<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.
WYBÓR PISM
W X TOMACH.
TOM III.
PANOWIE BRACIA.
SZKIC
Z ŻYCIA SZLACHTY ZAGONOWEJ.


NAKŁADEM AUTORA.
WARSZAWA.
Drukiem „Wieku“, Nowy-Świat Nr. 61.

1891.




Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 11 Іюля 1891 года.







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wpośród szarej, siermiężnej ludności wioskowej, która spracowanemi dłońmi pługi dźwiga i ziemię-matkę własnym potem skrapia, istnieje spora gromadka „panów braci“.
Ich wioski, z pozoru takie jak i wszystkie wioski nasze, a po bliższem poznaniu wcale nie takie, spotkać można wśród lasów i łąk, położonych w części na Podlasiu, nad Bugiem, nad Liwcem i dalej na północ, ku Ostrołęce, ku prastarym kurpiowskim siedzibom.
Zdaleka „pana brata“, zwłaszcza w polu przy robocie, trudno od chłopa odróżnić.
Bosy, ogorzały od słońca, biega za broną, albo kosą macha na łące, lub też zgiąwszy grzbiet w kabłąk, z sierpem się po zagonach uwija.
Pracuje jak chłop — i taki silny jest i taki wytrzymały i taki niekiedy abnegat jak chłop, ale dość mu raz w oczy spojrzeć — aby dostrzedz różnicę.
W chłopie powolność pewną znać, w „panu bracie“ fantazyę jakąś i zacięcie; pierwszy wąsy goli lub je przy samej wardze przystrzyga, drugi rad je do góry zakręca.
Na jednej ziemi wzrośli, jednym się chlebem żywią, jedną prawie sferę pojęć mają — a przecież tak mało podobni do siebie.
Wieków to dzieło.
Pan brat fantazyę swoją ma, bo wie, że pradziad jego wojewodom był równy, choć im się kłaniał do ziemi; że na sejmiki jeździł, szerpentynę na sznurkach mając u pasa.
I to „pan brat“ wie także, że gdyby wszystkich swych pradziadów ze świętej ziemi wykopał, gdyby ich spróchniałe trumny pootwierał, toby znalazł tam i mitry pleśnią wieków pokryte i buzdygany zardzewiałe i pieczęcie...
Niewiele to dziś warto, co prawda; chleba stare honory nie dadzą — ale przecież niekiedy i wspomnieć miło.
W starym pancerzu żelaznym dziś kwoka wysiaduje kurczęta — i pancerz można nazwać teraz kurzem gniazdem, lecz zawsze to pancerz.
Na strychu wala się zardzewiałe strzemię i ostroga wielka, o trzech kolcach, po szwedach — zwyczajnie stare żelaztwo bez użytku.
Ktoby tam dziś zabiédzoną kobylinę strzemionami obwieszał, ktoby z jej boków obitych, rajtarską ostrogą krew puszczał?... ale czasem zdarzy się, że dzieciak na strych zajrzy, że taką osobliwą rzecz znajdzie — to się zaraz i pyta: „a co to, tatulu, a na co?“
Zwyczajnie dzieciak ciekawy.
Tatulo jeżeli zły, to krzyknie, pięścią w kark ciekawego uderzy, do gęsi odpędzi — ale jak się trafi, że tatulo dobry jest, a jeszcze w zimie wieczorem, albo przy święcie — to gada.
Gada, a dzieciak przycupnie pod piecem, oczy jak młoda sowa wytrzeszczy i słucha. Kartofle mu ostygną, ale on nic nie pyta, wciąż słucha i sen nawet go nie zmorzy.
Tak to, bywało, dziadek powiadał ojcu, ojciec znów synowi dziadkowe gadanie powtarzał, a tamten je z kolei swoim dzieciom oddawał; że zaś każdy coś od siebie dorzucił, więc to opowiadanie szło jak ów pielgrzym, który sobie co roku do opończy nową łatę przyszywał — tak, że po latach opończy już poznać nie było sposobu...
Pod strychami rdzewieje stare żelaztwo, a w domach poszukawszy, znalazłby papiery ciekawe.
I jakie jeszcze papiery!
Jedne pożółkłe, bardzo dawne, z pieczęciami wielkiemi, które czas już zniszczył i pokruszył, po łacinie pisane — inne zaś opatrzone stęplami z nowszej epoki. Są to archiwa rodzinne; nadania, dokumenty, pozwy i wyroki — a tych ostatnich najwięcej, bo „panu bratu“ do procesu aż się oczy śmieją.
Ongi, ongi, tak dawno, że już tego nikt spamiętać nie może, na miejscu dzisiejszej szlacheckiej wiosczyny był dwór jeden i szlachcic w nim jeden — a ziemi dokoła, a boru, a łąk, jak człowiek okiem zasięgnął!
Błogosławił Pan Bóg szlachcicowi, dał mu dorodnych synów i córek kilka, a szlachcic majątku z sobą do grobu nie brał, lecz dzieciom nakazał, aby się wszystkiem sprawiedliwie, według równości, podzieliły.
I oto obok starego dworu powstało nowych sześć, w nich sześć młodych rodzin osiadło — i dobry Pan Bóg nie dał zacnemu rodowi zaginać, ale rozmnożył go w potomstwie w dziesięcioro.
I znowuż działy zrobiono, synowie pożenili się, córki zamąż poszły; zamiast kilku dworków, stanęło kilkanaście, a dalej, z czasem... wioska cała.
Poćwiertowano bór, podzielono łąki na skrawki, pola na zagony — i najeżyła się cała przestrzeń kopcami, a wśród zagonów pokładły się długie miedze, kaleczone i obszarpywane ciągle kości niezgody...
Ród rozmnożony licznie jeść żądał, a ziemia jedzenia nastarczyć nie mogła, więc „pan brat“ pychę z serca zruciwszy, parobka odprawiał i sam się do sochy zabierał, jejmość z panienkami do żniwa poszła — panicz bydełko w pole wypędzał...
Dziczało to rozmnożone plemię, ciemniało — i w szarpaninie nieustannej, w walce o kawałek zagona, o chleb, zatracało powoli szlachetniejsze instynkta — ale często z tej sfery odrywały się także jednostki śmielsze, szły przebojem, z losem przeciwnym walcząc, i zdobywały sobie naukę, stanowiska, stawały się dobremi sługami kraju.
Takich pracowników dzielnych, za młodu w twardej szkole życia chowanych, możnaby setkami wyliczać.
Kto wie? może to właśnie te same ciekawe dzieciaki, które dopytywały ojców o stare strzemiona i ostrogi na strychu; dzieciaki, co źrenicami roztwartemi szeroko usiłowały przeniknąć, co jest w papierach zbutwiałych, które ojciec ze czcią religijną przechowuje na samem dnie skrzyni, pod kłębkami nici i wełny, pod najparadniejszem świątecznem odzieniem.
Może to właśnie były te dzieci, które nie zważając, że kartofle stygną, albo że się wiśnie na drzewie czerwienią, słuchały opowieści ojcowskich o wielkich biskupach, rycerzach, o mądrych ludziach, co pieczęci królewskich strzegli i kodeksy praw własnemi rękami pisali.
Dużo tych dzieciaków wybiło się nad poziom szarego tłumu — niejeden pełną garścią dorzucił szczerego złota do skarbca obywatelskich zasług, lub nauki.
Ogół biedny, przykuty do roli, do brony i sochy, pcha wytrwale ciężką taczkę życia, skąpi i pożądliwie na ziemię spogląda, widząc w niej szczyt marzeń swoich i dążności.
Ogół dumny jest z tych zagonków swoich, rozrzuconych w dziesięciu polach, wąziutkich a długich tak szkaradnie, że jak oracz od jednego końca sochą je krajać zacznie, to ledwie na południe do granicy przeciwległej dojdzie. Ideałem każdego z takich siermiężnych pracowników roli, również jak i chłopskim ideałem, jest zdobyć jak najwięcej tych zagonów, jak najwięcej ziemi!
Na tym to gruncie wyrosła i pracowitość mrówcza i chciwość bez granic i skąpstwo — i namiętności dzikie, nieokiełznane niczem.
Pójdziemy czytelniku właśnie między tę sferę ludności wiejskiej, jakiej żaden kraj nie posiada; między tych pracowników roli, co mają ręce i grzbiety żelazne, fantazyę bujną, a tradycyę dawną i pełną poetycznego uroku.
Między zagonowców pójdziemy...




I.

Dawno noc już zapadła — i kury już piały, ale pomimo tego w Lipowicach nikt jeszcze oka nie zmrużył. Chyba tylko starzec pod piecem, albo małe niemowlę w kołysce spało, bo zresztą każdy, duży czy mały, był na nogach.
W każdym dworku jaśniało światło, po ulicy przebiegali ludzie, kobiety gromadkami zbierały się na drodze.
Nie przeszkadzała im noc, piękna noc wiosenna, księżycowa.
Widocznie coś ważnego dziać się tu musiało, bo nikt o spoczynku nie myślał, wszyscy mieli o czem mówić i nad czem się naradzać.
Najgwarniej było przed dworkiem Zacharyasza.
Dwie duże izby nie mogły pomieścić zgromadzonych, więc część znaczna na ganku się i na dziedzińcu mieściła. Gwarno było i głośno. Pojedyńcze wykrzykniki mięszały się i zlewały w jeden chór, podobny do brzęczenia pszczół w ulu, lub do szmeru wody toczącej się z góry po kamieniach.
— Cicho! cicho! bracia! — odzywał się coraz głos basowy, gromki, potężny; ale bracia niesforna nie zważała na to, głos ginął w ogólnym chórze krzyczących.
Potężna jakaś pięść tłukła w stół, niby młot w kowadło, wtórując słowom perory, której nikt ani słyszeć, ani rozumieć nie mógł.
W izbach i na ganku byli ludzie o twarzach rozgorączkowanych, spoconych, gestykulujący żywo, krzyczący.
Ten i ów zrywał czerwony szalik z szyi, inni zrzucali z siebie kubraki dla gorąca, a bardziej jeszcze dla gorączki wewnętrznej, która ich paliła jak ogień.
Jak Lipowice Lipowicami, od założenia swego — nie widziały faktu, któryby tak całą ludność wioski wzburzyć i poruszyć zdołał.
Bo też fakt był wyjątkowy, niezwykły.
Najbogatszy na całe Lipowice szlachcic Zacharyasz sprzedawał fortunę swoją i ciągnął na nową posiedzialność, w dalekie strony, o sześć mil!
Wyprzedawał wszystko, do jednego kawałka, a tych kawałków było dużo! Pół czwarta staja od Kogutowskiej granicy, piękny gruncik, sama popielatka: dwa od starego dworu, trochę w kamieniach, ale żyto bywa tam jak las; kilka pod borem, kilka koło stawu, pół trzecia morga lasu, wprawdzie samych krzaków, ale zawsze lasu; cztery morgi łąki w pięciu kawałkach nad rzeką, i to łąki gruntowej, gdzie siano pachnące jak szafran, drobne, końskie siano.
Tyle mienia! a sama posiedzialność prócz tego: dworek z gankiem, stodólsko jak na folwarku, obora, stajnia, chlewy dwa, spichlerzyk, ogrodzenie nowe, czysty płot żerdziany w dębowych kołkach, co jeszcze ze trzydzieści lat postoi!
Co tu gadać. Wiadomo, że na całe Lipowice Zacharyasz bogacz pierwszy, Zacharyasz głowa pierwsza i prawnik pierwszy i do handlu szczęśliwy jak żyd.
On tu sam rej wodził, on był do rady główny, jego wszyscy słuchali.
I zwał się on Zacharyasz, Głowacz po przezwisku, bo z rodu wszyscy Lipowiccy tu byli, ale że dużo ich, więc im przydomki różne dawano.
Zacharyasz z mądrego rodu szedł, bo jeszcze jego dziada Głowaczem zwali — a żonaty był z Woźnianką Kunegundą, bo teść jego przy Trybunale za woźnego coś przez lat siedem wisiał i tak się kodeksów nawąchał, że jak później na gospodarstwie osiadł, to do wszystkich procesów był pierwszy mechanik i głowa.
Zacharyasz się prawa od teścia wyuczył, a że się zbogacił i groszowiny nazbierał, to już jego własny przemysł i zasługa, — bo po ojcu tylko on jeden dworek wziął, a gruntu bardzo obrzednio, i prócz tego dwie siostry musiał spłacać czystym groszem, bo szwagrowie o żadnych rewersach słuchać nie chcieli.
Inny byłby zginął, jak ruda mysz w popiele, ale Zacharyasz obrotny był na wszystkie sposoby; skąpił, od ust sobie ujmował, kieliszka wódki nie wypił, a ciułał, ciułał grosz do grosza. I Kunegunda gospodyni była zawzięta, harowała od świtu do nocy, więc jakoś coraz lepiej im było...
Zbił Zacharyasz kilkaset rubli i na handel się puścił.
Nie bardzo to piękny handel był; źli ludzie śmieli się, na boku Zacharyasza Połciem nazywali lub Szczecinką, ale nie od kształtu miał głowę — rozumiał więc, że towar nie jest może zbyt wspaniały, ale handel taki dobry jak inny, a może i lepszy, bo z żydami ujadania się niema przy nim.
Kunda prowadziła w nieobecności męża gospodarstwo, a on sam puszczał się na wędrówkę z miasteczka do miasteczka, z jarmarku na jarmark; zapędzał się het! gdzie za Międzyrzec, za Białę! Znali go dobrze w Wiśnicach, Łomazach, Piszczacu, w całym świecie prawie!
Na jarmarkach towar kupował, a potem zgonników najmował i do Warszawy pędził — a zawsze dobrze sprzedał, zawsze skorzystał.
Fortuna rosła, grosz zależały zawsze był w skrzyni. Głowacz skupował przy okazyi staja i półstajki, rozszerzał budowle, powiększał inwentarz — aż został pierwszym bogaczem na całe Lipowice i na całą parafię.
Choć go tam złośliwi Połciem nazywali, nie zważał — tem bardziej, że i honory spadały także na niego.
Był w dozorze kościelnym członkiem, w bractwie starszym, za procesyą ze światłem chodził, nieraz i baldachim nad księdzem nosił — a że grosz miał, więc mu się wszyscy kłaniali jak panu.
Człowiekowi wszelako zawsze mało, zawsze chciałby więcej i więcej. Taka natura pożądliwa; więc też i Zacharyasz już na staja i półstajki nie patrzał, ale włók kilku pragnął — obszaru, żeby choć na trzy pary wołów było co orać.
Akurat sprzedawali w drugim powiecie duży majątek Latoszyn. Zacharyasz pojechał, obejrzał i zaczął dumać.
Bywało stanie na środku gościńca, fajkę w gębie trzyma, w ziemię patrzy i duma. Choć mówić do niego, choć go trącić, — on nic — wciąż myśli — aż mu na skroniach żyły jak baty wystąpią, aż ma przed oczami pociemnieje.
Nie dziw, swoje sprzedawać, a na taki Latoszyn się rzucić, to żart nie jest. Pieniędzy trzeba jak lodu, forsy grubej. Bez wspólników nie sposób — trzeba tedy ich dobrać, z pomiędzy swoich, z pośród „panów braci“.
Tu posprzedawać, tam kupić. Targować się na obie strony — a tam znów dzielić inwentarz, budowle, grunta!...
Jest nad czem dumać.
To też nie darmo Zacharyasz godzinami stoi jak słup i nie widzi nic i nie słyszy, chyba że go Kunda za rękaw pociągnie i jeść do izby zawoła.
Ale w takim interesie ciężkim, w takiem zadumaniu, to i do jadła człowiek nie ażeby — i choćby mu pączki z kartofli, choćby prosię kaszą nadziane, choćby nie wiem jaki smakołyk dawali — apetytu niema. Łyżka sama z rąk wypada i ani weź.
Wielkie myślenie, to wielki ciężar, ale podjąć go przecie i dźwigać trzeba.
Zacharyasz sam się na cały Latoszyn nie rzuci — wspólników przybrać musi, a to rzecz także niełatwa, bo niema gorszej rzeczy nad złego sąsiada i złego wspólnika. Jak człowiek źle trafi, to życie sobie zatruje i niema ani dnia, ani nocy, ani snu, ani godziny spokojnej.
Dobór niełatwy, tembardziej, że najczęściej tak oto przewrotnie się dzieje. Jak jest człowiek dobry, spokojny, nikomu w drogę niewchodzacy, co siedzi cicho, jak mysz pod miotłą — to go do współki przyjąć nie można — bo biedota, forsy żadnej nie posiada, — z pomiędzy pieniężników zaś — Panie odpuść!
Jeden fanaberye takie miewa, że bez kija do niego nie przystępuj — drugi, sam by uszedł, ale kobieta nim rządzi, a kobieta taka co jak gębę rozpuści, to trzeba za dziesiątą granicę uciekać; inny będzie niewyraźny, ni w pięć, ni w dziewięć, interesu nie zna i sam nie wie czego ma się trzymać; czwarty znów wartogłów, u którego siedm piątków w tygodniu — a do zwady pierwszy, chciałby cały świat dla siebie zagarnąć...
Trudno.
Aliści Zacharyasz, po długich deliberacyach, wybrał sobie nareszcie czterech towarzyszów do współki, na czele której stanął.
Mieli oni trochę gotowego grosza, a prócz tego ze sprzedaży fortun swych w Lipowicach spodziewali się także coś osiągnąć.
Jeden z nich Piotr, z przezwiska Wydra, największy kapitał wnosił do współki — pozostali zaś: Milczek Atanazy, Ignacy Wędrowny i Rafał Hulajdusza, we trzech mogli mieć mniej więcej tyle kapitału, ile sam Zacharyasz.
Amatorów na Latoszyn znalazłoby się we wsi i więcej — ale Zacharyasz bał się licznej spółki ze względu na trudność podziału.
Z samego początku zaraz, ledwie że zadatek dali, jeszcze się starych siedzib nie pozbyli i nie przenieśli się na nowe miejsce — a już między kobietami były poswarki, już się zaczęły przemawiać — ale cóż robić — taka ich natura!
Lipowice była wioska ludna, a ziemia trzymała się w cenie, bo każdy ją mieć pragnął. Na lada marny zagonek zaraz się znajdował amator, i to ze swoich, bo obcego dopuścić nie chciano.
Sprzedaż najmniejszego kawałka gruntu wywoływała konkurencyę i ruch wielki we wsi całej, a cóż dopiero sprzedaż pięciu co najlepszych fortun odrazu!
To też tłoczyli się ludzie do dworku Zacharyasza, jak do kościoła; krzyczeli, targowali się i tłukli sobie ręce, aż im puchły.
Nie zważali, że noc zapadła, że kury już pieją.
Cóż tam noc! Noc będzie i jutro i pojutrze i za tydzień i za rok, jak Pan Bóg da doczekać, a zagony do sprzedania dziś są — a jutro mogą nie być.
Naród chciwy do kupna aż piszczy, więc jeden przez drugiego podbija.
I dziwić się niema czemu, bo nad ziemię cóż jest lepszego? Pieniądze złodziej ukradnie, dom ogień spali, a święta ziemia zawsze będzie ziemią! Byle ją sochą cokolwiek po grzbiecie podrapać — da co rok chleba i kartofli dla ludzi, słomy i pastwiska dla bydlęcia.
Człowiek przytem sam do ludzi podobniejszy, gdy gruntu kawałek posiada. Czy to mniej, czy więcej, zawsze jest sobie obsiedziały i minę inszą ma i poszanowanie w świecie. Nie boi się lada kogo — bo też i lada czyjej łaski nie żąda. Ma swój chleb; chce to robi, nie chce to nie — słowem pan jest, co się zowie.
Rzucają się też ludzie do kupna, bo każdy ziemi jest żądny — a prócz tego, jedenby chciał córkę wywianować — drugi znów syna oddzielnie obsadzić — każdy według swojej kalkulacyi.
Na środku izby stoi stół sosnowy, duży, czerwoną wypłowiałą serwetą przykryty; przy stole siedzi Zacharyasz, obok niego kilku panów braci, a młody Milczek, chłopak ogromnie ciekawy i zdatny do wszelkiego obrotu — zapisuje na papierze, co mu starsi każą.
Przed Głowaczem leży sporo pomiętych banknotów.
