiasz z nią, nic bowiem nie nadskakujesz.
— Ależ przeciwnie, rozmawiam, owszem, nawet dużo rozmawiam.
— Wybacz pan, ale... przecież ja słyszałam te rozmowy, w taki sposób nie bawi się panien.
— A więc? czy powiedziałem co niegrzecznego, albo niewłaściwego?
— Tego nie mówię, ale cóż to za przedmiot do rozmowy z panną, opowiadanie o jakichś tam kontraktach lub sprawach sądowych.
— Sama pani mówiła i radziła, żebym opowiadał najciekawsze rzeczy.
— Ha! ha! mój panie Marcinkowski, strasznie z pana jeszcze młody konkurent. Czy pan nigdy w życiu nie starałeś się jeszcze o pannę?
— Bóg strzegł, pani dobrodziejko, po raz pierwszy dopiero trafia mi się takie nieszczęście.
— Nie bluźniłbyś, mój panie! Cóż to za nieszczęście konkurować o młodą i ładną panienkę.
— Gdy powodzenia nie ma...
— Odrazu pan chcesz powodzenia! Trzeba pochodzić trochę, postarać się.
— Droga, szanowna pani, proszę mnie nauczyć co mam robić? Wykonam wszystko co do joty, co pani tylko rozkaże.
Pani Kowalska przybrała minę poważną.
— W innych okolicznościach — rzekła — możnaby rzecz tę zostawić czasowi i nie naglić. Frania jeszcze młodziutka a i panu niewiele na tem zależy, czy się ożenisz za pół roku, czy za rok.
— Otóż zależałoby.
— Tak, no to tembardziej teraz. W tej chwili, mój panie, trzeba działać ostro i z całą energią. Ja biorę na siebie matkę, ale co się tyczy panny...
— Niech i ją pani weźmie na siebie, będę umiał znać się na rzeczy.
— Dziwny pan jesteś człowiek, żądasz rzeczy niepodobnych. Podjąć się tego nie mogę.
— Więc?
— Samemu działać trzeba. Dziś, jutro, aby nie zwłócząc idź pan tam. Ubierz się elegancko, szykownie. Wartoby też zanieść ładny bukiet, albo pudełko cukrów, zaprosić panie do teatru, nadskakiwać, starać się jednem słowem. Czy trzeba pana tego uczyć?
— Nie wiem jak mi to pójdzie.
— Co nie ma pójść, tylko śmiało, uszy do góry?
— Widzi pani dobrodziejka, ja nie mam w takich rzeczach ani obycia, ani praktyki, a tamten... Ha! żeby tamtego nie było...
— To też odsadzić go, odsadzić jak kota od mleka. Bądźże pan mężczyzną.
— Będę — powtórzył jak echo Marcinkowski, z silnem postanowieniem, że złotego jabłka nie da sobie z rąk wydrzéć. Co będzie to będzie, myślał w duchu, taki interes nigdy mi się jeszcze nie trafił i kto wie czy się trafi w przyszłości.
Tego samego dnia jeszcze posłał po żyda, nadwornego swego krawca i oddał mu do odświeżenia najpiękniejszy garnitur, jaki posiadał, z zaleceniem, aby nazajutrz był gotów. Poszedł też do cukierni i nabył kilka funtów rozmaitych słodyczy, które kazał zapakować w ozdobne pudełko.
Nazajutrz o godzinie dziesiątej zrana już był przy kasie teatralnej i kupił bilet do loży, nie pytając nawet jaką sztukę grać będą.
W instrukcyi pani Kowalskiej ten punkt nie był zamieszczony, a Marcinkowski postanowił trzymać się ściśle instrukcyi.
Ponieważ miał wyglądać elegancko i szykownie, przeto udał się do fryzyera, zkąd wyszedł niepodobny do siebie, uczesany, wypachniony, z wyczernionemi faworytkami.
Po południu wybrał się na ową wizytę, wypiwszy przedtem dla kurażu pół butelki wina.
Szczęście mu sprzyjało. Pani Janowa wyszła na miasto i Frania była w domu sama.
Gdy wszedł, zastał ją zajętą pisaniem. Zobaczywszy go, Frania pośpiesznie schowała papier do szufladki.
— Ah! przepraszam najmocniej — rzekł — zdaje mi się, że przeszkodziłem...
— Nie.
— Pisała pani, prawda?
— Istotnie, nie mając co lepszego do roboty, przepisuję niekiedy stare kajety... to mi przypomina pensyonarskie czasy.
— O ile mogłem dostrzedz, papier był, iż się tak wyrażę listowy.
— Być może, ale cóż ztąd za wniosek?
— Na papierze listowym, o ile mi wiadomo pisują się listy.
Frania zarumieniła się.
— Nie zawsze — odrzekła — przecież można pisywać listy na najgorszym papierze.
— A kajeciki robić z listowego. Bardzo słusznie, ale zwykle praktykuje się inaczej.
— Bardzo żałuję, że pan mamy nie zastał — rzekła, chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot. — Wyszła przed kwadransem do sklepu i zapewne niedługo powróci.
— Jeżeli pani pozwoli zaczekam.
— Cóż za pytanie! Jakżebym śmiała pana z domu wypraszać, przeciwnie chciałabym zabawić jak umiem najlepiej. Zagram panu co, dobrze? pan podobno bardzo lubi muzykę.
— Owszem, ale dziś wyjątkowo...
— Wyjątkowo nie lubi jej pan? Czy tak?
— Wolałbym żebyśmy oto, porozmawiali trochę...
— Służę panu... ale o czem? Zapewne opowie mi pan co o ostatnio zawartych aktach, sprzedażach, dzierżawach...
— Czy to panią zajmuje?
— A naturalnie, bardzo mnie to bawi.
— Hm... proszę pani — rzekł z zakłopotaniem — bo to, widzi pani, jeżeli tego, że tak powiem szczerze, pragnąłbym się ośmielić... Czy pani nie domyśla się do czego ja zmierzam.
— Nic, a nic. Nie odznaczałam się nigdy darem domyślności, nawet przełożona na pensyi robiła mi często z tego powodu wymówki. Wszak pan zna moją dawną przełożoną?
— Nie znam.
— To wielka szkoda. Bardzo miła osoba, światła, wykształcona i nawet jeszcze dość młoda. Owdowiawszy przed laty sześcioma, założyła pensyę i wcale jej się dobrze powodzi. Sądzę jednak, że może by wyszła zamąż, gdyby się trafił jej jaki człowiek poważny, stateczny i nie biedny. Co pan o tem myśli?
— A cóż mnie do tego? Niech jej się trafi nawet królewicz angielski, nie mam nic przeciwko temu. Jest przełożona, niech będzie przełożona, ja mam i bez niej dość do myślenia.
— Zapewne, tyle interesów, tyle pracy. Pani Kowalska powiada, że nie ma na świecie tak pracowitego człowieka jak pan.
— Poczciwa kobieta! ona jedna zna wszystkie tajemnice mego serca, ona jedna wie, że ja sypiać po nocach nie mogę, że mam ciężkie zmartwienie, że mi się życie przykrzy, że, jakby to pani powiedziéć... że jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
— Słyszałam ja coś o tem — odezwała się Frania z uśmiechem.
— Czy być może?! więc pani Kowalska była tak dobra, że wtajemniczyła panią...
— Tak.
— Panno Franciszko! o najpiękniejsza, najlepsza panno Franciszko, czy mogę więc liczyć na pani współczucie?
— Najzupełniej, byłabym bez serca, gdybym nie podzielała.
— Pani jesteś aniołem!
— Co znowuż? Widocznie nie rozumiemy się dobrze. Pani Kowalska mówiła mi o pańskiem zmartwieniu, o tem, żeś pan pożyczył jednemu żydowi, kilka tysięcy na niepewne... i ja naturalnie, pojmując jak to pana boli, mam dla pana współczucie...
— Niech licho porwie wszystkie sumy na świecie! Panno Franciszko tu o inne współczucie chodzi... ja kocham panią...
— Ah! otóż i mama powróciła... jak to dobrze.
Marcinkowski zaczerwienił się jak burak. Powstał z krzesła i zaczął się przed panią Janową usprawiedliwiać.
— Bo oto, widzi pani dobrodziejka, przyszedłem tu umyślnie...
— Bardzo się cieszę z tego; zawsze pan jest mile w domu moim widziany.
— Ale, proszę pani, właśnie... owszem, radbym tu bywać jak najczęściej, codzień, co godzina przychodziłbym...
Panna Franciszka widząc, że niemiły konkurent chce dalej prowadzić rozpoczętą rozmowę, wybiegła z pokoju.
Stary kawaler odetchnął. Zdawało mu się, że z matką sprawa łatwiej pójdzie i postanowił, bądź co bądź dobić się zaraz jakiegoś rezultatu.
— Pani dobrodziejko, chciałem przedstawić...
— Co panu jest? — zapytała pani Janowa — co się stało? Czy broń Boże jaki wypadek? Jesteś pan zmartwiony, czy wzruszony. Doprawdy zrozumiéć nie mogę...
— Mam do pani prośbę, bardzo wielką prośbę... taką prośbę jakiej jeszcze do nikogo nigdy w mojem życiu nie miałem. Słowo uczciwości daję.
— No, jeżeli tak... to siadajże pan i mów, chociaż dziwi mnie doprawdy, jaką prośbę możesz pan miéć do mnie, biednej kobiety.
— Wielką, nadzwyczajną! w rękach pani dobrodziejki jest moje szczęście, mój los...
— No! mówże pan, o co chodzi?
— Ja, to jest... no tak, ja chciałbym się z panną Franciszką ożenić.
Rzekłszy to odetchnął, jak gdyby jakiś ciężar niezmierny zrzucił z siebie. Wydobył chustkę z kieszeni i ocierał nią spocone czoło.
Pani Janowa wpatrywała się w niego uważnie.
— Prosisz pan więc o rękę Frani? — zapytała po chwili milczenia.
— Błagam!
— Czy ją pan kochasz?
— To jest... no, co tam w bawełnę owijać, ma się rozumiéć że kocham i jak jeszcze kocham! Pani Kowalska może poświadczyć, ona wie o tem bardzo dobrze.
— A czy zastanowiłeś się pan nad tem, że moja córka jest dziewczyna biedna, że majątku żadnego nie ma i miéć w przyszłości nie będzie. O ile mi wiadomo, pan jesteś człowiek rachunkowy, praktyczny, zapewne więc jesteś zdania, że w małżeństwie materyalnej strony lekceważyć nie można.
— Prawda, święta prawda, ma pani dobrodziejka racyę; nie można, nie należy, nie godzi się lekceważyć materyalnej strony, ale tym razem, jedynie tym razem, gotów jestem odstąpić od zasady, a to dlatego, że jak już pani dobrodziejce wspomniałem, ja pannę Franciszkę kocham, tak dalece kocham, że opowiedziéć tego nie potrafię... Cóż mi pani odpowie? Czy mogę miéć jaką nadzieję?
— Alboż ja wiem? Zagadnął mnie pan tak nagle.
— Niech pani na to nie zważa, że ja jestem, jakby tu powiedziéć, nie koniecznie pierwszej młodości, że może nie wyglądam tak lalkowato, jak jaki naprzykład fircyk, ale mogę złożyć metrykę i przekonać panią dowodnie, że nie mam jeszcze lat pięćdziesięciu, a co do zdrowia... Bóg mi świadkiem, że dotychczas żaden doktor złamanego grosza nie zarobił odemnie.
— Frania jeszcze taka młodziutka.
— I to jest prawda, młodziutka bo młodziutka, ale to lepiej. Łatwiej nabierze doświadczenia. Niech mi pani wierzy, że przy mnie dużo skorzysta, nauczy się oszczędności, gospodarności, a to grunt, pani dobrodziejko, grunt.
— Więc uważasz pan, że teraz jest niegospodarna i rozrzutna.
— A, pani dobrodziejko, chowaj Boże, tylko dotychczas nie miała sposobności rozwinąć w sobie tych zalet. Jakim sposobem? Przecież pani sama wszystkiem rządzi, sama prowadzi cały dom i magazyn, alboż ja nie wiem.
— Czy pan mówiłeś już z Franią?
— Właśnie przed samem przyjściem pani dobrodziejki, wyznałem pannie Franciszce to co czuję.
— I cóż odpowiedziała panu?
— Nic.
— Jakto nic?
— A nic, bo akurat pani dobrodziejka weszła i rozmowa się tym sposobem przerwała.
— Sądzisz pan, że masz jej wzajemność?
— Nie wiem, ale zdaje mi się przynajmniej, że mam.
— Z czego pan to wnosisz?
— Ile razy mówię do niej, to się zawsze śmieje.
— Hm... to jeszcze nie dowód.
— Pani dobrodziejko, jeżeli jeszcze nie mam wzajemności, to ją niezawodnie pozyskam... słowo uczciwości.
— Zkąd taka pewność.
— Bo ja, jeżeli panna Franciszka zechce wyjść za mnie, zrobię dla niej zapis. Jak mi Bóg miły zrobię, hypoteczny, pewny zapis. Niech ma coś swojego tymczasem, a po mojej śmierci, uważa pani dobrodziejka, po mojej śmierci... weźmie wszystko. Krewnych blizkich nie mam, ona więc będzie moją sukcesorką. Wprawdzie milionów nie mam, ale i ta bagatelka, do której doszedłem przez skrzętność i oszczędność, nie jest do pogardzenia. Gdy umrę moja żona będzie miała czem łzy ocierać, jak panią dobrodziejkę szanuję.
Pani Janowa zamyśliła się, Marcinkowski dalej rzecz swoją prowadził:
— Niechże pani uważa szczerość mego serca. Przed ślubem dam zapis formalny przed regentem na dziesięć tysięcy.
— Dziesięć tysięcy!
— Powiada pani, że mało?
— Mój Boże, ja nic nie powiadam, słucham co pan mówi.
— Zapiszę dwanaście. Mam akurat taką sumę ulokowaną na pierwszym numerze. Murowana suma, słowo uczciwości! Zresztą wie pani dobrodziejka, że nie mam zwyczaju byle jak pieniędzy lokować. Skoro daję, to wiem komu mam dać i na jaką ewikcyę... Otóż te dwanaście tysięcy poprostu zceduję na rzecz panny Franciszki, a powtarzam, że w razie gdybym, panie dobrodzieju, zeszedł z tego świata bezpotomnie, zapiszę jej cały majątek jaki posiadam i ewentualnie w danej chwili posiadać będę. Oto pani dobrodziejko, moje szczere, najszczersze intencye. Ofiaruję pannie Franciszce wszystko co posiadam: serce i majątek, nie rachując głowy, o której czy co warta niech się pani dobrodziejka zapyta pierwszego lepszego adwokata. Teraz oczekuję decyzyi pani dobrodziejki.
— Decyzya, panie, nie ode mnie zależy, muszę pomówić z córką. Właśnie mam zamiar zaraz ją poprosić i przedstawić jej pańskie intencye.
— W mojej obecności?
— No tak.
— A nie, nie pani dobrodziejko, lepiej będzie jak ja sobie ztąd pójdę, a pani pomówi z panną Franciszką w cztery oczy.
— Dlaczego?
— Bo widzi pani, takie młode panienki miewają swoje fantazye. Przy mnie gotowa powiedziéć naumyślnie że nie, na przekorę, choćby nawet później miała tego żałować, a z matką mówić będzie szczerze, posłucha perswazyi, zastanowi się lepiej, rozważy, coś, tego... Pójdę więc, a jutro zgłoszę się po odpowiedź.
— Jak pan sobie życzy.
— W ręce pani dobrodziejki składam mój los. Odwdzięczę, będę dla pani dobrym synem, słowo uczciwości.
Wyszedłszy od pani Janowej, Marcinkowski był pewny wygranej. Podziwiał sam siebie, zkąd zdobył się na tyle energii i wymowy. O skutku wcale nie wątpił, a sukcesyę po starym dziwaku, dziadku Frani, uważał już za swoją niezaprzeczoną własność.
Pani Janowa na razie była jakby oszołomiona temi oświadczynami, chociaż spodziewała się ich, nie sądziła wszakże, że stary dependent będzie tak skory do zapisu i tak hojny. Dwanaście tysięcy! toż to dla biednej dziewczyny majątek, los... o jakim nigdy nawet nie marzyła.
Frania weszła do pokoju, poważna i blada, oczy miała zaczerwienione, jak gdyby od płaczu.
— Moja duszko — odezwała się pani Janowa — właśnie chciałam cię szukać i rozmówić się z tobą. Przyszłaś, tem lepiej. Usiądź tu obok mnie, kochanie, i pomówmy. Tylko co wyszedł ztąd Marcinkowski... Powtórzę ci co do mnie mówił.
— To zbyteczne, moja mamo, byłam w sąsiednim pokoju i słyszałam wszystko, ani jeden wyraz nie był dla mnie stracony.
— Słyszałaś? i cóż na to mówisz, droga Franiu.
— Nic, mamo.
— Jakto nic! Przecież coś trzeba odpowiedziéć, chce ci zrobić zapis.
— A tak. Bardzo wspaniałomyślny człowiek. Chce mnie nabyć za dwanaście tysięcy. Drogo mnie oszacował, moja mamo, ja tyle warta nie jestem.
— Co mówisz, kochaneczko! ty... ty jesteś warta miliony.
— W takim razie, pan Marcinkowski pragnie mnie kupić za bezcen, ale ty, moja mamo, nie sprzedasz mnie przecie...
— Egzaltowane dziecko! któż mówi o sprzedaży?! W czem widzisz podobieństwo do sprzedaży? Bądź-że rozsądna. Ten człowiek kocha cię bezinteresownie, szaleje za tobą.
— Trudno mi w tę bezinteresowność uwierzyć. To sknera, który tylko pieniądze kocha.
— A przecież nietylko, że posagu nie żąda, ale jeszcze zapisuje ci.
— On musi w tem coś miéć.
— Ale co? co? Przekonaj mnie, daj dowód. Ja bo widzę z jego strony tylko najlepsze intencye, a że pragnę twego szczęścia...
— Mama pragnie, istotnie?
— I ty się jeszcze pytasz... A toż przecie wykarmiłam, wyniańczyłam cię sama, nosiłam cię na rękach, szyłam ci sukienki, kiedyś była chora przepędzałam nad twojem łóżeczkiem długie, bezsenne noce, od ust sobie odejmowałam, żeby ci dać jaką taką edukacyę i ty śmiesz mnie pytać, czy pragnę twego szczęścia?
— A więc, skoro mama go pragnie, to... nie mówmy już nigdy o panu Marcinkowskim...
— Franiu! Franiu! — rzekła matka — więc na tem ma polegać twoje szczęście?
— Tak, mamo.
— Dziecko niedoświadczone! w przyszłości możesz gorzko pożałować...
— Nie, mamo, każdy człowiek wyobraża sobie szczęście na swój sposób.
— Zapewne, ale kto jest bardzo młody i bardzo niedoświadczony, ten powinien słuchać rady starszych. Zdarza się często, że jeden krok fałszywy, jedno postanowienie zbyt lekkomyślne przez całe życie daje się we znaki.
— Mój Boże! — zawołała panna Franciszka z żalem — czyż mama chce koniecznie, żebym została żoną tego nieznośnego człowieka?!
— Czy tak, czy nie, ale propozycya jego jest poważna i warto się nad nią zastanowić. Dwanaście tysięcy! czy ty masz pojęcie co to jest dwanaście tysięcy? To majątek, z procentu od którego może się cała rodzina utrzymać. Pomyśl, moja droga, dwanaście tysięcy twoich własnych, których nie odbierze ci nikt. W razie nieszczęścia jest już punkt oparcia, jest o co ręce zaczepić.
— I do tych tysięcy pan Marcinkowski! pan Marcinkowski jako towarzysz na całe życie! Nie, mamo, to być nie może.
— Coś ty sobie upatrzyła do tego człowieka? za co go nienawidzisz?
— Za to, że mnie prześladuje swemi sentymentami. Niech zapomni o mnie a będę mu wdzięczną aż do grobu.
— To szczególne! Dziś, gdy oświadczył mi swoje zamiary, przypatrywałam mu się nieznacznie i wcale nie wydał mi się odrażającym.
— Zapewne, z temi tysiącami musiało być mu do twarzy.
— Uprzedzenie, moja Franiu, dziecinne uprzedzenie nic więcej. Jeżeli zostawimy decyzyę czasowi, to za pół roku, za rok zmienisz zdanie.
— Nigdy!
— Nie bądź tak stanowczą i tak nierozważną. Zresztą jakkolwiek postąpisz, ja z obowiązku, jako matka, przedstawiam ci i tłomaczę co tracisz, odrzucając propozycyę tego poczciwego człowieka.
— Przecież nie on jeden na świecie.
— Ah! rozumiem. Podobał ci się kto inny.
— Nie — odrzekła rumieniąc się Frania — niech mamie wystarczy zapewnienie, że mi się pan Marcinkowski nie podobał i spodziewam się, że nikt mnie nie przymusi, żebym postąpiła wbrew memu przekonaniu.
Pani Janowa zaczynała tracić cierpliwość.
— O przymusie — rzekła — nie ma mowy, ja się do tego kroku nie posunę, ale i też i na inny związek nie dam pozwolenia.
— Nie myślę o żadnym.
— Dajmy na to. Wiedz wszakże o tem, że masz dopiero ośmnasty rok życia, jesteś małoletnia i bez pozwolenia matki zamąż wyjść nie możesz.
— Nie mam zamiaru.
— Ja też cię uprzedzam na wszelki wypadek, gdybyś zamiar taki powzięła. Czas miéć rozum i czas o przyszłości pomyśléć. Przecież wiecznie nie będziesz mogła być przy mnie.
— Jeżeli jestem mamie ciężarem, mogę odejść choćby i dziś, przykro by mi to było, lecz...
— Ciekawam dokąd byś poszła?
— Świat jest szeroki, mamo, uczyłabym dzieci, albo wzięłabym się do szycia, przecież mam siły do pracy.
— Nie ma o tem mowy, nie wypędzam cię z domu, ale chciałabym żebyś była rozsądniejsza i poważniej traktowała przyszłość. Jutro Marcinkowski przyjdzie. Odpowiem mu, żeś jeszcze nie zdecydowana, że trzeba czasowi to zostawić, poczekać.
— Długo czekać będzie, moja mamo.
— Nie tracę nadziei, że zmienisz zdanie, że się namyślisz, a może, może tyś już dała słowo tamtemu?
— Nie mogłam dawać słowa, bo go nikt ode mnie nie żądał.
Pani Janowa odetchnęła swobodniej.
Nazajutrz, gdy Marcinkowski przyszedł, dała mu odpowiedź wymijającą, lecz zachęciła zarazem, żeby czekał jeszcze czas jakiś, z nadzieją, że się wszystko jak najlepiej ułoży.
Niefortunny konkurent, który ufał w to, że obietnica zapisu wywrze na pannie Franciszce wrażenie, wyszedł z kwaśną miną i mruczał sam do siebie na schodach.
— Czekaj babka latka, a tymczasem dziad kruchy, lada chwila zamrze i ja zostanę na lodzie. Dwunastu tysięcy nie chciała! wielka pani! magnatka!


