Panowanie Augusta III/O zabiciu Tarła
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki do panowania Augusta III. i Stanisława Augusta |
Wydawca | Antoni Woykowski |
Data wyd. | 1840 |
Druk | W. Decker i Spółka |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż roku 1774 dnia 16. Marca, pod Marymontem, młynem sławnym z mąki pszennéj, o ćwierć mili od Warszawy, zginął w pojedynku sławny reputacyą między pany i męstwem Adam Tarło, wojewoda lubelski, z okazyi takowéj: miał on żonę, ale starą babę, z którą w dobrach osadzoną niemieszkał, ale pilnując publik jako senator, a do tego młody i hoży, idąc za zepsuciem serca, kochał się w niejakiéj Anusi (tak ją powszechnie zwano), naturalnéj córce Lubomirskiego, wojewody krakowskiego, splodzonéj z Krysty mieszczki krakowskiéj przed ślubem, którą Lubomirski mężowi Krystowi odmówił, a potém za pośrednictwem wielkich pieniędzy nabywszy, i o rozwód postarawszy się, we dwa roki po narodzeniu Anusi za żonę pojął. Anusia wyrosłszy na piękną pannę, haniebnie wpadła w serce Tarłowi, wojewodzie lubelskiemu, który nieśmiejąc opuszczać swojéj babki dla pieniędzy i zapasów, a spodziewając się lada kiedy sprawienia jéj pogrzebu, jako dogorywającéj w lalach, zawczasu sobie serce i rękę do przyszłego ślubu u Anusi wysługował, czyniąc jéj w każdej kompanii pierwsze honory.
Na balu u Bielińskiego, marszałka wielkiego koronnego, wziął najpierwéj w taniec swoją Anusię; udał się potém do Poniatowskiéj, wojewodzianki natenczas mazowieckiéj, potem Branickiéj, hetmanowéj wielkiej koronnéj. Lecz damy urażona tém przeniesieniem Anny nad siebie, zaraz uradziły między sobą, ażeby żadna z wojewodą nieszła w taniec. Gdy tedy zapędzony do wojewodzianki mazowieckiej Tarło, odebrał od niéj tę odpowiedź: „z kimeś WPan tańcował pierwszy taniec, z tą tańcuj i drugi“, jak był ognisty człowiek, tak zaraz obróciwszy się do kompanii, zawołał na cały głos: „będę go miał za szelmę, kto z wojewodzianką mazowiecką pójdzie w laniec!” Wojewodzina mazowiecka, matka, baba dumna i męskiego serca, na te słowa rozkazała Kazimierzowi, podkomorzemu koronnemu, synowi swemu, aby natychmiast szedł do tańca z siostrą; — skoro z nią stanął do tańca podkomorzy, wojewoda lubelski zawołał na niego: „otóż jesteś szelma!“ Podkomorzy odbił to słowo na wojewodę, ztąd rozruch i rwetes do szpad (obaj albowiem nosili się w fraucuzkim stroju). Ale gospodarz balu surowy, pogroziwszy obiema aresztem za porwanie się do oręża pod bokiem królewskim, i za nieuszanowanie domu swego, kazał natychmiast obiema wynieść się z kompanii. Posłuszni rozkazowi, którego lekce ważyć u Bielińskiego niebezpieczne bylo, wyszli, a wychodząd dali sobie parol na pojedynek, który podług zmowy odprawili trzeciego dnia pod Piasecznem, o mil 3 od Warszawy na pistolety z koni. Wojewoda zabił konia pod podkomorzym, który, padając na ziemię, wołał przejęty strachem, ile młody i w pierwszém polu takowej okazyi: „kocham pana wojewodę“; za pośrednictwem sekuudantów ścisnęli się na placu i z dobrą manierą rozjechali. Nim przybyli do domów swoich, już w każdym wiedziano, co się stało na pojedynku. Gdy podkomorzy stanął przed matką, chcąc ją w rękę pocałować, zamiast znaku ukontentowania, że zdrów powrócił, odebrał od niéj policzek, z takiém przywitaniem: „Wolałabym cię widzieć trupem z placu przyniesionego, niź z taką ohyda powracającego. Niezów się synem moim, jeżeli téj hańby niepowetujesz.