W izbie było duszno i parno. Obecni mieli twarze czerwone, oczy błyszczące, niektórzy pozrzucali z siebie kapoty dla gorąca.
Nareszcie Zacharyasz pieniądze zgarnął, żonie je oddał i zawołał:
— Dość! reszta niech będzie do jutra!
— Tylko mnie jeszcze dwa zagonki pod lasem!
— Mnie łączkę!
— Mnie tamten kawałeczek od stawu!
— Dobre pieniądze daję!
— Zara płacę! Wszystko kładę na stół. Nie żądam poczekania.
— Dość! dość! — krzyknął Zacharyasz — żebyście mi samemi dukatami płacili, dziś nic więcej nie sprzedam — i skutek!
— Panie bracie!
— Rzekło się nie, to nie! Czas spać. Co ma być, to jutro, da Pan Bóg doczekać, będzie. Kto zechce da zadatek, a pojutrze do regenta i niech wam Bóg szczęści — dorabiajcie się na starych śmieciach.
— Dziękujemy za dobre słowo.
— Spać! spać!
— Jabym tylko jedno chciał rzec — odezwał się jakiś wysoki, chudy szlachcic — jedno słówko — i nachyliwszy się do ucha Zacharyasza, szeptać zaczął.
— Rzekło się już — powtarzał Zacharyasz — pole nie zając, nie ucieknie.
— A jak inszy będzie więcej dawał?
— To wy, panie bracie, dacie jeszcze więcej i zagonki wasze.
Powoli zaczęli się ludzie rozchodzić — ale spać nikt nie myślał. Jedni z kumami się naradzali, drudzy zamknąwszy się w domach, wydobywali z różnych skrytek oszczędności, przez długie lata zbierane i przeliczali je po dziesięć razy — a byli i tacy, co ledwie świtu doczekawszy, poszli w pole jeszcze raz oglądać zagony, celem pożądania będące. Widzieli je przecież tyle razy, przez całe lata mieli je przed oczyma, a jednak... no, inaczej człowiek patrzy na cudze, a inaczej na to, co swojem mieć pragnie.
Hulajdusza także spać nie poszedł.
Wziął kij w rękę i w pole się udał. Cała jego fortuna była już wyprzedana, pobrał zadatki od nabywców — ale przed zrobieniem aktu jeszcze raz chciał na pola spojrzeć, rozważyć, czy nie sprzedał za tanio, namyśleć się, czyby nie zwrócić zadatków.
I pola żal mu było i pieniędzy wziętych żal także.
Kupno części Latoszyna nęciło go, lecz zarazem napełniało obawą. Kto wie, co tam będzie? Towarzystwo zostaje przy gruncie, część szacunku także hypotekę obciąży. Jeżeli urodzaj dopisze, to pół biedy — ale w razie klęski, pomorku, albo gradu?
Wstrząsnął się, pomyślawszy o tem, i zrobił taki gest, jakby komu wygrażał.
Dziwny był to człowiek ten szlachcic. Nazywano go Hulajduszą, bo takie przezwisko po dziadku hulace w spadku dostał, ale wcale na Hulajduszę nie wyglądał.
Ponury i milczący, ludziom prosto w oczy nie patrzył, lecz z pod spuszczonych powiek po stronie wodził oczami; z nikim się w rozmowy nie wdawał, nigdy nie zabawił się w porządnej kompanii, na jarmarku, albo na odpuście.
Powiadali o nim, że pierwszą swoją żonę głodem na śmierć zamorzył, ale druga za to całkiem mu do serca przypadła, gdyż przewyższała go w skąpstwie.
Oboje wyglądali jak szkielety, odziewali się lada jako, a obuwie nosili chyba tylko w mróz wielki, lub w święto uroczyste.
Czem się żywili, nikt nie wiedział, ale ani parobka, ani dziewki utrzymać nie mogli, bo każdy od nich, dla wielkiego głodu, za dziesiątą granicę uciekał. Chyba biedactwo jakie albo niedołęga, co już nigdzie przytułku znaleźć nie mógł, u Rafałów się jakiś czas przetrzymał, i to przez zimę tylko, bo na lato wolał bydło paść, albo jagody po lesie zbierać, aniżeli w takiej służbie mrzeć głód i ciągłych nauk o obżarstwie słuchać.
Dzieci nie mieli — był wprawdzie po pierwszej żonie chłopaczek chuderlawy, bladziutki, dziwnie do nieboszczki podobny, bo i oczy miał modre, posmutniałe, i włosy jak świeżego lnu motek, i taki był pokorny i cichy, jak nieboszczka; ale zaprzepaścił się gdzieś, jak kamień w wodę, że ani słychu o nim, ani wieści. Czy się utopił w stawie, czy go wilki w lesie zjadły, czy zły człowiek zabrał — niewiadomo, dość, że przepadł.
Miał już wtedy coś koło ośmiu lat, akuratnie przed świętym Janem to było, gęsi pasł — i tak się jakoś zamyślił, zadumał, że nie dostrzegł, jak gąsior, najgorszy szkodnik i pierwszy do wszystkiego szelmostwa przywódca, wszedł w owies sąsiedzki.
Na nieszczęście, sąsiada złe przyniosło, i jak rzucił kamieniem z wielkiej złości, tak gąsiora od jednego razu uśmiercił.
Biedny Wojtuś, zobaczywszy, że się takie nieszczęście stało, uciekać zaczął wprost przed siebie, gdzie go oczy poniosły; uciekał, uciekał, co tchu w piersiach starczyło i już od tej pory nikt go w Lipowicach nie widział.
Hulajdusza o tego gąsiora z sąsiadem przez lat siedm po sądach się wodził i obadwa pieniędzy moc na sprawy wydali. Śledztwo było, oboje Rafałów do sądu wołali, a co z tego wynikło ludzkich gawęd, toby i na wołowej skórze nie spisał!
Z czasem zatarło się to jakoś i ucichło; a że akurat u Milczków wół padł nagle, a potem się Zacharyaszowa źrebica na płocie przebiła, więc ludzie mieli nowe do gawęd kwestye i o Wojtusiu zapomnieli na szczęt.
Zatraciło się biedne dziecko — i po wszystkiem.
Może jakie wspomnienia o nim zachowała czarna Magda, jedyne ludzkie stworzenie, które się domostwa Rafałów trzymało, nie zważając na głód, a czasem i na poszturchanie nawet.
Rafałowa mogła na nią pomstować i wymyślać co wlazło, bo czarna Magda od urodzenia głucha była i niema. Ledwie że ją ludzie dobrzy nauczyli przeżegnać się — i to z wielką biedą.
Trzymać u siebie nikt jej nie chciał, bo choć do roboty była zdatna, a siłę za dwóch chłopów miała, ale powiadali o niej, że duchów widzi, że z umarłemi, z upiorami po cmentarzach rozmawia, że może zadawać i uroki rzucać, że potrafi na konie zmorę sprowadzić, krowom mleko odebrać — więc też ludzie bali się jej jakby nawiedzonej.
I prosta rzecz, któżby chciał takie stworzenie w domu trzymać?
Po prawdzie niby to ono człowiek — a przecież nie człowiek. Pacierza nie mówi, „pochwalony“ nie rzeknie, potrzeby swojej, żądania, ani myśli nie objawi; a przecież także i nie bydlę... człowieczą postać ma — a wiadomo, że człowiek na obraz i podobieństwo Boże stworzony.
Małe dzieci bały się Magdy, jak ognia, a nawet nieme stworzenia, nie mówiąc już o bydle, ale nawet psi, słuch względem niej znali. Insze, złe takie, że przejść nikomu nie dadzą, a na Magdę żaden ani zawarczy, ani szczeknie.
Ustępują przed nią, niby przed duchem. Jeden ogon zwiesi, ucieka i skomli — a drugi na łapy się wspina, łasi się, jakby jej opowiadać co chciał.
I bydło tak samo.
Trafi się krowa bodąca, że jej albo rogi spiłować, albo deszczułkę nabić na nie potrzeba, przed pastuchem posłuchu żadnego nie zna, bata się nie zlęknie, ani kija — a za czarną Magdą pójdzie, jak owieczka i pogłaskać się da i zaprowadzić wszędzie.
To też ludzie bali się Magdy bardzo, a bali może i dla tego, że ona sama nikogo, ani niczego nie lękała się nigdy.
Wszystko dla niej jedno, czy dzień, czy noc, czy pole, czy cmentarz, włóczyła się wszędzie i przygody żadnej nie miała; ani jej wilk drogi nie przestąpił, ani ją złe kiedy nastraszyło, szła sobie wszędzie śmiało, wprost przed siebie, jakby całe Lipowice jej były.
Jadła mało co: chleba kawałek, trochę wody ze zdroju, rzadko kiedy ciepłego pożywienia łyżka — oto całe jej jedzenie, choć i to Rafałowej zawiele się zdało i to wymawiała, krzycząc na całą wieś, że darmozjadów trzymać musi, wiecznie głodne gęby zapychać — przybłędów z całego świata żywić...
Było to z tego pomsty różnej i obrazy Boskiej dość, ale niemowa nie słyszała, nie rozumiała ludzkiego gadania — nie umiała odgadywać, a do roboty starczyła za dwóch chłopów, więc Rafał nie wypędzał jej z domu.
Sama Rafałowa na pierwsze wejrzenie nie bardzo była pokaźna. Wysoka, niby tyczka od grochu, chuda, od słońca i roboty czarna prawie, w wytartej chuścinie na głowie, nie mogła się bardzo komu podobać; ale przyjrzawszy się bliżej, osobliwie w niedzielę, lub w święto większe, kiedy ogarnęła się trochę i przyczesała włosy niby smoła czarne — to była podobna do ludzi.
Nawet po bliższem przypatrzeniu się, można było widzieć, że ta twarz ogorzała nie jest taka, jak wszystkie kobiece twarze, owszem ma w sobie jakąś delikatność, jakieś coś, co trudno nawet słowami opowiedzieć.
Czoło niby jak każde czoło, ale jakieś inaksze, nos, usta równiejsze, foremniejsze, takie jak u kamiennych figur bywają, a oczy! niech Bóg broni od takich oczów każdego.
Na pierwsze wejrzenie osobliwego w nich nic, spokojne, ciche oczy — ale niekiedy błysnęło w nich coś, jakby ogień nie ogień, dusza nie dusza, ale w tem błyśnięciu dobrego nic nie było. Mignęło się to jak błyskawica, jak piorunowy język podczas burzy — i zgasło zaraz i znów oczy były spokojne, jak sina toń jeziora, co choć topielca poźrze, lecz wnet się uspokoi i niewiniątko udaje.
Czy to tak chciwość przez te oczy błyskała, czy inna moc, kto mógł zgadnąć — ale dobrego nie było w tem nic... bo kobiece oczy czy się w wesołości roześmieją, czy na dziecko spojrzą, czy się jakiem szczęściem albo zabawką ucieszą, to inną jasność miewają.
Jest bo taka jasność co grzeje i taka jasność co piecze i pali, a właśnie te blaski, co się niekiedy w oczach Rafałowej migały, były palące i straszne.
Niekiedy śmielszy chłopak (bo teraz naród rozwydrzony i niebojący jest), spojrzał Rafałowej w oczy, ale cofał spojrzenie swoje jeszcze prędzej, taka nieludzka moc w nich była. Niby piorunowy język, a niby nóż wyostrzony, świecący — a zimny.
Może dla tego Hulajdusza nosił zawsze, na podobieństwo wołu, głowę ku ziemi zwieszoną, żeby się z temi ogniami dziwnemi i z temi nożami chłodnemi nie spotykać.
Lękał się kobiety swojej i lękał się wejrzenia, które właśnie było takie, jakby kto z żarzącego węgla popiół zdmuchnął i dmuchaniem bardziej go jeszcze rozżarzył.
Nie słyszano jednak we wsi, żeby się Rafałowie swarzyli, choć też i nikt nie słyszał, ażeby jedno drugiemu dobre słowo dało. Żyli sobie spokojnie, jak dwa konie przy dyszlu, lub dwa woły w jarzmie. On ciągnął i ona ciągnęła, on dźwigał — ona dźwigała; on za sochą, za broną — ona w ogrodach; on z kosą — ona z grabiami; on z cepem — ona z szuflą do wiania.
Cicho u nich było w chałupie i spokojnie dość, dorabiali się i pieniądze mieli, ale nie zazdrościł im nikt i nikt do nich nie zaglądał do domu. Dziady nawet, co się po żebraninie włóczyli, omijali ich progi — chyba, że jaki zagraniczny dziadzisko, gdy się z dziesiątej wsi przywlókł, do Hulajduszów zakołatał — ale jak zamiast jałmużny, po karku dostał, to dwudziestemu zapowiedział, żeby ten dworek omijał.
I pies u Hulajduszów był jakiś osobliwszy, prawie że do psa niepodobny. Na krótkich nogach, ze stojącemi uszami, kosmaty, z siercią zjeżoną, prawie nigdy nie szczekał, ale za to milczkiem kąsać lubił. Leżał zwykle przez cały dzień pod progiem, a nocą włóczył się, żeru szukając. Nikt nie widział też, żeby się z innemi psami gonił, albo figlował.
Trzymał się na uboczu — jak i jego państwo.
Drugi wspólnik Zacharyasza — Milczek, był całkiem inny człowiek. Zabawić się lubił, przy robocie sobie przyśpiewywał — ale głowinę miał słabą, najprościejszej rzeczy nie mógł zrozumieć.
Choć mu co tłómaczyć, choć jak łopatą kłaść do głowy, on tylko gębę otworzy i śmieje się, jak dzieciak. To szczęście, że nad głupimi Pan Bóg czuwa i jak komu głowy nie da — to go za to kobietą obdarzy taką, że siedmiu chłopów w rozumie przejdzie.
Taką właśnie Milczkowa była.
Do gminy, do sądu, gdzie tylko głową wypadło pokręcić — ona jeździła. Milczek przy progu stał i czapkę w garści miętosił — a ona jak dobyła głosu, to sędziowie zdumiewali się, adwokaci milkli — a sam prezes bywało głową kiwał.
Kobieta wypraktykowana na wszystko — na cztery nogi kuta, do procesów, do gospodarstwa, do dzieci chowania jedyna. Wszystko drżało przed nią w całym domu — i poważanie u ludzi miała i mir.
W całych Lipowicach rozum pani Milczkowej był znany i nieraz ludzie przychodzili jej rady zasięgać.
Nie napróżno w Piśmie stoi o niewieście mądrej.
Gdy Zacharyasz Milczkom współkę co do kupna Latoszyna zaproponował, to Milczek aż zęby wytrzeszczył, tak się cieszył i śmiał — ale ona zażądała trzech dni do namysłu, a potem na grunt zjeżdżała — i niedość na tem, w hypotece była — zanim ostatecznie przyzwolenie wyrzekła.
Atanazy Wydra szlachcic był porządny, pracowity, oszczędny, grosza sobie trochę uzbierał i rad był, że się na większej przestrzeni osiedli.
To sobie tylko zastrzegał, żeby Latoszyna na drobne kawałeczki nie ćwiertować, bo w takich działkach sąsiedzkich o spory i obrazę Bożą nie trudno — a obrazy Bożej unikał ten szlachcic, bo nabożny był, bardzo nabożny.
I nabożeństwo jego nie było takie, żeby je ludzie widzieli; owszem, nawet jak był na Sumie, to nie śpiewał z narodem; ale za to, jak upatrzył w dzień powszedni, że kościół otwarty, a nikogo w nim niema — to wszedł, runął jak długi przed Panem Jezusem i modlił się i niby małe dziecko przed matką rodzoną się skarżył. Jeżeli zaś nie wypadło mu w kościele być, to przy kapliczce przydrożnej, albo przed figurę sobie ukląkł i modlitwy gorące odmawiał.
Rzetelny przytem był nad podziw.
Jeżeli rzekł komu słowo, to już ono pewne było jak mur, a jeżeli nie mógł się czego podjąć, to żeby go w drobne kawałki siec, obietnicy nie dał. Parobki a dziewki dobijały się u Atanazego o służbę, bo człowiek dobry był, krzywdy nikomu nie wyrządził, marnego słowa nie powiedział. I ona też niezgorsza kobiecina. Pracowita, zabiegliwa, ale chciwości w niej nie było, a choć swoich dzieci miała pięcioro, zawsze jednak to sierotkę, to kalekę jaką, przygarnęła — a przygarnąwszy, była dla niej jak matka.
Szukali się oboje, niby w korcu maku. Jedno i drugie ciche, rzetelne, spokojne, wody nie zamącili nikomu i woleli swego nawet ustąpić, byle tylko spokój był święty i zgoda.
Ostatni wspólnik, Wędrowny, ztąd miał takie przezwisko, że ojciec jego nigdzie miejsca zagrzać nie lubił i choć swoją fortunę miał, wolał jednak ekonomować i po służbach się włóczyć. Tu był rok, tam dwa, gdzieindziej znowuż rok — i przez długie życie swoje nie z jednego pieca chleb jadł i pewnie cały kraj, jak i długi i szeroki, spenetrował.
Fortunę swoją tymczasem dzierżawą puszczał. Dopiero, jak go już starość zaczynała przygniatać, gdy wreszcie nie chciało się w zależności i obowiązku żyć, wymówił dzierżawcy i sam na swoich śmieciach osiadł, ale nie na długo, gdyż rozchorował się i umarł, pozostawiając gospodarkę jedynemu synowi Ignacemu.
Syn po ojcu wziął fortunę i przezwisko — i teraz oto do współki z Zacharyaszem na Latoszyn się puszczał.
Obyty już on był trochę w świecie, gdyż z ojcem po różnych kominkach się włóczył, przyczem gładkości pewnej nabrał i obycia, a jak mu się trafiło między obcymi ludźmi znaleźć, języka w gębie nie zapominał, owszem dobrze wiedział, jak każdego uhonorować i komu jakie słowo powiedzieć należy.
Taki człowiek do współki był nawet pożądany, bo sam Zacharyasz, chociaż w głowie tęgi i prawo znający, ale wymowy wielkiej nie miał; Milczek tyle znaczył co i nic, Atanazy, rozmodlony zawsze, o Bożym świecie nie wiedział, a Hulajduszę głównie dla jego pieniędzy do współki przyjęto.
Była wprawdzie Milczkowa, mądra i wymowna kobieta, do każdego obrotu zdatna — ale sama polityka nie pozwalała na to, żeby pięciu szlachty, i to nielada jakiej szlachty, dobrego gębacza między sobą nie znalazło i potrzebowało babą się zastawiać.
Dobrze to sobie w głowie rozważył Zacharyasz i Ignacego sam do współki zaprosił, pamiętny na przysłowie, że kot łowny, a chłop mowny zawsze sobie da radę na świecie.
Co prawda, to i z powierzchowności Ignacy najlepiej wyglądał.
Chłop w sile wieku był, zdrów jak koń, krzepki, wysoki, wąs miał zawiesisty, suty — a jak się bywało ubrał odświętnie, a cholewy od butów pod spodniami ukrył, to choć go na hrabiowskie salony puszczaj, taki był miniasty i pokaźny!
I mowę miał piękną, i nie taką jak ludzie wszyscy, ale zawsze taki jakiś wyraz, takie przysłowie przyczepił, że prosty człowiek tylko usta otworzył i nie rozumiał nic, choćby mu zęby wybijać — a ludziom znów uczonym, którzy wielką edukacyę mają, dziwno było, zkąd człowiek prostej kondycyi takie niektóre wyrazy łacińskie zna, że nietylko ksiądz proboszcz, ale cała kapituła nawet nie potrafiłaby ich znaczenia odgadnąć.
Wspólnicy szczęśliwie wyprzedali swoje fortuny co do najmniejszego kawałka. Pobrali część pieniędzy z góry, resztę przyobiecali czekać do roku, ale dla pewności musiał regent nowonabywców poopisywać, jak wężów, bo to żartu w takim grubym interesie niema.
Gdy już wszystko pokończone było, postanowiono razem najpotrzebniejsze sprzęty i część niesprzedanego inwentarza zabrawszy, w drogę do miejsca nowej gospodarki wyruszyć. Bracia szlachta, co w Lipowicach nadal mieli pozostać, przyrzekli furmanek pod graty i rupiecie wszelakie dostarczyć i do samego miejsca sąsiadów odprowadzić.