VI.

Przez kilka tygodni pan Alfons nie był w mieście, znowu wyjechał, nie pożegnawszy się z nikim, nie powiedziawszy kiedy wróci.
Pani Janowej, a bardziej jeszcze pani Kowalskiej, która sprawę Marcinkowskiego popierała całą siłą swojej wymowy, nieobecność ta była bardzo na rękę. Obie przyjaciółki ciągle kładły w uszy dziewczynie, że nie można, nie godzi się tak świetnej partyi odrzucać, że każdemu człowiekowi raz w życiu uśmiecha się szczęście, a odepchnięte nie powraca już nigdy.
Pani Kowalska opowiadała jako o rzeczy pewnej, że Marcinkowski jest o wiele bogatszy niż ludzie mniemają, że jest w chęci kupienia najokazalszej kamienicy w mieście, albo też majątku ziemskiego w okolicy; że byłby już kupno doprowadził do skutku, ale wstrzymuje się jeszcze, gdyż nie wie co panna Franciszka wybierze.
— Sam mówił do mnie — opowiadała pani Kowalska — że w niczem Frani krępować nie będzie i zastosuje się we wszystkiem do jej życzeń. Zechce w mieście mieszkać, będzie mieszkać, w swoim własnym okazałym domu, na pierwszem piętrze od frontu. Wybierze sobie mieszkanie jakie sama zechce, a lokatorów przepędzi się na cztery wiatry. Dwa, trzy tysiące więcej, czy mniej rocznego dochodu, to dla Marcinkowskiego mucha, bo trzeba wiedziéć, że jak on kogo pokocha, to już do najwyższego stopnia, bez granic! Tak mówił, sama na własne uszy słyszałam, a jeżeli, powiada, panna Franciszka przekłada ciszę wiejską, jeżeli upodoba sobie w ustroniu, w gaikach, ogrodach, to i to miéć może, zaraz majątek kupię, powozik będzie miała, koniki. I cóż ty na to Franiu? co, szczęśliwe dziecko!
— Nic, proszę pani, nie chcę ani jego domów, ani wsi, niech mi da święty pokój.
— Uparta! co to za upór, co za upór, jak żyję nic podobnego nie widziałam.
— Ja to samo mówię — wtrąciła pani Janowa.
Panna Franciszka nie odpowiedziała nic, wzięła robótkę do ręki i usiadła przy oknie. Oczy miała utkwione w krosienka, widocznie nie pragnęła przyjmować w rozmowie udziału.
Pani Kowalska nie dawała za wygranę.
— Bo pani o tem nie wie — mówiła do swej przyjaciółki, tak jednak żeby Frania słyszéć mogła — pani może nie wie o tem, jakie wspaniałe prezenta szykuje...
— Prezenta?
— A tak. Wyobraź sobie kochana pani, wczoraj wypadkiem wstąpiłam do jubilera, bo mi kamyk z pierścionka wypadł, wstąpiłam, no i patrzę na różne śliczności, co się aż w oczach mienią. Boże drogi, pomyślałam, jacy to szczęśliwi ci bogacze, wszystko miéć mogą co zechcą!
— Spodziewam się.
— Tak westchnęłam sobie w cichości duszy i patrzę dalej. Pyszna złota brosza, obsypana brylantami, aż się mieni. Pytam jubilera: mój złociutki panie, co też to cacko może kosztować? a on powiada: to droga rzecz, proszę pani, i już zamówiona. Zamówiona! zawołałam, chyba przez jakiego magnata? Gdzietam, powiada, proszę pani, zamówił ją pan Marcinkowski. Słychać że się żeni, widocznie więc na prezent mu potrzebna. Szczęśliwa panienka, która tego człowieka dostanie, powiada, bardzo szczęśliwa. To złoty człowiek, skarb nie człowiek, dziś takich wielu nie znajdzie... Słyszałaś, Franiu co ja tu opowiadam?
— Nie.
— Szczególna rzecz, mówiłam przecież dość głośno.
— Katar mam i trochę niedosłyszę.
— Pan Marcinkowski kupił przepyszną broszę z brylantami.
— Bardzo dobrze.
— I ja powiadam, że to dobrze... dla kogoś.
— Niech ją sobie przypnie do kapelusza i nosi. Będzie mu bardzo do twarzy.
Takie rozmowy prowadzono codzień w mieszkaniu pani Janowej, a biedna Frania przygnębiona, blada, słuchała obojętnie na pozór, ale nieraz z trudnością mogła powstrzymywać łzy, co się do jej oczu cisnęły.
Serce jej buntowało się przeciwko nienawistnym więzom, które jej chciano narzucić. Czuła żal do matki, że pragnie ją unieszczęśliwić, znienawidziła panią Kowalską i niemiłego konkurenta, który co drugi, trzeci dzień przychodził i doprowadzał ją do rozpaczy nadskakiwaniem swojem i konceptami. Bo pan Marcinkowski chciał być lekkim, wesołym, ożywionym, dowcipnym, udawał motylka.
Zdawało się biednej dziewczynie, że się wszyscy przeciwko niej sprzysięgli, świat wydawał jej się smutny, życie ciężkie.
— Czyż nie mam ani jednej duszy życzliwej? — pytała sama siebie — czyż mnie wszyscy opuścili?
Głos wewnętrzny odpowiadał jej, że tak nie jest, że znajduje się ktoś, w czyjem sercu tleje iskierka przyjaźni, może nawet więcej niż przyjaźni... przywiązania. Dotychczas z ust jego nie wybiegło wyznanie, ale oczy! oczy powiedziały całą prawdę, uścisk dłoni to potwierdził i ciche westchnienie...
Czemuż on nie mówił nic dotychczas? czemuż nie jest przy niej w tej chwili tak ciężkiej i bolesnej, czemu nie poda dłoni zbawczej i nie powie: Chodź, odejdź ztąd, pójdźmy razem daleko, daleko... na niedolę, a może na szczęście.
Niestety, wyznał niegdyś, że mu się do nikogo przywiązywać nie wolno, że jakimś wyższym celom i ideałom życie pragnie poświęcić. Nie wolno mu kochać! Czczy frazes! Czy można rozkazywać uczuciom? Walczyć z niemi to co innego, cierpiéć i na to zgoda, ale być blizko ukochanej osoby, widziéć ją niekiedy i w tem chociaż znajdować pociechę, tego wyrzec się niepodobna.
Gdzież jesteś? kiedy wrócisz? powtarzała w myśli, czy zobaczę cię jeszcze kiedy, czy usłyszę twój głos?
Leniwie wlokły się dnie za dniami, przykre jednakowo i smutne...
Rzadko kiedy biedna dziewczyna mogła wymknąć się ze swego otoczenia, które z każdym dniem przykrzejsze się stawało. Matka olśniona obietnicą hojnego zapisu, chociaż pozornie nie przymuszała córki do małżeństwa, jednak o niczem innem nie mówiła, a pani Kowalska codziennie od południa do wieczora przesiadywała w mieszkaniu pani Janowej i ciągle rozprawiała o nieocenionych zaletach Marcinkowskiego.
Gadatliwa jejmość była pod tym względem niewyczerpana w pomysłach. To wychwalała rozum, zabiegliwość i oszczędność swego protegowanego, to świetność jego garderoby, to powierzchowność ujmującą, chociaż na pierwszy rzut oka nie bardzo pokaźną, to majątek, jaki już uzbierał i jaki prawdopodobnie zgromadzi w przyszłości.
Doszło do tego, że Frania nie mogła słyszyć nazwiska tego jegomości bez wstrętu, tak je do znudzenia i do znużenia powtarzano. Pragnęła by uciec z domu, w służbę pójść, do najcięższej roboty się zgodzić, byle tylko mogła miéć spokój, myśl swobodną, byle jej nie męczono tak systematycznie i wytrwale.
Nieraz myślała o ucieczce, ale powstrzymywał ją wzgląd na matkę, która niebardzo silna na zdrowiu, mogłaby się na dobre rozchorować ze zmartwienia.
Jedyna tylko pozostawała droga: cierpiéć i czekać.
Uporowi czynnemu przeciwstawić upór bierny, zawzięty, wytrwały. Namowy zbywać milczeniem a w razie bardziej energicznych ataków, żądać czasu do namysłu, zwłoki, nie obiecując nic i nie wiążąc się żadnem przyrzeczeniem.
Ostatecznie, tak rozumowała panna Franciszka, i Marcinkowskiego cierpliwość musi się kiedyś wyczerpać. Może odezwie się w nim jakaś duma męzka nareszcie, może się obrazi i pójdzie tam zkąd przyszedł, dawszy za wygranę projektom tego małżeństwa. Może właśnie, dla przekonania, że jego osoba warta coś i że nie potrzebuje się z nią bardzo napraszać, dla samego upokorzenia kapryśnej dziewczyny, której nawet zapis olśnić nie może, ożeni się z inną.
Czemuż ta świetna myśl nie przyjdzie mu do głowy?! Czemuż z taką wytrwałością upiera się przy swoich zamiarach.
Tylko za domem mogła biedna dziewczyna odetchnąć swobodniej i dać chociaż chwilowy, krótki wypoczynek skołatanej główce, być samą.
Okazye po temu nie zdarzały się często. Trzeba było wynaleźć jakiś pozór, sprawunek, wizytę do przyjaciółki, lub coś podobnego. Panna Franciszka czyniła to w godzinach przedpołudniowych, gdyż matka zajęta magazynem i gospodarstwem domowem nie mogła się wtedy z domu oddalić, a pani Kowalska również nie wychodziła o tym czasie.
Znalazłszy taką sposobność panna Franciszka, przebiegała szybko przez ulice i nie zatrzymując się nigdzie, dążyła do ogrodu.
Tam mogła być zupełnie samotną i swobodną, gdyż w godzinach przedpołudniowych ogród bywał zazwyczaj pusty. Inteligencya męzka miasta znajdowała się o tym czasie przy pracy, żeńska zaś dopiero po południu rozpoczynała spacery. Czasem przyszedł jaki emeryt, ale i ten nie siedział długo, wolał pójść do cukierni i wertować dzienniki polityczne.
Ogród był piękny, podobniejszy do parku niż do miejskiego ogrodu. Nie było w nim szerokich pod sznur wyciągniętych alei, przy których zazwyczaj rosną drzewa w zabijająco równych odstępach, nie było trawników matematycznie owalnych, lub kwadratowych, nie było sztywnej symetryi, jaką zwykle w ogrodach miejskich widzimy.
Tu sztuka bardzo mało dopomagała naturze. Na wzgórzach rozsiadły się lipy stare i topole, dróżki biegły wężykowato, po pochyłości wzgórz, pod cienistemi gałęziami leszczyny; krzewy dzikie, nożycami ogrodnika nie tknięte, rosły swobodnie, tworząc zwarte ściany zieleni. W dole była łączka naturalna, ziołami i świeżo skoszoną trawą pachnąca, dalej u stóp wzgórza gaj brzozowy, wyżej zadumane sosny i świerki kolczaste, wydające z siebie woń żywiczną.
Ławki z ciężkich głazów zdawały się zachęcać do odpocznienia w tem miłem, chłodnem i cichem ustroniu.
Gdy panna Franciszka znalazła się już w ogrodzie, gdy usiadła pod cieniem gałęzi, przez które promienie słoneczne przedostać się nie mogły, wtenczas dopiero mogła odetchnąć swobodniej. Zdawało jej się, że jakiś głaz ciężki stacza się z jej ramion. Nie słyszała wymówek matki, ani nieustannych opowiadań pani Kowalskiej, mogła przez chwilę chociaż nazwiska Marcinkowskiego nie słyszéć.
Natomiast szmer liści naszeptywał jej ciągle inne imię, mile brzmiące, przyjemnie wpadające w ucho i dopomagał wspomnieniom. Tu, pod temi samemi cienistemi gałęziami widziała go jeszcze tak bardzo niedawno, słyszała dźwięk jego głosu, czuła uścisk krzepkiej, młodzieńczej dłoni.
Gdzież jest teraz? Czemuż nie przychodzi?
Ale cóż to? Przy końcu drożyny wijącej się po wzgórzu, widać jakąś postać...
To on! Nie, chyba raczej złudzenie wzroku, zjawisko wytworzone w wyobraźni w myśli zmęczonej...
Biedna dziewczyna, zaledwie oczy śmie podnieść. Czuje, że krew napływa jej do twarzy, oczy łzami zachodzą. Pragnęłaby go widziéć i lęka się zarazem, sama nie wiedząc czego. Chciałaby go przywitać gorącemi słowy i czuje, że wyrazy więzną jej w gardle, usta wymawiają posłuszeństwa...
Może to nie on zresztą, może tylko ktoś podobny łudząco...
Ale nie. Słychać już odgłos jego kroków, szybkich, elastycznych, odgłos rozlegający się po twardej, ubitej ścieżce.
Już jest blizko, tuż, tuż, lada chwila będzie przy ławce.
Dziewczyna opuszcza powieki i patrzy w ziemię, jakby na niej nagle coś niezwykle zajmującego dostrzegła.
— Co za niespodzianka! — odzywa się Alfons silnym dźwięcznym głosem — co za niespodzianka! a ja właśnie wybierałem się do państwa.
— Raczył pan sobie o nas przypomniéć? — spytała panna Franciszka, spojrzawszy na niego z wymówką.
— Nie potrzebowałem sobie przypominać, ponieważ nie zapomniałem.
— Doprawdy? — rzekła z przekąsem.
— Pani wątpi?
— Broń Boże... jakżeż mogłabym wątpić wobec jawnych dowodów niepamięci.
— A panno Franciszko! tak się nie godzi — rzekł — czy po dość długiem niewidzeniu się mamy zaczynać rozmowę od sprzeczki... od wymówek?
— Nie mam prawa ich robić.
— Owszem, miałabyś pani prawo, gdybym na nie zasłużył. Zdawało mi się, że darzyłaś mnie pani odrobinką przyjaźni.
Panna Franciszka pochyliła głowę.
— Ja to umiem cenić — mówił dalej młody człowiek z zapałem — cenię więcej niż pani sądzi. Taka przyjaźń to wielka pociecha w życiu, a może, może — dodał ciszej — jedyne lepsze jaśniejsze wspomnienie na całą przyszłość nieprzeniknioną, niepewną. Pogodźmy się, panno Franciszko, podajmy sobie ręce i bądźmy przyjaciołmi jak dawniej.
Nie pytając o pozwolenie usiadł obok, wziął rękę jej i do ust przycisnął.
Nie broniła mu tego, nie cofnęła swej dłoni.
— Ja tylko o jedno miałam żal do pana — mówiła — o jedno... że nie pożegnał się pan z nami, nie uprzedził o wyjeździe.
— Nie odemnie to zależało, wierz mi pani. Na pół godziny przed wyjazdem nie wiedziałem, że droga mnie czeka. Wezwano mnie w nocy, wziąłem więc zaraz konie z poczty i ruszyłem w drogę. Przejeżdżałem koło tego domu, w którym panie mieszkacie, spojrzałem w okna i pożegnałem je westchnieniem. Cóż u państwa, panno Franciszko, jak mama?
— Dziękuję panu... nie źle.
— Ale pani pomizerniała i pobladła.
— Zdrowa jestem, nie dolega mi nic.
— Nie wierzę, panno Franciszko, nie wierzę. Pani zmartwienie masz jakieś, czy troskę.
— Z czego pan to wnioskuje?
— Z wyrazu smutku w jej oczach. Odpowiedz pani szczerze, czy się mylę?
— Nie.
— Byłem tego pewny. Czy mogę być wtajemniczony i wiedziéć przyczynę pani zmartwień.
— Doprawdy nie wiem sama co odpowiedziéć. Nie taję, że przechodzę bardzo ciężkie chwile, ale cóż to pana może obchodzić?
— Nie wierzy pani w moją przyjaźń i życzliwość?
Nie odpowiedziała na to.
— A może — pytał dalej — nie chce mnie pani swoją przyjaźnią obdarzać. W takim razie gotów jestem cofnąć niedyskretne pytanie.
— O nie! — zawołała z żywością — chciej mi pan wierzyć, że mam dla niego bardzo wiele... przyjaźni.
Chciała powiedziéć sympatyi, ale nie odważyła się tego wyrazu wymówić.
— A więc szczerze, panno Franciszko, może będę mógł co poradzić.
— Mama chce mnie zamąż wydać — szepnęła.
— Zamąż? zamąż? — powtarzał, nie mogąc, pomimo wysileń, ukryć przykrego wrażenia, jakie to wyznanie na nim zrobiło.
Frania dostrzegła zmianę na jego twarzy i serce jej uderzyło mocniej.
— Kto się o panią stara? — zapytał porywczo.
— Pan Marcinkowski.
— Nigdy! — zawołał zrywając się z ławki, ale wnet opamiętał się, usiadł, przetarł ręką blade czoło i rzekł:
— Co za dzieciństwo! Wybacz mi pani, ten niewłaściwy wykrzyknik, który mi się wyrwał mimowoli. Cóż ja powiedziałem. Niedorzeczność! Jeżeli pani zechce wyjść za niego...
— Nigdy!
— Proszę pani — mówił z drżeniem w głosie — to człowiek zamożny, może zapewnić żonie swej przyszłość, byt niezależny... majątek.
Frania nie mogła już dłużej panować nad sobą.
— A na miłość Boga! — zawołała wpół z płaczem — więc i pan także zmówiłeś się z mamą i panią Kowalską, żeby mnie dręczyć tem widmem nieznośnem i pan chciałbyś także, żebym się zaprzedała nienawistnemu człowiekowi w niewolę, za marne kilka tysięcy... O jakże zazdroszczę tym — rzekła, w stronę cmentarza wskazując — jakże zazdroszczę tym, którzy tam leżą pod ziemią...
— Co pani mówi?
— Mówię to co myślę i czuję, że stokroć szczęśliwsi są ci, których pogrzebano na cmentarzu niż ja. Mają przynajmniej spokój, nikt ich nie dręczy, nie narzuca im woli swojej, nikt nie szarpie im serca. Com zawiniła ludziom, co im złego zrobiłam, że prześladują mnie tak zawzięcie i wytrwale? Pomijam już Marcinkowskiego i panią Kowalską, to obcy. Ci zapewne mają jakiś cel, do osiągnięcia którego jestem im potrzebna; bo przysięgłabym, że rzekome przywiązanie Marcinkowskiego do mnie i troskliwość pani Kowalskiej mają jakieś powody. Nie rozumiem, nie domyślam się jakie, ale jestem pewna, że są, że być muszą. Oboje ci państwo nie są ani tak czuli, ani tak bezinteresowni, jakby się zdawać mogło. Powtarzam więc, że im się nie dziwię, że mnie dręczą, ale matka! matka!
Gdy to mówiła, piękne jej oczy zaszły łzami, głos drżał, potrzebowała całej siły, ażeby się powstrzymać od wybuchnięcia głośnym, spazmatycznym płaczem.
— Panno Franciszko — rzekł młody człowiek łagodnie, ujmując ją za rękę — uspokój się pani, pomówmy spokojnie. Matka pragnie pani szczęścia.
— Szczęścia?! — zawołała z gorzkim uśmiechem — szczęścia?! Pozwól mi pan ztąd odejść, ja nie chcę słyszéć o tem szczęściu. Przyszłam tu do ogrodu, aby o niem choć na chwilę zapomniéć, odetchnąć, mocy nabrać do dalszej walki, która wyczerpuje mnie i męczy. Czy wiesz pan, że o tem szczęściu, jak je pan nazywasz, słuchać muszę od samego rana do późnej nocy. Doprawdy, to już przechodzi moje siły. Żegnam pana, odchodzę.
