<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Dwa lata zeszło, a przez ten czas w Latoszynie duże się porobiły odmiany.
Zacharyasz w serca swego dobroci zabrał się do sprawy Wojtusia, sieroty, który do Latoszyna przyjechawszy, aby ojca zobaczyć, już ojca ani macochy nie zastał, tylko dwie mogiły świeże. Zacharyasz Głowacz opiekunem dla niego się obrał, a miał z tem roboty i zachodu niemało, bo skoro się o Rafała śmierci wieść rozeszła, wnet się różni krewniacy, to z Lipowic, to z za Lipowic pozlatywali i paść chcieli na fortunę jako krucy i drzeć co się tylko dało, a sierotę całkiem od prawa jego sprawiedliwego odsunąć.
Samozwaństwo Wojtusiowi zadawali i fałsz i byliby go pewnie odsadzili, niby kota od mleka, ale Zacharyasz za sprawiedliwością stał jak mur; całe one krewieństwo na cztery wiatry rozpędził, podobno nawet i pięście w ruch puścił i guzów parę nabił, w czem mu i Milczek, okrutnie do takich interesów ochotny, sprawiedliwie dopomógł.
Rozpędziwszy krewniaków, zaraz się Zacharyasz do prawowania zabrał, a że nie darmo Głowaczem go zwali i że z rodu swojego do takich obrotów dowcip miał, więc nie dojadł, nie dospał, aż swego dokazał. Świadków pościągał, proces zrobił, wyroki pouzyskiwał i nareszcie Wojtusia do przezwiska prawowitego i do fortuny przywrócił, a w dokładku jeszcze mu i Julcię swoją ukochaną dał. A prawdziwie i po sprawiedliwości mówiąc, to Wojtuś sam nie mógłby zmiarkować co było lepsze? czy fortuna i imię, czy dokładek? aleć chyba dokładek, bo takiej dziewuchy foremnej jak Julcia, trudno na świecie znaleźć.
Przeznaczenie w tem było pewnie, bo oboje, od pierwszego wejrzenia, bardzo sobie do upodobania przypadli. Toż gdy Wojtuś fortunę po ojcu objął i przy sąsiedzkiej pomocy dworek sobie zbudował i całe obejście na inszy ład przerobił i kiedy już miarkował, że ma w czem żonę obsadzić i jeść jej co dać, tedy jednego wieczora pokłonił się Zacharyaszowi i Kundzie do samej ziemi i powiedział, że Julcię tak miłuje, że już bez niej żyć na tym świecie nie może.
Pomyślawszy mało wiele, Zacharyasz, jako w zwyczaju miał każdą rzecz z rozmysłem robić, zawołał Julcię i przemówił do niej pięknie: czy ma chęć i wolę nieprzymuszoną, jako do małżeństwa potrzeba?
Dziewczyna, bo już u nich zawsze taki obyczaj, że każda wstydzi się powiedzieć to co w pomyśleniu swojem czuje, zaczerwieniła się jako piwonia w sadzie i nic nie rzekła, aż dopiero jak ojciec na nią krzyknął, rozpłakała się i cichutko, niewyraźnie powiedziała: że tak będzie jako ojciec i matka przykażą.
Nazajutrz zaraz Wojtuś na zapowiedzi dał, a Kunda Milczkową do pomocy zaprosiwszy, wzięła się do pracy, żeby wesele wyprawić godnie, jako się córuni ukochanej, a przecie i dziedziczce latoszyńskiej przynależy.
Żydów krawców dwóch przyjechało z miasteczka i ci dzień i noc odzienie różne szyli dla panny młodej, żeby z pustą skrzynką domu ojcowskiego nie opuściła.
Między dobytkiem rzeź uczyniono, bo Zacharyasz gości pospraszał dużo, do Lipowic na stare śmiecie sam jeździł i konnego dwa razy posyłał, żeby wszyscy sąsiedzi dawni dom jego w takiej uroczystości nawiedzili.
Jakoż zjazd był w Latoszynie wielki, a wesele, o którem pewnie ludzie do dziś dnia wspominają!
Pewnie że wspominają, bo wesele było wielkie, nad weselami wesele!
Od mięsa różnego, od okras, kur, gęsi, prosiąt, ciasta wszelakiego, pierogów osobliwych, kartoflanych pączków, stoły uginały się aż, a trunek rozmaity, co najkosztowniejszy, co najosobliwszy, lał się z butelek, z gąsiorów i beczek strumieniami. Wódki różne i arak i miód i piwo i wino nawet było, a już najbardziej krupnik gorący, szlachecki prawdziwy krupnik.
Że sobie w godnej kompanii podochocono, że każdy serce swoje otworzył na oścież, prawie jak stodołę, że się w żalach swoich użalił, w smutkach wypłakał, w radościach uśmiał, w kochaniu wycałował, w pomyśleniach wyspowiadał, o tem, jak myślę, i powiadać nie potrzeba, bo właśnie na weselu, gdzie tyle trunków różnych i napicia, najsnadniej się ludziom rozwiązują języki i wszystko, co na wnętrzu duszy jest, powiadają.
Właśnie i tu tak było, wszystko sobie, wszystko, powiedzieli do oczu, a Milczek podjadł choć raz w życiu, ale za to rzetelnie, tak że coś dwie niedziele później przeleżał, aż musieli do niego babę ze wsi sprowadzać, okadzać go i natrząsać.