We czwartek rano w kościele parafialnym odbyło się nabożeństwo, na intencyę tych, co w dalsze strony za chlebem dążą i tych, którzy na nowonabytych kawałkach pracować zamierzają.
Proboszcz, przy tej okazyi, po skończonej Mszy świętej, z przed stopni ołtarza przemówił tak serdecznie, że się wszyscy zgromadzeni w kościele popłakali jak bobry; potem krzyż święty nad głowami zakreślił i pobłogosławił.
Po nabożeństwie powrócili wszyscy do Lipowic, aby tam po ludzku się z sąsiadami pożegnać.
Rzeczy odjeżdżających były już spakowane, złożone na fury — tylko konie zaprządz i jechać — ale tak o suchej gębie odjeżdżać któż puści?
Gerwazy Lipowicki, po przezwisku Pieróg, który od Zacharyasza dworek i prawie połowę fortuny nabył, wyprawił pożegnalny obiad w dworku Zacharyasza, a raczej w swoim już własnym.
Sąsiedzi nie dali mu jednak dźwigać całego brzemienia kosztów; każdy, uboższy czy bogatszy, przyczynił się ile możności.
A też była to uczta, jakiej dawno świat i Lipowice nie widziały.
Rozstawiono stoły, różnorodnemi serwetami przykryte, a gdy serwet zabrakło, to na szarych końcach ma się rozumieć, płachtami albo kilimkiem ponakrywano, aby było politycznie i aby stół gołemi deskami nie świecił.
Przy stołach poustawiano ławy, stołki, krzesełka, a nawet w braku inszych mebli, konewki i beczułki, żeby każdy z biesiadników miał swoją wygodę i nie potrzebował stojący darów Bożych spożywać.
W dużym saganie od kartofli grzała się woda na herbatę, chociaż oprócz tego był i samowar, przeznaczony dla poważniejszych i dystyngowańszych uczestników biesiady.
Były też i flasze z gorzałką prostą i słodką, butelki z bawarem i półbeczek prostego piwa, a Gerwazowa, sławna na całe Lipowice gospodyni, sama nagotowała krupniku.
Zagraniczni ludzie, którzy nigdy na Podlasie nie zajeżdżali i w szlacheckiej wiosce nie byli, nie znają tego wspaniałego trunku, z którym żadne wino na świecie, ani żaden likwor nawet, w porównanie iść nie może.
Ani francuzi, ani anglikowie, ani żadne insze niemcy, co za morzami i za górami mieszkają, takiego trunku nie pili i takiego smaku i takiej ciepłości dziwnej, co człowieka nawskroś przenika i przejmuje, nie zaznali i nie zaznają — bo do „krupniku“ dużo rzeczy potrzeba, których zagraniczne narody nie znają, a choćby nawet i znały, to nie mają tego sensu i tego pomiarkowania, w jakiej proporcyi je użyć.
Trzeba bo i okowity doskonałej, niedobieranej, mocnej, przynajmniej dziesiątej próby, tak jak z kotła wychodzi, i masła i miodu, co go pszczółki z kwitnącej lipiny zbierały, i korzeni przeróżnych od żyda, jako cynamonu, jako goździków... i inszych zapachów i smaków...
Dopiero jak się to wszystko do kupy zmiesza i na ogniu dobrze zagotuje — i jak człowiek takiego ukropu szklaneczkę przez gardło przepuści, to go ciepło ogarnie, niby w południe we żniwa, a w głowie mu zaszumi, a przed oczami siedm światów się pokaże.
I siła i moc i wymowa i kochanie i płacz i śmiech i odwaga obudzą się w nim, jako zaczarowane królewny z uśpienia, i ściskałby przyjaciela i wroga mordował i pieśniby śpiewał światowe i skrzypków z basistą zawołał i rzempolenia słuchał dla uciechy.
Inszy jest człowiek całkiem, jak tego trunku spróbuje: wszystko, co ma na wnętrzu, wypowie i ukryty żal wyzna i z tego, co na samem dnie serca nosił, wyspowiada się przed przyjacielem — i tupnie nogą i krzyknie i czasem wyczubi się z kim — aż go baba pchnie do stodoły na słomę... A i w tenczas jeszcze ciepłość rozejdzie się w nim po wszystkich kościach, jak po piecowych czeluściach, i sen go ogarnie mocny, że będzie leżał niby kamień i nie ocknie się, choćby we wszystkie dzwony dzwonili — aż do drugiego dnia.
Taki to trunek na podziw wspaniały i osobliwy, bo różne sposoby są w nim pomieszane. Okowita moc ma, miód człowieka przenika, masło gładzi, goździki po żyłach krew rozganiają — a ogień to wszystko do kupy złącza i ciepłość czyni.
Nie każda gospodyni foremnie krupnik gotować potrafi — ale Gerwazowa sławę swoją ma i wypraktykowana jest, bo na każdą uroczystość taki trunek przyrządza, — a teraz jeszcze, gdy na nowe dziedzictwo przenosiny sprawia, a sąsiadów na pożegnanie i na odjazd chce uczcić — dołożyła starania i nie odstąpiła od komina, dopóki krupnik nie był już całkiem gotowy.
Z mis i półmisków buchała para i szły zapachy przeróżne, bo i uczta była nad podziw! Od prosiąt, od kiełbas, od śledzi, od kartoflanych pączków, od kaszy jaglanej, od racuszków na oleju! Ktoby tam spisał te jadła przeróżne, pod których ciężarem stoły trzeszczały, ktoby opowiedział i wyliczył?!
Pełno ludzi było w izbie. Przy stole sami tylko mężczyźni, a kobiety znowu w swojej kompanii i na swój sposób raczyły się to w innej stancyi, to w alkierzu; ile że z całej wsi baby w jednej izbie, a jeszcze przy krupniku, nie utrzymałyby się w kompani, dla różnych tam swoich sprzeczek i poswarków. Zawsze mają one między sobą — to o kurę, to o czepek, to choćby i o ten wiatr co w polu wieje.
Na pierwszem miejscu Zacharyasz zasiadł, jako najwspanialsza z całych Lipowic osoba, przy nim Gerwazy, Milczek, Wędrowny i inni, jak tam sobie który sąsiedztwo upodobał.
Hulajdusza długo się namyślał gdzie usiąść.
Oczami wodził z podełba, oblizywał się, a nozdrzami ruszał jak wilk, gdy się koło stada owiec przemyka i świeże mięso wietrzy. Wahał się w niepewności, nareszcie jakby go co pchnęło, w sam kąt się wtulił, gdzie najciemniej i gdzie ścisk był najmniejszy. Przed nim stały dwie misy, a buchająca z nich para zasłaniała go całkiem.
Przepili panowie bracia do siebie raz i drugi i zaczęli jeść, po gospodarsku, porządnie.
Rzekło się po gospodarsku, bo w każdem zatrudnieniu człowiek inszą modą jada — a taki co sochę dźwiga i za broną chadza — najporządniej. Zasiądzie sobie dobrze, przeżegna się, Pana Boga pochwali i łyżkę do garści wziąwszy, dary Boże spożywa, pomaleńku, nie śpiesząc się i nie przerywa sobie, jak w inszym stanie, próżną gadaniną, ani nie śmieje się przytem, tylko chce sobie podjeść po ludzku.
To też, gdy panowie bracia jedli, panowało milczenie, przerywane brzękiem łyżek i noży, albo chichotaniem się kobiet, które z wielką wstydliwością do kieliszka się brały.
Hulajdusza jadł tak, jakby go ta uczta miała już na całe życie zasycić, a prawdę rzekłszy, nietylko o gębie, ale i o kieszeniach pamiętał, bo tkał w nie ukradkiem co mu pod rękę wpadło, kawałki mięsa, dzwonka śledzia, bułki. Oczy mu się świeciły jak u kota, bo na takich godach nie bywał i tyle jadła na raz pewnie w swojem życiu nie widział.
Gdy już goście pożywili się cokolwiek, Gerwazowa gorący krupnik podała. Ponalewano szklanki i wnet gwarno się zaczęło robić i głośno.
Zacharyasz podniósł się z ławy. Ciężką pięścią w stół grzmotnął, aż szkło wszystko brzęknęło i zawołał:
— Panowie bracia kochani, sąsiedzi i przyjaciele, które tu w uczciwej kompanii zgromadzone jesteście! żyliśmy ze sobą rozmaicie, jako po sąsiedzku, że jeden drugiemu bydlę w szkodę wpędzi, albo choćby nie ze złego serca psotę jaką uczyni, która że dla popędliwości ludzkiej, jako każdy za chudobą swoją i mieniem stoi...
— Oj prawda, prawda święta!
— Więc — ciągnął dalej mówca — czy przetrąci, czy zajmie, czy trafunkiem sochą o cudzą miedzę zawadzi i półskibki oderznie, co i każdemu się trafi, my, odchodzące już od was, odpuszczenia prosimy, które żebyście słowem złem nie wspominali imienia naszego...
— I Chrystus Pan łotrowi na krzyżu odpuścił — rzekł, składając ręce nabożnie, Wydra.
Zacharyasz usiadł.
— Panie bracie — zawołał Gerwazy — co złego wyrzucamy z serca swego; a coście dobrego zrobili, za to zawsze będziecie nam mili!
— I gładko i do składu — rzekł Hulajdusza przeciągle, chowając do kieszeni spory kawał kiełbasy.
— I prawdziwie do składu — pisnął mu nad samem uchem młody Milczek, dostrzegłszy manewr z kiełbasą.
Hulajdusza oczy spuścił i udał, że nie słyszy przymówki.
— Ej! ej! czy tak, czy siak — ozwał się jeden ze szlachty — a zawsze szkoda was, panie Zacharyaszu! Tyle lat!
— Tyle lat!
— Od urodzenia samego... a teraz na starość opuszczacie nas, porzucacie swoje pole i swoje obejście i sąsiadów...
— Porzucacie!
— Odchodzicie w świat daleko... Bogu tylko wiadomo, czy obaczymy się kiedy.
— Ej co tam! góra z górą się nie zejdzie...
— Ale fortuna piękna... Latoszyn hrabiowskie dziedzictwo — wielkie państwo siadywało tam we dworze.
— A i my nie psi; my też państwo za swoje pieniądze.
— Prawdziwie...
— Albo nie!? O! my państwo! sprawiedliwe państwo — rzekł, śmiejąc się, Milczek, i wytrzeszczył zęby, właśnie jako wół do jarzma wiedziony, gdy go ziewota napadnie. — Państwo my, państwo!
— Oj państwo! — jęknął jakiś biedaczysko z kąta — jak pies na jednej fortunie usiądzie, to ogon już zagranicą położy...
— Ale co tam! — odpowiedział mu drugi, podochocony już nieco — co tam! nie frasuj się! fortuna nie szeroka — ale za to głęboka, kop choćby do samego piekła — wszystko twoje!
— Nie spierajcie się, bracia — krzyknął Zacharyasz — Bóg miłosierny o każdym robaczku pamięta; choć dziś który z was na pięciu zagonkach siedzi, dla tego, przy pomocy Bożej, może się dorobić i największej fortuny.
— Oj prawda, prawda, każda rzecz w mocy Jego świętej.
— Ej dajcie pokój! — zawołał Gerwazy — nie po to zeszliśmy się tu, żeby lamenty czynić o to, że jeden więcej ma, a drugi mniej. Dobrzy sąsiedzi, dobrzy przyjaciele nasi odjeżdżają oto od nas, to ich uczcijmy i zabawmy. Hej, Kasiu! jagodo kochana, a toć tego krupniczku obrzednio nam dałaś, jakby na lekarstwo, prawdziwie.
— Zaraz! zaraz! jeno niech dobrzy przyjaciele piją, to krupniku nie zbraknie. Miodu mieliśmy dość, Bogu dzięki.
— A pszczółki wasze dobre; pasieka że u inszego księdza poszukać!
Gerwazowa krupniku w szklanice nalała.
— Zacharyaszu! Głowaczu! bracie! — mówił rozczulony Gerwazy — toć ty mnie jak ociec rodzony! Ja po tobie dworek, ja po tobie pół gruntu zabieram, ja teraz na całe Lipowice pierwszą posiedzialność mam — a ty, bracie, odjeżdżasz na kraj świata, Bóg wie nie gdzie! Mój Zacharyaszku, mój Głowaczu, mój ty sąsiadeczku kochany. Mnie was wszystkich szkoda! I Piotra mi szkoda i Milczka szkoda i Ignacego mi szkoda... i nawet Rafała, choć prawdę mówiący, psubrat to pierwszego gatunku — ale i jego mi żal...
— Co wy powiadacie, panie Gerwazy? — spytał Hulajdusza, przełykając ogromny kawał mięsa.
— Powiadam, żeś psubrat wielki, Rafałku.
— O!
— Tylko proszę was, bracia — rzekł Piotr płaczliwym tonem — familii niczyjej nie trza ruchać... nie godzi się.
— Świadki są — rzekł Hulajdusza — ja do sądu podam.
— Siedź-no cicho, Rafale — rzekł surowo Zacharyasz — we zgodzie i w przyjacielstwie przystoi się pożegnać, a nie o sądach gadać.
— To czego mnie Gerwazy dyfamuje?
— Dajcie pokój! dajcie pokój!
— Cicho!
— Ignacy głosu żąda!
— Ignacy! Ignacy! niech rzeknie mądre słowo...
— Słuchaj-no, Ignacy — szepnął Zacharyasz — podziękuj ty im politycznie, od serca.
Wędrowny na ławę wskoczył.
Wieńcem otoczyła go gromada szlachty, kobiety nawet powychylały głowy z drugiej stancyi — zrobiła się cisza ogólna.
Mówca odkrząknął i dźwięcznym głosem oracyę swoją rozpoczął:
— Jest woda bieżąca i ziemia stojąca i niebo nad nami utwierdzone, jako powiada Pismo „utwierdził fironament“, według wszelakich gwiazdów niebieskich i jasności! Jest woda chłodząca, jest ziemia żywiąca i niebo grzejące, z którego ciepłość i deszcz i śnieg i rosa pada....
— Prawda, prawda!
— I przez wody chłodzącej — ciągnął dalej mówca — i przez ziemi żywiącej i przez nieba, co jest nad nami w wysokości, nie będzie ani miasto, ani wieś, ani król, ani chłop, ani żadne stworzenie, które jego jest.
— Pięknie mówi, sprawiedliwie mówi!
— Wiadomo, wypraktykowany po świecie.
— I edukacyą ma... o! ma.
— Cicho! — krzyknął Gerwazy, uderzając w stół pięścią — niech Ignacy gada, pięknego słowa nie żal posłuchać...
— Niech gada!
Orator zaczął znów przerwaną mowę:
— I nad wodą bieżącą, jako jest w psalmie „soper flomen“ — i na ziemi żywiącej, o czem się powiada „panem nostrum“ i pod niebem utwierdzonem, jako stoi w Piśmie „orate fratres“ żyje naród... o czem się śpiewa „salvom fac“. I będzie taki naród, co sprzeda i taki naród co kupi i taki, co w miejscu ostaje i taki, który odjedzie od braci swoich daleko... a że my odjeżdżające jesteśmy i was dziś dobrem słowem żegnamy, jako stoi w Piśmie: „albo ty se, Locie, ostań, a ja pójdę, albo ty se, Locie, idź a ja ostanę, albo jak se do upodobania wolisz“, tak i my, jak znów stoi w Piśmie, „że zwinęli namioty swoje i poszli na puszczą“... idziemy, nie wiedzący, co nas czeka, bo człowiek nie zna dnia ani godziny swojej... Bądźcie zdrowe, przyjaciele, jako rzekł Jonasz, kiedy do brzucha wielgoryba wstępował, ostańcie się z Bogiem na tej ziemi żywiącej lipowickiej i od powietrza i głodu zachowaj was Panie, na wieki wieków. Amen!
Wygłosiwszy to, Ignacy zeskoczył ze stołka, a między szlachtą uczynił się rum. Obejmowali go bracia, całowali i ściskali, a że Gerwazowa znowuż świeżą kolej krupniku przyniosła, więc jeszcze większa ogarnęła ich markotność i płakali nie jak na odjezdnem, lecz jak na pogrzebie.
Chociaż od tego czasu dużo upłynęło wody, ale w Lipowicach tego pożegnania i tej uczty pamięć po dziśdzień została — i nieraz w pogawędce, gdy o Zacharyaszu, albo o Milczkowej, albo o nabożnym Piotrze jest mowa — wspominają sobie ludzie te odprowadziny wspaniałe.
Gdy fury wyruszyły z Lipowic, to już dobra noc była. Miesiąc wyszedł wysoko na niebo i jasnością swoją przyświecał, gwiazdy do siebie mrugały, a świeży wiaterek chłodził panom braciom głowy, w których, żeby nie skłamać, jeszcze trochę od krupniku szumiało.
Na furmankach były rzeczy różne, statki domowe i tłomoki z pościelą, a że droga przez największe piachy wypadała — więc ludzie, chcąc bydlętom trochę ulżyć ciężaru, puścili fury gęsiego, jednę za drugą — a sami gromadkami pieszo podążali.
W boru, co się za Lipowicami rozciągał, czarne sosny chyliły się jak na pożegnanie i brzózka bielusieńka i dygocząca osina chwiały gałązkami, jakby chciały powiedzieć ludziom: „Bóg prowadź..“
Małe robaczki świeciły na trawie, czasem ptaszyna zbudzona ze snu odezwała się na gałązce, a ludziom tak jakoś było dziwno na sercach, że jeden do drugiego słowa nie wyrzekł; i szli tak milczący, zadumani, po ziemi żywiącej, po lesie szumiącym, pod niebem utwierdzonem, na którem się gwiazdy, jako złociste pszczoły roiły...
Hulajdusza na samym ostatku się wlókł.
Podjadł sobie tak, że dla ciężkości ledwie nogi za sobą mógł ciągnąć, a i po kieszeniach prowizyi sporo dźwigał. Szedł powoli, chromając trochę, a myśląc to o nowej siedzibie, to starych śmieciach.
Wymawiał sobie w duchu, że grunt sprzedał za tanio — i że potargowawszy się — byłby może jeszcze, choć co nieco uzyskał.
Zły był sam na siebie — i wrócićby się rad i grunt swój dawny odebrać i wyprawować nabywców i po sądach z nimi potańcować — ale i Latoszyna puścić szkodował, bo fortuna tam go piękna czekała.
Rozmyślania swego kończyć nie mógł, bo oto Zacharyasz wielkim głosem zaśpiewał „Kto się w opiekę“, i zawtórowali mu wszyscy, i kobiety i mężczyźni i dzieci, i te głosy różnakie złączyły się w głos jeden, niby kłosy żyta we snop wielki — i podniosły się do nieba, Bogu na chwałę, ludziom na uspokojenie i ufności.




II.

Niegdyś, niegdyś, starzy ludzie pamiętają to jeszcze, Latoszyn była to wspaniała fortuna.
Siedm folwarków, co każdy sam w sobie mógł się majątkiem nazywać, bory nieprzebyte i nieprzejrzane, gdzie dęby, klony, lipy, modrzew, jesiony, świerki — a sosen moc niepoliczona; pola w dobrym gruncie, łąk ponad stawem, że trawa chłopu tęgiemu w pas, a młyny, tartaki, gorzelnie, a karczmy przy gościńcach!
Później jakoś to podupadło, długów narosło; sprzedali dziedzice folwark jeden, drugi, trzeci, piąty — aleć jeszcze resztkami tego bogactwa mógłby się był niejeden biedak nasycić.
Kiedy ostatni z tego rodu dziedzic nie mógł się na fortunie utrzymać i Latoszyn na rozćwiertowanie pomiędzy szlachtę drobną puścił — jeszcze to była fortunka wcale porządna.
Zacharyasz sam powiadał, że „był to obraz, ale oblazł“, lecz szlachcie po piękności nic, bo piękność chleba nie daje. Chałupa tak od deszczu zasłoni jak i pałac — może nawet lepiej niż pałac.
Po drugie, pałac ma też swoje niedogodności. Po schodkach trzeba wchodzić do izby — a jak wypadnie zimową porą gadzinę do izby według szaflika zawołać, to już jej po wschodach wchodzić całkiem źle, osobliwie jak sztuka większa i trochę ogładzona.