“ Podkomorzy ledwo przez połowę czując w sobie takiéj zręczności, jaką miał do oręża wszelkiego rodzaju wojewoda, nieradby się był więcéj z nim kłócić: ale dla matki rad nierad musiał. Pogodziwszy się więc i pokwitowawszy z zatargi po pierwszym pojedynku, trzeba było szukać nowéj do kłótni przyczyny. Tę dały paszkwile z obu stron biegające. Wojewoda srodze tchnięty honorem swojéj Anusi, najbardziéj w tych paszkwilach szarpanym, wyzwal powtóre podkomorzego, dawszy mu na wolą wybór placu i oręża. Podkomorzy determinował plac pod Puławami, majętnością wuja swego Czartoryskiego, wojewody ruskiego; — oręż — pistolety. Pojedynek ten niedoszedł, pneszkodzony aresztem królewskim (o który, jak mówiono, postarała się familia podkomorzego, nieufając szczęściu i widząc możniejszego w partyą wojewodę). Pogodzili się powtórnie i przeprosili za wdaniem królewskiém, przez posłanego z aresztem. Lecz to było na pozór tylko i do czasu nastrojenia pewniejszéj zguby wojewodzie. Jakoż skoro tylko król wyjechał do Saxonii, podkomorzy dotąd wyzywany, wyzwał wojewodę, plac pojedynku pod Marymontem wyżéj nadmienionym, termin dwóch niedziel dla przygotowania się słusznego w sekundantów i przyjaciół, naznaczywszy. Na nieszczęście nikogo niebyło pod ten czas w Warszawie z familii wojewody, przeciwnie zaś z strony podkomorzego wszyscy się pozjeżdżali. Domownicy wojewody i konfidenci, przenikający rzeczy z obu stron, odradzali mu wszelkiemi sposobami, aby na ten termin niepozwalał, aby go na inny czas odłożył, ażby się w równą partyą przyjaciół i krewnych przysposobił. Ale wojewoda jak był serca wielkiego, tak niechciał słuchać żadnéj perswazyi. Obrał sobie jednego towarzysza hussarskiego za sekundanta, o którym przy kilku sługach swoich ten pojedynek odprawił. Zrobił testament i cały dom swój rozporządził. Gdy mu do siadania wyprowadzono konia, ten, lubo w inne czasy powolny, tak rżał, miotał się i nogami grzebał, że dół niemały na dziedzińcu wykopał. Mówili tedy słudzy z płaczem do pana, aby tą razą niewyjeżdżał; że oto koń miotaniem swojém nadzwyczajném i dołem wykopanym przestrzega pana, że zginie; — lecz wojewoda niedbając na żadne prognostyki, dosiadł gwałtem konia niespokojnego. Gdzie tylko przejeżdżał przez ulice, wszędzie lud pospolity klękał na kolana i w głos Pana Boga prosił, aby Poniatowski zginął, a wojewoda zdrów powrócił. Taką miał miłość powszechną u ludzi wojewoda, a nienawiść podkomrzy, czyli raczéj matka jego, którą dla ponurego wzroku i surowości pospolicie zwano gradową chmurą. Ona rej wodziła w domu i mężem rządziła; ona była główną podnieta tego pojedynku, niemogąc trawić owego twardego kąska, że syn jéj w pierwszym szwankował. Zawsze mu wymawiała, iż wstyd zrobił familii owemi słowami upodlającemi: „kocham pana wojewodę“; że mając więcéj braci nieosierociłby domu, choćby sam zginął. Ztąd nienawiść ludu, powzięta ku matce, spływała na syna w życzeniu mu zguby. Ale się inaczéj stało.
Gdy stanęli na placu, zaczęli rzecz najprzód od zwady o owe paszkwile, które dobyte z kieszeni wojewoda zatknął na szpadę, obiecując przybić je do serca podkomorzemu, lżąc go ostatniemi słowy; nieskąpił i podkomorzy dla wojewody podobnych karczemnych panegiryków, a tak cokolwiek jest w języku polskim słów uszczypliwych, obelżywych, grubijańskich, wszystkie na siebie za koleją wyexpensowali.
Wojewoda chciał koniecznie potykać się na szpady, podkomorzy zaś nie, tylko na pistolety. Gdy tak w złości zajadając się chwilę, żaden żadnego na swoją wolą przeciągnąć nie mógł, nareszcie wojewoda pozwolił na pistolety, a pokazując serce, metę od sekundantów wymierzoną na 20 kroków, skrócił do pięciu, na któréj stanąwszy pieszo, wypalili obaj do siebie po dwa razy bezskutecznie, tylko któryś z nich przebiegającego przez plac pojedynku jakiegoś chłopa postrzelił w zadnią ćwierć. Wojewoda po dwoistém wystrzeleniu, niedbając więcéj na sekundantów, ani na nikogo, rzucił się z szpadą na podkomorzego, podkomorzy wzajemnie na wojewodę; po kilku sztychach i skokach ku sobie uczynionych, wojewoda pchnięty szpadą w samo serce, w słowach: O Mon Dieu! chwytając się ręką za bok, padł i umarł. — Podkomorzy bledniejąc powoli z rany po żebrach sobie zadanéj, porwany od swoich do karety, złożony w koszarach gwardyi koronnéj nad Zdrojami, tam się kurował przez kilka niedziel.