Natrzęsienie jest lekarstwo dobre i pomogło tak, że Bogu dziękować, na dzisiejszy dzień Milczek chodzi sobie, w zdrowiu dobrem, w wesołości; zęby jako zwykle szczerzy i śmieje się, czy jest z czego, czy nie jest.
Najmniej do jadła i do picia na weselu mieli ochoty Wojtuś i Julcia, a choć na pierwszem miejscu przy stole siedzieli, choć im Kunda co najlepsze kąski na talerze kładła, przecie ich ochota do jadła nie brała. Woleli za ręce się trzymać, a po sobie spoglądać. Kochanie między niemi było wielkie, jako rzadko gdzie bywa.
Aliści i weselu, choć cały tydzień trwało, koniec przyszedł; goście rozjechali się, każdy do domu swojego, gdzie kto posiedzialność miał i każdy do zatrudnienia swojego, do roboty powrócił. A było tej roboty dość, bo choć Bóg miłosierny dużo chleba daje, ale zawsze każe człowiekowi, aby pracy swojej dołożył.
Wojtusia dworek od pałacu dość daleko stał i nie na tem miejscu, gdzie ów czworak dawny, ale na osobności, na wzgóreczku suchym, niedaleko rzeczki.
On sam, niby Wojtuś, pracował jak się patrzy, a Julcia dobytku swego kobiecego, gęsi siodłatych, kaczuszek białych, a kokoszek czubatych doglądała, jako gospodyni dobra i dbająca.
Mordko ze starej karczmy wyprowadził się, wielce nieboszczyka Rafała żałując. Z Wojtusiem nie mógł się jakoś zgodzić, ani do handlu go namówić, gdyż chłopak tylko do roli chęć miał i już koło niej tak chodził, że starym gospodarzom dziw było.
Nie patrzył on na to, że sam z siebie fortunę niezgorszą miał, że i żonina scheda czekała na niego wcale piękna, że wreszcie edukacyi co nieco przecie liznął, ale chętnie się do każdej roboty brał — i chwytał, jak to mówią, za zimne i za gorące, jak się w gospodarstwie porządnem przynależy.
Staremu Zacharyaszowi serce z radości rosło, gdy patrzył na jedynaczki swojej szczęście, a Kunda skoro się pierwszego wnuczka doczekała, to już u siebie w stancyi dosiedzieć nie mogła, ale po dziesięć razy na dzień biegała do Julci. O niemowie wieść doszła, że jej się zmarło u chłopa, gdzie najemnicą była...
Mały Milczek kilka razy rocznie do Latoszyna przyjeżdżał. Mundur na sobie miał piękny, ze świecącemi guzami i kaszkiet foremny, jak studenci noszą.
Uczył się dobrze i powiadał, że jak tylko szkoły skończy, pojedzie do Warszawy do takiego miejsca, gdzie doktorstwa obuczają.
Milczkowa, słysząc to, kiwała głową i nie zaprzeczała synowi, bo dla niej wszystko jedno było, czy taką, czy owaką drogą synek na ludzi wyjdzie, byle tylko wyszedł, byle poważanie na świecie miał i familii honor uczynił.
Milczek ojciec wcale się na doktorstwo nie godził, bo słyszał, że to nauka nieprzyjemna, a prawie i straszna, bo przy niej nieraz nocami trzeba w szpitalach, albo i w trupiarniach przesiadywać.
— Już ty mój synku kochany — mówił — czem chcesz sobie zostań, byle tego fachu nie próbuj, bo cię zaraz z miejsca do jadła obrzydzenie weźmie i będziesz tylko głodem przymierał....
Jużto bo stary Milczek we wszystkich pomyśleniach swoich zawsze i przedewszystkiem o gębie pamiętał.
Ignacowie i Piotrowie porządnie sobie żyli, jako się należy, po szlachecku, pracowali jak mogąc, dochowywali się dziatek i tak im schodził rok za rokiem.
Wdzięczna ziemia latoszyńska rodziła co rok zboże, od nieszczęścia i klęsk Bóg miłosierny strzegł i chronił, to też groszowinę wszyscy mieli i odkładali oszczędności do skrzynek, aby, jak dzieci dorosną, było je czem wywianować, jak się patrzy.
Każdy z latoszyńskich dziedziców swoim dworem żył, każdy na swoim roli kawałku pracował, a w niedzielę, albo w święto schodzili się wszyscy do Zacharyasza na pogawędkę.
Jeżeli latem, to na kamiennych schodkach przed pałacem siadali, jeśli zimą, to w wielkiej izbie przy kominie.
Piotr wtedy różne różności opowiadał, o wojnach dawnych, o przygodach osobliwych, o procesach wszelakich.
Słuchali starzy i młodzi, a nawet i one pędraczki małe, niby na to mówiąc, wnuczki, powytrzeszczały wielkie oczy, jak sowy, i siedziały cichutko, zapatrzone w Piotra, zasłuchane w jego mowę...
I Piotr nie bronił im tego. Owszem, do nich się nawet w przemówieniach obracał, aby się uczyły z maleńkości starych powieści słuchania, ziemi żywiącej kochania, a godnego przezwiska szanowania.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.