Ostatecznie szlachta kupiła Latoszyn, ale nie dla tego pałacu, co do żadnego gospodarskiego użytku zdatny nie jest, ani dla tych cieplarni, co budowane ze samego szkła, ani dla ogrodu, gdzie takie różne badyle rosną, co niewiadomo, do jakiego użytku podobne — tylko dla gruntu, dla łąk, dla lasu, a najosobliwiej dla pastwiska, którego na nowinach dużo jest.
Juści niema co gadać, że takiego posiedzenia, jak w Latoszynie, poszukać na całą okolicę, ale to posiedzenie dla panów, więcej piękności w niem, aniżeli pożytku. Na sam dziedziniec ze dwie, albo może i trzy morgi gruntu zmarnowano, a ogród... Panie miłosierny! co komu po takim ogrodzie!?
Jeszcze owocową drzewinę to choć żyd za liche pieniądze wydzierżawi, ale te świerki, te brzozy, te jałowce jakieś zagraniczne... do czego to? po co?
Żeby na tem miejscu, które zajmują, owsa zasiać, to dobrzeby się choć parę korcy zebrało — a tak to tylko na sąsiednie poletko cień pada i drzewina wszystkie soki z ziemi wyciąga.
Jakiś gospodarz dziwny rządził ongi w Latoszynie, bo między budowlami, na dziedzińcu, przy drogach, precz sokory wielkie poposadzał — a wiadomo, co to za paskudne drzewo ta sokora, ani z niej ciepłości, ani korzyści. W piecu to tylko biały popiołek z niej pozostanie, a stolarzowi — czy stelmachowi — na nic to drzewo nieprzydatne. Tylko robactwa różnego moc na niem i tylko soki z ziemi wyciąga, bo korzenie ma szkaradnie długie.
I z budowli, co w folwarku były, takoż niewielka dla szlachty pociecha. Stodólska wielkie, obory na podziw, stajnie z podłogami, spichrz jakiś cudaczny, do żydowskiej bóźnicy podobny, w czworakach okna jak wrota od stodół — że niewiadomo, czy to ludzkie siedziby, czy co...
Żelaztwa, co prawda, moc, wielka moc, maszyny jakieś cudaczne, na kołach i bez kół. Niewiadomo, z której strony bydlę do tego przyczepić — i co z tem robić.
Sochy porządnej ani jednej nie znalazło się, tylko płużki jakieś niepodobne.
Wozy! Panie zmiłuj się! szeroczyzna, półtorej kolei trzyma, więcej w tem żelaztwa, niźli drzewa — a ciężar, że chyba po cztery konie do jednego takiego wozu zaprzęgać.
I samo gospodarstwo Bóg wie jakie, nie tak jak u ludzi bywa — jakaści lucerna, kilka morgów marchwi, kukurydza na siedm łokci wysoka co ją po tutejszemu końskim zębem zowią.
Porządny gospodarz na taką rzecz spojrzawszy, tylko ramionami wzruszy i splunie — bo co to? Ani ojcowie nasi, ani dziadkowie cudaków takich nie znali i dobrze im było na świecie, może lepiej, niż nam dzisiaj — i pewnie że lepiej, bo opłat takich i takiej drożyzny jak teraz, nie było.
Rób tu co chcesz z taką fortuną i z takiem gospodarstwem i z takim inwentarzem, bo trzeba wiedzieć, że i inwentarz był. Był, ale jaki! Panie odpuść.
Czterysta owiec, takich pańskich owiec, delikatnych — z tego gatunku, co jak na mokre pastwisko, albo choćby tylko na rosę wyjdzie, to zaraz zaczyna kaszleć i marnieje.
Krowy, chociaż także podług pańskiej mody, zagranicznego rodu, przynajmniej trochę mleka dawały — ale co konie, to całkiem na nic.
Pozostało tego przy gruncie kilkanaście sztuk — ale pociechy z nich żadnej. Wielkie drandrygi, na wysokich nogach, do wielbłądów niż do koni podobniejsze, zjadłyby chyba wszystek owies z całego Latoszyna i siano.
Długo Zacharyasz dumał, co z takim inwentarzem zrobić — aż nareszcie, za zgodą wspólników, postanowił zawołać żydów i wszystkie owce, konie, oraz część krów zagranicznego rodu wyprzedać, a pieniędzmi podzielić się sprawiedliwie, według proporcyi, w jakiej części kto do części Latoszyna przystąpił.
Tak się też zrobiło — i zaraz całkiem inny porządek nastał. Koniki małe, ale żwawe, owieczki czarne, białe i bure, prawdziwie gospodarskie owce, co to mitręgi z niemi żadnej niema, ani kłopotu — cały inwentarz porządny, jak się praktykuje u ludzi — i jak w Lipowicach bywało.
Sprzedali też bracia szlachta i te wszystkie maszyny niepodobne, co pod szopą leżały; wszystko żelaztwo, koła, kółka, trybki, one figielki niemieckie, co nawet nie sposób dojść, do czego to mogło być wymyślone. Poszły również między ludzi i owe wozy szkaradne półtoraczne, na których podobniejby Antychrysta z piecem ognistym wozić, aniżeli snopki lub drzewo — i owe brony kaduczne, jakieś całe żelazne, ciężkie, o zakrzywionych zębach — i owe konne grabie, podobniejsze do pająka prędzej, niż do gospodarskiego statku.
Na to wszystko gałgaństwo, co tylko próżno miejsce zabierało, kupcy się znaleźli; trochę kowale wzięli, a resztę żydy — bo niema takiej rzeczy, ani takiej starzyzny na świecie, żeby jej żyd nie kupił.
Zacharyasz pieniądze zgarnął, panów braci rzetelnie podzielił, bo i sama Milczkowa przytwierdziła, jako rachunek był sprawiedliwy — i tak każdy swoją cząstkę zabrał, bez obrazy boskiej, bez kłótni, jako się patrzy między dobrymi sąsiadami, wspólnikami i przyjaciołmi.
Nawet Hulajdusza kwestyi żadnej nie uczynił, tylko cztery papierki musiał mu Zacharyasz odmienić, bo były trochę ponaddzierane — a Rafał takich nie lubił.
Trudniejsza rzecz z podziałem budowli i ogrodu.
Tu kwestye różne wyszły w całej mocy, że choć kręcić głową na wszystkie strony — nie ma sposobu!...
Znowuż bywało, Zacharyasz, jak owego czasu w Lipowicach, stanie na dziedzińcu, albo za stodołą na polu; stanie, jak słup w ziemię wkopany, fajkę w gębie trzyma — i myśli. Żyły mu na skroniach wystąpią jak baty, fajka zagaśnie — a on stoi, wpatrzy się w ziemię i duma. Próżno Kunda za rękaw go ciągnie, próżno woła: „chodź“ — on nic, stoi jak stał i myśli.
Chyba Salomona króla trzebaby z grobu wywołać, żeby podzielił rzetelnie i żeby wszystkim dogodził.
Pałacu nie chce nikt, bo co komu po tem? Stancye wielkie jak kościoły, przed każdemi drzwiami schody, kominów coś cztery — ni to do ludzkiego pomieszkania, ni do śpichlerza niepodobne — tylko fajerkasa od takiej rudery wielka i podymne.
Nikt się też na pałac nie łaszczy... ale jedenby chciał drzwi pozabierać, drugiemu bardzo się spodobała podłoga... innyby znów z dachu kawał blachy urwał, żeby nią nowy wasąg wybić — dla tego, że to i foremnie i huczno. Jak człowiek w takim blaszanym wasągu na bruk do miasta wjedzie, to przynajmniej huk uczyni i dudnienie, jakby w dziesięć bębnów tarabanił... Cegła ze ścian nie jednemu by się na podmurówkę przydała, a inny wybrałby sobie chętnie parę uszaków od okien.
Bądź-że mądry, sędzio — i dziel sprawiedliwie! Choćby całkiem pałac rozwalić, kawałeczki spólnikom rozdać, to i tak niedogodzi, bo cegła naprzykład każdemu się podoba — a wielkich okien nikt nie weźmie.
A z cieplarnią co zrobić? Zostało w niej badyla trochę — to bajki. Dziewczyny porozbierały zaraz do okien umajenia — ale szkło! tyle szkła gdzie podziać? I żeby choć szkło jak się patrzy, szybowe; ale to kawałeczki same.
Zacharyasz sam widzi, że nikomu nic po tem, to też nie ma śmiałości mówić, bo się boi, żeby nie obrazić wspólnika.
I sprawiedliwie, jak można obsiedziałemu gospodarzowi i szlachcicowi rzetelnemu powiedzieć: tobie, bracie, pasuje szkło!?
Inszy zaraz za kłonicę porwie i krzyknie:
— Ty sam szkło weź, taki i taki synu! w moim rodzie od dziada pradziada szklarzów nie było — i ja, przy boskiej pomocy nie będę?
I będzie miał sprawiedliwą racyę, bo gdzie kto w dobrym szlacheckim rodzie szklarza widział?...
Od samego świata założenia, od kiedy królowa Bona żyła, choć się najdziwniejsze dziwa działy na świecie — choć jedni króle marli, a drudzy nastawali, czy to za szwedów, czy na to mówiąc za sasów, zawsze się żydy szklarstwem trudnili i po wiek wieków trudnić będą. Nie godzi się zatem niczyjego honoru, ani niczyjego imienia posponować i w poniewierkę dawać.
Nie godzi się — a prawdę rzekłszy i nie bardzo bezpiecznie, bo inszy, popędliwy a z ambicyą, nie będzie na osobę zważał, ale w zapalczywości gotów ugodzić czem twardem, nie pytając.
Wprawdzie można go później za to o dyfamacyę po sądach włóczyć, ale tego co przylepione żaden sąd nie odlepi.
Zacharyasz, praktykowany człowiek, wolał już o szkle nie wspominać wcale.
Może się jaki żydzisko trafi i z kłopotu wybawi.
Ale jak budowle dzielić? w tem sęk. Rozebrać — juści, ma się rozumieć, że rozebrać, ale ztąd nowe kwestye. Choć i Milczkowa swoim rozumem doradza, niewiele to pomaga, bo wszyscy swoje żądania mają — a już Hulajdusza najbardziej bruździ. Wszystko by chciał zagarnąć, wszystko zabrać... i budowle i ogród i drzewinę z dziedzińca.
Nawet kamienie, co przy drodze leżą, nawet te kolące krzaki, co pod płotami rosną — wszystko mu pasuje, wszystko by wziął.
Zeszedł z tydzień, zanim się jaki taki ład dało zaprowadzić, a choć pretensyj było dosyć i każdy czuł się pokrzywdzonym, aliści przecie Zacharyasz podział zrobił i zaraz do rozbiórki budowli, do wycinania drzew się wzięto.
Od świtu samego siekierami stukano, bale i belki każdy na swoje miejsce zwłóczył, gdzie sobie upodobał nową siedzibę stawiać.
Dość drzew pod toporami padło: jedne dla tego, że widok zasłaniały, drugie, że były dobre na opał, albo na jakie statki, inne, że je zaraz żydzi chcieli kupić.
Przyjeżdżał z sąsiedztwa ogrodnik. Nagadał on, że to jakieś osobliwe gatunki, że wielką cenę mają — ale sam kupować nie chciał, więc wiadomo było, że mani i tak tylko zmyśla.
Włosy sobie ten ogrodnik darł z głowy, bo tu ongi w Latoszynie służył i swoją ręką różnego badyla dość nasadził i namnożył. Słuchali go panowie bracia z początku, póki po ludzku przemawiał; ale jak zanadto gębę rozpuścił — wnet mu pokazali drogę, żeby sobie poszedł tam, zkąd przyszedł, i żeby się w nieswoje rzeczy nie wdawał.
Szczęście jego, że Hulajdusza w tę porę siano na łące kosił, i o niczem nie wiedział — bo inaczej byłby go nabił rzetelnie — i zaskarżył do sądu o najście gruntu, rozbój i obelgi.
Ale i tak dostał dobrą naukę — poznał, że Lipowicka szlachta w kaszę sobie dmuchać nie da — i zapewne nie będzie się wdawał w nieswoje rzeczy. Bo i co mu do tego?
Urządzili się panowie bracia na początek, jak mogli. Zacharyasz z familią i Milczkowie musieli tymczasowo osiąść w pałacu, dopóki sobie ludzkiej siedziby nie zbudują — a reszta wspólników pomieściła się w czworakach.
Fornale i parobcy, co w Latoszyńskim dworze służyli, poszli w świat chleba szukać; nowym dziedzicom fornali i parobków nie trzeba... bo każdy z panów braci sam sobie pan i sam sługa — do roboty przywykły.
Wielki ciężar spadł Zacharyaszowi z głowy, gdy już tego podziału dokonał — ale jeszcze na tem nie koniec, bo wiele innych kwestyj do załatwienia zostało i to takich kwestyj, nad któremi dobrze trzeba głowy nałamać.
Jednego dnia pod wieczór, gdy już ludzie od roboty wrócili i każdy się do obrządku zabierał, Hulajdusza przed czworakiem swoim drzewo rąbał.
Odziany był niezbyt pokaźnie. Czapczyna wytarta, co może jeszcze króla Ćwieczka pamiętała, spancerek łatany, a buciska takie, żeby się ich, jak to mówią, rak nie czepił. Zwyczajnie, jak przy gospodarstwie i przy robocie, to się człowiek w paradne odzienie nie stroi.
Hulajdusza ciapał tedy drwa na pieńku, który, szczerze mówiąc, Zacharyaszowi z przed pałacu ściągnął — aż tu za nim coś zaturkotało.
Obejrzał się i widzi, że żyd obdartym wasągiem i kulawą szkapą się przywlókł.
Żydzina sam był marny, chudy, ze śpiczastą żółtawą bródką.
Podjechawszy pod czworak, spojrzał na Rafała i spytał:
— Słuchaj-no ty! gdzie tu mieszka szlachta, co Latoszyn kupiła?
Rafał spojrzał z podełba, w oczach mu coś mignęło jak kotowi, ale nic nie rzekł. Położył siekierę na pieńku i powoli do wasągu przyszedł.
— Czy ty głuchy jesteś, człowieku — rzekł żyd — czy ty nie słuchałeś, że ja o szlachtę się pytam?
Hulajdusza wyciągnął rękę, ujął żyda za kołnierz, a że chłop był wysoki napodziw, więc podniósł żydzinę w powietrze, jak kota.
— Aj waj! aj waj! gewałt! — wrzeszczał przerażony żydzisko — gewałt! rozbójstwo!
Rafał go na ziemi postawił, ale kołnierza z ręki nie puszczał.
— Co ty, żydku, chcesz? — zapytał cichym głosem.
— Puść mnie! ja nic nie chcę... puść mnie, rozbójniku!
— Rozbójniku, powiadasz. Dobrze. Powiedz jeszcze raz, ale przy świadkach, powiedz, to się dowiesz gdzie raki zimują.
— Aj waj! gewałt! rozbój!
Zacharyasz, usłyszawszy krzyk, nadbiegł; za nim podążył Wędrowny i Milczek.
Milczek śmiał się na całe gardło.
— Piskorza pojmałeś, Rafałku — wołał — piskorza! ale chudy psiakość i suchy jak sosnowa drzazeczka!
Zacharyasz Hulajduszy rękę na ramieniu położył i rzekł:
— Puść — co to?!
— A to ten, taki syn, żyd, tu nam najście domu robi i woła na mnie: słuchaj-no ty...
— Ny, jak ja mam na was wołać?
— Zaraz cię nauczę...
— Jak ja na pana mam mówić? a może pan sam dziedzic jest?
— Jakbyś wiedział, że dziedzic.
— Ny, patrzcie tylko! czy ja mogłem zmiarkować, żeby dziedzic, latoszyński dziedzic, za takiego łapserdaka sobie przebierał? Czy to podobne jest?
— Nie dogaduj-no, żydzie — rzekł Zacharyasz — a ty, panie Rafale, puść.
— Panie Rafale!? — zawołał żyd. — Panie Rafale!... no, może ja obraziłem — ja przepraszam. Wolno panu przebrać się w taki szlafrok, jak jego fanaberya chce. Panu wszystko wolno. Niech jegomość nie ma do mnie pretensyi. Taka paskudna kapota...
— Ty na osobę patrzaj, ale nie na kapotę.
— Aj waj! niech jegomość takie słowo nie powie. Osoba to jest osoba, a kapota to jest kapota. Osoba bez kapoty, to wstyd, a kapota bez osoby, to jest tylko kawałek gałgana...
— No, no, nie ujadaj tylko, bo jeszczem z tobą porachunku nie zrobił — rzekł Hulajdusza ponuro.
— Moi panowie — zawołał żyd, zwracając się do Zacharyasza i Milczka — moi panowie, proście tego pana Rafała, niech on będzie trochę cierpliwy. Jegomość, panie Rafał, niech jegomość weźmie na delikatny rozum! Ja nie mieszkałem między szlachtą, ale mój stary ojciec mówił, że to bardzo fajn gatunek osoby. Ja proszę panów trochę cierpliwość. Ja zgrzeszyłem! ja się przyznaję...
— A widzisz!
— Zaraz... do czego ja się przyznaję? — do grzechu, a co jest moje zgrzeszenie? omyłka! Czy widzi jegomość ten woreczek — rzekł, pokazując Rafałowi dobytą z kieszeni portmonetkę.
— Ano widzę.
— Wieleby tak jegomość dał za ten woreczek?
— Albo ja wiem.
— No tak, odrazu, ryzyk fizyk, wiele taki woreczek może być wart!?
Zacharyasz popatrzył na żyda uważnie i rzekł:
— Ha... zważając po wasągu, po koniu i po tobie, mój panie starozakonny, to może z tem, co we środku, ten woreczek ze dwa złote wart.
— Ha! ha! — rozśmiał się żyd — widzi jegomość, jak to łatwo się omylić... tu jest dwieście rubli!
— Dwieście?
— Mogę pokazać — rzekł, wydobywając z woreczka dwa sturublowe banknoty — co? może nieprawda?
— Prawda! Ktoby się spodziewał po takim marnym żydzinie.
— A ktoby się spodziewał, że jegomość pan Rafał jest sobie dziedzic, chociaż ubrany jak parobek.
— Ej!
— Ny, o co się gniewać! Ja powiadam, co kapota pokazuje osobe — a jak kto już zna osobe, to niepotrzebuje zważać na kapotę. Powiadają, że poznać pana po cholewach, a te dwa panowie — rzekł, wskazując na Zacharyasza i na Milczka — są całkiem przez butów. Ny, ale ja wiem, że oni są dziedzice — ja im się kłaniam.
— Eh! — wtrącił Hulajdusza — teraz dużo dziedziców chodzi bez butów.
— Aj waj, mądre słowo, godne słowo! Tylko te dziedzice, co są naprawdę bez butów, noszą eleganckich kamaszków — a te znowuż, co sobie boso chodzą, to będą mieli butów do samej śmierci.
— To prawda.
— Aj, moje panowie, co niema być prawda!? Kto prawdę powie jak nie żyd? On jeden prawdę zna.
— Ho, ho!
— On jeden.
— Zkąd-że żyd tylko, zaarendowaliście prawdę na wiekuiste czasy, czy co?
— Ja jegomości powiem. Prawdziwie myśmy zaarendowali, bo powiedz pan sam gdzie prawda jest?
— Prawda... rozmaicie.
— Na niebie i ziemi i na każdem miejscu — rzekł, śmiejąc się Milczek.
— Jegomość sobie omylił — odpowiedział żyd. — Na niebie i na ziemi i na każde miejsce to jest Pan Bóg.
— Rzetelnie żyd powiedział — odezwał się Zacharyasz — co rzetelnie, to rzetelnie, jakby na lamentarzu czytał.
— Ny, widzi jegomość... ale gdzie prawda?
— W sądzie — wtrącił Hulajdusza.
— Aj waj, pan Rafał to widać wielgi sądownik jest; bywa i w sądzie, prawda, ale najprawdziwsza prawda to gdzieindziej jest.
— Gdzież u licha ciężkiego?
— W kieszeni. Aha! może nie? A że nasze żydki wszystkie kieszenie znają, to i prawdę znają.
— Niech go zimny wiater ogarnie! — huknął Milczek — oto trafił jak kulą w płot; w kieszeni to pieniądze są, ale nie prawda.
— Nie... jak kieszeń całkiem pusta, to w niej pieniędzy niema, ale prawda zawsze jest.
— Jaka prawda!?
— Taka, że ten człowiek co pieniędzy nie ma, jest kapcan. No, czy nie?