Rozruch wielki po Warszawie, płacz pospólstwa i przeklinanie Poniatowskiego sprawiły, iż się cala jego familia przez czas niejaki miała na ostrożności, dla tego i podkomorzego ranionego utnieścila w koszarach, ażeby tam lepsze miał bezpieczeństwo od gwardyi, któréj wojewoda ruski, wuj jego rodzony, był generałem, mianowicie, iż rozumiano, że Tarło, wojewoda sandomirski, bliski stryj zabitego, pan burzący i zuchwały, z Mikołajem Potockim, starostą kaniowskim, w żołnierstwo nadworne możnym, szałaputem koronnym, krwią z Tarłami złączonym, na stypę za nieboszczyka wojewodę zechce zabić którego ciołka czyli Poniatowskiego (bo ciołek jest herb Poniatowskich). Długo trwało takie mniemanie, lecz nieprzyszło do żadnej rozterki krwawéj. Obróciły się partye do prawa, toczyła się przez kilka trybunałów sprawa, skończyła się na grzywnach i wieży, którą podkomorzy koronny przez pół roku w zamku warszawskim na górze, nie in fundo, przy balach i kompaniach wesoło wysiadywał. — Tarło, wojewoda sandomirski, w lat 6 po tym pojedynku umarł; starosta kaniowski, małym tylko straszny i pod wiechami rycerz, nigdy się na dom Czartoryskich i Poniatowskich, które się trzymały w kupie i znaczyły jedném nazwiskiem: Familia, porwać nieodważył. Anusia, przyczyna kłótni między familiami, poszła za mąż do Węgier za grafa Esterhazego, majętnego pana. — Z Potockich, ani z Tarłów, dumnych tchorzów, żaden niemiał serca, pojedynkiem rewanżować śmierć wojewody, i tak zamachy wielkie, domową wojną grożące, powoli czas uspokoił.
Wiadomości z placu, przyniesione do Warszawy, dwoiste były: jedni mówili, że wojewoda zaślepiony passyą, nacierając bez uwagi na Poniatowskiego, z jego ręki zginął; drudzy twierdzili, że niejaki Korf, rodem Kurlandczyk, major w regimencie saskim generała Szybilskiego, Czartoryskich przyjaciel, sekundant w tym pojedynku podkomorzego, wmięszawszy się między bijących pod pozorem dodawania serca, z pod ręki podkomorzego ranionego, zadał sztych śmiertelny wojewodzie. Opinia, czyniąca Korfa zabójcą, była zawsze mocniejsza, ale dekret trybunalski nieobwinił Korfa, tylko podkomorzego; lubo i to pomnażało podejrzenie, że Korf po tym pojedynku wyjechał za granicę, i niepowrócił do regimentu aż po skończonéj sprawie, choć wraz z podkomorzym był do trybunału pozywany. Ponieważ ten pojedynek był publicznie ogłoszony i doniósł się aż do konsystorza warszawskiego przez rekwizycye stron pojedynkować mających, aby spowiednicy mieli pozwolenie odebrać od nich spowiedź przed pojedynkiem sakramentalną, co być żadną miarą niemogło; zatém konsystorz przeciwnie wydał rozkaz do wszystkich kaznodziejów warszawskich, aby ogłosili z ambon: iż ktoby się ważył znajdować na tym pojedynku, wpadnie w klątwę papiezką zarówno z tymi, którzy pojedynkować będą. Lecz jakby na przekorę zwierzchności duchownéj, połowa Warszawy wysypała się na niego, choć setny dla mnogiego tłoku nic niewidział. Studenci nawet opuścili tego dnia szkoły, jedni dla przypatrzenia się pojedynkowi, drudzy dla swawoli. Ze wszystkich potém, którzy biegali pod Marymont umysłem widzenia pojedynku, choć go niewidzieli, zdejmowano exkommunikę obrządkiem kościelnym w nuncyaturze i po klasztorach przez przełożonych do tego umocowanych; nikt niebył przyjęty do sakramentów przed zdjęciem klątwy. Z studentów zaś exkommunikę zdejmowali professorowie w szkołach batogiem boczkowskim: każdemu, który dnia pojedynku niebył w szkole, niewchodząc w żadne wywody, gdzie był, po siedm plag odlewanych wyliczywszy. Wojewoda niemiał żadnego pogrzebu, lubo się mocno o niego u zwierzchności duchownéj starano; ciało wywiezione z Warszawy, gdzieś w dobrach schowano.
Od téj awantury zaczęła się nienawiść między domami Czartoryskich i Potockich (bo z Tarłów niepozostał tylko jeden starosta poszczyński, małéj konsyderacyi). Dom Potockich złączył się przyjaźnią z dworem; dom Czartoryskich z Poniatowskimi składał przeciwnictwo. Na te dwie partye dzieliła się cała rzeczpospolita; jedna partya zwała się dworską, druga partya familii.