— A nie! nie! panno Franciszko, tak nie może być, nie możemy się rozstać w ten sposób. Kto wie? może się już ostatni raz w życiu widzimy, pocóż mamy sobie nawzajem przykre wspomnienia zostawiać? Po co?...
— A dlaczego przyłącza się pan do tych co mnie prześladują? Co zawiniłam panu? co ci złego zrobiłam?
— Wybacz pani, źle zrozumiałaś moje słowa. Gdybyś mogła wiedziéć co myślę...
— Wiem co pan mówi, myśli zaś zgadywać nie umiem.
— Czy nie przypuszczasz pani, że są okoliczności, w których trzeba mówić wbrew przekonaniu własnemu.
— To znaczy kłamać, jeżeli się nie mylę.
— Tak, pani, to znaczy kłamać. Mówić wbrew pragnieniom własnym i uczuciom.
— Dlaczego?
— Dla szczęścia tych, których kochamy.
— Ja tego nie rozumiem. Jestem prosta dziewczyna, nieuczona, nie znam się na takich subtelnych rozumowaniach. Co myślę to mówię. Pan działa inaczej, lecz jeżeli się panu zdaje, że zdołasz wmówić we mnie uczucie dla człowieka, którego nie cierpię, że zdołasz mnie przekonać, iż tam moje szczęście, gdzie ja widzę śmierć powolną i rozpacz, to próżny trud.
— A przecie nie ma na świecie nikogo, ktoby goręcej pragnął szczęścia pani, niż ja — rzekł, a w głosie jego zadrgała nuta bolesna. — Gdybym był niezależny, gdybym mógł marzyć o pięknej, jasnej przyszłości, wiedziałbym co zrobić... Powiedziałbym co czuję.
Umilkł. Panna Franciszka spuściła oczy, zdawało jej się, że słyszy przyspieszone bicie własnego serca.
— Panno Franciszko — rzekł po chwili milczenia — ja w tych dniach opuszczam te strony. Być może, że się już nigdy w życiu nie spotkamy. Podaj mi pani rękę... pożegnaj dobrem słowem.
— To niepodobieństwo! Bóg dobry... Pan powrócisz do nas jeszcze, o powrócisz! musisz powrócić, bo... bo ja bym umarła z żalu...
Pochwycił ją za rękę.
— Więc nie jestem pani obojętny? — szepnął.
— Obojętny!? Panie, powiedziałam przed chwilą, że kłamać nie umiem. Mówię co myślę i co czuję. Może inna na mojem miejscu, przez wstyd fałszywy nie byłaby tak otwarta. Ja nie. Nie wstydzę się uczuć moich.
— Kochasz mnie, panno Franciszko!
— Dusza moja, serce, myśli, uczucia należą do ciebie, a gdy mówisz że się nie zobaczymy już nigdy, to zdaje mi się, że świat się zapada, że otacza mnie ciemność.
— Droga moja, ukochana, jedyna!
— Ja wiem — mówiła dalej z ożywieniem, patrząc mu w oczy — ja wiem, że na drodze naszego szczęścia są wielkie, może nawet niezwalczone przeszkody, ale mam nadzieję w Bogu. Kochając potrafię cierpiéć i czekać.
— Czekać, tak to jedyna nadzieja, cierpiéć i czekać, możesz długo, bardzo długo.
— Choćby wieki. Kiedykolwiek powrócisz, znajdziesz mnie zawsze tą samą, wierną, kochającą, modlącą się o twoje szczęście.
— Jedyna moja. Ja cię już oddawna kocham, prawie od pierwszych dni naszej znajomości.
— I z tego powodu zapewne namawiałeś mnie pan, żebym została żoną pana Marcinkowskiego.
— Tak, namawiałem, bom nie wiedział, nie byłem pewny, że wzajemną mi jesteś, ale teraz mowy o tem już nie ma.
— Nie, nigdy! Teraz znajdę w sobie więcej siły, będę wytrwalszą w oporze, bo podtrzyma mnie pewność, że jestem kochana i że twoja miłość wynagrodzi mi kiedyś to, co będę musiała przecierpiéć. W moich nieszczęściach, szczęście znajdę, a tem szczęściem będzie przekonanie, że ty mnie kochasz, że myśl twoja towarzyszy mi zawsze.
Spojrzała na zegarek.
— Mój Boże — rzekła ze smutkiem — jak szybko czas idzie, zdaje się, że skrzydła chyba ma. Ja muszę wracać.
— Już?
— Muszę, muszę, mama będzie mi robiła wymówki.
— Chwileczkę jeszcze Franiu, droga moja.
— Nie, odprowadź mnie.
— Dobrze, ale naokoło ogrodu. Pójdziemy najdłuższą drogą. Czy można pani podać rękę?
— Proszę cię — ostatni wyraz wymówiła z naciskiem i dodała, patrząc towarzyszowi swemu wprost w oczy. — Dziwisz się zapewne, że jestem tak śmiała, i że bez zażenowania mówię do ciebie tak poufale, wprost: ty...
— Mów tak zawsze jedyna.
— Ciągle o tobie myśląc, ciągle widząc twój obraz przed oczami, tak się przyzwyczaiłam do ciebie. Zdaje mi się, że się znamy od dawna, od bardzo dawna; ale mieliśmy iść do domu, a ty mnie prowadzisz wprost w przeciwnym kierunku.
— Wybieram najdłuższą drogę. Pójdziemy przez ten cichy, cienisty szpaler. Pusto w nim, nie ma nikogo. Żadne obce oczy nie patrzą na nasze szczęście. Widzą je tylko ptaszki i zazdroszczą nam. Chodźmy.
— Szczęście, szczęście! — szeptała Frania — masz słuszność, kochać to szczęście!
Oparła się silniej na jego ramieniu, a on pochylił się ku niej, szeptał coś prawie w samo uszko i nieznacznie, przypadkiem niby, dotknął ustami jej twarzy, zarumienionej ze wzruszenia.
Odsunęła się od niego.
— To na całe życie — mówił — ta jedna chwila.
— Nie mów tak. Przejdą lata smutku i rozłączenia, potem będzie szczęście długie i trwałe. Ja w to wierzę, mój jedyny. Przyjdziesz dziś do nas?
— Przyjdę wieczorem, pożegnać się.
— Pożegnać!
— Jutro odjeżdżam.
— Zostań na dłużej, chociaż na jeden dzień. Zrób to, jeżeli możesz, dla mnie.
— Postaram się.
— Przepędzimy cały dzień razem, prawie cały. Dziś to już umówione. Przyjdziesz zaraz po południu i będziesz u nas do późnego wieczoru, jutro tak samo. Gdzie indziej nie wolno ci chodzić.
— Zabraniasz?
— Jesteś mój, należysz do mnie, do mnie tylko wyłącznie. Chcę nacieszyć się twoim widokiem.
— A tu w ogrodzie będziesz jutro, Franiu?
— Będę, lecz teraz spieszmy, spieszmy, mój kochany. Spóźnię się, mama będzie mi robiła wymówki. Koło drugiej przyjdź do nas.
— Franiu, czy powiemy mamie o naszej miłości?
— Nie, nie mów nic i ja także nie powiem. Marcinkowski uparty jest, będzie mnie dalej prześladował. Pani Kowalska także, gdyby mama wiedziała, że cię kocham, składałaby winę mego uporu na ciebie. Lepiej więc będzie zamilczéć.
— Masz słuszność, toby zdwoiło prześladowanie. Moja Franiu — mówił dalej — jeszcze mam do ciebie prośbę.
— Rozkazuj.
— Widzisz, mam tu pierścionek, z którym nie rozstawałem się nigdy aż dotąd. To pamiątka po matce. Malutki pierścionek, akurat na twój paluszek, przyjmij go ode mnie i noś.
Wziął jej rączkę i chciał włożyć pierścionek.
— Nie — rzekła — na palcu go nosić nie będę. Zdradziłby mnie przed mamą. Bądź jednak pewny, że nie rozstanę się z nim. Dziękuję ci. Nawzajem przyjmij mój.
— To nasze zaręczyny — rzekł, biorąc z jej rąk pierścionek. — Ciche bez świadków.
— Bóg nam świadkiem — szepnęła. — Jam twoja, tyś mój, nikt i nic nas nie rozdzieli, wszak prawda?
— Tak, ukochana moja, śmierć tylko.
— Życie przed nami i nadzieja. Ja nie chcę myśléć o śmierci. Oto jest brama. Zostawiam cię tu, mój najdroższy, a popołudniu czekam, minuty liczyć będę, do widzenia.
Wysunęła rękę z pod jego ramienia i skinąwszy mu główką na pożegnanie, pobiegła szybko ku miastu.
Alfons usiadł na ławce kamiennej, zwiesił głowę i zamyślił się głęboko. Stało się nie tak jak pragnął, lecz... stało się.
Stało się. Biedny chłopak sam nie wiedział, czy cieszyć, czy smucić się z tego. Całkiem inne miał przedtem zamiary. Nad uczuciem jakie żywił dla Frani, pragnął zapanować, stłumić je, nakazać sercu milczenie do czasu.
Sam losu swego niepewny, nie mógł brać na sumienie przyszłości ukochanej dzieweczki, wolał więc milczéć, pójść w świat z nadzieją, że może po powrocie zastanie ją jeszcze wolną i wtenczas o jej względy ubiegać się zacznie.
Inaczej wszakże się stało. Wypowiedział tajemnicę swoją, niespodzianie, wbrew zamiarowi, ale dowiedział się za to, że jest kochany, że Frania czekać będzie na niego z ufnością.
Tysiące myśli tłoczyło mu się do głowy, uporządkować, opanować ich nie mógł.
Po południu z bijącem sercem wchodził do mieszkania pani Janowej. Zastał tam największych nieprzyjaciół Frani: panią Kowalską i Marcinkowskiego.
Stary kawaler wygolony był gładko, wyświeżony, a pachniał jak sklep fryzyerski. Protektorka jego miała jak zawsze minę bardzo uroczystą, jak gdyby była w posiadaniu wielkiej jakiejś tajemnicy, którą się tylko z wybranemi może podzielić.
Pani Janowa powitała Szczepańskiego uprzejmie, pani Kowalska sztywno i etykietalnie. Marcinkowski uśmiechnął się złośliwie.
Młody człowiek nie zważał na te objawy niechęci. Widok Frani kazał mu o wszystkiem zapomniéć.
— Pan jak kometa — rzekła pani Kowalska — ukazuje się na naszym horyzoncie... i znika.
— Komety uważają zwykle za przepowiednie nieszczęść — odezwał się Marcinkowski. — Pamiętam jaka była trwoga, w roku...
— Bądź pan spokojny, obecność moja nie przyniesie panu żadnej klęski — odpowiedział młody człowiek.
— Pochlebiam sobie, że tak będzie w istocie.
— Finansowych interesów nie prowadzę — mówił dalej Szczepański — i o ile mi się zdaje, żadnych wspólnych celów nie mamy.
— Kto wie? — szepnęła pani Kowalska.
— Ja wogóle współek nie lubię — rzekł Marcinkowski, patrząc ze znaczącym uśmiechem na Franię.
— I ja również. Drogi nasze idą w różnych kierunkach, możemy żyć sto lat na świecie i nie spotkać się nigdy.
— A przecież spotykamy się czasem.
— W ogóle jednak rzadko.
— Na długo pan do nas? — zapytała pani Janowa.
— Na dziś i na jutro, pani.
— A potem?
— Potem w świat znowuż.
— Nowa podróż! — mruknęła pani Kowalska. — Zazdroszczę panu, sama lubiłabym wojażować po świecie, ale za kosztowna to zabawka na moją kieszeń. Wie pani — dodała zwracając się do pani Janowej — hrabianka także wyjechała. Czy pan wie o tem, panie Alfonsie?
— Nic a nic; nie widziałem hrabianki bardzo dawno.
— Ale u hrabiego niezawodnie pan był. Założyłabym się, że był pan tam. Jestem tego pewna. My tutaj siedzimy sobie cicho, jak myszy pod miotłą, ale jednak wiemy co się dzieje na świecie i nie jesteśmy tak skryci, jak niektóre osoby...
— Jeżeli to ma być do mnie przymówka, to niesłuszna. Nie mam do ukrywania nic, a choćbym i miał jakie tajemnice, to bardzo wątpię, czy jest kto na świecie, kogoby one obchodzić mogły...
Frania z wymówką na ukochanego spojrzała, a Marcinkowski w lot to spojrzenie pochwycił i zrozumiał je zapewne, gdyż zaciął usta, a twarz jego przybrała wyraz sarkastyczny i złośliwy.
— Ostatecznie — rzekła pani Kowalska — z hrabią widział się pan?
— Niedawno.
— I o hrabiance nie wie pan nic! to szczególne.
— Bynajmniej, proszę pani, to bardzo naturalne; ja nie zapytywałem, a hrabia widocznie nie uważał za właściwe opowiadać mi o swojej siostrze.
— Zagadkowy człowiek — wtrącił Marcinkowski.
— Kto? o kim pan kochany mówi? — spytała ciekawa zawsze jejmość.
— Ano, hrabia. Ostatniemi czasy wycofał kilka summ, ulokowanych doskonale. Po co? nie mam wyobrażenia. Procent mu płacono najrzetelniej, pewność odbioru była wszelka.
— Widocznie — odpowiedział Alfons — albo potrzebował gotówki, albo znalazł korzystniejszą lokacyę. Bez przyczyny to nie było.
— Może ja się domyślam powodów — odezwał się Marcinkowski przygryzając wargi.
— Wolno się każdemu domyślać, zwłaszcza jeżeli domysły zachowuje dla siebie, na swój wyłączny użytek.
— Ja! a dla kogóż by? Ma się rozumiéć, że dla siebie, co mnie do kogo! Jak kto sobie pościele tak się i wyśpi, to wiadoma rzecz.
Pani Janowa niekontenta, że rozmowa draźliwy obrót przybiera, zapytała młodego człowieka:
— Na jak długo pan nas opuszcza?
— Nie wiem — odrzekł z westchnieniem.
— Ho! ho! — odezwał się Marcinkowski — chyba do Ameryki wybiera się pan, za ocean! Ano, dobre i to, niejeden już zrobił za morzem karyerę. Słyszałem o takim, co powędrował z kilkunastoma rublami, a po latach dwudziestu, czy trzydziestu, miliony zgromadził. Nie wiem na czem się on tak dorobił. Podobno wołami handlował, dość że do pięknej fortuny doszedł. Nie wierzycie państwo? Stało w gazetach wyraźnie, czytałem na własne oczy.
— To może i pana Szczepańskiego taki los czeka — odezwała się pani Kowalska. — Spodziewam się, że nie gniewałbyś się pan o to.
— O co właściwie?
— No, o miliony.
— Zapewne; wprawdzie nie kocham się w pieniądzach i nie uznaję, żeby one wyłącznie miały być celem życia.
— A ciekawym czem mają być? — zapytał szyderczo Marcinkowski.
— Środkiem do osiągnięcia szlachetnych celów...
— Ha! ha! ha! jak to pięknie powiedziane. Rozchodzi się tylko o bagatelkę, mianowicie o to, co kto pięknym celem nazywa? Co do mnie, jestem zdania, że pieniądz do jednego tylko prowadzić może.
— To jest?
— Ano, do ciągłego powiększania swej wartości, do osiągania możliwie najwyższych odsetek. Czy kto kupuje majątek, czy dom w mieście, czy zakłada fabrykę jaką lub przyjmuje udział w przedsiębiorstwie, czegóż szuka? Jużcić nie czego, tylko możliwie najwyższego procentu i zarazem najmniejszego ryzyka.
— Ślicznie mówi pan Marcinkowski — wtrąciła pani Kowalska — ślicznie jak z książki. Słuchać tylko i uczyć się. Bóg dobrze wiedział co robi, dając panu Marcinkowskiemu taką głowę! Głowa to największy majątek, a przy jakim takim kapitaliku to fortuna!
— Łysa to fortuna — szepnął Szczepański do Frani, a głośno dodał: — ma pani dobrodziejka słuszność, podzielam to zdanie.
— Panie Alfonsie — rzekła Frania — zaśpiewaj pan co. Tak dawno nie słyszeliśmy pańskiego śpiewu.
Młody człowiek nie dał się długo prosić. Usiadł do fortepianu, uderzył kilka akordów i zaczął śpiewać smętną jakąś ludową piosenkę.
Marcinkowski do pani Kowalskiej się przysiadł.
— Ślicznie idzie — szepnął — jestem zachwycony.
— Śpiewem?
— A cóż mnie śpiew obchodzi!
— Więc?
— Odjazdem tego jegomości, odjazdem. Ślicznie robi, że się ztąd wynosi, bardzo ślicznie. Obecność jego bowiem...
— Taki to z pana zazdrośnik!
— Chowaj Boże! ale po co ma pannie Franciszce w głowie przewracać. Taki zapaleniec, ze swojem poetycznem usposobieniem, śpiewami i tą nastroszoną czupryną, może się pannie podobać, zwłaszcza takiemu dziecku... boć nie zaprzeczy pani, że moja ukochana to jeszcze dziecko...
— Zapewne, dziecko i to uparte, ah! jakie uparte. Dziwię się matce, że znosi taki upór.
— Mam nadzieję, że teraz gładziej pójdzie. Ten poleci na złamanie karku, a my będziemy mieli rozwiązane ręce i od jutra weźmiemy się na ostro. Trzeba kuć żelazo póki gorące.
Marcinkowski wielką miał chęć przesiedziéć do wieczora, ale ponieważ regent przysłał po niego, więc, rad nie rad, iść musiał. Pani Kowalska także miała coś do załatwienia na mieście, Alfons więc sam pozostał z panią Janową i z Franią. Gdy matka zajęła się przygotowaniem herbaty, znalazł sposobność szepnąć w różowe uszko Frani, że ją kocha... i nawzajem takie same zwierzenie usłyszéć.
W życiu panny Franciszki był to najpiękniejszy wieczór. Czemuż tak krótko trwał i bezpowrotnie przeminął.
Nazajutrz przed południem była w ogrodzie. Z bijącem sercem biegła tam, aby ukochanemu raz jeszcze powiedziéć, że czekać będzie, czekać wiernie, wytrwale, choćby do końca życia; że mężnie zniesie udręczenia wszelkie i przykrości, że potrafi cierpiéć i kochać. Zawsze kochać...
Wieczorem Alfons odjechał. Dla biednej dziewczyny zaczęły się dnie długie, ciężkie i przykre. Nie umiała panować nad sobą, nie potrafiła ukryć nawet przed matką rozdzierającego serce żalu i tęsknoty.
Pomizerniała, zeszczuplała, a na twarzy jej błądził nieustannie wyraz dziwnego smutku, który już jej na zawsze pozostał.
Biedna Frania!
— Biedna Frania — powtarzała ciągle pani Janowa, a sądząc, że jedynaczka jej jest chora, wzywała lekarzy, którzy jednak nic stanowczego o rodzaju tego cierpienia orzec nie mogąc, zalecali tylko ogólnie wzmacniającą dyetę i spokój.
Gdyby to ostatnie lekarstwo sprzedawano w aptekach!...
Panna Franciszka usiłowała szukać zapomnienia w pracy i wzięła się do niej gorączkowo. Pomagała matce w robocie, dawała lekcye, nie traciła ani jednej chwili napróżno.
Matka, od czasu do czasu, z nieśmiałością wielką, wspominała o projektowanem małżeństwie i zwykle jednakową otrzymywała odpowiedź odmowną.
Przeszedł tak blizko rok czasu, rok w którym wiele zmian zaszło.



VII.