— Wygadanyś ty, widzę, mój żydku, gębę masz jak młynarski pytel.
— Co z tego, kiedy tera najczęściej same plewy na koszu.
— Niby jak?
— Tak, czas paskudny, handlu niema, ruchu niema.
Zacharyaszowi myśl dobra przyszła.
— Kup sobie szkło — rzekł.
— Jakie szkło?
— Ot, tam dalej, koło pałacu, cała buda ze szkła jest.
— Niech ja to szkło zobaczę.
Zacharyasz z Milczkiem zaprowadzili żyda przed oranżeryę, Hulajdusza poszedł za nimi.
— Aj waj! — ozwał się żyd — piękny kawałek budowli, samo okno! Ja już to nieraz widziałem u różnych wielkich państwa.
— No, kupisz?
— Za co nie? ja sam może nie kupię, ale przyszlę tu mego szwagra, on jest wielki mechanik, pierwszy szklarz na całą okoliczność, on nawet w aptece szyby wprawiał... on tu przyjedzie... on dobrze zapłaci. Nu, ale ja, po prawdzie powiedziawszy, to w innym interesie przyjechałem.
— A w jakim? — zapytał Zacharyasz.
— Widzi jegomość, państwo macie teraz dużo pomieszkania.
— Gdzie zaś dużo?
— Oj i jak dużo! I pałac i czworaków i stara karczma, co stoi przy drodze.
— No to i co?
— Jabym chciał u państwa pomieszkanie nająć. Mnie się panowie szlachta bardzo podobali, mnie ojciec opowiadał, jakie to godne ludzie.
Milczek roześmiał się.
— Ha! ha! na pokomorne do nas chce! ładny komornik, niech go drzwi ścisną!
— Za co mają drzwi ściskać? Ja dobrze zapłacę. Dla czego ja nie mam zapłacić?
— A cóż ty będziesz robił tu u nas?
— Oj, oj! Będę sobie siedział. Czy ja potrzebuję iść do kosy, albo do żniwa? Mam trochę pieniędzy... będę z panami handlował. Mogę wziąść sad w arendę, będzie mleko, to ja kupię mleko; skórki — to skórki, zboże — to zboże... a jak który jegomość zastrzeli zając, to ja kupię i zając. Wszystko kupię. Dla panów to będzie wielka wygoda, w każdej chwili świeży grosz.
— Świeży grosz — powtórzył jak echo Hulajdusza — świeży grosz...
— Nu, a jakby się trafiło, że trzeba pieniędzy, to ja też wygodzę, postaram się między żydkami. Co jegomość na to powiada? — spytał Zacharyasza.
— Ja nie lubię zaraz odpowiadać, potrzebuję sobie dobrze każdą rzecz w głowie rozważyć i rozmiarkować.
— Tu bardzo krótkie miarkowanie jest.
— Ale, zdaje ci się, mój żydku... po drugie, według podziału, to stara karczma z placem nie moja.
— A czyja ona jest?
— Rafała.
— Aj, aj, jakie to zdarzenie osobliwe, akurat moja pierwsza znajomość w Latoszynie była z panem Rafałem. Czy ja mogłem się spodziewać! na moje sumienie, to osobliwość!
— Juści osobliwie cię za kołnierz trzymał — rzekł, śmiejąc się, Milczek.
— Wielka rzecz kołnierz! Jegomość chciał próbować, czy nasze krawcy mocno szyją kołnierzów. Ktoby myślał, że to była awantura, a to była tylko próba! Czy to człowiek nie może robić próby? przecież powiadają nawet „próba fraj“. Panie Rafale! niech mnie jegomość tę starą karczmę wynajmie. Ja dobrze zapłacę.
Hulajdusza nic nie odpowiedział, Zacharyasz odwołał go na stronę.
— Słuchaj-no, Rafale — rozpowiadał mu pocichu — nie ryzykuj, nie łaszcz się na przychód, nie przyjmuj go. Nie wiadomo co to za żyd, może złodziej, a może złodziejów naprowadzi. Ja cię przestrzegam po dobremu, po sąsiedzku, że możesz nam wszystkim, jak jesteśmy, piwa nawarzyć.
— A karczma czyja? — spytał Hulajdusza, patrząc, jako miał zwyczaj, w ziemię.
— Toż twoja.
— Kiedy moja, to chyba ja do niej mam prawo, a czy ją żydowi puszczę, czy rozwalę, czy podaruję, to komu do tego nic.
— Ale widzisz, Rafałku, podumaj, sąsiedzka rzecz.
— Mnie sąsiady chleba nie dadzą, a przecie wolnoć Tomku we swoim domku.
— Jużcić wolno, kto zaprzecza... tylko...
— Ja wam nie sługa, a wy mnie nie pan, ja Zacharyaszowi nie dziecko, a Zacharyasz mnie nie matka.
— Rób sobie jak chcesz, ale pamiętaj...
— Nie mam ja nic do pamiętania.
Żyd tę rozmowę przerwał.
— Ny, panie Rafał, co jegomość myśli? niech ja słyszę słowo.
— A coś ty, żydku, za jeden? — spytał Zacharyasz.
— Ha! ha! co ja za jeden? pytaj się jegomość chłopów, mnie tu wszyscy znają.
— A ja nie — odpowiedział Zacharyasz.
— I ja — dodał Milczek, śmiejąc się jak zwykle. — Zachciał, żeby my z całego świata mieli żydów znać?
— Ny, co tu gadać, ja jestem Mordka... Mordka Glas, rodem z Białej, słyszeliście państwo o Białej? wielkie miasto! Teraz to ja sobie mieszkam tu w poblizkości.
Hulajdusza odezwał się ponuro:
— Skoro chcesz gadać, to do izby chodź, ja na dworze gadać nie lubię.
— Rafale! — rzekł Zacharyasz — namyśl się...
— Et, mnie rozumu uczyć nie trza. Nie mam czem nauczycielów opłacać.
— A niech cię, kiedyś taki!
— Chodź, żydzie, jakże ci? Mordka.
— Mordka. Gdzie jegomość mieszka?
— Tymczasowo tu, we czworaku.
— Porządny czworak, na moje sumienie, bardzo porządny.
Weszli do stancyi. Rafałowa stała przy kominie, na którym palił się ogień. Od ognia czerwoność szła i kładła się na jej twarzy ogorzałej, na włosach niby smoła czarnych, kładła się i migotała w oczach, jakoby inny jakiś ogień co się we środku człowieka pali.
— Oto jest, Józiu, żyd — rzekł Rafał.
Wzruszyła ramionami.
— Dziw wielki — odburknęła — nie widział kto żyda!
— Przepraszam godnę jejmość — mówił Mordka pokornie — żyd żydowi nierówny... różne żydy na świecie są.
— A juści!
— On do nas na pokomorne chce — mruknął Hulajdusza.
— Gdzie?
— Do karczmy. Cóż ty, Józiu?
— O! zaraz na pokomorne? jeszcze czego?
— Płacić chce.
— Rzetelnie, na moje sumienie, rzetelnie chcę godnej jejmości zapłacić, choćby za pół roku, choćby za cały rok z góry. Dobremi pieniędzmi płacę.
— Cóż, Józiu?
Rafałowa oparła się ręką o komin i przyglądała się żydowi.
— A może ty jaki złodziej? — spytała.
— Pfe! co godna jejmość powiada takie brzydkie słowo? co pani Rafałowa powiada? Ja Mordka Glas, mnie tu w całej okolicy znają. Kto mnie nie zna, mego konia, mój wasąg! Ja jestem honorowy i delikatny człowiek, ja handluję... ja mam i towar, i tu w wozie mam towar, fajn kobiecki towar, damski towar... ja zaraz pokażę...
Wybiegł z izby i wnet powrócił z tłomoczkiem.
Było w nim kilka chustek kobiecych, drobiazgów różnych, nici, tasiemek i igieł dość.
— Niech-no godna jejmość spojrzy... tu wszystko jest.
— Czy kupiec ma swój kram w mieście? — spytała.
— Nie mam ja swój kram, ale handluję... wszystkiem handluję, jak mi się trafi co kupić... to kupię — i bardzo tanio sprzedam. Mnie tu na około wszyscy znają. Pani Pakułkiewiczowa, co jej mąż posesorem jest i folwarczek trzyma, często odemnie różne galanterye kupuje. A to jest dama, na moje sumienie dama! Ona do jednego kapelusza potrzebuje półtora funta kwiaty i z piętnaście łokci wstążków... Nie rachuję słomy i aksamitu. Ha! ha! Ona tu pierwszą modę utrzymuje... Widzi godna jejmość — rzekł, zniżając cokolwiek głos — tu jest taka okolica, co wszystkie panie same francuzkie modów utrzymują... oni sobie bardzo fajn ubierają. U nas tu, nietylko dziedziczka na swojej fortunie, ale nawet dzierżawczynia, nawet młynarka, nawet ekonomka, jak idzie do kościoła, to musi być tak wystrojona, jak cała hrabina. Na moje sumienie!
— Wszystkie tak?
— Żebym ja tak szczęście miał! Mój szwagier, pierwszy tutejszy krawiec, to ciągle ma robotę. On nowomodne suknie robi, on damski krawiec jest. On niedawno robił dla panny z Wilkowa suknię na wesele... to miał całe trzy dni pracy. On sam szył spódnicę, a jego trzy czeladniki robili ogon! we trzech robili jeden ogon! Żebym ja tak zdrowia nie miał. Godna jejmość wie, że każda okolica ma swój obyczaj. W jednej stronie ludzie chodzą po prostemu, w drugiej po pańsku — u nas po pańsku chodzą. Tu jedna żydówka-fryzyerka targuje do roku samych warkoczów za całe sto rubli.
— Warkoczów!
— Co jejmość myśli? czy to każda kobieta ma swoich rodzonych warkoczów? Nie każda — a skoro moda jest, żeby warkocz był, to ona go sobie kupi i przypasuje do głowy.
— Tfy! — mruknął Rafał, spluwając.
— Ny, co robić? Jak moda przykazuje, tak każda dama chodzi, przez to biedne ludzie zarobek mają. Niech-no godna jejmość sobie uważy, mnie się zdaje, że ta żółta chusteczka toby jejmości akuratnie pasowała. To jest fajn kawałek odzienia, pół jedwabny interes. Niech godna jejmość uważy.
— Może drogo?
— Co ma być drogo? oddam bardzo tanio.
— Za siła?!
— Całkiem za nic, za jedno dobre słowo. Niech godna jejmość ma od Mordka pamiątkę, na pierwszą znajomość.
— I... co się kupiec ma szkodować?
— Aj waj! jakie to szkodowanie, to pierwsza znajomość. To się należy. To jest tak jak dług.
— Dług!? za co?
— Właśnie to jest dług... Ja zgrzeszyłem, ja obraziłem trochę pana Rafała, nie poznałem jego osoby — niech jejmość przyjmie tę chusteczkę na przeprosiny.
— Ano to i weź, Józiu, skoro żyd daje.
— Mądre słowo! ja zawsze powiadam, co lepiej z mądrym człowiekiem zgubić, niż z głupim znaleźć. My się poznamy, my będziemy handlować. Jegomość i jejmość przekonają się, co Mordko zawsze się przyda. Tu jest po sąsiedzku u hrabiego pisarz, bardzo młody, bardzo edukowany człowiek — to ja jego wyprowadziłem na ludzi! Państwo go poznają, bo on teraz za leśniczego ma być (także przezemnie) a Latoszyński las z hrabiowskim lasem graniczy. On się już miał na przyszły tydzień przenosić na nową służbę. Pewnie go jegomość w lesie spotka któregoniebądź dnia. On młody jest, aligant! Ny — ale ja gadam, a czas w drogę... bardzo już czas. Może godna jejmość wybierze jeszcze co dla delikatnych dzieciów.
— Nie mamy dzieci.
— I to frasunek jest. Ny, teraz ja się pokłonię i pojadę. Szkoda, co mnie państwo nie chcecie przyjąć na pokomorne.
— A któż powiedział, że nie chcemy? Stara karczma pusta, miałem ją rozbierać, tedy niechby jeszcze jakiś czas postała. Jak ty miarkujesz, Józiu?
— Ha... jeżeli, to dla czego nie? Niechby siedział.
— Ny, to możemy zaraz zrobić zgodę.
Pochylił się nad stołem, a wyjąwszy kawałek kredy z kieszeni, pisał na stole różne liczby i znaczki. Potem targowali się i sprzeczali, a żyd, żydowskim obyczajem, to odchodził, to wracał, to znów odchodził, aż nareszcie po długiem gadaniu dobili targu.
Mordka zaarendował starą karczmę i obórkę, która przy niej była, i półmorgi ogrodu przy karczmie, i sześć zagonów w polu na kartofle, i wymówił sobie latowisko dla dwóch krów i słomy na podściółkę i różne inne dogodności sobie zastrzegł.
Tak już zapadło, stuknęli się po rękach. Mordka nową storublówkę na stół położył, a Rafał przyniósł z drugiej izby pięć papierków po dziesięć i resztę mu wydał.
To sobie tylko żyd wymawiał, że się sprowadzi z familią i żeby z tej przyczyny przeszkody jakiej nie doznał.
Mordko miał w swoim wasągu wszystko, jakby w jakim sklepie, zaraz też targu dobiwszy, flaszkę czerwonej wódki ztamtąd przyniósł na litkup.
Gdy odjechał, Rafał położył przed sobą storublowy papierek i patrzył w niego jak w obraz. Mrugał oczami, gębą krzywił i takby się do niego chciał rozśmiać jak do dziecka, ale mu przed żoną wstyd było.
Wygładził go więc ręką, wyprostował i zaniósł do komory.
Biedny pieniądz! biedny papier... dostał się w dobre ręce i pewnikiem bardzo długo nie będzie światu Bożego oglądał!
Na trzeci dzień zajechało przed starą karczmę z dziesięć fur, a na nich stoły, stołki, bety różne i statki, a żydów, żydówek i bachorów małych zatrzęsienie!
Chłopi ze wsi powychodzili patrzeć co się dzieje i nie bardzo ochotnem okiem zerkali na nowych sąsiadów.
Hulajdusza, ujrzawszy zjazd taki, za głowę się chwycił.
— Mordka! — zawołał — a to ty, niedowiarku, pół miasta żydów przywiozłeś!
— Ny, co to jegomości zawadzi? to wszystko moja familia, mnie Pan Bóg dał piękną i dużą familię, a ja wymówiłem sobie, żeby ona nie miała żadnej przeszkody...




III.

Żniwa były za pasem.
Z wysokiego nieba grzało jasne słońce i pod jego wejrzeniem żytni kłos bielał, jak człowiek od starości, i pochylał się trochę i chwiał od wiatru i czekał, rychło go ostry sierp zawadzi i położy na zagon. Wygrzewały się ciężkie kłosy na słońcu, jako starzy ludzie przy piecu, a pomiędzy kłosami bławacie różne, to czerwone, to modre, a wszystkie kwitnące.
Kwitnij kwiatku, kwitnij bławatku, nieboże! jeszcze dzień, jeszcze dwa... patrzaj sobie w górę, na słońce, na ptaszki latające, na motyle. Kwitnijcie kwiatki, póki wam sierp ostry łodyżek nie przetnie. I padniecie jak nieżywe i uschniecie całkiem — i wasza czerwoność zbieleje i wasza modrość zczernieje i zostanie z was kruchy badyl, który się w proch rozsypie.
Patrzyło jasne słońce z wysokości na szerokie pola latoszyńskie — patrzyło bez przeszkody, bez chmur.
Pochowały się one, pokryły, a jeżeli jaka wyrwała się z uwięzi, to nie była ani czarna, ani strasząca, ale właśnie leciuchna, bielusieńka jak gołąbek — przefrunęła, przesunęła się po niebie i jak niewiadomo zkąd przyszła, tak niewiadomo dokąd poszła, ledwie że ledwie ziemię nieznacznym cieniem musnąwszy.
Wszystko rosło, dojrzewało, na psa urok, na podziw. Żyto jak las gęste, srebrzące się, pszenica niby mur zielony, jęczmień okazały, wąsaty, a owies kiściasty jak proso.
Pod lasem bieliła się kwitnąca tatarka, to znowu niby pasy na wzorzystej chustce kobiecej, złociły się, zieleniły, migotały w słońcu drobne zagonki chłopskie.
Het po miedzach porozsiadały się dzikie gruszki grube, pękate, kolczaste, a owdzie znów wielkie kamienie leżały.
Ile to one żniw musiały widzieć, ile pieśni słyszeć, a radości, a płaczów!...
Jak wieczór zapadł, to się przepiórki rozkrzyczały po zbożach „chodźcie żąć“, a naród słuchał tego wołania i radował się, bo z łaski Boga miłosiernego można się było spodziewać chleba w bród.
Jaki taki, choć i biedny, choć i swego gruntu niemający, wlókł się do miasteczka sierp nowy kupić, bo żniwo zarobek daje, a któżby do żniwa nie poszedł?
To już jest właśnie ze wszystkich robót jakie są najlepsza a najmilsza. I nawet naród czasu inaczej nie liczy, tylko mówi: „przede żniwy“, „po żniwach“...
Ciężko to giąć grzbiet na spiekocie przez cały długi dzień, juścić ciężko bo ciężko, ale która robota lekka jest? przy żniwie zaś to się i nagada człowiek dowoli i pośpiewa sobie i poswawoli... a jak u porządnego gospodarza, to i dożynki porządnie wyprawią.
Latoszyńcy dziedzice mieli robić żniwa wspólnie, całą forsą, i zbiorem się sprawiedliwie podzielić; komu snopek, komu dwa, według tego jak kto do jakiej części Latoszyn kupił.
Dopiero po żniwach mieli pola pomiędzy siebie podzielić i wtedy już każdy sam na siebie orać i siać zacznie.
Wszyscy ruszyli do żniwa.
Zacharyasz i Kunda i ich trzy dziewczyny, Milczek z Milczkową i z dziećmi, Piotr nabożny z familią, Wędrowny tak samo, Rafałowie oboje, ze swoją niemową.
Kto miał chłopaka w służbie, albo dziewkę, to też ich na pole wypędził, a prócz tego i najemnika sporo stanęło.
Zaczęli od rana, rozstawili się na zagonach, zwyczajnie, po gospodarsku, i zaczęli żąć na wyprzódki, ile że dziewczyn kilka było, a każdej by się chciało przodować.
Ale gdzie tam której z Rafałową się równać! Choć i Zacharyasza dziewucha najstarsza, okropnie do roboty ciekawa i zwinna, ale za Rafałową dużo w tyle została. Tej kobiecie paliło się w ręku.
Ku południowi odsunęła się już kawał drogi od wszystkich, aż pod las. Inna to zagada do drugiej, to się obejrzy, roześmieje, to przeciągnąć się lubi, a ta, nic nie mówiąc, kładzie garść za garścią, że tylko żyto chrzęści.
Ku wieczorowi prawie pod lasem była.
Nie zważała nawet, że z lasu wyszedł jakiś człowiek z pańska ubrany.
— Panie Boże dopomóż — rzekł do niej.
— Panie Boże zapłać — odpowiedziała, jako się godzi i spojrzała kto mówi.
On także na nią spojrzał, pobladł, a potem ręce rozkrzyżował i zawołał:
— Józia!
Całe szczęście, że tamci nie słyszeli.
Ona wyprostowała się, w oczach jej jakby błysnęło, na twarz wystąpiły ognie.
— Nie znaj mnie! idź, idź, jeśli ci Bóg miły — szepnęła.
On, słowa nie rzekłszy, spojrzał na nią żałośnie i w las poszedł, a ona puściła sierp z ręki, siadła w bruździe i o żniwie, o całym Bożym świecie zapomniała.
Dopiero się ocknęła, głośny śmiech za sobą posłyszawszy.
— A! przecie was dogoniłam choć raz!
To była Julka, Zacharyaszowa dziewucha, ta co na ambit wzięła, żeby koniecznie przodownicą być.
— Doganiaj, Julciu, doganiaj, ja cię prześcigać nie będę.
— A któżby was, moja pani Rafałowa, prześcignął!? Wy zawsze pierwsza. Tu nas tyle żnie i zwijają się jak mogą, i ja także się zwijam jak mucha w ukropie, tchu już w sobie nie czuję, a gdzie byłam za wami!
— Dogoniłaś przecie.
— A bo Rafałowa usiadła. Nawet dziw bierze dla czego? To nie Rafałowej obyczaj w bruździe siąść... z Lipowic jeszcze pamiętam.
— Ano siadłam trochę... jakaś nie swoja dziś jestem.
— Ha! ha! nie swoja! kiedyż to pani Rafałowa nie swoja? zawsze przed wszystkiemi, zawsze pierwsza. Przecież tu dużo ludzi, a któż za wami zdąży? Nawet ze wsi najemniki powiadają, że jak Latoszyn Latoszynem, jeszcze takiej robotnicy jak Rafałowa nie widzieli. A w Lipowicach inaczej bywało? Pamiętam ja dobrze.
— Et, moja Julciu, możesz mnie teraz doganiać i przeganiać. Co mnie po przodowaniu? co mi po tem?
— Żartujecie sobie.
— Nie. Ty co innego, ty młoda, ty u rodziców swoich ukochana. Radość im zrobisz jak wianek przyniesiesz, a ja, komu? dla kogo?
— Coście tak posmutnieli dziś, Rafałowa?
— Każdy smutek swój ma, moja Julciu — ale smutek smutkowi nierówny. Co ci opowiadać mam? Ty młoda, tobie dopiero do życia, toż lepiej takich słuchaj co o weselach, o radościach prawią.
To rzekłszy, wzięła sierp do ręki, stanęła na zagonie i żąć zaczęła, miarkując, aby Julki nie wyprzedzać; całkiem jej pierwszeństwo zostawiła.
Gdy wieczór zapadł, nie poszła wraz z ludźmi, co przyśpiewując sobie, do domu wracali, ale usiadła na kopczyku przy drodze i głowę na dłoniach wsparłszy, dumała prawie do nocy.
Gwiazdy świeciły już, kiedy powróciła do domu.
Hulajdusza siedział przy stole zasępiony, chmurniejszy jeszcze niż zawsze i z podełba zerkał na niemowę, która się przy kominie krzątała.
— Gdzieś ty chodziła? — zapytał, gdy żona weszła do izby.
Ona wzruszyła tylko ramionami i ani słówka nie rzekła. Spojrzała zaś na niego tak, że go od pytania wszelaka ochota odeszła.
Mruknął coś niewyraźnie, może zaklął półgłosem, potem kolacyę zjadł i rzucił się jak kłoda na ławę.
Nazajutrz niedziela była.
Do kościoła mnóstwo narodu spieszyło, jak zwykle w niedzielę.
Na drogach widzieć było można i powozy pańskie i bryczki i dryndule różne i chłopskie wasążki, i moc prostego narodu, co dla lekkości, a i dla oszczędności także, wziąwszy obuwie w garść, dąży ku domowi Bożemu.
Zacharyasz z Kundą i córkami na bryce paradował.
Najbogatszemu z latoszyńskich dziedziców nie pasowało z prostym narodem za pan brat, per pedes, drogę mierzyć.
I odzienie miał też paradne co się zowie.
Kaszkiet ze skórzanym daszkiem, palto jak się patrzy, szalik na szyi czerwony jak krew.
Kunda też wyglądała pięknie, a dziewczyny to właśnie jako owe polne bławacie, co we zbożu rosną.
Najbardziej zaś Julka.
Ta dziewucha była Zacharyaszowego domu ozdoba. Krępa w sobie, niewielka wzrostem, miała oczy modre, a na gębie była jak ona dzika róża, która w polu kwitnie. Warkocz miała też bogaty, złocisty i lubiła w niego wstążki różne wplatać.
Słowem, odpowiedzialna dziewucha na wszystkie cztery boki, a chociaż dopiero jej na świętą Julią na szesnasty rok się obróciło, ale już nie jeden kawaler oczami za nią wodził.
Niedziw, panna jak orzech, rodu wspaniałego, bo Głowacze nigdy się z byle kim nie kumali, a przytem i z fortuną piękną, bo jej się pewnie będzie ze dwie włóki na Latoszynie patrzyło, a nie bez tego, żeby Zacharyasz i w gotowym groszu paru tysiączków dla niej nie uciułał.
Matka patrzyła na Julkę jak na obraz, zawsze do niej mówiła „moja Juluś“, a choć czasem w prędkości, jak zwykle przy gospodarstwie, dała jej pięścią po karku, to więcej z przyzwyczajenia i jako gospodyni zawzięta, aniżeli przez złość.
Milczkowie i Wędrowni też porządnie bryczkami do kościoła jeździli.
Piotr zaś chodził regularnie piechotą, bo już takie nabożeństwo miał i lubił bydlęciu raz na tydzień odpoczynek dać.
Rafałowie również pieszo chodzili, ale każde z osobna. On wybierał się rano, przed wotywą i szedł sobie pomaleńku, w ziemię patrząc, ona zaś wychodziła w jaką godzinę po nim i jak wypadała na drogę, to nie szła, ale leciała jak wiater.
Już bo w tej kobiecie widać z rodu powolności nie było; czy w pracy, czy w chodzie, czy w drodze, zawsze tak spieszyła, jakby ją kto poganiał.
I teraz szła, jakby ją wiatr przed sobą pędził, że tylko odzienie koło niej fruwało, ale ktoby się jej dobrze przypatrzył, toby zauważył, że nie była ona ani taka czarna, ani opuszczona jak zwykle.
Ludzie znajomi nie bez dziwu na nią patrzyli, miarkując co to jest, bo jakaś niepodobna do siebie była.
Czy się bardziej ściągnęła gorsetem, czy lepsze chusty na siebie przywdziała, czy może czarne jak smoła włosy przyczesała inaczej, ale wyglądała tak, jakby jej kto z dziesięć lat ujął przynajmniej.
Tylko w czarnych oczach miała nie ten ponury ogień co zawsze, ale coś, jakby smutek, zmartwienie, albo żałobę.
Oglądali się na nią ludzie, ten i ów powiedział jej „pochwalony“, na co chrześciańskim obyczajem odrzekła była „na wieki“, ale w gawędę nikt się z nią nie wdawał. Obcy bo nie mieli śmiałości, swoi wiedzieli, że do rozmowy nie ochotna, a przytem, takiemu chodowi, jakim ona chodziła, niktby nie wydołał, chyba żeby przy niej w dyrdy biegnął, co znowuż nie dla każdego jest podobne i foremne.
Siaki taki spojrzał tylko i rzekł: dyabeł w tej kobiecie siedzi; ale ona nie zważała na ludzkie patrzenie, ani na ludzkie gadanie, szła ostro, jak wiater na jesieni, wszystkich wyprzedziła, każdego minęła, aż schowała się całkiem w tej gromadzie narodu, co ścisłym wieńcem otaczała dom Boży.
Kościołek był niewielki a parafia ludna, naród nie mógł pomieścić się w kościele, więc na cmentarz wyległ i tulił się pod lipami, pod kasztanami wielkiemi, rozsiadał się na kamieniach, na głazach co koło kościoła leżały, albo nie patrząc na gorącość, na słońce ogniście palące z wysoka, padał na kolana na szczerym piasku, na żwirku, bił się z całej mocy w piersi i jękiem, westchnieniem serdecznem Boga o zmiłowanie prosił.
Zwyczajnie jak prosty, nieuczony naród.
Do kogóż pójdzie on, do kogo się przygarnie, komu się uskarży, jak nie temu kościołkowi swojemu, z którego co rano i co wieczór dzwonek się rzewnie odzywa.
Suma już się zaczęła. Rafałowa wcisnęła się do wnętrza kościoła i, przy samych drzwiach stojąc, zatonęła w modlitwie, nie widząc, a może nie chcąc widzieć, że były oczy jedne, modre, jasne, co w nią jakby w obraz patrzyły.
Przez cały czas nabożeństwa ani razu nie odwróciła głowy, ani razu nie spojrzała po ludziach. Dopiero, kiedy po mszy skończonej naród huknął ze wszystkich piersi: „Święty Boże!“ kiedy wszyscy na kolana padli, oczy jej jak węgiel czarne, spotkały się z temi oczami modremi i pokazały się w nich, w tych czarnych, łzy gorące.
Nikt na to nie zważał i nikt na to zważać nie mógł, bo każdy myśl swoją wyżej, do modlitwy wznosił, ale te modre oczy nie patrzyły na ołtarz, nie wznosiły się w górę...
Kiedy naród z kościoła jak fala wypłynął, Rafałowa zaraz z miejsca ku domowi pobiegła i pierwej była w Latoszynie, niż ci co bryczkami wracali.
Ma się rozumieć; bo każdy się jeszcze na naród popatrzył, to sprawunek jaki zrobił, to od obraźnika książeczkę, albo krzyżyk, czy medalik kupił, a ona poszła, nie zważając na nic, nie patrząc, właśnie jakby ją kto gonił, jakby ją prześladować miał.
Uciekała po prostu...
Tymczasem ten, co modre oczy miał, skoro się z tłumu wydostał, przebiegał to w tę, to w inną stronę, jakby kogo szukając; zachodził na latoszyńską drogę, na furmanki patrzając, to znów ku kościołowi zawracał, między obraźników poszedł, nawet do oberży zajrzał, co się między domkami, właśnie jak kokosz pomiędzy kurczętami, rozsiadła.
Gdy tak to tu, to owdzie przebiegał, Mordka mu się na drodze nawinął.
— Ny, co pan taki zafrasowany? — zapytał — czy pan kogo szuka?
— Eh! nie... tak myślałem, że kogo z Latoszyna spotkam.
— Oj, oj, wszystkie oni tu są.
— Kto?
— Cała szlachta. Zacharyasz, główny dziedzic, z żoną i córeczką. Aj waj! ta córeczka toby akurat pasowała dla pana, to jest fajn kawałek panienki.
— Daj mi pokój.
— Ny, jakto daj mi pokój? Czy pan zawsze będzie sam siedział w chałupie, a jak teraz jeszcze i w lesie? Czy to pasuje na taką osobę?
— Co tam!
— Aj waj! ja panu co powiem, ja pana do Latoszyna będę rekomendował... do tego starego Zacharyasza. Taka dziewczynka na moje sumienie, to jest coś! Ja panu każę się żenić.
— Ależ ja nie chcę.
— Co to nie chcę, aj waj! co to jest nie chcę! ja panu każę!
— Idź do djabła.
— Ny, to jest ładny odpowiedź na moje dobre słowo.
— Ale bo pleciesz, sam nie wiesz co.
— Wolno panu słuchać i wolno nie słuchać, a ja powiadam, żeby pan do Latoszyna jechał. Dla czego nie? Kupić nie kupić — potargować można. Szlachta bardzo porządna, bogate ludzie.
— Po cóż mam do nich jeździć? poznać się przy okazyi można.
— No i to prawda. Dziś naprzykład oni wszystkie tu byli. Oni są nabożne ludzie, nawet i mój gospodarz, co ja od niego pomieszkanie sobie w karczmie najmuje, to i on zawsze chodzi do kościoła.
— Dla czegóżby nie miał chodzić?
— Albo ja wiem. On, nie chce, żeby kto słyszał, co ja powiem — on jest podobny do zbója. On jak spojrzy na człowieka, to całkiem nieprzyjemnie jest.
— Cóż to za jeden?
— Szlachcic, jak i tamta szlachta, z Lipowiców tu nastał, ale on swoim dworem sobie żyje, ze wspólnikami mało co utrzymuje kompanię. Jego nazywają Rafał.
— Rafał!
— Co się pan tak dziwuje, że jemu jest Rafał? Jego tak nazywają, dziwno byłoby, żeby się wcale nie nazywał. Co pan się tak skrzywił, czy to złe imię jest?
— Nie, zdaje ci się, cóż mi to szkodzi, czy on Rafał, czy Michał. On ma żonę.
Żyd spojrzał ze zdziwieniem.
— Jakżeby taki człowiek bez żony był? Czy to gospodarz może być bez żony? On ma żonę? I ona też z nikim kompanii nie trzyma, mało kiedy słowo powie. Tam do nich niema pan po co jechać. Na co panu taka znajomość? Oni nie mają córki i nie lubią kompanii. Ja jeszcze nie widziałem, żeby tam kto przyszedł szklankę wody wypić.
— Pewnie w pałacu mieszkają?
— Co pan mówi w pałacu? Po co im pałac? Oni nie lubią kompanii... Siedzą sobie całkiem na osobności w starym czworaku. Pewnie pan zna ten stary czworak, co kole olszyny jest?
— Tak...
— To oni właśnie tam siedzą.
— Tam?... przypominam sobie ten czworak, chociaż tak szczegółowo Latoszyna nie znam.
— Kto Latoszyna nie zna! taki piękny folwark.
— Tak... tak... przypominam sobie — mówił — tam zaraz olszyna jest...
— Jest olszyna.
— I rzeka za olszyną.
— Właśnie jest trochę i rzeka.
— Pamiętam, ale cóż mi tam! Czworak czy nie czworak, olszyna czy nie olszyna, ani tego nie kupię, ani zadzierżawię, cóż mi ztąd? Bywaj zdrów mój Mordku.
— Ny, a z panem Zacharyaszem co będzie?
— Cóż ma być? alboż ja wiem co będzie?
— Ja panu swoje słowo powtarzam, taka panna warta zachodu, ja panu mówię!
Ów młody człowiek nie słuchał już tego, co Mordko powiadał, ale przecisnął się między ludźmi, odwiązał konia swego, co przy płocie uczepiony był, wskoczył na siodło i pojechał do siedziby swojej, na Leśniczówkę.
Musiało mu być markotno czegoś i smutno, bo nie jechał z fantazyą, jak młodzi jeździć zwykli, ale wlókł się noga za nogą, jak dziad co się boi utrząchnąć.
Parę razy zjeżdżał z drogi i miedzami, wśród zboża, chciał jakby do Latoszyna zawrócić, ale snać potem rozmyślił inaczej, bo znowuż na gościniec wyjeżdżał.
Mordko także wasąg swój obdarty wyładował prowizyą rozmaitą i wracał do starej karczmy, gdzie się już był tak zagospodarował i obsadził jak we własnym domu.
Coś cztery izby w tej karczmie było, on jedną tylko dla siebie zatrzymał, a inne różnym swoim krewnym, przyjaciołom i wspólnikom powypuszczał, tak że po dwie, trzy familie w jednej stancyi siedziały.
Gniewał się o to Zacharyasz i inni wspólnicy się gniewali, ale co z Rafałem poradzić? Jak mu wymówki robili, to się bardziej jeszcze zachmurzył, zasępił i jedno tylko powtarzał:
— I karczma moja i żydy moje, a komu do tego nic.
I taki był zapamiętały i zawzięty, że właśnie na przekorę, dla tego, że mu ludzie wymawiali, toby rad jeszcze drugie tyle napuścić. Odgrażał się nawet, że i czworak żydom odda i jeszcze dziesięć budynków na swoim gruncie postawi i to samo z niemi zrobi.
Zwada z tego powodu poszła i tak się wszyscy z Rafałem posprzeczali, że nikt się do niego już nie odzywał, owszem każdy go mijał jak zapowietrzonego.
Ale on wcale do serca tego nie brał, bo tylko mu o grosz najbardziej chodziło, z Mordką zwąchali się zaraz i powstały między nimi różne spółki i konszachty.
Rafał potrochu pieniędzy dawał, a żyd niemi tak zawsze jakoś prędko zakręcił, że na drugi, trzeci dzień, nietylko co wziął, odniósł, ale jeszcze i zysk przyniósł taki, że się Rafałowi w głowie nie mogło pomieścić, jakim cudem pieniądz tak prędko rosnąć może.
I teraz, zajechawszy do swojej karczmy, Mordko zaraz do Rafała pośpieszył.
Hulajdusza siedział przed czworakiem, jako miał obyczaj, fajkę paląc.
— Dzień dobry, panie Rafale.
— Dzień dobry.
— Parę słów miałbym powiedzieć.
— No, to gadaj.
— Trafia się jeden interes, doskonały interes, grosz na groszu można zarobić.
Rafałowi oczy się rozśmiały.
— Grosz na groszu, powiadasz? — rzekł, podnosząc się z ławki.
— Więcej, na moje sumienie więcej, tylko trzeba śpieszyć, pilno jest.
— Niby jak?
— No, powiadam, trzeba śpieszyć, bo może kto złapać, a szkodaby było, ja sam chciałem już tam jechać, ale nie mam tyle pieniędzy.
— A dużo trzeba?
— Niewiele, dwieście rubli, może trochę więcej. Czy pan Rafał ma taką sumę?
— Znajdzie się.
— To trzeba, żebyśmy zaraz pojechali.
— Oba?
— Oba, ale zaraz... w handlu to czasem jedna godzina znaczy.
— Daleko?
— Będzie dobre dwie mile... w nocy wrócimy.
— Widzisz, bo święto dziś, jakoś nie pasuje... i tak gadają, żem się żydami obsadził, że duszę gubię.
— Niech ich dyabli wezmą! Niech oni sobie gadają. Co to panu Rafałowi przeszkadza? Czy z ich gadania można mieć zarobek? Tfy!
— No, to prawda, ale zawsze...
— Ha! ha! ja się śmieję, dalibóg, ja się śmieję! Niech oni sobie będą gadające, a pan Rafał niech interes robi. Zobaczymy co lepsze jest.
— Sam nie wiem co robić... jechać czy nie jechać?
— Aj, co tu się namyślać!? Panie Rafale, co się tu namyślać? Na moje sumienie! taki interes może się nie trafić drugi raz, to jest rarytny interes! Pan Rafał wie, że Mordko umie interesów prowadzić. Nie trzeba czekać, ani klektać długo, ani nie trzeba sobie głowy zawrócić niepotrzebnem myśleniem, co tamta szlachta powie. Niech ona sobie gada co chce, aby pan miał swoje pieniądze w kieszeni. Ny, panie Rafale! pan jeszcze czeka? Ja myślałem, że jegomość już szkapę zaprzągł.
Rafał powoli poszedł ku zabudowaniom.
Wrzucił trochę siana do wasążka, wyprowadził ze stajni ziewającą szkapę i zaprzągł ją.
Potem wrócił do stancyi.
— Józiu — rzekł do żony — ja jadę.
— Jedź — odpowiedziała, nie patrząc wcale na niego.
— Może mi choć kawałeczek chleba i sera na drogę dasz, bo może późno w nocy powrócę, a może dopiero nad ranem.
Wzięła nóż, ukroiła chleba kawał i sera, owinęła w szmatkę i położyła przed nim na stole.
— Nie spytasz nawet, dokąd jadę?
— A co mi... jedź.
Hulajdusza popatrzył na nią ponuro, brwi zmarszczył, że mu jak dwa krzaki nad oczami sterczały i rzekł:
— Znowu cię złe opętało... znów chcesz szaleć.
Nie odrzekła ani jednego słowa, usiadła przy oknie, wzięła książkę do nabożeństwa i czytać zaczęła.
On postał jeszcze przez chwilę, popatrzył i wyszedł.
W paru minut później odjechał z podwórza, okrążył olszynę, przystanął przed karczmą i na Mordkę zawołał.
Żyd zaraz z izby wyskoczył.
— Ny, jedziem, zaraz jedziem... aj waj! u jegomości to wszystko zaraz... jegomość bardzo prędki człowiek jest! jak ogień, na moje sumienie!
— No, nie bałamuć, mamy jechać, to siadaj.
— Zaraz, zaraz... tylko wezmę kawałek kapoty. W nocy chłodno jest, choć mamy teraz lato na świecie. Może jegomość do stancyi pozwoli, kieliszeczek okowitki na drogę.
— A dla czego nie... jeśli masz, to daj.
— Co nie mam dać! ja dla jegomości co najlepszego mam, tobym dał. Dla takie osobe! dla takiego dziedzica!
— U ciebie wszystko w gadaniu.
— Co jegomość powiada? co to jest w gadaniu? U mnie wszystko w sercu, ja jegomości jestem jak... jak... dalibóg ja sam nie wiem co ja dla jegomości jestem... ale bardzo wielką życzliwość mam...
— No, nie marudź już.
— Niech jegomość pozwoli do izby. Mam taki trunek, co się pewnie nawet w samej Warszawie nie zdybie. Ognista rzecz... jak raz dałem jednemu chłopu półkwaterek, to bez trzy godziny pluł, ale wiadomo co to chłopska gęba! Szlachecka gęba to wcale innego jest... żeby sam ogień, to też może wypić.