Rok, dwa, w życiu człowieka, zdaje się bagatelka, a przecież... ile zmian, ile zmian! Przez tak krótki czas weseli mogli posmutniéć, bogaci zubożéć, pełni życia i siły zejść do grobu, a starzy opłakiwać straty...
W ogóle cała atmosfera smutniejszą się stała i wesołe niegdyś miasteczko wpadło w stan odrętwienia.
Pani Kowalska nie roznosiła z taką werwą ploteczek, znajomi gdzieś się zapodzieli, nastała cisza zupełna. Do magazynu mód pani Janowej mało kto zajrzał, bo komu było do strojów?! Biedna wdowa, nie mając zarobku, traciła głowę, komornego nie było zkąd opłacić, a gospodarz naglił tłomacząc się, że na reperacyą domu, na podatki pieniędzy potrzebuje.
Ostatecznie trzeba było magazyn zwinąć, z lokalu parterowego przenieść się na drugie piętro, na boczną, odludną uliczkę. Liczyła pani Janowa na to, że dawne klientki, zawsze dotychczas zadowolone z roboty, znajdą ją i w prywatnem mieszkanku. Przecież, choćby nawet Bóg wie jaki czas nastał, ludzie ubierać się muszą. Każda kobieta sukni, kapelusza, okrycia potrzebuje.
Słodkie złudzenie!
Przyszła czasem, niekiedy, ta lub owa znajoma i dała coś do przerobienia, do zmiany; ze starego chciała miéć nowe i jeszcze narzekała, że drogo, że przerobienie za wiele kosztuje. A i takich interesantek nie było wiele... Magazyn zatrudniał dawniej kilka panien, po kolei, z żalem, płaczem, pocałunkami serdecznemi, pani Janowa odprawiała je. Została wreszcie tylko jedna, ale i dla tej jednej roboty nie było. Rozstała się pani Janowa i z nią, pozostały tylko we dwie z Franią... i miały, pomimo tego dużo czasu. Tak dużo, że pani Janowa mogła po kilka godzin zrzędzić, a Frania płakać, bez żadnego uszczerbku dla roboty.
Dziw doprawdy, co się z tą panią Janową stało. Dawniej wesoła, uśmiechnięta, pogodna, teraz zrobiła się przykra i grymaśna dla wszystkich, a już najbardziej dla Frani, którą za przyczynę wszystkich swych nieszczęść zaczęła uważać.
— Gdyby nie twoje grymasy — mówiła — czy potrzebowałabym dziś męczyć się tak jak się męczę?
— Mamo! mamo! w służbę pójdę — mówiła córka — będę czem chcesz, nie mówię już nauczycielką, ale szwaczką, pokojówką, będę szorowała garnki, myła podłogi, tylko niech mama nie wyrzeka na mnie.
— Dziwna rzecz, sługą chcesz być, a panią nie.
— Nie stworzona jestem na panią, niech mi mama wierzy.
— Proszę, bardzo proszę i dlaczego? Boże! dlaczego? Dla jakiego głupiego, dziecinnego kaprysu!
— O mamo!
— Nie podobał ci się Marcinkowski, bo łysy... ależ nie chcesz pamiętać o tem, że prędzej czy później, każdy taki będzie. To tylko różnica czasu. Znałaś nieboszczyka Kowalskiego?
— No, znałam.
— Łysy był, jak cię z duszy kocham, jak melon był łysy, a trzeba ci wiedziéć, że kiedy się żenił miał czuprynę na podziw. Byłam przecież na ślubie, a jeżeli mi nie wierzysz to poproś pani Kowalskiej, niech ci pokaże jego portret.
— Wierzę mamo, wierzę.
— Więc cóż więcej możesz Marcinkowskiemu zarzucić? Powiesz, że małomówny, ale czy na to kobieta wychodzi zamąż, żeby rozmawiała z mężem? Co, o czem będziesz z nim rozmawiała? Oto dziś na obiad rosół i pieczeń, jutro barszcz i kotlety, pojutrze krupnik i zrazy, to cała rozmowa męża z żoną.
— Zajmująca istotnie.
— Czego chcesz? czy ma klęczyć przed tobą i mówić, że cię kocha, że się zastrzeli, albo powiesi z miłości, że bez ciebie żyć nie może?... Kiedy to wszystko nieprawda. Ani się zastrzeli, ani powiesi, może żyć bez ciebie bardzo wygodnie, może wygodniej niż z tobą, bo nie będzie miał na karku jasnej pani, grymaśnicy, która sama nie wie co chce i do czego dąży.
— Niech więc żyje wygodnie i szczęśliwie sam, niech używa swoich bogactw i dostatków, ja mu nie zazdroszczę.
Pani Janowa rozżalała się coraz bardziej i z każdym dniem przykrzejszą się stawała, z powodu trosk i zmartwień. A tych nie brakło.
Nie było roboty, a więc i dochodów, częstokroć na opędzenie pierwszych potrzeb życia brakowało.
Z początku pani Janowa pozbyła się kilku sztuk kosztowności pozostałych z lepszych jeszcze czasów i sądziła, że za pieniądze z tego źródła otrzymane zdoła przetrzymać czas ciężki, ale pieniądze wyszły a czas się nie zmienił. Duża szafa mahoniowa poszła na łup handlarzy. Pani Janowa opłakała ją rzewnemi łzami. Po szafie przyszła kolej na ładny garnitur mebli, na lustro jedno i drugie, ale utrata tych sprzętów, pamiątek lepszych czasów nie robiła już na biednej wdowie takiego wrażenia. Człowiek ma to w swoim charakterze, że się prędko do wszelkich rozkoszy życia przyzwyczaja.
Szczupłe mieszkanko stawało się coraz bardziej przestronem. Zdawało się, że maleńkie pokoiki dziwnym jakimś sposobem powiększyły się i rozszerzyły. Swobodniej można się było w nich poruszać.
Marcinkowski odwiedził raz panią Janową. Rozejrzał się po kątach, łypnął oczami raz i drugi i zaraz zmiarkował co się święci.
— Tak tu teraz przestrono — rzekł. — Osobliwość! Dawniej to mieszkanie zdawało mi się daleko mniejszem.
— Istotnie — tłomaczyła się pani Janowa — było trochę ciasno, usunęłam więc niepotrzebne graty na strych i teraz jest nam o wiele swobodniej.
— Aha, na strych — powtórzył — czy to aby dobrze, pani dobrodziejko!
— Dlaczego nie ma być dobrze.
— Mogą się meble uszkodzić.
— Stare graty, wysłużone, suche, co im tam będzie!
— Zapewne, ale... zresztą ja tylko ośmieliłem się zwrócić uwagę. Pani dobrodziejka sama najlepiej wie, co meblom szkodzi, a co nie.
Wiedział on doskonale, że meble sprzedane, wiedział który handlarz je kupił i co za nie zapłacił. Cieszył się z tego, że do domu pani Janowej bieda zagląda, bo zdawało mu się, że to go zbliża do celu.
— Dobrze im tak — myślał w duchu — niech się wyprzedadzą do ostatniego stołka, niech nie będą miały wcale co jeść; tem lepiej, tem lepiej spuszczą z tonu, przyjdą same na moje podwórko.
— A gdzież panna Franciszka? — zapytał oglądając się po mieszkaniu i widząc, że nie ma Frani.
— Wyszła po nici.
— Po nici! zawsze po nici, doprawdy panie obie jesteście wzorem pracowitości.
— Trzeba żyć.
— Tak pani dobrodziejko, trzeba żyć. To śliczne, rozumne, powiem nawet mądre słowo w całem znaczeniu. Trzeba żyć! Ha! ha!
— Czemu się pan śmieje?
— Tak, proszę pani, przyszły mi do głowy pewne myśli.
— Naprzykład?
— Nie wiem jakby to powiedziéć. Słyszała pani co o filozofii?
— Słyszałam, ale dobrze nie wiem co to jest.
— I ja także nie wiem, bo przyznam się pani, że po szkolnej drabinie nie piąłem się wysoko. Wolałem bardziej praktyczny kierunek...
— Bardzo słusznie, ale cóż to ma za związek z filozofią?
— Ma i ścisły nawet. Widzi pani dobrodziejka, według mego pojmowania filozofia to niby taka nauka, w której skupiona jest, że tak powiem wszelka mądrość tego świata. Otóż mojem zdaniem cała ta mądrość da się ująć w te właśnie dwa drobne wyrazy „trzeba żyć”. Niech mnie licho porwie jeżeli przedtem co było i po za tem jeżeli co innego jest...
— Mówi pan tak mądrze, że ja nie rozumiem.
— Proszę pani, był czas, że i ja nie rozumiałem, ale od chwili gdy zacząłem pracować u regenta i jak przed oczami mojemi zaczęły się przewijać najrozmaitsze interesa, i najrozmaitsi ludzie, zrozumiałem pani dobrodziejko, że owo „trzeba żyć”, to jest sprężyna, która cały świat porusza. Żeby nie to, najmniejszy nawet akcik nie miałby racyi bytu.
Panna Franciszka powróciła z miasta. Weszła do przedpokoju tak cicho, że nikt nie słyszał, a poznawszy Marcinkowskiego po głosie, zatrzymała się mimowoli.
Rozentuzyazmowany własnem krasomówstwem dependent ciągnął dalej.
— Niech pani tylko uważa. Wykreślmy to mądre orzeczenie „trzeba żyć”, a co będzie światu po trybunale, regentach, adwokatach, powiem nawet po hypotece? Koniec świata, pani dobrodziejko, koniec świata! Wielka szkoda, że nie ma panny Franciszki, i że ona nie słyszy tego co mówimy.
— Masz pan słuszność i ja jestem tego zdania, że córka moja powinna słuchać rozmów ludzi poważnych i rozsądnych.
— Ja też jestem mamo i słyszę — odezwała się panna Franciszka wchodząc.
— Jakże to cudownie! — zawołał Marcinkowski, kłaniając się wchodzącej.
— Cudownie? — zapytała — jakiż to cud się stał? Ja nie wiem o niczem. Mury stoją na swojem miejscu, ludzie chodzą na nogach.
— Zawsze żartobliwa.
— Franiu — rzekła matka tonem wymówki — nie bądźże dzieckiem, tu była rozmowa o bardzo poważnych rzeczach.
— Czy i ja mam do niej należyć?
— Żałowaliśmy, że pani od początku nie było.
— Jeżeli tak, zacznijcie państwo na nowo, gotowa jestem słuchać i budować się.
— Moje dziecko, jesteś trzpiot!
— Mamo kochana, alboż ja wiem czem jestem właściwie? Nieraz łamię sobie głowę nad tem pytaniem napróżno.
— A ja wiem — wtrącił Marcinkowski — jesteś pani najpiękniejsza i najgrymaśniejsza zarazem istota na świecie.
— Więc to było przedmiotem poważnej rozmowy? — zapytała Frania.
— A broń Boże, mówiliśmy o tem jak wielka myśl zawiera się w tych dwóch wyrazach: „trzeba żyć”. Czy pani słyszała kiedy te wyrazy?
— Bardzo często nawet.
— Doprawdy? od kogóż je pani słyszéć mogła?
— Powtarza je każda żydówka sprzedająca jabłka lub pomarańcze. Zdaje się, że to musi być przysłowie.
— Bezwątpienia, i mądre przysłowie.
— Jak dla kogo...
— Dla mnie bardzo rozumne „trzeba żyć” oto cel, który człowiek każdy powinien miéć przed sobą.
— Tak? a czy człowiek nie może sobie powiedziéć, że naprzykład trzeba kochać, trzeba wierzyć, trzeba poświęcać się dla drugich.
— Ha! ha! panno Franciszko, na takich interesach jeszcze się nikt nie dorobił!
— Dorobił!? — rzekła z gorzkim uśmiechem — czyż tylko jedynie i wyłącznie dla dorobku żyjemy? czy po za troską o kawałek chleba, o dobrobyt, czyż nad majątek nie ma już nic na świecie? A, panie, gdyby tak było istotnie, to nie warto byłoby żyć...
— Panno Franciszko — odezwał się szyderczo Marcinkowski — mówi pani pięknie i z przekonaniem...
— Z najgłębszem.
— Wierzę pani, ale to głos młodości i, panie dobrodzieju, że tak powiem niedoświadczenie...
— Słusznie, słusznie — wtrąciła pani Janowa — głos młodości i niedoświadczenia.
— Mamo!
Marcinkowski w dalszym ciągu perorować zaczął.
— Nic dziwnego — rzekł — pani jeszcze taka młodziutka, ha! ha! taka młodziutka, jak naprzykład wyrażając się poetycznie, pączek, że tak powiem, róży... doświadczenie zaś przychodzi z wiekiem, z latami. Gdy pani doczekasz siwych włosów, śmiać się będziesz z tego co panią dziś zachwyca.
— Mogę pana zapewnić, że choćbym żyła Bóg wie jak długo, choćbym była tak stara jak świat, jeszcze nie przestałabym czcić tego co czci jest godne, jeszczebym nie potrafiła zapomniéć, że są szlachetniejsze strony życia, aniżeli uganianie się za groszem...
— Wymownego miała pani nauczyciela.
— Nauczyciela żadnego nie potrzebowałam, panie.
— A przecież to co pani mówiła przed chwilą on nieraz powtarzał, zdaje mi się, że słyszę jeszcze jego głos...
— Czyj? o kim pan mówisz?
— Wiesz pani dobrze o kim... o tym co poszedł guza szukać i wiatr w polu gonić. Ha! ha! i cóż ma z tego? gdzie jest? czy tu kiedy powróci? Jak szuler zapalony, postawił wszystko na jedną kartę i... przegrał. Dobrze mu tak! bardzo dobrze!
Panna Franciszka zerwała się z krzesła. Twarz jej pokryła się gorącym rumieńcem, oczy błysnęły ogniem oburzenia, gniewu i pogardy.
— Panie! — rzekła z mocą — to nieszlachetnie szarpać nieobecnego, który obronić się nie może. Gdyby tu był, nie śmiałbyś pan odzywać się w ten sposób, nie odważyłbyś się szydzić z niego.
— Franiu, Franeczko, co to? co ty mówisz!
— O tak! on potrafiłby nakazać panu milczenie.
— Pani!
— Franiu!
— Nie mamo, nic mnie nie powstrzyma od wypowiedzenia prawdy. Niechże ten pan dowie się raz, że lżyć tego, który się bronić nie może, to nikczemność!
Rzekłszy to Frania, wybiegła z pokoju... i dała folgę łzom wezbranym. Rozpłakała się głośno, spazmatycznie, jak dziecko.
Pani Janowa nie wiedziała jak ma gościa swego przepraszać.
— Wybacz pan — mówiła — wybacz, bardzo proszę... Frania chora jest, rozdrażniona, to nerwy... doktor powiada, że nerwy rozstrojone, alboż ja wiem? Ja nic nie wiem co się dzieje, nic nie rozumiem i jestem jak przybita.. cios uderza za ciosem, wszystko na opak, wszystko inaczej.
— O pani dobrodziejko, ktoby na takie bagatelki zważał?! Ja jestem człowiek spokojny, nie unoszę się, potrafię wyrozumiéć, że nerwy to są nerwy, a kaprys młodej panienki to kaprys...
— Jesteś pan bardzo dobry i szlachetny.
— No tak, proszę pani, ostatecznie wiem, że mam do czynienia z kobietą prawie tak jak z dzieckiem. Nazwała mnie poprostu nikczemnikiem, przebaczam... o! gdyby mi to powiedział mężczyzna wiedziałbym co zrobić.
— Wiem, wiem... panowie w takich razach życie stawiacie na kartę.
— Życie?
— Tak... pojedynki.
— A no prawda, ale to zależy od poglądu; jabym tam się nie strzelał, bom nie głupi życia narażać, ale zaskarżyłbym, proszę pani, do sądu i mordował, panie dobrodzieju, przez wszystkie instancye. Niechby wiedział śmiałek, że ludzi nie można bezkarnie poniewierać. Wracając jednak do tego co się stało, jestem zdania, że wobec rozdrażnienia jakiemu panna Franciszka chwilowo, bo najmocniej jestem przekonany, że tylko chwilowo, uległa, najlepiej uczynię, gdy się dyskretnie cofnę.
— Jesteś pan niezmiernie wyrozumiały.
— To mój obowiązek — rzekł nakładając rękawiczki — obowiązek, a nawet poniekąd potrzeba serca. Serce mam gołębie, pani Kowalska to może poświadczyć!
— Sama widzę, że pan jesteś człowiek bez żółci.
— Staram się, staram.... a teraz żegnam panią dobrodziejkę. Wymknę się cichaczem przez przedpokój, żeby mnie panna Franciszka nie widziała. Niech się wypłacze i wyzłości, to jej ulży.
— Delikatność pańska jest godna podziwienia.
— O! cóż znowu?! Najzwyczajniejsza rzecz na świecie. Żegnam panią dobrodziejkę, do nóżek upadam, żegnam.
— Na długo?
— Będę się starał, w jak najkrótszym czasie złożyć pani dobrodziejce moje uszanowanie.


VIII.

Przy ulicy Miodowej w Warszawie, była a może i jest jeszcze restauracyjka, brudna, ciemna, pełna dymu z papierosów i cygar. Gromadzą się w niej goście nie wyborowi, ale liczni, zwłaszcza w godzinach przedobiadowych, a najbardziej między jedenastą z rana, a trzecią; wtedy trudno w niej wolne miejsce znaleźć.
Wszystkie stoliki zajęte, przy każdym dwóch lub kilku ludzi rozmawiających cicho, szeptem, albo też kłucących się zawzięcie.
Co jest charakterystyczne, że w owej restauracyi nikt o jedzeniu nie myśli. Nie słychać brzęku talerzy, natomiast kieliszków z wódką i kufli z piwem służba nie może nastarczyć.
Nikt tu nie przychodzi na jedzenie, lecz na naradę, a że nie wypada nie dać nic utargować gospodarzowi, więc pije.
Schodzą się tam pokątni doradzcy, faktorzy i różne zagadkowe osobistości, których jedynem zatrudnieniem jest wystawanie przed sądem, węszenie po korytarzach hypoteki, podedrzwiami kancelaryj regentów.
W owej restauracyi obrabiane bywały zazwyczaj takie interesa, które nie dałyby się załatwić jawnie w kancelaryi prawdziwego adwokata lub regenta.
Tumaniono tu chłopów i kolonistów, lokowano drobniejsze sumki na nieistniejące hypoteki, dyskontowano weksle małoletnich, cedowano należności, których wartość znaczyła tyle co nic, operowano ze świadomością fałszowanemi podpisami ojców i matek, o których wiedziano, że nie zechcą gubić lekkomyślnego synka, faktorowano, facyendowano, wyszukiwano rządzców i kasyerów z kaucyami.
Wielkie miasto, jak wielka rzeka, ma swoje męty.
Jednego dnia, na jesieni, do owej restauracyjki wszedł pan Marcinkowski.
Dzień był pochmurny, padał drobny deszczyk, w ciemnej knajpce zapalono gaz bo inaczej nie byłoby można nic widziéć.
Marcinkowski usiadł przy małym stoliczku, kazał sobie podać kufel piwa, zapalił cygaro i z niepokojem ciągle ku drzwiom spoglądał.
Po chwili wszedł żydek, z czarną bródką, sprytnemi oczami, w zaszarganym chałacie i zbliżył się do stolika, przy którym siedział nasz znajomy.
— No i cóż? — zapytał Marcinkowski — znalazłeś?
— Znalazłem...
— Gdzież?
— Aj, aż na Starem Mieście. Mieszka u szewca. Co ja się nalatałem! już nóg nie czuję. Na moje sumienie.
— Numer?
— Przepraszam pana, ja potrzebuję wpierw dostać rubla.
— Nie wierzysz?
— Co ja winien? teraz takie czasy. Brat bratu nie wierzy, a ja pana mam honor pierwszy raz w mojem życiu oglądać.
— Mądryś ty, ale i ja nie głupi. Nie dam rubla, aż go zobaczę.
— Ma pan recht, ja sam tak miarkowałem. Pan da rubla i ja go zaraz przyprowadzę, on jest na ulicy. Pan się boi? Za co się pan boi? Mnie tu wszyscy znają, gospodarz mnie też zna.
— A nie łżesz?
— Fe, co pan mówi? w naszym procederze też jest uczciwość...
— Masz — rzekł Marcinkowski, dając żydowi podarty papierek.
— Dziękuję, za minutkę pan go zobaczy.
Z temi słowy żydek wybiegł, a za chwilę powrócił, prowadząc za sobą młodego człowieka w zniszczonym, wyszarzanym paltocie.
— Czy ten sam? — zapytał żydek.
— Ten — odrzekł pan Marcinkowski — dziękuję.
— Polecam się łaskawej pamięci — rzekł żyd cofając się.
Młody człowiek z drwiącym uśmiechem na ustach, patrzył na Marcinkowskiego.
— Szanowny kolega — rzekł — raczył mnie szukać?
— Kosztowało mnie to rubla.
— Phi! nie wiedziałem, że aż tyle warta jest przyjemność oglądania mego oblicza. Żebym miał więcej takich amatorów, tobym się od jutra zaczął pokazywać za biletami, jak nieboszczka miss Pastrana.
— Szukałem cię u adwokata, u którego pracowałeś dawniej, ale w tym domu już nie ma kancelaryi.
— Czy szanowny kolega przyjeżdża z księżyca?
— Cóż za głupie pytanie?
— Nie bardzo. Wiesz przecież co się działo przez dwa lata, jakie wszędzie są zmiany.
— Wiem, siadaj.
— Niby do czego?
— Jakto?
— Bo jeżeli do piwa to nie. Jestem jeszcze na czczo i prawdopodobnie byłbym tak do wieczora, gdyby nie ów pan z prowincyi, o którym mówił żydek, że ma do mnie pilny i ważny interes.
— Więc cóż?
— A to, że ja mam zwyczaj przyjmować interesantów dopiero po obiedzie; ma się rozumiéć, o ile ci interesanci kupią mi obiad.
— A jeżeli ja nie mam do tego skłonności?
— W takim razie pożegnam pana... bywaj zdrów i niech ci się dobrze powodzi.
— Czekaj.
— Aha... wchodzimy na drogę komplanacyi, to dobrze.
— Ile kosztuje obiad w tej norze?
— Zapytaj o to tej pięknej blondynki. Możesz jej mówić po imieniu, zowie się Michalinka, znam ją jak zły grosz.
— Ale ja pytam ciebie.
— Bądź spokojny o swoje kapitały, tu nie drogo. Knajpa ośmnastego rzędu. Czy mogę dysponować na rachunek zamożnego jurysty z prowincyi?
— O tyle o ile, ma się rozumiéć.
— Na dwie osoby?
— Dobrze... przecież i ja muszę także coś zjeść.
— Ślicznie, czcigodny kapitalisto. Obiad jest fundamentem życia, jak powiedział pewien mędrzec, który nigdy obiadów nie jadał, z drugiej zaś strony...
— Nie pleć — rzekł Marcinkowski — każ dawać jeść i przystąpmy do interesu.
Młody człowiek stuknął w stół laską.
— Hej! Michalinko, panno Michalino! prosimy.
— Co panowie każą?
— Moje ty śliczności, mój kufelku kryształowy, aniołku od piwa...
— Obejdzie się bez zawracania głowy. Co mam panom podać?
— Dwa obiady, rusałko, dwa obiady, dla mnie i dla mego przyjaciela, bogatego kapitalisty z prowincyi.
— Cicho bądź — rzekł zniecierpliwiony Marcinkowski.
— Ten pan — ciągnął dalej młody człowiek — łączy w sobie bogactwa Krezusa ze skromnością fiołka i żąda żeby był obiad obfity, wykwintny i tani.
— Po czemu od osoby — zapytał Marcinkowski.
— Po dwa, proszę pana.
— To dobrze, byle tylko prędzej. Tu drogie życie w Warszawie.
— Michalinko! — zawołał młody człowiek na odchodzącą dziewczynę.
— Co pan sobie życzy?
— Uważasz, wiedz o tem, że dlatego nie poszliśmy na obiad do Stępkowskiego, że ten pan zamożny z prowincyi, słysząc bardzo wiele o twej piękności zapragnął zobaczyć cię.
— Eh...
— Wiesz co — rzekł Marcinkowski — mielesz językiem, jak przekupka, z takiem usposobieniem nigdy do niczego nie dojdziesz.
— Szanowny kolego, zwracam twoją uwagę, że ja już doszedłem tam, gdzie ty nigdy nie dojdziesz. Mieszkam u szewca na poddaszu, chodzę w wytartem ubraniu... a jadam obiady, tylko w takich uroczystych dniach, jak naprzykład dziś.
— Hm... hm... przez te dwa lata dyabelnie się czasy popsuły.
— Dziękuj Bogu, że żyjesz, kochanie.
— No tak, tak — mruknął Marcinkowski — chcąc na inny przedmiot zwrócić rozmowę — jakoś tej panny Michalinki nie widać.
— Powiem jej, żeś się stęsknił za nią, przez tak krótki czas.
— Jesteś waryat. Powiedz, proszę cię...
— Słucham.
— Cóż ten stary dziwak, którego...
— A przepraszam bardzo, to jest interes...
— Umyślnie cię szukałem przecież, żeby o nim pomówić.
— Po obiedzie, po obiedzie, przedtem nic, nie wyciśniesz ze mnie ani jednego słowa. Jestem na czczo. Jeżeli ci się nudzi, to możemy rozmawiać o polityce.
— Nie wdaję się w takie rozmowy z zasady. Rozumiesz nie dla czego innego tylko z zasady.
— To o kobietach.
— Jestem na to za poważny, jak widzisz.
— W takim razie siedźmy cicho i patrzmy sobie w oczy. Wiesz co, że ty masz dyabelnie przebiegłe oczy.
— Co ci do tego!
— Zapewne, że nic, powiedziałem tak sobie nawiasowo... ale otóż i Michalinka z obiadem. Przepraszam cię zacny amfitryonie, ale racz teraz rozmawiać sam z sobą, ja się pożywiam.
Rzekłszy to zabrał się do jedzenia.
Milczeli. Dziewczyna sprzątała jedne talerze, przynosiła drugie, wreszcie przy końcu obiadu Marcinkowski zrobił towarzyszowi swemu uwagę:
— Zjadłeś prawie cały bochenek chleba, może ci zaszkodzić.
— Nie lękaj się, to moja zasada... bo trzeba ci wiedziéć, że ja mam takie zasady. Teraz naprzykład będę pił piwo...
— Po co?
— Bo mam pragnienie. Michalinko! bogaty pan z prowincyi dysponuje piwo!
— W tej chwili.
— Zanadto sobie pozwalasz.
— Doprawdy?
— Tak, i proszę cię, przestań mnie nazywać bogatym panem z prowincyi.
— Wstydzisz się?
— Złodziei pełno, na każdym kroku — rzekł szeptem prawie stary kawaler — mogę być narażony licho wie na co!
— Racya, od tej chwili będę cię nazywał ubogim właścicielem kopalni dyamentów z wyspy Ceylon. Nawet w tej staroświeckiej algierce wyglądasz jak cudzoziemiec.
— Nie błaznuj że, dość już tego. Zjadłeś obiad z bochenkiem chleba, opiłeś się piwa jak bąk, teraz więc przestań pleść trzy po trzy i odpowiadaj na moje pytania.
— Słucham pana.
— Kiedy byłem u ciebie po raz ostatni, przyrzekłeś mi, że będziesz miał ciągle na oku pewnego starego dziwaka, który miał kapitały deponowane w banku... i że będziesz mi o nim donosił. Oprócz jednego listu nie miałem żadnej wiadomości.
— Bardzo naturalnie.
— Przeciwnie, kto nie dopełnia zobowiązań...
— Prawie przez cały rok nie byłem w Warszawie.
— A gdzieżeś bywał?
— Co ci w to wchodzić, nie byłem i dość. Co się zaś tyczy dziwaka, sądziłem, że skoro cię on tak bardzo interesuje, przyjedziesz do Warszawy sam i...
— Nie przyjechałem, nie mogłem, nie każdy czas sprzyja podróżom. Więc ostatecznie o starym nic nie wiesz! W takim razie po co wydałem rubla na poszukiwania i po co kupiłem ci obiad.
— Nie lękaj się, kapitał jaki wydałeś nie jest zmarnowany.
— Więc wiesz?
— Wiem wszystko. Kiedy wróciłem do Warszawy, mieszkał dziad w Alejach, ale później przeniósł się na Stare Miasto, gdyż zdawało mu się, że tam będzie bezpieczniej.
— A gdzież obecnie mieszka?
— Na Powązkach... któraś linia i jakiś numer, mam zanotowane w domu.
— Gdzież jest ta ulica?
— Właściwie to nie jest ulica, to cmentarz.
— Umarł! — wrzasnął Marcinkowski, zrywając się ze stołka.
— Cóż w tem dziwnego, że człowiek wiekowy i schorowany umarł. Dziwiłbym się raczej, gdyby żył aż dotąd.
— Jak dawno się to stało?
— Temu trzy miesiące.
— Dlaczego nie doniosłeś mi o tem?
— Czy ja mogłem wiedziéć, że żyjesz i że cię ta sprawa jeszcze obchodzi.
— A pieniądze, pieniądze... co się stało z pieniędzmi?
— Zapewne muszą gdzieś być.
— Były deponowane w banku, więc niezawodnie tam są.
— Niezawodnie nie ma ich tam — odrzekł drwiąco młody człowiek.
— Któż je podniósł. Kto miał prawo?
— Sam właściciel, miał przecież najzupełniejsze prawo. Sam złożył, sam odebrał.
— To nie sposób, nie sposób, niepodobieństwo — mruczał Marcinkowski, a na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
Młody człowiek przyglądał mu się bacznie.
— Tak, tak — rzekł — pieniądze podniesione, możesz się przekonać, idź do banku i sprawdź.
— Chyba więc stary kupił co przed śmiercią, dom, albo dobra?
— Mogę cię zapewnić, że nic nie kupił. Wmówili w niego, że czasy niepewne, że z bankiem może się stać licho wie co, że daleko lepiej będzie zaszyć listy w poduszkę.
— W poduszkę! żeby ich dyabli...
— Tak, zaszyć w poduszkę i trzymać pod głową. Tak też zrobił, sądząc, że czyni najlepiej i najmądrzej.
Marcinkowski wpadał w wściekłość.
— Ah! więc wszystko stracone! — zawołał.
— To zależy.
— Zależy? Coś ty powiedział? Powtórz! Zależy, a więc są jakieś ślady, dowody, jakaś nitka, po której...
— Po której, mojem zdaniem, możnaby dojść do kłębka. Wprawdzie dotychczas kłębek ten mógł się cokolwiek zmniejszyć, ale zawsze, sądzę, że opłaciłoby się za tem pochodzić.
— Powiedzże mi co wiesz? co wiesz? Słuchaj, byłeś zawsze dobry chłopak i poczciwy koleżka.
— Hm, zapewne. Wiem ja i to i owo, ale przedewszystkiem jakiż ciebie stosunek łączył z nieboszczykiem... Pokrewieństwo?
— Tak, tak i bardzo blizkie nawet.
— Szczególna rzecz.
— Co?
— Ty, taki prawnik, taki przewidujący człowiek, mając bogatego a bezdzietnego krewnego nie pilnowałeś go, nie bywałeś u niego nigdy.
— To uważasz, że tak powiem, jest tajemnica rodzinna.
— Kręcisz, kręcisz, kochanie, ale cóż mi do tego. Chcesz, dochódź, nie chcesz, nie dochódź, jak ci się podoba. Ja nie jestem w tem interesowany. Dziękuję ci za pamięć, za obiad i bywaj zdrów.
— Odchodzisz?
— Nie chcę ci czasu zabierać.
— Ależ ja cię nie puszczę. Jeżeli wiesz cokolwiek, jeżeli masz jakie ślady, wskazówki...
— Jakbyś wiedział że mam.
— Więc daj mi je.
— Zabawny z ciebie człowiek! Czy wyobrażasz sobie, że jestem tak głupi, żebym taką rzecz oddał za darmo, zwłaszcza teraz mrąc prawie z głodu?
— Zapłacę ile żądasz.
— Pomówimy o tem, kochany panie Marcinkowski, pomówimy porządnie.
— Dobrze, mówmy.
— Ale nie tutaj. Tu za dużo ludzi.
— Więc gdzie?
— U ciebie w hotelu, albo u mnie, to jest właściwie nie u mnie, tylko u szewca na poddaszu.
— Wolę w hotelu.
— Zgoda. Idziemy zatem, gdzież stoisz?
— Na Dziekance.
— To ślicznie. Zdaje mi się, że tam na dole dostanie kawy i ciasta. Każesz przynieść porcyę, bo po tym głupim obiadku, jestem jeszcze bardziej głodny niż przedtem. Zaostrzył mi się apetyt.
— Wilk chyba jesteś?
— Być może... podobno miałem wilkołaka w familii...
— Sam jesteś wilkołak — mruknął Marcinkowski niechętnie.
Weszli do małej brudnej stancyjki, która z powodu niepogody wydawała się jeszcze bardziej posępna. W kącie łóżko stało, pod oknem stoliczek, przy nim dwa krzesła, to było całe umeblowanie.
Młody człowiek, wszedłszy do stancyi, gwałtownie zaczął szarpać za dzwonek.
— Czegóż tak alarmujesz? — spytał Marcinkowski.
— Każę kawy przynieść.
— Dałbyś pokój żartom, mówmy lepiej o interesie.
— Bardzo ślicznie, otóż przedewszystkiem chciej wiedziéć, że przy interesie trzeba się posilać, to sine qua non, jeżeli rozumiesz po łacinie.
— A no, jedz, jedz, pęknij nawet!
— Jakbym pękł, straciłbyś nitkę po której można dojść do kłębka.
— Czy aby można?!
— Jak dwa a dwa cztery. Słuchaj i uważaj.
— Ma się rozumiéć, że słucham, tyle czasu już na to straciłem, trzymasz mnie jak na rozżarzonych węglach.
— Zdejmę cię z nich, zdejmę zaraz, mój panie. Otóż, jak się zaczęły różne niepokoje w kraju, starowina się zląkł; drżał o swoje życie, a bardziej jeszcze o pieniądze, gdyż był, jak ci wiadomo, skąpy. Znalazł też sobie przyjaciela.
— Kogo? jak się nazywał ten przyjaciel?
— A nie, kochany panie Marcinkowski, mogę za marny poczęstunek, za podziękowanie opowiedziéć ci ciekawą historyę, ale co się tyczy nazwisk, adresów, ewentualnie jakichś dowodów, to... bez układu, bez honoraryum, słówka nie pisnę.
— Ależ.
— Bądź łaskaw nie przerywaj. Otóż, jak mi wiadomo, przyjaciel doradził staremu, żeby się przeniósł na Stare Miasto, żeby pieniądze z banku podniósł i żeby je zaszył w poduszkę. Odwiedzał dziada codzień ten przyjaciel, fundował mu wino, miał starania o jego bieliźnie i pościeli...
— Aha!
— Może i aha, bo żona owego przyjaciela przychodziła co tydzień z węzełkiem bielizny i podczas gdy panowie w jednym pokoiku palili cygara i rozmawiali o polityce, ona w drugim porządkowała. Mogę cię zapewnić, że stary nigdy nie miał takiej wygody i takiej opieki. Porządni ludzie, słowo daję!
— Dalej, co dalej?
— Wszystko dobrze, nareszcie stary zachorował. Miał opiekę najlepszą, dozór, doktora dwa razy na dzień, lekarstwa, słowem wszystko co potrzeba na to, żeby człowiek mógł umrzéć wygodnie, na swojem własnem, bialutkiem, czysto usłanem łóżku. Tak się też i stało. Pomyśleli nawet o jego duszy i chociaż był już nieprzytomny, sprowadzili księdza, który dał mu ostatnie olejem świętym namaszczenie. Jak umarł, natychmiast zawiadomili kogo należało, opieczętowali ruchomości, zrobili spis inwentarza, bardzo porządnie, z zachowaniem wszelkich form.
— A pieniądze?! któż zabrał pieniądze?!
— Nie było ich wiele.
— Co?
— Trzysta kilkadziesiąt rubli w gotowiźnie, kilkanaście sztuk monet złotych i srebrnych, liche meble, trochę garderoby przedpotopowego fasonu, ot i wszystko.
— Wszystko? To fałsz! to nieprawda!
— Stoi czarno na białem w spisie inwentarza.
— I cóż z tem zrobili?
— Jak najpiękniej, według ostatniej woli nieboszczyka.
— Co? według ostatniej woli? więc był testament?
— Był.
— Jaki? czy wiesz jaki?!
— Wiem, wiem; własnoręczny, murowany testament, z datą jak się należy, w najlepszej formie. Nieboszczyk przeznaczył swoje mienie na pokrycie kosztów kuracyi i pogrzebu, a resztę polecił rozdać ubogim. Wolę tą wykonano jak najsumienniej. Pogrzeb był bardzo przyzwoity, karawan czterokonny, kilku księży, żałobnicy, pochodnie, grób murowany na Powązkach, nabożeństwo. Przyjaciel się wszystkiem zajmował.
— A potem? potem?
— Cóż miało być potem, wywietrzyli mieszkanie, odmalowali ściany i wprowadził się nowy lokator.
— Nie udawaj głupiego, proszę cię i mów porządnie.
— Bah! czyż ci jeszcze mało powiedziałem... w gardle mi zaschło.
Marcinkowski stuknął się palcem w czoło... przyszła mu myśl, genialna jak sądził. Zrobił minę bardzo uprzejmą i rzekł do swego towarzysza.
— Słuchajno mój drogi, powiadasz, że ci w gardle zaschło?
— Zapewne...
— Możebyśmy się tak... panie dobrodzieju... możebyśmy się czego napili, hę?
— A dobrze, tu mają piwo wcale niezłe.
— Co tam piwo! ktoby piwo pił?! Coś lepszego, naprzykład... buteleczkę wina, ale dobrego, jak uważasz, co?
— Jak twoja wola.
— Mówisz tak jakbyś wina nie lubił, a może myślisz, że ja skąpy, nie potrafię się zdobyć na coś porządnego... hę?
— Nic nie myślę, dziwię się tylko...
— No, żebyś się nie dziwił, poślij po dobre winko, tak za dukacika butelkę, oto trzy ruble. Powiedz numerowemu, gdzie ma kupić, bo ty wszystkie sklepy doskonale znasz.
Po kwadransie butelka zjawiła się na stole.
— Śliczne winko — mówił Marcinkowski — przypuszczam, że ów przyjaciel nieboszczyka mego kuzyna, zapewne gorszego nie pija?
— Według mego zdania pija dużo lepsze.
— Więc to człowiek zamożny?
— Bardzo... przed kilkoma laty biedaczysko był, ledwie że mu na życie wystarczało, chociaż z pozoru niktby tego nie przypuszczał. Udawał zawsze, że ma jakieś korzystne interesa, blagował trochę. Teraz już nie blaguje, kupił sobie mająteczek na wsi, dom w Warszawie, podobno obraca pieniędzmi.
— Aha! fundusze ma jawne?
— Przynajmniej w znacznej części.
— Na czyje imię uregulowana hypoteka tego mająteczku i domu.
— To nie należy do mego opowiadania.
— Ja też nie nalegam, nie chcesz powiedziéć to nie mów, pij wino bo dobre. Znawca jesteś, wiedziałeś co kupić. Szczególna rzecz jednak, czy nie zgłaszał się nikt z krewnych, nie dowiadywał, nie śledził?
— Żywego ducha nie było.
— Prawda, co ja też mówię! Z tego co mi opowiadasz, przekonywam się, że przyjaciel ślicznie wszystko urządził, żadnego dowodu, żadnego śladu, nic, nic. Szkoda byłoby kosztów na dochodzenie.
— To także względne.
— Względne mówisz... Hm... być może. Pijże, proszę cię.
— Źle nalewasz, sam wypiłeś zaledwie pół kieliszka, a mnie każesz pić już czwarty.
— Jestem szczery i jak się rozchodzę, to lubię przyjaciela ufetować. Nie ma co jednak, tamten się nie źle urządził, słowo daję!
— Przeciwnie, ja sądzę, że urządził się bardzo głupio.
— Eh... w czem widzisz słabą stronę.
— Naprzód żyje pewna istota, która by coś mogła o tem powiedziéć.
— Powiernica? sługa? co?
— Dajmy na to, że dla ciebie będzie się nazywała X.
— Cóż to znaczy?
— Jeżeli cię uczono algebry, to wiesz zapewne, że X znaczy niewiadoma.
— Zawsze żarty się ciebie trzymają, ciągłe żarty, ja z tobą jestem jak przyjaciel... a ty...
— A ja jak kupiec mogący miéć coś do sprzedania. Nie dziw się, przeszedłem ciężkie chwile, straszne koleje... straciłem zdrowie, zajęcia nie mam, ale co cię to ma obchodzić. Są rachunki i własnoręczne notatki nieboszczyka, są w miejscu pewnem.
— Gdzie?
— Powiem ci, są u mnie. Wpadły w moje ręce przypadkiem, kiedy mnie wypuszczono z za kraty.
— Siedziałeś?
— Nie ja jeden, mój przyjacielu... Otóż o całym przebiegu tej sprawy dowiedziałem się niedawno... przypadkiem. Gdym natrafił na ślad, gdy uważasz, rozjaśniła się przedemną cała sytuacya, postanowiłem sobie zebrać wszystkie poszlaki, jakie będzie można.
— Dla mnie? jakiś ty jednak poczciwy chłopak. Słuchaj, ja jeszcze poszlę po butelkę wina.
— Szkoda pieniędzy, nie spoisz mnie, mam bardzo mocną głowę.
— Jak chcesz, ale na cóż ci te dowody?
— Ha! ha! zabawny jesteś, kochany kolego i kapitalisto z prowincyi, zabawny doprawdy. Rzecz jasna, że pójdę do owego „przyjaciela” i sprzedam mu je. Nie będzie się bardzo targował, bo pieniążki lubi, a z kryminałem nie chce zapewne miéć do czynienia.
— A jeżeli dowody nic nie znaczą i „przyjaciel” wyrzuci cię za drzwi.
— W takim razie udam się do sukcesorów nieboszczyka.
— Kiedy ich nie ma, oprócz mnie.
— Nie kłam, drogi przyjacielu, trzeba ci wiedziéć, że jak ja biorę się do interesu, to przedewszystkiem lubię go porządnie wystudyować. Otóż przedewszystkiem muszę ci powiedziéć, że ty jesteś taki krewny nieboszczyka, jak i mój, od Adama i Ewy, że właściwie jest tylko jedna sukcesorka, którą ty znasz, chociaż się zapierasz; że ty, ale to już moje osobiste przypuszczenie, musiałeś ją oplątać w różne sieci, żeby majątek starego capnąć. Przeszkodziły ci burzliwe czasy, bałeś się wyścibić głowy ze swojej nory, a tymczasem stary umarł i doskonały, pracowicie obmyślany interes z rąk ci się wymyka. Tumanisz mnie aniołku, częstujesz, choć później będziesz opłakiwał przez trzy dni ten wydatek, ale w pole mnie nie wyprowadzisz. Znam cię doskonale i w twoim własnym interesie radzę, abyś grał ze mną w odkryte karty, to cię prędzej doprowadzi do celu...
Marcinkowski gryzł paznokcie ze złości, nareszcie zerwał się nagle z krzesła, zamknął drzwi na klucz i ochrypłym głosem zawołał:
— Jakie są twoje żądania, co chcesz?
— Co ja chcę? owszem powiem co chcę, tylko nie nacieraj tak ostro. Oczy ci błyszczą jak kotowi, zaczerwieniłeś się. Fe! kolego, kto widział żeby się tak zapalać? Możesz dostać z takiego wzruszenia apopleksyi...
— Dostań jej ty wpierwej!
— Nie unoś się, bądź zimny. Ja drogo nie żądam. Wypruj z kieszeni liścik zastawny ziemski, litera A. wiesz, taki najpiękniejszy, z arkuszem kuponowym.
— Zwaryowałeś!
— Jestem przy najzdrowszych zmysłach.
— Nie dam tyle.
— Jak ci się podoba.
— Gdybym choć te dokumenty widział, miał je w ręku, ocenił co są warte.
— Nie pokażę, dopóki nie zapłacisz. Dopiero jak schowam pieniądze do kieszeni, wtenczas pogadamy.
— Nie wierzysz mi?! Słowo uczciwości daję, mało ci? więc słowo honoru, a to przecież wielkie słowo.
— Tak niewielkie, że nawet żaden szewc na świecie nie zrobiłby mi za nie pary butów.
— Słuchaj, a jeżeli ja nie mam tyle pieniędzy...
— Fałsz; masz znacznie więcej. Uchodzisz za bardzo bogatego człowieka. Wszyscy o tem wiedzą.
— Dajmy na to; ale mogę nie miéć przy sobie. Przecież wiesz o tem, że kto ma jaki kapitalik to go w kieszeni nie nosi.
— To pojedź do domu i przywieź.
— Dobrze. Pojadę i przywiozę za tydzień, ale warunek, że przez ten czas nie będziesz wchodził w pertraktacye z inną stroną.
— To zależy...
— Od czego, u kroć sto tysięcy!
— Zimnej krwi, kochany panie, zimnej krwi. Czekanie zależy od zadatku. Ja jestem, jak widzisz, biedak wynędzniały, wygłodniały, prawie obdarty, więc zobowiązywać się do czekania nie mogę. Zrobię z tobą to dobrze, trafi się co innego, zrobię z innym.
— Z przykrością widzę, że mi nie ufasz; zobowiązanie moralne przecież znaczy więcej niż zadatek.
— Ha! ha! — rozśmiał się młody człowiek — szanowny przyjacielu, czyż między nami, którzy w tej chwili popełniamy grubą podłość, może być mowa o moralności? Po co te żarty. Nazywajmy się lepiej po imieniu, jesteśmy dwaj łotrzy, ja z nędzy, ty... z chciwości.
— Bezczelny!
— Ale szczery. Nie udaję człowieka honoru, skoro popełniam niegodziwość, a o honorze twoim mniej jeszcze trzymam niż o własnym. Takie jest moje przekonanie.
— Skończmy tę rozmowę, która zamiast dotyczéć interesu, składa się z samych obelg. Ile chcesz zadatku?
— Dwieście.
— Dam pięćdziesiąt.
— Nie wezmę.
— Sto?
— Nie wezmę.
— Nie dam nic i niech cię...
— Jak wola pańska, bądź pan zdrów, życzę powodzenia w interesach i szczęścia w miłości.
— Czekaj... nie odchodź!
— Byle nie długo, bo nie mam czasu. Najadłszy się z twojej łaski, chcę trochę pochodzić. Doktorzy zalecają mi ruch na świeżem powietrzu, a ponieważ to kuracya nie kosztowna, więc pozwalam sobie na ten zbytek.
— Słuchaj! dam ci sto pięćdziesiąt i żebyś krwawemi łzami płakał więcej nie dostaniesz.
— Nie będę wcale płakał. Do widzenia.
— Masz chciwcze! masz co chcesz!
— Całe dwieście?
— Całe... rozbójniku!
Drżącemi z gniewu i skąpstwa rękami, Marcinkowski wydobył z kieszeni pugilares, a odwróciwszy się do kąta, wydobył dwa sturublowe banknoty i na stół je rzucił.
— Bierz, nasyć się!...
Młody człowiek wziął pieniądze, popatrzył na nie przez chwilę i rzekł:
— Teraz powiedziéć mogę, jak ongi rzymski imperator Tytus: „Diem non perdidi”. Słyszałeś kiedy o nim? bardzo porządny to był obywatel...
— Jabym wolał usłyszyć jaką mi dajesz gwarancyę, że dotrzymasz przyrzeczenia?
— Taką samą jak ty mnie co do owego listu litera A, a jeżeli ci to nie wystarcza, to możemy sobie wzajemnie dać słowo honoru, z czego się wszyscy dyabli w piekle serdecznie uśmieją. Jak myślisz, wartoby im zrobić tę przyjemność.
— Dość tego. Za tydzień przyjadę, zatrzymam się w tym samym zajeździe i czekać będę na ciebie.
— Prześlicznie! a dokąd jedziesz? jeśli wolno zapytać.
— Dokąd-że mam jechać? do domu po pieniądze.
— Powiedz to komu innemu, ale nie mnie, kochany przyjacielu... Pieniądze masz, jeździć po nie nie potrzebujesz. Będziesz tu siedział, będziesz na swoją rękę poszukiwania robił, mnie szpiegował, dokąd chodzę, co robię. Ja cię znam na wylot, kochany przyjacielu.
— Idź już raz, idź. Nic ci do tego gdzie będę i co zrobię. To moja rzecz, czekam za ośm dni.
— Cudownie! Nie damy sobie buzi na pożegnanie?
Marcinkowski splunął.
— Masz racyą — rzekł młody człowiek — ja też ci nie proponowałem tego na seryo...
Włożył czapkę na głowę i gwiżdżąc zbiegł szybko po schodach.