— Oj, ty cyganie! dogadywać umiesz. Pierwszy z ciebie na to majster.
— Widzi jegomość kochany, w handlu to tak, żeby człowiek nie miał dobrej gęby, to bardzo nie tęgo wyglądał.
— Ale jedźmy, skoro mamy jechać.
— Zaraz, wnet jedziemy. Droga nam wypadnie przez Trojaczki; czy jegomość był kiedy w tamtej stronie?
— Nie byłem.
— No nic, ja będę drogę pokazywał, ja tutaj każdy kamień znam. Oj, oj, co ja tędy wyjeździł.
— Siadaj, siadaj, bo ludzie patrzą, na moja furmankę, gadać będą.
— Co to jegomości szkodzi... niech gadają! Niech im język spuchnie!
Nie mylił się Rafał, że ludzie gadać będą, bo zaledwie fura jego wyjechała ze wsi, już przed pałacem, na kamiennych schodkach, cała kompania się zebrała.
— Ja pierwsza panu Zacharyaszowi mówiłam — rzekła Milczkowa — żeby Rafała do spółki nie brać. Mówiłam że pożałujemy tego, ale Zacharyasz mądrzejszy, słuchać kobiecego gadania nie chciał. Ha! nawarzyliście sobie sami piwa, teraz je tedy pijcie.
— Eh! moja pani, najpierw wzięliśmy go wiadomo dla czego, bo pieniądze miał; a po drugie do tej pory jeszcze nam żadnego piwa nie nawarzył.
— Zacharyaszu! Zacharyaszu! — zawołał nabożny Piotr — co wy też powiadacie? Nie nawarzył piwa, mówicie?
— A nie, jak do tej pory.
— Tak? a czy to pięknie, że tyle żydów do wsi wpuścił? czy to pasuje, że z Mordkiem się przyjaźni? że z nim w jakieś szacherki wchodzi?
— O! o! wchodzi! zaraz w szacherki.
— Ja wam mówię, bom słyszał, że Mordko niby od niego pieniędzy pożycza, a po prawdzie oba szachrują jak cygany. Czy to szlachecka rzecz?
— No... handel nie hańba — odezwał się Zacharyasz — ja sam handlowałem bywało.
— Tak, ale handel handlowi niepodobny.
— Juści.
— A dziś, patrzcie-no tylko co ten człowiek wyrabia, toć obraza Bozka, grzech! Dziś święta niedziela, dzień na to przeznaczony, żeby go na modlitwie, na odpoczynku, na wesołości niewinnej przepędzić, a ten bezbożnik oto szkapę zaprzęga i jedzie. I z kim? po co? juścić wiadomo, że nie na spacer go żyd wozi, ale pewnikiem za oszukaństwem, za cygaństwem jakowem. Tfy! wstyd, wstyd na cały nasz Latoszyn!
— Bo i pewnie, że wstyd, ale co robić, co poradzić z takim kozłem upartym?
— Ja na to nie doktór, to tylko wiem, że taki jeden może na całą naszą gromadę karę Bożą i jakowe nieszczęście sprowadzić.
— No, to go wziąść i wypędzić za dziesiątą granicę — odezwał się Milczek, wytrzeszczając zęby białe jak u wilka.
— Ot powiedział co wiedział! Jakże kogo z własności wypędzić?
— Lepiejby może kupić od niego?
— Ale spytajcie się, co on teraz za swoją część zechce?
— Jabym miarkował — odezwał się Wędrowny — że wartoby kogo namówić, żeby niby to dla siebie kupił.
— Prawda, bo nam nie sprzeda.
— Eh! moi kochani — rzekł Zacharyasz — łatwo to gadać. Namówić, podstawić kogo, kupić... i ja to sam wiem bez was, nie pieniędzy zkąd weźmiemy? Na Nowy Rok mamy dług płacić, kredytorstwo też czekać nie będzie, podatki... a z czego? z tego zbioru co jeszcze na polu stoi? Ktoby teraz pieniądze mógł mieć? chyba ty, Milczek?
— Ja? ha! ha!
— No, gadaj, dużo masz pieniędzy?
— Albo ja wiem? ja tam swoich pieniędzy nie rachuję.
— A któż za ciebie?
— To kobiecka rzecz?
— Pewnie że kobiecka — wtrąciła Milczkowa — bo ty, gamoniu, nawet do trzydziestu rubli nie potrafisz zrachować.
— Oho! nawet choćby do czterdziestu potrafię. Nie bój się, jak przyjdzie wielki post, to po samej cienkości swojej pomiarkuję, ile jeszcze dni do Wielkiejnocy trzeba czekać.
— Oj, to prawda... to jedno coś prawdę powiedział — odezwała się Milczkowa — jak cię trochę z głodu ckni, to rachujesz wiele jeszcze godzin do południa, ale jak sobie w południe podjesz, a wypadnie ci snopki na polu zliczyć, to już nie dasz rady.
— Tedy najlepiej nie dawajcie mu wcale jeść, to będzie mądry jak żydowski rabin.
— Oho! — odrzekł Milczek — takżeście trafili, panie Zacharyaszu; wolę ja sobie, uczciwie podjadłszy, prostakiem być, aniżeli z mądrością o pustym brzuchu chodzić. Co mi tam po waszych rozumach! Ja i tak zaorzę niegorzej od was i zasieję po ludzku i wszystko koło gospodarstwa zrobię jak się patrzy. Może nie?
— Juści że tak.
— A po drugie, mądrość to wcale nie taki wielki smak, jak ludzie gadają.
— Dlaczego? Zawdy co rozum to rozum.
— Ale! toć i dzieciom jak bajki powiadają o trzech braciach, co dwóch było mądrych, a trzeci głupi, to zawsze tak się składa, że mądre bracia zmarnieli, a głupi miał jeść i pić po same uszy i używał sobie jak pączek w maśle.
— Ot, nie plótłbyś, pleciugo — rzekła prawie z gniewem Milczkowa — zawsze masz w głowie Bóg wie co, a tu oto jest rzecz ciężka, na którą potrzeba dużego rozumu. Juści po Rafale niema się co dobrego spodziewać.
— Oj, pewnie, pewnie — jęknął Piotr — nie darmo stoi w Piśmie, że jedna owca zła całe stado zepsuje. On broi, on źle żyje, a ludzie gadać będą na nas wszystkich, powiedzą że latoszyńska szlachta bezbożniki i szachraje, że z żydami jakoweś konszachty mają. Boże miłosierny! wolej było mi w Lipowicach na starych śmieciach pozostać i chociaż na biedniejszych zagonkach żyć sobie spokojnie, w przyjaźni ludzkiej i w uważaniu.
Odezwał się Wędrowny:
— Et, panie Pietrze, u was to wszystko się widzi czarniej, aniżeli po prawdzie jest, już widać taka waszego pomyślenia esencya.
— Ale zdaje ci się, mój Ignasiu, zdaje ci się, boś młody.
— A młody! to nie lata człowieka formują, ale eksperymencya.
— Cóż to za zwierz osobliwy? — spytał Milczek — a może jaka rzecz do picia?
— Ej, co wy tam, mój panie, wiecie, eksperymencya to właśnie idąca z peregrymancyi, a peregrymancya to znaczy znowu, że człowiek kawał świata zeszedł, z peregrymancyi jest eksperymencya, a z eksperymencyi to, że człowiek widzi, iż dyabeł nie taki straszny jak go malują.
— To niby że się lada czego nie boić?
— Ma się rozumieć.
— Eh! to ja, mój Ignasiu, i bez ciebie wiem, choć peremancyów twoich nie znam. Ja też się nie boję. Ile razy wilk mi drogę przestąpił, a dla tego nie bojałem się nic.
— Ja do tego powiadam — ciągnął Wędrowny — że nasz Piotr zanadto sobie onego Rafała bierze do serca.
— Oj biorę, biorę, bo na taką niecnotę dusza się w człowieku wzdryga i truchleje...
— A ja powiadam plunąć! Niech on sobie robi co chce. Dziś, póki tu siedzimy, jak żydy na kupie, to nie bardzo nam do proporcyi z nim, ale skoro grunt się podzieli, a każdy sobie posiedzenie obierze gdzie mu podobniej będzie, to co? Dziś to Latoszyn jeszcze, za rok zaś albo za dwa, pięć folwarczków, a każdy na swoich śmieciach pan i każdy za siebie odpowiedzialny. No, czy nie? Powiedzcie sami, Zacharyaszu.
Zacharyasz, fajkę powoli nakładając, rzekł:
— Niby, rozmyśliwszy się, racya to jest... ale zawsze lepiejby było, żeby takie kwestye między nami sąsiadami nie zachodziły.
— A hambicya! a szlachecki honor! — zawołała Milczkowa — to u was nic nie znaczy? to was nie boli, że po okolicy poczną językami pytlować, na urągowisko was dawać, że siaki taki będzie sobie przezwiskiem godnem zęby wycierał! To was taka rzecz nie boli, nie piecze, nie pali, nie trzęsie jak frybra. To wy taka szlachta sprawiedliwa, lipowicka?!
— Oj, panie Zacharyaszu — zawołał Milczek — zmykajmy, bo już się moja kobieta rozchodziła, a skoro się ona rozchodzi, to niech ręka Bozka broni!
— Siedź, piecuchu, kiedy honoru swego nie czujesz, a głupiego słowa nie powiadaj ni w pięć ni w dziewięć!
— Cicho, cicho — odezwał się Piotr — spokojnie, zgodnie, po Bożemu, nie wadźcie się, bo to obraza Pana Boga i wstyd. Toż i dziś niedziela święta...
— No — rzekł Zacharyasz — po prawdzie i sprawiedliwości, pani Milczkowa ma racyę.
— A ja nie mam racyi? — zawołał Wędrowny.
— Rozmiarkowawszy wszystko dokumentnie, to jest tak: Ignacy ma trochę racyi, a pani Milczkowa ma dużo racyi, a my wszyscy nie mieliśmy dobrej racyi z Rafałem do współki przystawać. Ale cóż? Źle się stało, trzeba żeby się tedy odstało. Trudno to będzie, bo trudno, ale spróbujemy. Spróbujemy, nie śpiesząc, niech każdy myśli, a może co wymyślimy.
— Każdy? — zapytał Milczek.
— Ma się rozumieć że każdy.
— No, to myślcie, skoro wasza wola i ochota... a ja nie.
— Dlaczego?
— Albo ja głupi głowę sobie psuć!... Pójdę lepiej do sadu, położę się w chłodzie i prześpię się rzetelnie.




IV.

Tegoż dnia, gdy się już słońce trochę ku zachodowi miało, Rafałowa wyszła z domu.
Pokazała niemowie na migi, aby na dom dawała baczenie, a sama weszła w olszynę, usiadła nad rzeką i patrzyła na wodę, przelewającą się ciągle, szemrzącą...
Miała w ręku gałązkę, którą z krzaka przechodząc wyłamała i z gałązki tej, listek po listku rzucała na wodę. Listki płynęły pomaleńku, jeden za drugim, niektóry do wystającego brzegu dotknął i już pozostał przy nim, inny wprost środkiem popłynął z prądem, bez przeszkody żadnej, swobodnie.
Pomiędzy olszynowe gałęzie przedzierało się słońce, po nad wodą wznosił się rój tych muszek drobnych, od makowych ziarnek mniejszych, a lżejszych, niż puch, który wiatr z kwiatów zdmuchuje, czasem rybka plusnęła i mignęła ku słońcu łuską wysrebrzoną, to znowu łątka ważyła się nad wodą.
Na kamień, co na piasczystym brzegu leżał, coraz to przyleciała zwinna pliszka, usiadła, pokręciła łebkiem i pofrunęła napowrót. Odzywało się drobne ptactwo w krzakach, świergotało, szczebiotało, goniło się, kłóciło między sobą, nieprzymierzając jak ludzie.
A po nad ziemią, nad wodą, wpośród olszynowych liści, między krzaczkami, wśród kwiatków polnych i badyla różnego, przechodził się ciepły wiaterek, zbytnik wielki i psoty różne czynił.
To trawkę ku ziemi nagiął, to motyla przepłoszył, to śpiącemu zajączkowi w słuchy dmuchnął, że ten zerwał się odrazu na nogi, stanął prosto jak słupek, wielkie ślepie wytrzeszczył i spoglądał, czy mu jaka bieda nie grozi, czy strach na niego nie idzie.
Długą chwilę siedziała Rafałowa nad strumieniem zadumana, zapatrzona niby to na wodę, na muszki i motyle, ale po prawdzie to chyba, choć i patrząc, nie widziała nic, bo oczy miała jakby jakaś mgłą przysłonięte.
Czasem bywa, że przychodzą na człowieka jakowaś tęsknota, żal, ból, smutek, zmartwienie ciężkie i człowiek się martwi, płacze a złości i taki jest, żeby własnemi zębami się gryzł; a czasem znów w tęsknocie i żalu zesztywnieje jak drewno, zamilknie jak kamień i tak jak kamień siedzi, nie ruszając się całkiem. I prawdziwie, kto na taki smutek patrzy, to do głowy sobie nawet nie dopuszcza, żeby w onem sercu ból jaki mieszkał... a przecież kamienny smutek najcięższy!
I Rafałowa siedziała w takiem właśnie zasmucaniu. Siedziała dobrą chwilę, aż nagle, jakby ją żmija ukąsiła, zerwała się z miejsca i tym swoim chodem porywistym, nagłym, któremu ludzie wydziwić się nie mogli, w pole poszła.
Przemignęła się tylko przez łączkę, co się rozciągała nad rzeką i weszła na ścieżkę, co wśród łanu pszenicy była wydeptana.
Na tej ścieżce zwolniła trochę kroku, bo i biedz po niej było trudno. Wydeptana na poprzek przez garbate zagony ścieżyna równa nie była, a wąziutka taka, żeby się na niej dziecko z dzieckiem nie minęło.
Ciągnęła się ona zygzakowato a kręto, jak wąż co się między trawą przewija, a skoro człowiek na niej parę kroków zrobił, to już jej początek z oczu tracił, a końca dopatrzeć nie mógł.
Z jednej i z drugiej strony ścieżki, niby ściana, niby mur zielony, wznosiła się tęga, gęsta pszenica; pszenica na podziw dorodna, jak na Latoszynie dawno ludzie nie pamiętali.
Rafałowa, choć wysoka była kobieta, jednak głową po nad tę pszenicę nie wyrosła i zniknęła w niej, jako kamień, gdy go swawolny chłopak na jezioro rzuci.
A prawdziwie też jak wielkie jezioro, jak wielka woda, ów łan pszeniczny wyglądał.
Kłosy chwiały się i kołysały, właśnie jako woda, gdy ją wiatr poruszy, jako fala, co o wiośnie, kiedy rzeka przybierze, podnosi się i opada i znów podnosi a szumi.
Rafałowa zwolniła kroku. Szła pomiędzy temi ścianami zielonemi, patrząc to na dojrzewające kłosy, to na habry co się z pośród nich wychylały.
Pole przylegało do lasu i ścieżka z pszenicy wybiegłszy, wpadała wprost między drzewa.
Na samym skraju boru, prawie przy polu tuż, gruba zwalona kłoda leżała.
Niegdyś było to wielkie, wspaniałe drzewo, ale je burza obaliła, gałęzie ludzie rozciągnęli, a trochę deszcze zgnoiły, a pień nawpół spróchniały został i leżał tu od lat wielu, jak trup na pastwę robaków rzucony.
Opodal na polance wznosił się na wzgóreczku małym krzyż dębowy, z grubo ciosanego drzewa zrobiony, na nim figura Ukrzyżowanego przybita i wianuszek zeschnięty, zapewnie o wiośnie ręką jakiejś dziewczyny zawieszony.
Niedaleko szemrała ta sama rzeczka, co w olszynie koło Rafałowego czworaka płynęła.
Dziwnie zacisznie i spokojnie było w tem leśnem ustroniu. Drzewa szumiały, a od czasu do czasu dał się słyszeć krzyk sójki, albo kukułka odezwała się figlarna.
Rafałowa sama nie wiedziała, po co w to miejsce przyszła, ale czasem się zdarza, że człowiek, choć niby nie widzi nikogo koło siebie, słyszy jakieś szepty, jakieś wołania, jakiś głos, co wyraźnie, jakby ludzkim głosem, powiada: idź... a jak kto za tym głosem nie idzie, to ono go przez moc ciągnie, popycha, trąca, dopóki człowiek tego rozkazania nie posłucha i nie spełni...
Kto to ono jest niewiadomo. Nikt go nie widział i pewnie nikt nie zobaczy, ale że jest, wie o tem każdy chłopak, któremu modre oczy mignęły, wie każda dziewczyna, co jej tęskno za takim, który jej się upodobał.
Czy to ono dobre jest, czy złe — także niewiadomo. Bywa, że ojcowie na nie pomstują, matki płaczą, ale bywa także, że młodzi błogosławią je i słuchają jego głosu bardziej, niż ojcowskiego, albo matczynego.
Są takie różne głosy na świecie, co wyrozumieć je trudno i pomiarkować zkąd się biorą nie sposób, ale są, ludźmi rządzą i od świata założenia aż do jego końca trwać będą...
Jaki tam głos Rafałowej szeptał, żeby oną ścieżką, co się wśród pszenicy ciągnie, do boru biegła, któż zgadnie? dość, że musiało jej coś szeptać, skoro poszła, przyszła i na tej kłodzie zwalonej, nad którą się burza swego czasu znęcała, usiadła.
Ten zaś głos, który jej ciągle w ucho naszeptywał „idź“, który ją jakby za rękę ciągnął w to miejsce, musiał z wiaterkiem, co po polach i łąkach chodzi, na leśniczówkę polecieć i tamtemu z modremi oczami, co z Mordką koło kościoła rozmawiał, coś naszeptać, nagadać, bo i on, strzelbę zarzuciwszy na ramię, w las poszedł i prosto jak strzelił, jakoby go kto za rękę prowadził, wprost do owej kłody zwalonej podążał.
A przecież nie było pomiędzy nimi ani mowy, ani namowy, ani gadania żadnego. Ot, pchało ich coś ku sobie, ku tej kłodzie wpół nadpróchniałej, przez burzę niegdyś zwalonej.
Ona przyszła, siadła na niej i zadumała się, tak samo jak tam nad strumieniem w olszynie, on szedł między drzewami, szedł aż przyszedł, czapkę zdjął i zatrzymał się opodal.
A stanąwszy, rzekł głosem takim cichym, żeby nawet muszki nie spłoszył:
— Józiu!
Ona spojrzała na niego oczami swemi czarnemi, ale w tych oczach nie było ani ponurości owej, którą ludzi straszyła, ani tych blasków, co Rafałowi wszelką odejmowały śmiałość, tylko była dobroć sama i smutek... dobroć jakby ukąpana we łzach gorzkich.
— Antosiu — rzekła cichym również głosem — zkąd ty wziąłeś się tutaj?
On poskoczył ku kłodzie i rzekł:
— A! od tamtego czasu, jak mnie twój ojciec wypędził, poszedłem w świat, gdzie mnie oczy poniosły, sługiwałem po dworach; to pisarzem byłem, to tak przy gospodarstwach, aż mnie oto tu, po sąsiedzku, do hrabiego przyjęli i dziś za leśniczego jestem, ale ty za mąż wyszłaś, Józieńko...
— Musiałam — odrzekła, oczy spuszczając — musiałam.
— I czy ci aby dobrze na świecie?
Uśmiechnęła się gorzko.
— Dobrze?! Czy ty możesz mnie o to pytać? ty, Antosiu?!
— Przecież to już dziesięć lat.
— Dziesięć, to prawda... czas leci.
— Dobrze ci?... powiedz mi, Józiu?
— O, dobrze, bardzo dobrze, tak dobrze, że modlę się codzień o śmierć, żeby Bóg najwyższy zmiłował się prędzej, żeby skończyć już! Tak mi dobrze, mój Antosiu... tak dobrze! Patrz — mówiła, zsuwając, chustkę z głowy — patrz. Gdzie się podziała tamta Józia z przed lat dziesięciu? Zwiędła, zmarniała jak jagoda po świętym Marcinie, zatraciła się całkiem. Powiedz mi ot lepiej, Antosiu, jak tobie teraz na świecie? Ja cię tylko raz zobaczyłam i wszystko, wszystko co miałam dobrego w życiu, obudziło się we mnie — i jeść nie mogłam i spać nie mogłam i coś mnie tu wołało do lasu, żebym szła, żebym zobaczyła ciebie. I teraz oto widzę cię, przyszedłeś... powiedz mi jak ci: źle czy dobrze? powiedz, niech usłyszę, a potem idź z Bogiem, i jeżeli mnie kiedy spotkasz, nie patrz na mnie, i jeżeli będziesz tam gdzie ja będę, nie mów do mnie, i jeżeli ci kto o mnie powiadać będzie, nie znaj mnie... bo ja nie twoja, Antosiu, ani ty mój.