IX.

Pani Janowa z córką, wzięły jeszcze szczuplejsze mieszkanie. Nie było roboty, nie było żadnych dochodów, nie było już nawet co sprzedawać. Lepsze i kosztowniejsze rzeczy poszły między ludzi, zostały same tylko niezbędne, najpotrzebniejsze, bez których obyć się nie było sposobu.
Matka zrozpaczona nie wiedziała sama co robić, córka mizerniała i bladła.
Głód zaglądał do mieszkanka pracownic.
Jednego dnia, w tym właśnie czasie, kiedy pan Marcinkowski w Warszawie za interesami przesiadywał, do mieszkania pani Janowej, wszedł człowiek nieznany, niemłody już bo mu się włosy bieliły na skroniach, wszedł z nieśmiałością jakąś i jakby zażenowany.
Pani Janowa spytała, czego sobie życzy?
— Wybaczy pani — rzekł — moją śmiałość, ale przychodzę tu z prośbą, ponieważ jestem w wielkim kłopocie...
— Kto ich dziś nie ma — rzekła pani Janowa z westchnieniem.
— Wiem, łaskawa pani, że i wy nie stąpacie po różach i to ośmiela mnie trochę. Nieszczęśliwi łatwiej mogą wyrozumiéć cudze nieszczęście.
— O cóż panu idzie?
— Przyszedłem prosić panie o wielką łaskę.
— Nas?
— Tak jest, ale naprzód pozwólcie panie, że się przedstawię. Jestem Jan Zarębski, mam o kilka mil ztąd mająteczek i nieszczęśliwą, ciężko chorą żonę. Biedna kobieta prawie dogorywa, dzieci kilkoro, dom bez opieki. Radzono mi, abym się tu udał. Może pani — dodał zwracając się do panny Franciszki — raczyłabyś się podjąć...
— Ah! — rzekła pani Janowa — idzie więc o to, czy Frania zechciałaby wyjechać i pielęgnować chorą. Co myślisz o tem Franiu?
— Jeżeli mama pozwoli, pojadę. Przecież to praca uczciwa, a starałabym się godnie odpowiedziéć zaufaniu.
— Ja wynagrodzę wedle możności, sumiennie i wdzięczność na długo zachowam. To dla mnie łaska będzie... bo ja, widzi pani, nie mogę ciągle być w domu, gospodarstwo, interesa, kłopoty. Niech pani dobrodziejka nie odmówi.
— O to mi tylko idzie, jak mama tu zostanie sama jedna.
— Będziemy pamiętali o niej. Zaopatrzymy śpiżarkę, przyślę drzewa...
— Dobrze, pojadę...
— A więc rzecz ułożona. Ja teraz pójdę jeszcze do doktora, a za parę godzin wrócę tu, pomówimy o warunkach.
Gdy wyszedł, pani Janowa ręce jak do modlitwy złożyła.
— Bóg go zesłał — rzekła. — Bóg chyba... bo już wyczerpałyśmy wszystko, zrujnowały się zupełnie... głód nam grozi.
— Pociesz się mamo, jeszcze i nam kiedy zaświeci jaśniejsza gwiazda i nam się los uśmiechnie.
— Oj uśmiechnie się on, uśmiechnie...
— Kto wie, mamo.
— Tak, tak, już się nawet uśmiechnął. Zostań dozorczynią chorej, kiedy nie chciałaś być panią.
— Droga mamo — rzekła panna Franciszka — po co te wymówki? Czy mało mamy troski i cierpień? mało kłopotu o ten marny kawałek chleba, który pomimo pracy i usiłowań ciągle nam się jeszcze z rąk wymyka, ażeby zatruwać sobie życie wymówkami!
— Gdybyś była chciała, nie zaznałybyśmy były tej niedoli.
— Mamo, mamo, nikt sobie sam losu nie stwarza, lecz brać musi co Bóg daje. Dał nam ciężkie życie... trudno... trzeba przyjąć je takiem jakie jest i nie sarkać, bo może być jeszcze gorzej.
— Mówisz nie jak młoda dziewczyna, lecz jakbyś miała już sto lat życia.
— Kto wie, kochana mamo, może i mam.
— Pleciesz, sama nie wiesz co.
— Nie, nie! Wiem ja dobrze co mówię. Rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni, to prawda, tak nas uczą i tak jest, ale mamo, jeżeli każdy dzień przechodzi w smutku i we łzach, jeżeli wlecze się powoli, że trudno upragnionego wieczoru doczekać, w takim razie, mamo, nie dziw, że można się zestarzéć przedwcześnie.
— Zawsze na moje wychodzi, Franiu, żebyś była została żoną Marcinkowskiego...
— To jużbym nie żyła dotychczas.
— O co to, to nieprawda! Byłabyś spokojna, szczęśliwa, byłabyś panią co się zowie.
— Nie mamo, to jest inaczej. Ja byłabym szczęśliwa, byłabym nawet bardzo szczęśliwa, a przypuszczam, że i mama także lepszą miałaby dolę niż dziś, gdyby nie te nieszczęścia ogólne, których świadkami byłyśmy. Droga mamo, co jam temu winna, co myśmy temu winne, że dano nam żyć w tej, a nie w innej epoce?
— To prawda, ale czyż gdyby nie było tych nieszczęść, czy byłoby tobie, albo mnie lepiej na świecie, przy takiem dziwacznem, marzycielskiem usposobieniu jak twoje.
— Co za pytanie!? Zostałabym żoną szlachetnego, dobrego, ukochanego człowieka. On pracowałby na kawałek chleba, jabym mu pomagała w miarę mojej możności i byłoby nam tak dobrze, ah! tak dobrze, że opowiedziéć trudno.
— Romanse moja Franiu, romanse! Zawsze co Marcinkowski, to Marcinkowski.
— Wiecznie to samo!
— Onby i dziś jeszcze, żebyś tylko palcem kiwnęła...
Panna Franciszka wybuchnęła śmiechem.
— Z czegóż się tak śmiejesz? — spytała matka — zdaje mi się, że nie powiedziałam nic tak niedorzecznego, żeby aż twój śmiech wzbudzić.
— Nie ze słów mamy się śmieję, ale z Marcinkowskiego. Powiada mama, że gdybym palcem kiwnęła, wnet padłby na kolana.
— A tak.
— Niestety, wprost przeciwnie, choćbym nie wiem jak kiwała, to już nic nie pomoże, już wszystko przepadło.
— A to dlaczego? cóż się stało?
— Nic wielkiego. Pan Marcinkowski żeni się, już po zaręczynach.
Pani Janowa zerwała się z krzesła.
— To nieprawda! — krzyknęła — to nieprawda, kto ci takie plotki opowiadał. Ja nie wierzę! nie wierzę!
— A jednak...
— Przecież jeszcze przed dwoma miesiącami, przed wyjazdem do Warszawy, był tu, prosił żebym cię nakłaniała, mówił, że bez ciebie żyć nie może, że w tobie jedynie widzi swoje szczęście.
— Widocznie zmienił przekonanie i gust.
— Nie, nigdy nie uwierzę; taki porządny, poważny, stateczny człowiek, to nie wietrznik, nie młodzik, który dziś tak myśli, a jutro inaczej, nie! Obmówili go.
— Może mama zechce uważać w najbliższą niedzielę, będą ogłoszone zapowiedzi.
— Franiu! słuchaj no, więc to prawda? Powiedz, zkąd wiesz? Kto ci powiedział o tem?
— Dziwię się, że mama nic nie słyszała. Całe miasto wie o tem i co prawda, o tem tylko mówi, jakby nie było bardziej interesującego przedmiotu.
— Z kimże się żeni?
— A jest taka, co kiwnęła na niego paluszkiem i padł na kolana. Ładny, a przynajmniej pulchny paluszek, bo pani Szlange ma paluszek nie od parady.
— Jaka pani Szlange?
— Nie zna mama? Ta wdowa po rzeźniku, taka tłusta niezwykle, a czerwona jak burak.
— Chryste Jezu! co ja słyszę! ty, Franiu chyba żarty ze mnie stroisz, to niepodobieństwo!
— Dlaczego? kobieta wprawdzie nie pierwszej młodości, ale podobno bogata. Jak słyszałam ma dwa domy, a prócz tego podobno place, ogrody, no, zapewne i gotówkę. Dla Marcinkowskiego idealna żona. Na co mu lepszej? Połączą swoje majątki, będą handlowali, pożyczali na domy i dobra, dorobią się.
— Wiesz co Franiu, ta wiadomość uderzyła we mnie jak piorun. Ubieram się w tej chwili i idę do pani Kowalskiej.
— Nawet zrobi mama tym sposobem miłosierny uczynek.
— Jakto?
— Bo pani Kowalska od wczoraj jest chora. Oczy jej zapuchły, głowa boli, leży w łóżku. Mówiła mi to jej córka, którą spotkałam dziś rano na ulicy.
— Z czegóż ta biedna kobieta zasłabła? Przeziębiła się zapewne... teraz opał taki drogi.
— Nie, pani Kowalska jest chora z innej przyczyny.
— Z jakiej znowu!
— Śmieszna to rzecz, ale myślę, że gdyby się w naszem kochanem miasteczku wieża zegarowa zapadła, to trzebaby się dopatrywać w tem sprawki pana Marcinkowskiego.
— Co ty mówisz!
— Powiadam, że przyczyną cierpień pani Kowalskiej jest także pan Marcinkowski.
— Widzisz, widzisz, jaka ona poczciwa! jak cię kocha! Zaraz muszę iść do niej.
— Czy ona bardzo poczciwa i czy mnie kocha nie wiem; sądzę że przedewszystkiem powinna kochać swoją córkę i starać się dla niej o taki skarb, a nie dla mnie. Ostatecznie nie zastanawiam się nad tem. Od córki pani Kowalskiej zaś to wiem, że wczoraj była gwałtowna scena.
— Gwałtowna scena! z jakiego powodu... o co?
— Przyszedł on do pani Kowalskiej i mówił o jakichś kilku tysiącach, chciał odebrać jakiś tam kwit, czy co. Pani Kowalska oddać nie chciała, groziła sądem, on znów powiedział, że się żadnych sądów nie boi, że najlepszemu adwokatowi się nie da, a cóż dopiero jakiejś babie!
— Istotnie tak powiedział?
— Nie rozumiem, dlaczego miałby sobie żałować? Nazwał panią Kowalskę babą, a ona go cyganem i oszustem. Potem trzasnął drzwiami aż wszystkie szyby zadzwoniły i poszedł, a pani Kowalska dostała serdecznego płaczu, rozchorowała się i dziś leży.
— A to łotr! — zawołała pani Janowa w najwyższem oburzeniu.
Panna Franciszka pocałowała matkę w rękę.
— Dziękuję mamie — rzekła — bardzo dziękuję.
— Za co znowuż!
— Za to, że przynajmniej raz w życiu podzieliła mama moje zdanie.
— Twoje zdania nie mają za trzy grosze sensu. Ty jesteś winna wszystkiemu!
— Ja?
— Ma się rozumiéć. Gdyby nie twój dziecinny upór, wszystko byłoby dziś inaczej. Byłabyś panią, co się zowie panią, a teraz wszystko stracone. Co cię czeka? Siostrą miłosierdzia, dozorczynią chorych zostaniesz!
— Dlaczego nie, mamo, wszak to mi żadnej ujmy nie przyniesie.
— Jak sobie chcesz, ja już nie mam na ciebie sposobu.
— Niech mi tylko mama pozwoli pracować i korzystać z nadarzającej się okoliczności.
— Jak ci się podoba, jedź jeżeli chcesz.
— Pojadę, mamo. Zapakuję rzeczy...
— Tak, tak, pojedziesz, pojedziesz. Nawet choćbyś nie miała chęci, to musisz.
— Muszę?
— A cóż? Może byś chciała być na ślubie Marcinkowskiego aby narazić się na złośliwe uśmiechy i żarciki.
— A to z jakiego powodu? — spytała panna Franciszka, a na bladej jej twarzyczce wykwitnął rumieniec gniewu i oburzenia. — Czem mogłam dać przyczynę do szeptów i uśmiechów?
— Całe miasto wiedziało, że się o ciebie starał, a teraz oto osiadłaś na koszu. Wstyd to i dla ciebie i dla mnie. Szczęście, że się to miejsce trafia, ty wyjedziesz a ja zamknę się w domu i ani mnie ludzkie oko zobaczy, przynajmniej dopóki się plotki nie uciszą. Tak, tak, wybierz się do drogi, a ja muszę odwiedzić panią Kowalską.
Gdy matka wyszła, Frania przygotowała niewielki tłomoczek z bielizną i ubraniem, włożyła na siebie skromną popielatą sukienkę i oczekując nowego chlebodawcy swego, usiadła z robótką przy oknie.
Nie czekała długo. Biednemu, skłopotanemu człowiekowi pilno było do chorej, do dzieci, do gospodarstwa; załatwił też szybko sprawunki i pragnął niebawem wyjechać, aby być w domu.
Wszedł zadyszany i zmęczony.
— Proszę pani — rzekł po przywitaniu się — skoro pani łaskawie przyjęła moją propozycyę, to możebyśmy pomówili o warunkach.
— Sądzę, że to zbyteczne — odrzekła.
— Zbyteczne?
— Tak. Ja nie wiem jeszcze dokładnie, jakie mnie czekają obowiązki, pan również nie wie czy tym obowiązkom podołam. Zostawmy więc układy na później. Pierwsze parę tygodni pobytu mego u państwa niech będzie rodzajem próby.
— Tak pani mówi, jakby chcąc zostawić sobie możność najszybszego odwrotu.
— W odpowiedzi na to, wskazuję panu ten oto tłomoczek, to mój cały pakunek, jestem gotowa do drogi. Wszak pan życzy sobie, żebym pojechała dziś?
— A tak, proszę pani, każda godzina droga.
— Rozumiem, panie. Chora czekać nie może.
— Chora i dzieci małe.
— Służę panu, choćby za godzinkę, tylko mama powróci, muszę się z nią pożegnać.
Pani Janowa powróciła niebawem, a przygotowania do podróży Frani nie trwały długo. Pożegnanie matki z córką było na pozór dość chłodne. Pani Janowa pod brzemieniem przerażającej dla niej wieści, była jak przybita i już o czem innem myśléć nie mogła. Frania zaś myślała o obowiązkach, jakie ją czekają i drżała z obawy, czy tym obowiązkom podoła.
Pierwszy raz w życiu, matka z córką rozstawały się na dłużej. Frania mogła odjechać spokojnie, gdyż nowy jej chlebodawca zostawił pani Janowej kilkanaście rubli i przyrzekł, że za kilka dni nadeszle drzewa i różnych produktów do zaopatrzenia śpiżarni.
Po odjeździe córki, pani Janowa zostawszy sama, rozpłakała się rzewnemi łzami. Dotychczas łudziła się nadzieją, że niedostatek i kłopoty jakich doznaje, są tylko czasowe, że prędzej czy później upór Frani zostanie przełamany i małżeństwo z Marcinkowskim przyjdzie do skutku. Dziś ten promyk nadziei zgasł zupełnie, ostatnie słodkie złudzenie rozwiało się i trzeba będzie aż do końca życia męczyć się i męczyć, robić niemożliwe wysiłki, ażeby zdobyć jaki taki zarobek i marny kawałek chleba.
I dotychczas pani Janowa nie stąpała po różach, lecz życie było znośniejsze bo opromienione nadzieją, teraz wszystko skończone, daremnie się łudzić, trzeba będzie bez odpoczynku, bez wytchnienia pchać przed sobą tę ciężką taczkę, w niedostatku, w zgryzocie.
— Jam już nie młoda i chora — mówiła sama do siebie półgłosem — mnie nie długo, może nawet krócej niż myślę, ale Frania! Frania? Jaka przyszłość przed nią? co ją czeka? jak sobie da rady po mojej śmierci, sama jedna, bez pomocy żadnej, bez opieki.
O robotę coraz trudniej, powstały nowe magazyny, zasobniejsze, bogate nawet, mogą zrobić szybko i na zapłatę czekać, mody mają świeższe i modele z zagranicy, gdzie dwom biednym szwaczkom konkurować z niemi? Mogłaby Frania lekcye dawać, za nauczycielkę w obowiązek pójść, ale i o to coraz trudniej. Inne dziś żądania, inne wymagania, a przytem kto się do nauczycielstwa nie bierze? Cała inteligencya uboga, wszystko co wykolejone, z dawnych dostatków i świetności, jedynie tylko jakie takie wykształcenie wyniosło, chwyta się tego wykształcenia jak jedynej deski ratunku i szuka lekcyi za najnędzniejsze wynagrodzenie, byle istniéć tylko, byle żyć.
Panny z domów niedawno jeszcze zamożnych, panny którym nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że będą potrzebowały kłopotać się o byt, za najlichszą zapłatę, biegają od domu do domu, z piętra na piętro, w charakterze nauczycielek.
Pozostają lekcye muzyki, ale i na tem polu przeludnienie i konkurencya niesłychana. Trudno marzyć o zarobku.
Igiełka, szydełko, kanwa! oto wszystko, bieganie do znajomych, poszukiwanie roboty, żebranie o pracę, jak o jałmużnę, życie ciężkie, bez jutra, oto cała przyszłość. Smutna przyszłość, bez pociechy, bez nadziei.
Marcinkowski żeni się, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Za parę tygodni ślub, a tak przyrzekał, tak przysięgał, że czekać będzie dopóki Frania nie da zwalczyć swego uporu, dopóki nie zgodzi się na małżeństwo.
— Któż winien? któż winien? — mówi do siebie zapłakana matka — sama sobie zgotowała taki los, sama odrzuciła szczęście i dlaczego? Boże miłosierny! dlaczego?
Do późnej nocy medytowała pani Janowa nad smutnem swojem położeniem. Zapomniała nawet lampki zapalić, zapomniała herbaty sobie przyrządzić, zapłakana, zmartwiona, wzdychała ciężko, usiłowała modlić się, a gdy ją sen zmorzył i siły opuściły, zasnęła na kanapce w ubraniu i otworzyła oczy dopiero, gdy już światło dzienne weszło do ubogiego mieszkanka.
Zapyta czytelnik dlaczego pan Marcinkowski wyrzekł się małżeństwa z Franią i sukcesyi po starym dziwaku. Historya to cała. Wyrzekł się bo musiał, bo ponętne widmo wielkiego majątku, za którem tak gonił wytrwale, rozwiało się jak mgła letniego poranku, bo został sromotnie oszukany. On! taki majster do interesów, on który miał to przekonanie, że siedmiu żydów w przebiegłości zwycięży, został wyprowadzony w pole, wystrychnięty na dudka i wyśmiany. I przez kogo? przez jakiegoś szaławiłę, człowieczynę nie mającego nawet całych butów i porządnego paltota.
Istotnie w życiu doświadczonego geszefciarza był jeden dzień fatalny, dzień okropny zaiste.
Na trzeci, czy na czwarty dzień po powrocie z Warszawy, gdzie tyle gorzkich komplementów od swego niegdyś kolegi usłyszał, pan Marcinkowski otrzymał z poczty list rekomendowany, w dużej kopercie. W pierwszej chwili ucieszył się, sądząc, że to dokument odnoszący się do sprawy sukcesyi, lecz rozerwawszy pieczęć przekonał się, że ma przed sobą tylko arkusz papieru niezwykle dużego formatu, a na nim śmiałym wprawnym charakterem nakreślone te słowa:

„Winogrona za kwaśne są dla ciebie, przebiegły, stary Lisie, więc się nie wspinaj po nie, daj im za wygranę. Pociesz się przytem wiadomością, że nigdy jeszcze nie ulokowałeś tak dobrze pieniędzy, jak u mnie przed kilkoma dniami. W garderobie, którą za nie sprawiłem wyglądam jak lord angielki. List ten wrzucam do skrzynki pocztowej na dworcu kolei, a w chwili gdy go czytać będziesz para uniesie mnie bardzo, bardzo daleko. Zapewnie żałujesz, że nie możesz mnie ucałować. Istotnie, kochany przyjacielu, tak długich rąk nie masz. Uczyń to jednak w myśli i licz na wzajemność z mojej strony. Wyjeżdżam z kraju na zawsze, z kimś komu sprzedałem pewne dokumenta, który był tak mądrze urządzony, że mógł w każdej chwili zlikwidować swe interesa i być gotowym do drogi. Pieniędzy, które dostałem od ciebie, naturalnie już nigdy w życiu swojem nie zobaczysz, żałuję tylko, że nie dałeś mi więcej. Spodziewam się, że z tęsknoty za mną nie skrócisz dni swoich samobójstwem, nie czyń tego, chyba jeżeli będziesz chciał koniecznie. Nie dopisała ci boska Wenus, wyjątkowo niełaskawym okazał się Plutus, radzę ci ażebyś na pierwszą więcej nie spojrzał, drugiego zaś żebyś przebłagał. Jak się dorobię za oceanem, to przyślę coś dla tej, na którą zapewne od chwili otrzymania tego listu nie spojrzysz. Znam doskonale twoje zacne serduszko. Bywaj zdrów, adresu mego nie posyłam, gdyż nie sądzę żebyś chciał zaszczycać mnie swoją korespondencyą.

Twój N.”


Przeczytawszy ten list stary dependent o mało apopleksyi nie dostał. Chwycił się oburącz za głowę i biegał po stancyi swojej jak szalony.
Stracił sporą sumkę w gotówce, stracił nadzieję obłowienia się grubym majątkiem, widział że cały pracowicie obmyślany plan przepadł z kretesem, bez nadziei ratunku. Prócz tego w rękach pani Kowalskiej pozostał dokument, który trzeba było koniecznie wycofać.
Zajął się tem zaraz. Z początku próbował podstępu, ale jejmość była nieufna i nie dała się podejść, próbował groźb i obelg i to nie poskutkowało, energiczna babina wyrzuciła go za drzwi. Po kilku dniach powrócił przepraszający, pokorny, aby wejść na drogę układów. Proponował trzecią część, połowę; płakał, mówił że jest biedak, że na kilku niefortunnych spekulacyach wszystko stracił, w rezultacie dokazał tyle, że pani Kowalska opuściła mu część szóstą i dokument został wycofany.
Na wdowę po rzeźniku, a raczej na jej majątek, od dość dawna stary dependent miał oko, widząc więc, że z sukcesyi nic nie będzie i że o Frani nie ma co marzyć, udał się odrazu do pani Szlange i bez żadnych wstępów wprost zaproponował jej spółkę matrymonialno-handlową, na co jejmość bez wahania przystała. Ułożyli punkta intercyzy przedślubnej, postanowili nabywać puste place i budować domy na współkę. To był główny cel małżeństwa. Mimo tego pan młody postanowił w dalszym ciągu pracować u regenta i prowadzić różne operacye finansowe w dotychczasowym zakresie, pani młoda zaś miała nie porzucać dotychczasowego procederu i przy pomocy zwiększonej liczby czeladników, uszczęśliwiać ludzkość wędlinami w najlepszym gatunku.
Przygotowania przedślubne trwały niedługo, po kilku tygodniach szczęśliwe stadło zdołało już stoczyć pierwszą walną batalię o rachunek, w którym po sprawdzeniu okazała się niewielka omyłka na korzyść pana domu.
Okazało się, że aczkolwiek mąż jest bardzo biegły w rachunkach, choćby najbardziej zawikłanych jednak żoneczka w pole wyprowadzić się nie da.
Plotkarki miejskie długo o młodej parze mówiły, ale potem stało się coś nowego i państwa Marcinkowskich pozostawiono w spokoju.


X.

Jest piękny, słoneczny dzień letni. Cichy wietrzyk trąca łagodnie listki lip starych, rozłożystych, które już wieki czasu przetrwały. Wśród listków, kwiecie gęste, roznosi dokoła upajający słodki zapach, dziesiątki tysięcy pszczół z brzękiem głośnym zabiera na kosmate łapki delikatny pyłek kwiatowy. Za lipami ogród owocowy się ciągnie a z drugiej strony, od domu trawnik obszerny, równy, świeżo skoszony, pachnący, tuż przy nim rabatki z kwiatów, krzaki róż, klomby bzów już okwitłych i jaśminu.
Zwyczajny ogród wiejski. Kwiaty w nim pospolite, drzewa swojskie, zwykłe i stare, ścieżki niewygracowane starannie, ale powietrze krzepiące, cień miły, zapach upajający; słońce świeci jasno, ptaszki świergocą goniąc się po gałązkach, motyle różnobarwne unoszą się nad kwiatami.
Wszędzie życie, wszędzie wesele, cała przyroda tchnie młodością. Kołysze się dojrzewające zboże na polach, szumią lasy, pachną łąki, szemrze woda w strumieniach i w rzeczułce.
Troje dzieci biega po trawniku, bawiąc się i śmiejąc. Zrywają kwiatki, wieńce wiją, dobrze im i wesoło, bo nie mają jeszcze świadomości, nie mają przeczucia nieszczęścia jakie wisi nad niemi. Na progu życia, prawie nie wiedzą o śmierci, a ta śmierć krąży już koło domu, zagląda do okien, zbliża się coraz bardziej, aby rozbić rodzinę, zabrać kochającą żonę mężowi, dobrą matkę dzieciom, zburzyć gniazdko pracowicie, poczciwie zbudowane.
Niezadługo już, lada dzień, jękną smutnie dzwony wiejskiego kościołka, zabrzmi rozdzierająca serce nuta psalmu a czarna trumna zakołysze się na barkach dobrych ludzi.
Nieszczęście to spodziewane jest, oczekiwane lada chwila. Doktor już nie leczy, bo wie, że się to na nic nie przyda, przyjeżdża więcej z przyjaźni dla domu, niż z potrzeby, pocieszy chorą kilkoma słowami, nadzieję stara się w jej sercu obudzić, ale nadaremnie. Biedna kobieta czuje, że jej sił z każdym dniem ubywa, że godziny jej policzone są. Nie lęka się zgonu, tylko męża, dzieci jej żal. Kto te sierotki wychowa. Kto zaopiekuje się niemi?
Kazała się zanieść pod lipy, spełniono jej życzenie. Wpół siedzi, wpół leży w wielkim fotelu, głowa jej spoczywa na poduszkach, w ręce wychudłej, białej, przezroczystej prawie, trzyma różę.
Niegdyś musiała to być urodziwa kobieta o czem świadczą jeszcze piękne jej oczy i szlachetne linie profilu, ale obecnie to już tylko cień. Wyrok śmierci, wypisany jest na matowo bladej twarzy i na czole. Oczy zwróciła na bawiącą się dziatwę i obejmuje ją pełnem miłości macierzyńskiej spojrzeniem.
Tuż obok chorej, na ławeczce siedzi z robótką w ręku panna Franciszka, na twarzy jej smutek, w oczach ślad bezsenności i łez. Pełni swoje obowiązki jak siostra miłosierdzia, pielęgnuje chorą, ma opiekę nad dziećmi, zawsze cicha, łagodna, bez względu na porę dnia lub nocy, zawsze gotowa na każde skinienie.
Nieszczęście, niedola zbliża ludzi do siebie. Frania przywiązała się do bladej, umierającej kobiety i rada by jej ostatnie chwile życia osłodzić; pokochała jej dzieci na sieroctwo skazane, stała się duszą, aniołem opiekuńczym tego domu. I nie przykrzyła sobie ani nocy bezsennych, ani trudów, gdyż te kazały jej zapominać o własnym smutku, uspokajały jej żal za ukochanym, a utraconym na zawsze. O matkę też była spokojna, oddawała jej cały swój zarobek i wiedziała przynajmniej, że do szczupłego mieszkanka na poddaszu nędza nie zajrzy. I to jej było nie małą pociechą...
W tem cichem, wiejskiem ustroniu, miała panna Franciszka spokój i zajęcie ciągłe, które utrzymywało ją w równowadze i nie pozwalało oddawać się własnym smutkom i troskom.
Czas przepędzony na nieustannem czuwaniu przy chorej, na pilnowaniu drobnej dziatwy schodził dość szybko, a biedna dziewczyna tak się do obowiązków swoich przyzwyczaiła i tak pełniła je dobrze, jak gdyby była specyalnie do tego uzdolniona i przygotowana.
Niekiedy jednak myśl jej biegła daleko, daleko za ukochanym, a myśli towarzyszyły westchnienia. Gdzie jest teraz, gdzie go losy rzuciły, czy żyje, i pamięta?
Od chwili rozstania się nie dał znać o sobie, zniknął, przepadł jak kamień w wodzie. Kiedy panna Franciszka myślała o nim, wówczas oczy jej napełniały się łzami. Padała na kolana przed obrazem Ukrzyżowanego i modliła się żarliwie, gorąco, dopóki nie przywołano jej do chorej.
Bądź co bądź, w wiejskim zaciszu było jej daleko lepiej niż w mieście, nie męczyła jej przynajmniej troska o kawałek chleba, nie wyczerpywała sił ta nieustanna walka o grosz, jaką na bruku miejskim toczyć musiała.
Matka odwiedziła ją kilkakrotnie podczas pobytu na wsi. Była spokojniejsza, zdrowsza, mniej przykra w obejściu; mogło się zdawać, że o Marcinkowskim zapomniała już całkiem. Za każdym razem gospodarz domu przyjmował ją gościnnie i serdecznie, nie miał dość pochwał i podziękowań dla Frani, a kiedy pani Janowa chciała powracać do domu, odsyłał ją najlepszemi końmi, jakie posiadał, najwygodniejszą bryczką, którą tak kazał napełnić nowaliami różnemi i produktami wiejskiemi, że śpiżarka pani Janowej na długi czas była zaopatrzona.
Pod jesień skończyło się wszystko. Chora przestała cierpiéć. We śnie z pogodnym uśmiechem na ustach, marząc zapewnie o dziatwie swej ukochanej, wydała tchnienie ostatnie cicho i bez jęku.
Panna Franciszka pierwsza spostrzegła się co się stało. Zaniepokojona, że chora śpi dość długo, może przeczuciem tknięta, zbliżyła się do niej i dotknęła ręki zwieszonej bezwładnie.
Ręka była już chłodna i sztywna. Przerażona dziewczyna wydała okrzyk rozpaczy, na który wszyscy domownicy się zbiegli. Po całym dworku rozległy się jęki, szlochania, płacz dzieci, jeden tylko wdowiec nie płakał bo nie mógł. Chodził jak automat, blady, nieprzytomny prawie, wydawał różne drobiazgowe rozporządzenia, porozsyłał służbę do miasta po trumnę, do kościoła po lichtarze, po światło...
Ułożono zwłoki na zaimprowizowanym katafalku, obstawionym kwiatami, a kiedy już się trochę pierwszy popłoch uspokoił i uciszył, biedny szlachcic sam pozostał przy zmarłej, ukląkł i długo wpatrywał się w jej twarz martwą.
Nareszcie mógł zapłakać. Płakał cicho, bez jęków i bez łkań, płakał długo, oderwać się od zgasłej towarzyszki nie mogąc.
Panna Franciszka kazała dzieciom, aby poszły do ojca. Widok sierot wyrwał go z odrętwienia, powstał, ucałował je i wyprowadził z pokoju.
— Biedne, biedne robaczki — mówił — któż was wychowa? Kto wam matkę zastąpi?
Pani Janowa przyjechała przed wieczorem. Dowiedziawszy się o nieszczęściu, pospieszyła natychmiast, sądząc że obecność jej w takiej smutnej chwili bardzo się przydać może. I istotnie tak było, zmarła nie miała blizkich krewnych, wdowiec zaś miał tylko jedyną siostrę, starą pannę, mieszkającą daleko w innym kącie kraju. W najlepszym razie mogłaby ledwie za tydzień przyjechać.
Pani Janowa, przy pomocy Frani i kilku osób z sąsiedztwa, zajęła się wszystkiem, oddano zmarłej ostatnią posługę, złożono jej szczątki na cichym, wiejskim cmentarzu.
Obcym kobietom nie wypadało zostawać dłużej u wdowca, odjechały więc do miasta i weszły w dawny, męczący tryb życia. Przywieziony ze wsi zapasik gotówki wyczerpał się dość szybko i znowu zaczęła się bieganina za robótkami, znowu całodzienne i nieraz całonocne ślęczenie nad szydełkiem, nad kanwą. Robótki były piękne, wykończone z benedyktyńską cierpliwością, ale nie znajdowały nabywców, jeżeli zaś trafił się jaki amator to płacił tak mało, tak bajecznie mało, że ledwie się za materyał wróciło.
Pani Janowa coraz zapadała na zdrowiu, ciągle była bardziej rozdrażniona i coraz przykrzejsza w obejściu, a panna Franciszka mizerniała i więdła przedwcześnie. Rysy jej zaostrzały się coraz bardziej, piękne oczy traciły blask, usta nie miały już karminowej barwy jak dawniej.
Smutek stał się nieodłącznym towarzyszem matki i córki, tylko że smutek matki objawiał się na zewnątrz nieustannem rozgoryczeniem i drażliwością niezmierną, smutek córki zaś był cichy i pełen rezygnacyi.
A o Alfonsie nic, żadnej wiadomości.
I tak przeszło dwa lata.
Jednego dnia w zimie przyjechał ów szlachcic, którego chorą żoną opiekowała się niegdyś panna Franciszka. Nie zdziwił jej ten przyjazd, albowiem szlachcic, bywając od czasu do czasu w mieście, odwiedzał panią Janowę.
Przyjechawszy bywało, posiedział z godzinkę, pogawędził o sierotkach swoich, o kłopotach gospodarskich, wypił szklankę herbaty i wracał. Znajomość zwyczajna, może serdeczniejsza, nieco bliższa, ze względu na dawny stosunek, ale tylko znajomość.
Tym razem przyjechawszy, oświadczył wprost pani Janowej, że ma do niej bardzo ważny interes i prosi o chwilę rozmowy na osobności. Ta rozmowa trwała dość długo, poczem pani Janowa wprowadziła go do pokoju, w którym znajdowała się panna Franciszka i rzekła:
— Oto jest Frania, niech pan z nią pomówi. Ona jest bardzo samodzielna, z mego zdania nie wiele sobie robi, miałam już dowody tego, niestety.
To rzekłszy pani Janowa wyszła.
Frania siedziała przy oknie nad krosienkami. Zdumiona słowami matki, spojrzała pytającym wzrokiem na szlachcica.
— Co się stało? co mama mówiła? — rzekła.
Szlachcic przysunął krzesełko ku oknu, usiadł i odezwał się tonem spokojnym.
— Zaraz się pani dowie. Mówiłem z mamą, o kwestyi bardzo ważnej jak dla mnie, a sądzę, że i do pewnego stopnia dla pań obydwóch. Czy zechce mnie pani wysłuchać?
— Proszę, niech pan mówi.
— Przed chwilą oświadczyłem się mamie o rękę pani, panno Franciszko, słyszałaś pani, jaką otrzymałem odpowiedź.
Panna Franciszka do najwyższego stopnia zdumiona, zerwała się z krzesła.
— Niech pani siądzie — rzekł — i niech się pani nie dziwi. Pomówmy spokojnie. Nie przychodzę do pani z wyznaniem szalonej miłości, bo jak pani widzi mam siwe włosy już i dawno wyszedłem z lat młodzieńczych, ale mam dla pani szacunek i wysoko cenię pani charakter.
— Po co mi pan to mówi?
— Po to łaskawa pani, żebyśmy przyszli do porozumienia. Ja nie jestem szczęśliwy i pani również. Straciłem żonę, którą kochałem szczerze, pozostały po niej sieroty. Zajęty gospodarstwem i interesami, wychowaniem tych dzieci kierować nie mogę. Siostra moja, stara panna, osoba schorowana przytem, nie może ani umie zająć się dziatwą. Gospodarstwo domowe w zaniedbaniu, służba robi co chce, nie ma ładu ani porządku, nie ma pani domu.
— Ależ...
— Pozwól pani dokończyć. Wspomniałem o mojem smutnem położeniu, wspomnę teraz o waszem. Czy sądzisz pani, że nie wiem jak wam ciężko i trudno.
— Ja się nie skarżę przecie.
— To postaci rzeczy nie zmienia, panno Franciszko. Ja wiem jak pracujecie obie i jak nędzne macie za to wynagrodzenie. Pani się męczysz, matka zdrowie traci, nie macie opieki żadnej, a przyszłość...
— W ręku Boga, panie.
— To prawda, ale myśléć o niej potrzeba. Ja dla was obydwóch będę opiekunem i przyszłość wam zabezpieczę, tak, że będziecie miały choćby nawet po mojej śmierci, byt skromny, ale niezależny. Będzie tu więc pomoc wzajemna. Ja od pani nie wymagam miłości, proszę tylko o szacunek, zaufanie i przyjaźń; zostań pani moją żoną.
— Dlaczego pan do mnie z tą propozycyą przychodzi? Czyżby pan nie znalazł innej osoby...
— Nie.
— Jakto?
— Nie znalazłbym z tego powodu, że nie myślałem szukać. Przyszedłem do pani, ponieważ panią znam, ponieważ umiałaś zjednać sobie miłość moich dziatek. Byłaś dobrą opiekunką mej nieboszczki, z poświęceniem pełniłaś przy niej obowiązek siostry miłosierdzia, masz uczciwe zasady, prawy charakter, więc dlatego przychodzę do pani.
Panna Franciszka milczała.
— Dlaczego pani nie chcesz mi odpowiedziéć?
— Bo... doprawdy... ja sama nie wiem.
— Mów pani otwarcie, co stoi na przeszkodzie?
— Panie, propozycya którą mi pan robi, dla dziewczyny tak biednej jak ja, to los, tembardziej że w słowach pańskich jest tyle delikatności... tyle dobroci. Ja to umiem cenić, ja pana zawsze szanowałam i szanuję teraz więcej jeszcze, ale ręką swoją rozporządzać nie mogę.
Uśmiechnął się łagodnie.
— Znam pani przeszłość, panno Franciszko, lepiej niż ci się zdaje... komu dotrzymujesz słowa? Cieniowi biednego marzyciela, który jak liść przez wicher porwany...
— Cieniowi? co pan mówi! Więc on nie żyje? Boże! Boże!... zkąd pan miałeś wiadomość?
— Niestety, pani, nic o nim nie wiadomo. Zresztą czy żyje, czy nie żyje, dla pani wszystko to jedno, przecież tu powrócić nie może.
Panna Franciszka spuściła oczy i umilkła. Wspomnienia całą siłą odezwały się w jej duszy. Przyszła jej na myśl pamiętna chwila w ogrodzie, złote rojenia i sny cudowne, a potem cięższa nad wszystko niewiadomość, niepewność... i smutek, smutek ciągły, nieodstępny towarzysz lat ubiegłych. Nagle, rzuciwszy okiem na gościa, oprzytomniała, wróciła do rzeczywistości.
Co mu odpowiedziéć? Gdyby była sama jedna na świecie, mogłaby jeszcze zaufać swoim siłom i pędzić dalej życie samotne, choćby bez nadziei doczekania lepszych dni w przyszłości, ale matka! Biedna, chora, pozbawiona wygód, zdaje się wymagać od córki poświęcenia i ofiary. Czy wolno więc odrzucać tę jedyną, a może już ostatnią nadzieję ratunku.
Nie!
Szlachcic odezwał się.
— Panno Franciszko, rozumiem że propozycya moja spada na panią niespodziewanie, może potrzebujesz pani zastanowić się dłużej, myśli zebrać, wreszcie porozumiéć się z matką. Jakkolwiek pragnąłbym aby moje dzieci jak najprędzej znalazły opiekunkę, jednak nie nalegam. Jeżeli pani żąda zwłoki i czasu do namysłu... poczekam.
— Nie... na cóż zwłoka?
— Więc, bez namysłu odpowiadasz mi pani odmownie?
— Przeciwnie, rozważywszy dobrze, odpowiadam, że zostanę... opiekunką pańskich dzieci.
— Dzięki ci pani, że chcesz być matką dla moich biednych sierot, a kiedy już mam pani słowo, to sądzę, że nie mamy co odwłóczyć. Załatwiwszy jak najprędzej konieczne formalności, weźmiemy ślub i zaraz przeprowadźcie się panie obie z matką na wieś. Pani zajmie pokoje mojej nieboszczki, jeżeli nie będą smutnych wspomnień budziły, a dla mamy pani każę wyporządzić mieszkanko w drugim domu. Będzie tam miała wygody wszelkie, spokój, własny ogródek. Czy pani pozwoli żebym dziś jeszcze zajął się załatwieni formalności.
— Jak pan chce, ale jeszcze jedno słowo.
— Słucham pani.
— Określmy warunki jasno.
— O! możesz pani być przekonana, że co do zabezpieczenia jej losu...
— Nie o tem chcę mówić. Pańska uczciwość jest najlepszą gwarancyą, innej nie żądam.
— A więc?
— Proszę pana raz jeszcze, pomyśl co robisz.
— Myślałem, pani, bardzo długo myślałem.
— Wspomniałeś pan, że znasz moją przeszłość, wiesz więc zapewne, że kochałam kogoś siłą duszy... zostawszy pańską żoną postaram się zapomniéć o przeszłości, ale nie żądaj pan abym mogła dać ci miłość. Będę żoną uczciwą, opiekunką dzieci pańskich, będę pana szanowała i ceniła tak jak dziś szanuję i cenię... ale oto wszystko co panu ofiarować mogę...
— To mi wystarczy, pani, nie żądam tego co niemożliwe.
— Jeżeli tak, to podajmy sobie ręce.
Właśnie w tej chwili weszła pani Janowa.
— Mamo — odezwała się panna Franciszka — pan Zarębski oświadczył się o moją rękę i... przyjęłam.
Pani Janowa ucałowała córkę i szepnęła:
— Bóg cię natchnął dobrą myślą, teraz już będę mogła umrzéć spokojna.
Tego dnia rozmowa przeciągnęła się bardzo długo. Dopóki był przyszły mąż panny Franciszki, mówiono o dzieciach, o gospodarstwie, o obowiązkach, jakie panna Franciszka do spełnienia miéć będzie.
Wychodząc narzeczony odezwał się w te słowa:
— Pewny jestem, że moja żona nieboszczka, którą bardzo i szczerze kochałem, patrząc na nas z innego świata, cieszyć się będzie z mego wyboru. Nie szukałem majątku, nie żenię się dla jakich osobistych względów. Pragnę tylko uczciwej opiekunki dla moich sierot kochanych i tę, jak sądzę, znalazłem.
Po odejściu Zarębskiego, pani Janowa ucałowała powtórnie córkę.
— No, kochana Franiu — rzekła — tym razem postąpiłaś bardzo rozumnie. Rozumniej niż myślałam.
— Proszę mamy...
— Wiem ja dobrze, wiem co mówię. Całe twoje nieszczęście, to owe fanaberye niepotrzebne, drożenie się, oczekiwanie na księcia udzielnego. Taki nie przyjdzie, trzeba brać co Bóg daje i nie grymasić.
— Mamo! wszakże zdecydowałam się prawie bez namysłu.
— Zapewne, teraz; ale przypomnij sobie co wyrabiałaś z Marcinkowskim, a w każdym razie była to przecież partya o całe niebo lepsza. Majątek, bogactwo, dostatki, wszystko przemawiało za nim.
— Niechże mama nie krzywdzi tem porównaniem uczciwego człowieka, zresztą do czego nas ta rozmowa doprowadzi? Tamto się już nie wróci, zajmijmy się lepiej tem co jest i co nas czeka.
Kiedy pani Janowa udała się na spoczynek, panna Franciszka uklękła przed obrazem i modliła się długo, bardzo długo. Prosiła zapewne o dodanie jej mocy w nowem życiu, mocy do spełnienia obowiązków i zapomnienia o najdroższych marzeniach przyszłości.
Nazajutrz wiedziano już w mieście o losie, jaki robi biedna panienka, boć ostatecznie pod wieloma względami małżeństwo to losem dla niej było. Znajomi przychodzili winszować, pani Kowalska rozpłakała się z wielkiego rozczulenia, ale wszystkie życzenia i powinszowania panna Franciszka przyjmowała obojętnie dosyć.
— Dziwna dziewczyna z niej — mówiła pani Kowalska do pani Janowej — dziwna doprawdy.
— Myślałam, że i tym razem drożyć się będzie.
— Ha, proszę pani, teraz co innego. Nauczona smutnem doświadczeniem widocznie nabrała rozumu. W każdym razie powinszować jej można, ma szczęście bo ma...
— Jak to pani rozumie?
— Pani droga! obejrzyj się tylko dokoła, pomyśl co to za czas! Po tych nieszczęściach, przejściach okropnych, najpiękniejsze panny się starzeją, młodzieży nie ma, utrzymać się trudno.
— To prawda.
— Mogłabym wymienić setki, tysiące panienek ładnych, wykształconych, poczciwych. Cóż je czeka? Osiądą na koszu i będą, jak to powiadają, siały rutkę, bo któż je weźmie! Choćby niedaleko szukając moja córeczka. Zimno mi się robi, gdy pomyślę o jej losie.
— Nie trzeba tracić nadziei.
— Tak się to pani zdaje. Nie każdy ma szczęście; Frania ma, moja córeczka nic a nic. Wprawdzie młoda jeszcze...
— W wieku Frani.
— Może nawet i trochę młodsza, a tymczasem, czy pani da wiarę, dotychczas nie miała ani jednego konkurenta.
— Jednak sama pani wspominała przed rokiem...
— Boże! Czyż to konkurent, trzydzieści dni na miesiąc pensyi, to nie to co pani kochanej zięć, obywatel ziemski, właściciel dóbr, to zupełnie a zupełnie co innego.
— Przecież jeszcze nie zięć.
— Po słowie to już tak jak zięć, tembardziej że oto jak słyszę, już w przyszłą niedzielę pierwsza zapowiedź będzie.
— To niczego nie dowodzi.
— Żartujesz pani, czy co?
— Nie żartuję. Przecież i od ołtarza się rozchodzą.
Pani Kowalska zerwała się z krzesła.
— Jezus, Marya! co też pani mówi! Jeszcze, broń Boże, w złą godzinę...
Panna Franciszka zajęła się szyciem skromnej swej wyprawki, na którą pieniądze dał narzeczony, a dał je w sposób tak delikatny i nieupakarzający, że pani Janowa nie mogła się od przyjęcia wymówić.
Czas zbiegał szybko na czynieniu różnych sprawunków i zakupów, termin ślubu zbliżał się.
Na trzy dni przed uroczystością weselną, Zarębski stawił się w mieszkaniu pani Janowej.
Blady był jakiś i nie swój.
Wszedłszy, przysunął krzesełko do stołu, usiadł i przez chwilę nic nie mówiąc z trudnością oddychał.
— Czy pan nie chory? — spytała Frania.
— Chory nie, ale czuję się zmęczonym. Chodziłem dużo i po schodach, a co prawda, nie jestem do schodów przyzwyczajony.
— Możeby po doktora posłać?
— Nic, to przejdzie. Jeżeli łaska niech mi pani każe dać szklankę zimnej wody.
— Natychmiast sama przyniosę.
Po wypiciu szklanki wody, powiedział, że mu cokolwiek lepiej, czuje tylko wielkie osłabienie i zupełny brak sił.
— Nie wiem doprawdy co mi się stało, ale literalnie ruszać się nie mogę.
— Czy pan doznawał już kiedy takich ataków? — zapytała pani Janowa.
— Zaledwie parę razy. Co prawda nie cieszyłem się nigdy wyjątkowo kwitnącem zdrowiem, ale też i nie zdarzyło mi się chorować obłożnie. Chodziłem, krzątałem się, pracowałem, a gdym czasem użalał się na jakie dolegliwości, pocieszali mnie ludzie przysłowiem, które powiada: że skrzypiącego drzewa najdłużej. Od czasu śmierci nieboszczki żony mojej, może z powodu zmartwień nieustannych, a może z innej przyczyny, zacząłem doznawać jakichś cierpień nieznanych mi przedtem i od czasu do czasu wpadałem w osłabienie, tak jak oto dziś.
— Czy pan się radził doktora?
— Radziłem nawet dwa razy, czy trzy.
— I cóż panu powiedział?
— Jedno z drugiem nic; mówił że to jakieś cierpienie wewnętrzne, małoznaczące, że można z niem żyć choćby do stu lat. Dzisiejsze osłabienie bardzo mi nie na rękę. Właśnie chciałem prosić, żebyście się panie pofatygowały ze mną do regenta. Kazałem przygotować akcik w celu zabezpieczenia przyszłości panny Franciszki.
— Cóż pilnego, panie, można to będzie zrobić jutro, pojutrze, czy kiedy panu będzie dogodniej — rzekła pani Janowa. — Teraz radziłabym żeby pan pojechał do hotelu, posłał po doktora, położył się do łóżka, odpoczął...
— Do hotelu nie, ale do domu pojadę.
— Na taki czas?! będąc chorym?
— Nie bardzo to daleko, droga dobra, okryję się ciepło i pojadę.
Uparł się, aby na swojem postawić. Nie pomogły prośby i perswazye, posłał po swój ekwipaż i zszedłszy z wielką trudnością ze schodów, odjechał... przyrzekłszy, że nazajutrz, jak mu będzie trochę lepiej, powróci.


XI.

Nie wrócił, bo nie doczekał dnia następnego, osłabienie wzmogło się, przyszedł atak... i serce bić przestało.
Rozesłano na wszystkie strony konie po lekarzy, ale ci przybyli już za późno. Chory nie żył. Dzieci zostały w zupełnem sieroctwie, a dla panny Franciszki i matki jej zagasł ostatni promyczek nadziei lepszej doli. Pani Janowa rozpaczała, Frania płakała pocichu. Chodziło jej o matkę, a przytem żal jej było i sierot i tego poczciwego człowieka, który jej mężem miał zostać.
Po pogrzebie zjawili się jacyś krewni, sierotki zabrali do siebie. Gdy majątek jest, to opiekunów sierotom nie braknie. Zawsze znajdą się łaskawcy co na sierocym chlebie własne dzieci upasą. W majątku osiadł jakiś kuzyn nieboszczyka i rozgospodarował się jak u siebie.
Dla biednych dwóch kobiet rozpoczęło się znowu ciężkie życie, tak ciężkie jak jeszcze w życiu nie zaznały. Pani Janowa zapadała coraz bardziej na zdrowiu, panna Franciszka mizerniała, chudła, a rysy jej twarzy zaostrzały się widocznie.
Matka wyrzekała ciągle na losy, z ust jej nie schodziła nigdy skarga, miała żal do córki, do znajomych, do całego świata. Stała się przykra w obejściu, podejrzliwa, nieznośna. Panna Franciszka cierpiała z rezygnacyą. Od świtu do nocy późnej pracując, niewyspana, zmęczona, miała jednak pogodny uśmiech dla ludzi.
Czego nie robiła, żeby zapracować kilka rubli miesięcznie na komorne i na życie? szyła suknie i ubierała kapelusze dla sług, przyjmowała na stancye córeczki biednych rodziców za bardzo małą zapłatę, uczyła dzieci żydowskie, a nocami siedziała nad robótkami ręcznemi. Zkąd się brało tyle energii i tyle siły w szczupłej, mizernej dziewczynie? jakim sposobem oczy jej wytrzymywały pracę całonocną przy małej lampce, dającej bardzo skąpe światło? jak żyć mogła, mając pożywienie liche, zmartwień dużo i pracę nad siły?
Doprawdy człowiek wiele może znieść i wytrzymać.
I dziś jeszcze widziéć można pannę Franciszkę, szczupłą, filigranową, drobniutką, można ją widziéć jak biega od sklepu do sklepu i załatwia różne drobne sprawuneczki, kupuje nici, włóczki, paciorki, aby wyrabiać z nich różne cacka, których kupować nikt nie chce.
Pomimo wielkiego ubóstwa, panna Franciszka wygląda zawsze czyściutko, a nawet elegancko. Jakim sposobem skleca swoje sukienki z fatałaszków po piętnaście razy nicowanych i przerabianych, tego moje pióro opisać nie potrafi.
O Alfonsie żadnej wieści, przepadł jak kamień w wodę rzucony, jak tylu innych w tym czasie. Ktoś opowiadał, że widział go za granicą w bluzie robotnika, pracującego w porcie, ale nie prawda to chyba. Gdyby żył, napisałby przecie, dał znać. Tymczasem, przez tyle lat ani jednej litery...
Pani Kowalska dała za wygranę wyższym aspiracyom, do których, jak sama mówiła, czuła się powołaną i pogodziwszy się z prozaicznym duchem czasu, założyła sklepik. Zwyczajny sklepik, w którym dostać można mąki, kaszy, grzybów i wszelkich wiktuałów. Od rana do nocy siedzą w tym sklepiku z córką, ważąc, mierząc, zgarniając trojaki do szuflady. Dobre niewiasty znoszą im różne ploteczki, więc przedmiotu do rozmowy nie brak i jest czem przynajmniej monotonne zatrudnienie urozmaicić.
Z panią Janową zawsze przyjaźń, sięga ona tak dalece, że czasem biedna kobieta znajduje w sklepie kredyt na parę funtów mąki, lub kawałek masła.
Dobre i to na ciężkie czasy.
Nie obejdzie się przytem ze strony kredytującej bez jęków, narzekań i żalu, bez długiego wyliczania osób, które zarwały na pięć bułek, pół kwarty nafty, funt soli, ale w ostatecznej konkluzyi pani Kowalska ma dobre serce i poratuje w potrzebie.
Marcinkowskiego niktby nie poznał. Co się z tego człowieka zrobiło?! spasł się na podziw, gruby jest jak beczka, twarz ma czerwoną i obrzękłą, tylko patrzéć kiedy go apopleksya zabije.
Wszystkie interesa majątkowe żona zabrała w swoje ręce. Z początku Marcinkowski oponował, burzył się, gniewał, dochodziło nawet do scen gwałtownych, ale w końcu uledz musiał.
Widząc, że z żoną Herodem nic nie wskóra, machnął ręką na wszystko i zaczął szukać pociechy w kufelku.
Aczkolwiek stałej posady już nie miał, chodził jednakże dorywczo do regenta i co zarobił miał sobie za święty obowiązek przepić.
— Niedoczekanie! — mówił — żebym moją krwawą pracę miał babie oddawać!...
Wieczorem widywano go w różnych trzeciorzędnych knajpkach i bawaryach, miał tam swoich przyjaciół, grywał w domino i kufel za kuflem z nimi wysuszał.
Wtenczas ożywiał się i nabierał wielkiej energii...
— Czekajcie no — mówił — zobaczycie, że kupię ten wielki dom narożny od Jankla, wyrestauruję z gruntu, porobię eleganckie sklepy, z gazem, z wystawami... będzie coś, czego jeszcze w naszem mieście nie widziano.
Śmieli się z niego.
— Ty kupisz! ty przerobisz? Ha! ha! to paradne, a jejmość?...
— Ja mam swój majątek.
— Aha, masz!
— Zresztą, mąż jestem przecież. Chce być posłuszna to dobrze, nie, rozwód! Zdaje wam się, żem już tak skapcaniał, że nie potrafię sprawy rozwodowej przeprowadzić? Zobaczycie! Tak babę wykieruję, że mi będzie do nóg padała! Przekona się co to miéć do czynienia z prawnikiem.
— To samo mówiłeś wczoraj, onegdaj i przed miesiącem, a jakoś nie możesz się zebrać na odwagę.
— Nie o odwagę tu idzie, ale czasu mi brak. Człowiek ciągle zajęty, to to, to owo... wiecznie pełno na głowie, ale dziś powiedziałem sobie, dość już tej niewoli! otrząsnę się!
— Masz racyę, otrząśnij się!
— Jutro rano podaję skargę, ustanawiam obrońcę i rozpoczynam taniec, co mi tam! niech się już raz to skończy.
W miarę ilości wychylonych kufelków, zapał Marcinkowskiego wzrastał, szare oczki błyszczały jak u kota, czerwone policzki świeciły się jakby je kto tłuszczem wysmarował. Już wprowadzał sprawę, stawiał świadków, znalazł pięć nieformalności w akcie ślubnym. Już uzyskał rozwód i rozpoczął ze swoją byłą magnifiką proces cywilny o nieruchomości i kapitały.
Towarzysze śmieli się. Kufelki krążyły wciąż.
Na drugi dzień wstawszy z bólem głowy, zapominał o pogróżkach i zwymyślany przez żonę, że jest niedołęga, że nie ma z niego żadnej pociechy, ze zwieszoną głową, ponury i milczący, wlókł się do kancelaryi regenta, żeby trochę pieniędzy na wieczorną pohulankę zarobić.
Pannie Franciszce nie mógł odkosza przebaczyć. Ile razy ją spotkał, spoglądał na nią ponuro i mruczał:
— Jaśnie pani! hrabina! dobrze jej tak!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.