— Józiu, Józiu! — zawołał, przysuwając się do niej.
— Odejdź, odejdź... proszę cię, jeśli mi co dobrego życzysz. Ja chciałam tylko spojrzeć na ciebie, o los twój zapytać.
— Ty za Rafała wyszłaś?
— Tak jest... Ojciec był dość bogaty, ale później popadł w nieszczęście. Rafał z Lipowic dojeżdżał do niego, pieniędzy pożyczał, to tak, to owak, kręcił, szachrował, aż tak ojca omotał, oplątał, tak go w sprawy różne powciągał, że sposobu żadnego nie było! Życie mieliśmy zatrute. Kiedy owdowiał, zaraz mu się uwidziało, żeby się ze mną żenić. Wiesz, że nie chciałam, wiesz, wielem przebolała i przepłakała. Akuratnie wtenczas ojciec i ciebie odpędził i zostałam sama jedna, bo nawet nie było się przed kim użalić, ni słowa do kogo powiedzieć... A ojciec wciąż nastawał, krzyczał, groził i uderzył nawet parę razy: „idź i idź“. Nie było sposobu, poszłam za Rafała. Jakie miałam i jakie mam życie, nie będę ci powiadać... dość, że ciągle o śmierć Boga proszę. Uganiam się za robotą, żeby mi dnie prędzej schodziły i tak żyję.
— Biedna, biedna Józiu!
— Nie żądam litości niczyjej, nawet twojej; co mi sądzono, niech się stanie! Wola Bozka. A jeszcze ludzie na mnie gadają i tego Wojtusia darować mi nie mogą, choć Bóg mi świadkiem, żem mu krzywdy żadnej nie uczyniła.
— Jakiego Wojtusia?
— A Rafałowego synka po tamtej żonie, co, na moje nieszczęście, umarła. Juści nie lubiłam go tak, jakby matka rodzona, bo zkądże? Jego ojciec życie mi zmarnował i zatruł, więc też i dziecko nie mogło miłem mi być. Ale krzywdy odemnie nie miał ten chłopiec, a chociaż uciekł, jak sąsiad gąsiora zabił, to prawdę rzekłszy, więcej ze strachu przed ojcem, aniżeli przedemną. Wielka mi rzecz właśnie Rafałowy gąsior! Słowa byłabym nie pisnęła. Cóż mi!? Dość, że dzieciak uciekł, zaprzepaścił się niewiadomo gdzie, a ludzie na mnie gadali, że to z mojej winy. Napłakałam się dość po nocach, namartwiłam, ale tłómaczenia przed ludźmi nie składałam. Po co? Wszystko mi jedno. Chcą gadać, niech gadają... Od dnia, jak chłopak ten zapodział się gdzieś, jeszcze gorzej mi było. Rafał, widząc że nie jestem dla niego taka, jakby chciał, nienawiść wielką do mnie powziął, radby się nawet do bicia brał... ale niechnoby!... Wie on, żem mocna jak chłop i że w gniewie nie pytałabym na nic. Boi się i tylko spogląda na mnie z podełba jak wilk. Niemowę-dziewkę w izbie trzyma, żeby na prześpiegi za mną chodziła.
— Szpieguje cię!?
— A niech tam! Nie robię ja nic takiego, z czembym się kryć przed ludzkiem okiem potrzebowała. Dzień za dniem idzie mi, właśnie tak jak onym zatraceńcom co po kryminałach siedzą. Taka niedziela jak piątek, taki piątek jak niedziela — wszystkie jednakowo ciężkie. W robocie chodzę jak wół w jarzmie, a chodzę z dobrej woli, bez przymusu, bo przy zatrudnieniu lżej mi jakoś i smutnym myślom przystęp do głowy trudniejszy. Gadają na mnie ludzie, żem chciwa na grosz... prawda... prawda, zbieram jak mogę i sama nie wiem dlaczego. Może mi się ten grosz kiedy przyda. Ale ja ciągle mówię, a ty mi nic nie powiadasz, Antosiu. Chyba tobie lepiej na świecie niż mnie. Daj ci Boże, daj ci Boże jak najszczęśliwiej, jak najlepiej. Znajdź sobie jaka dobrą dziewczynę, ożeń się, dorabiaj się... żyj w szczęśliwości, w spokoju, a ja... ja poniosę dalej ten krzyż, jako na kazaniu ksiądz nauczał, poniosę aż do trumny...
Tu już żałość wezbrała w niej całkiem, tak że łez powstrzymać nie mogła, i wytrysnęły z jej oczu duże, ciężkie, i potoczyły się jak groch, po opalonej twarzy, spadały na ręce, na fartuszek, na mech ów zielony, a prawie czarny, co się koło kłody po ziemi rozpostarł.
I jego, niby tego Antosia, do którego przemawiała, zdjął żal wielki, aż krzyknął, obie ręce przed siebie wyciągnął, poskoczył ku niej i objął i całować chciał, ale ona, w jednem oka mrugnięciu zerwała się, pchnęła go silnie aż się pod trzecie drzewo zatoczył i furknęła niby ptak spłoszony, ku tej ścieżce, co się w pszenicznym łanie chowała.
Nie wyszło na dwa pacierze czasu, znów była na łączce pod olszyną, nad rzeczką pozłoconą od słonecznego zachodu.
Przed czworakiem niemowa stała i klasnęła w ręce, śmiejąc się i bełkocząc po swojemu. Pokazywała na drogę, którą Rafał odjechał, to znowu na las i przykładała ręce do piersi, jakby coś obiecując, albo przysięgając komu.
Rafałowa do izby wstąpiła, dała podwieczorek niemowie i znów poszła do owej olszyny i usiadła nad rzeczką, od zachodu słońca pozłoconą.
Przed pałacem, na schodkach kamiennych szlachta pozasiadała, bo jako przy święcie i wieczorze pogodnym, wszyscy mieli do pogawędki ochotę.
Zacharyasz z Piotrem o kłopotach gawędził, Milczkowa z Kundą znów o dzieciach, o ubiorach dyskurs miały, a Ignacy, że to światowy człowiek był i niejednej się sztuki między ludźmi nauczył, więc na harmonijce różne skoczne kawałki wygrywał, a dziewczęta, jedna drugą objąwszy, po dziedzińcu się kręciły.
Ode wsi, od chłopskich chałup dolatywał odgłos pieśni, wszyscy weselili się i zabawiali jak mogąc prócz jednej Rafałowej, co w dumaniu ciężkiem i samotności siedziała.
Słońce zachodziło, niby to na pogodę pokazując; ale gdy ono chowało swoją złocistą głowę za bór, gdy rozlewało się po niebie i po wodach czerwonością osobliwą, wspaniałą, z za boru wychylała się chmurka niepokaźna, ale zdradziecka.
Była ona niby jak gęstego dymu obłok, ale od spodu ten dym wydawał się ciemniejszy, a miejscami prawie że czarny. I rosła ona niepomiernie, tak że zachodzące słońce het zakryła i mrok się zaczął robić nagle, nie jak w lecie, ale jakby na jesieni później, koło Wszystkich Świętych.
Wiaterek chłodny, co przed wieczorem z kwiatkami igrał, listki trącał i wodę marszczył w rzeczułce — podział się niewiadomo gdzie; czy do lasu uciekł, czy wśród trawy na łąkach przycupnął, czy może w jakie drzewo wypróchniałe się schował — dość że na świecie taka cisza nastała, jako podczas sumy w kościele, przed podniesieniem, gdy organy milkną i naród wszystek dech w sobie przytłumi...
I parno się zrobiło jako w łaźni, i gorąco a duszno, niby w szabaśniku, gdy kobieta na chleb ognia napali — i dychać było ciężko, a w izbie wytrzymać nikt nie mógł.
Ludzie z trwogą spoglądali na niebo, na którem gwiazdy wesoło mrugały. Ale tych gwiazd coraz mniej było, bo chmurka zdradna zwiększała się, rozrosła, i całkiem już wyszła z za boru, a za nią zaraz pokazała się druga, trzecia — i tak się schodziły do gromady, tak tuliły jedna do drugiej, jak krowy na pastwisku kiedy wilka spostrzegą.
Zbierały się w jedną gromadę, w jeden tłum, rosły, pchały się jedna na drugą — i mało im było zachodu, zajęły niebo aż po to miejsce, w którem na południe słońce najgoręcej piecze — i tego im niedość, zaczęły się pchać ku wschodowi, precz zasłaniając gwiazdy swojem cielskiem, coraz większą ciemność na świat rzucając, aż wreszcie opanowały całkowicie niebo, od letniego zachodu po wschód, od południa po północ, od samego szczytu tego modrego sklepienia, które Bóg miłosierny nad głowami naszemi zawiesił, aż do tych miejsc, gdzie niebo z ziemią się styka, gdzie się, podczas nocy pogodnych, gwiazdy z sosnami kumają.
Było to już koło północy, właśnie o tej porze, kiedy duchy pokutujące, upiory i wszelka siła nieczysta ma swoje panowanie nad światem, kiedy człowiek boi się szelestu gałęzi, psiego wycia, a sowiego hukania najbardziej.
Cichość i parność wielka panowała na ziemi, póki się te chmury po całem niebie nie rozlazły, póki nie pogasiły gwiazd wszystkich i miesiąca. Dopiero jak się już rozeszły, umocniły na niebie, zaczęło im być ciasno i poczęły mruczeć jak niedźwiedzie.
To mruczenie zrazu było przyciszone i ponure, jakby z dalekości wielkiej idące, a potem przybliżało się coraz bardziej, huczało głośniej, jakby się tam w górze co waliło, jakby się jakoweś góry wielkie zapadały, wielkie wody wzbierały i wyskakiwały z swych koryt, jakby w lesie kto naraz wszystkie drzewa rąbał i obalał.
Huczało, turkotało, szumiało, wściekało się coś tam wysoko, a potem zaczęło po całem niebie ognistemi batami smagać wzdłuż i napoprzek, z jednego końca w drugi...
I pokazały się złociste węże i ślizgały się po chmurach, a za niemi ryk straszny szedł i łomot, co całą ziemią wstrząsał, w najodważniejszym człowieku dech wstrzymywał...
Wiatr się urwał zkądś, jak pies z łańcucha, i począł targać liście na drzewach, poszycie na dachach, wyć po kominach, hulać po drogach i piaskiem w oczy miotać.
Huk ziemią zdawał się wstrząsać, a smaganie ognistych batów nie ustawało. Już też się zdaleka w dwóch miejscach łuny od ognia zaświeciły i chudoba cała z dymem szła na marne, na płacz i żałość biednych ludzi.
W Latoszynie pozapalali światło przed obrazami, modlili się, aby Bóg klęskę odwrócił, tylko przed Rafałowym czworakiem, na progu, niemowa stała, zapatrzona w błyskawice. Nie straszyła jej burza, ani piorunowe ryki, owszem wyciągała ręce, śmiała się do tych ogni strasznych, do tych wężów co się rozigrały po niebie.
Chustka jej się z głowy zsunęła, czarne włosy rozsypały po ramionach i stała tak, śmiejąca się a straszna, w błyskawicowym ogniu, na wietrze, co się bez rozpamiętania rozszalał...
Musiała ona chyba wiedzieć coś, czego nikt nie wiedział, miarkować, czego nikt nie miarkował, bo nie ulękła się jak każdy człowiek, nie uciekła do izby, ale owszem wyciągała ręce do chmur i do błysków. A może do jej uszu zamkniętych, żadnemu głosowi niedostępnych, piorunowe gromy choć trochę dochodziły? może wydawały się jej jako słodkie granie, jako szum wody po kamykach pluszczącej? Któż to wie? kto przeniknie co się dzieje w głowie biednego stworzenia, które ani ludzkiego słowa nie rozumie, ani też swojej myśli ludzkiem słowem nie opowie?
Ulewny deszcz padać zaczął, obijał liście z drzew, kałużami się po dołkach rozlewał. I było tego ryku, huku, błyskania i plusku z dobrą godzinę przynajmniej, dopóki w chmurach starczyło ognia i wody i dopóki ten wiatr co burzy pomagał, nie zdradził, nie obrócił się sam przeciwko niej i nie zaczął pędzić chmur przed sobą.
Wysilone już, wychudłe, bo tyle ognia i wody z siebie pozbyły, nie miały mocy opierać się wiatrowi; toż pędził je jak pies pędzi przed sobą czarnych owiec stado, wyganiał daleko za bory, za lasy, het, gdzie go już oko ludzkie nie sięga.
I było tego uciekania i tego gonienia do samego świtu, aż wiatr całkiem z sił opadł, ustał i do boru na odpoczynek poszedł.
Niebo stało się czyste a modre; na wschodzie poczęła się czerwoność i jasność i te blaski osobliwe, co aby się trochę z za czarnego lasu wychylą, już rozleją się po całem niebie złotem, srebrem, szkarłatem i umalują ziemię i wodę i niebo malowaniem dziwnem, do opowiedzenia trudnem, do wyśpiewania niepodobnem.
Z lasów, z pól, z łąk, z drzewiny co po sadach i przy drogach rośnie, ze zboża co sierpa oczekuje, z wody co się na młyńskich kołach kłębi, poszły zapachy, wonie różne i świeżości, napełniły świat i rzeźwiły każdą istność stworzoną. Gdzie zaś listek jaki choć najmniejszy, gdzie trawka, gdzie badyl, gdzie zbożowe kłosy, gdzie tylko jaka zieloność była, wszędzie pozawieszały się wielkie krople deszczowe, ciężkie jak groch, przezroczyste, podobne łzom co je człowiek z gorzkości dusznej przelewa...
Dzień się do tych kropli śmiał i malował je srebrem, złotem i tęczową barwą, a cała ziemia żywiąca była jakoby ukąpana, umyta na wielkie gody i wesele...
Ludzie poczęli z chat wychodzić, poglądali na pola, dziękując Bogu, że z tych chmur co niedawno piorunami straszyły, nie spadły grady ciężkie, że ogień niebieski dobytku nie dotknął, że wiatr szalejący nie obalił budowli, a ulewa zboża nie zmięła i nie pokładła na ziemię.
Owszem, radowała się gospodarska dusza burzy tej i deszczowi, bo na kartofle, na potraw trzeba go było, bo spiekotę ochłodził, kurz po drogach zmniejszył.
Rafałowa wyszła z izby. Nie radowała się przecie do słońca wschodzącego, nie spojrzała na drzewa i trawy ukąpane, ale kazała niemowie krowy napoić, a sama dwa wiadra wody ze studni uciągnąwszy, do chaty niosła.
Była jakby nie swoja, jak zbita, oczy jej jakoś podsiniały, szła, prawie śpiąc, powoli, zatrzymując się.
Gdy już próg miała przestąpić, Rafał nadjechał.
Kapota na nim przemiękła i obwisła, z czapczyny sączyły się krople wody; garstka siana co w wasążku leżała, była jakby ją kto z błota wyjął, a szkapina zgrzana, zszerszeniała, bokami robiąca, świadczyła, że drogę miała forsowną i ciężką.
Rafał spojrzał na żonę, ale nie rzekł nic. Do zabudowań podjechał, szkapę wyprzągł, spętał ją i puścił między olszynę nad rzekę, a potem dopiero do izby przyszedł.
Strząchnął się, właśnie jako pies kiedy z wody wynijdzie, przemokłą kapotę na ławę cisnął, w inny jeszcze gorszy łachman się oblókł i przy stole usiadł.
Żona jego koło komina się krzątała, rozpaliła ogień, przystawiła garnki i pacierz szepcąc, kartofle obierać poczęła.
On głowę na rękach oparł i z pod brwi namarnych łypał oczami, znać było, że przemówić chce, ale słowo każde waży i sam nie wie co mu rzec wypada. Żona nie patrzyła na niego wcale.
Po jakiejś chwili on mruknął:
— Jeść mi daj!
— Zaraz będzie — odrzekła cicho.
— Zaraz! — powtórzył, przedrzeźniając — zaraz! A ty wiesz, że ja całą noc jak pies moknął na deszczu, żem w największą burzę w lesie stojał?
— Wola twoja.
— Wola albo nie wola, a ty mnie co jesteś?! co ty mnie jesteś? gadaj — co? Ja ciebie u ojca tysiącami opłacił, ja ciebie poprostu kupił, ja ciebie za żonę wziął, a ty co? Czy ty żona mnie?! ty!
— Czego chcesz? — zapytała.
— Czego ja chcę? a to nie twoje psie prawo spytać gdzie ja jeździł, co ja robił, wiele ja zarobił? Nie twoje psie prawo cieszyć się i radować, że ja sto rubli zarobił! Słyszysz ty, sto rubli!... jak lodu sto rubli... ja!
— Zarób sobie i tysiąc.
— Zarób tysiąc! albo i strać tysiąc, prawda? Żebym ja stracił i tysiąc, tobie jedno!
— Wola twoja.
— U ciebie wszystko: wola twoja, wola twoja, a spytałaś ty się, czy ja głodny, czy ja przemokły, czy ja zdrożony? Inna toby choć gorzałczyny kieliszek przyniosła, choć tymczasowo chleba kawałek podała, póki co... a ty!?
Ona wzruszyła ramionami, poszła do komory, wyniosła ztamtąd wódki całą flaszkę, chleba bochenek, kiełbasy, kawał słoniny i położyła przed nim na stole.
— Jedz skoro chcesz — rzekła — toć twoje...
Z podziwem spojrzał na nią, nie mogąc pomiarkować co jest. Ona zawsze taka skąpa dla siebie samej i dla każdego, rzuca mu na stół wszystko co ma, bez rachunku, bez miary...
Roześmiał się na całe gardło.
— Ha! Józiu, za te sto rubli com zyskał napaść mnie chcesz? Spodobało ci się, żem tak spekulatny, co? Nic nie gadasz? Nic, ale miarkujesz, że to nie każdy potrafi. Ha! Napij się do mnie, hulajmy dziś oboje, jedzmy!
— Jedz skoro chcesz.
— Szkodujesz?! Nie żałuj. Bajki! ja dziś sto zarobiłem... jutro może być drugie... pojutrze trzecie! Ha! za rok tysiące! Latoszyn cały skupię! Zacharyasza wypędzę, Milczka wypędzę... Piotra, Ignacego, het powyganiam precz! A ty latoszyńską dziedziczką będziesz. Ha! Józiu, co? Hulaj ze mną! Chodź, pij, śmiej się do mnie! No, roześmij-że się choć raz, za moje bogactwo, za te moje tysiące com zapłacił za ciebie!
Ona pobladła i przy kominie stanęła. Nie mówiła nic, ale w jej oczach błysk straszny zamigotał. Zacisnęła białe zęby aż zgrzytnęły.
Rafał nastawał.
— Słuchaj — rzekł cichym głosem — czy ty mnie żona, czy nie? Słuchaj, ja bogaty będę. Raz cię kupiłem u ojca, drugi raz cię kupię u ciebie samej... dziedziczką cię zrobię, bogaczką. Roześmij-że się do mnie, jakeś się bywało u ojca do tego obieżyświata Antka śmiała. Myślisz, że nie pamiętam? No, Józiu po dobroci, póki proszę. Nic nie mówisz? Gadać ze mną nie chcesz... ha! poczekaj!...
Porwał się z ławy, suche, kościste ręce przed siebie wyciągnął i szedł ku żonie, a w oczach mu wszystka złość się paliła... ale Rafałowa, prędzej niż okiem mrugnąć, pochwyciła za sagan z ukropem.
— Chodź — rzekła spokojnie — spróbuj...
Ryknął jak niedźwiedź, ale odskoczył.
— Poczekaj, poczekaj — wygrażał — ty się będziesz jeszcze u nóg moich włóczyła... ty zatracona, szalona ty... wilczyco!...
— Wilczyca kąsa — rzekła — nie igraj... Zjedz co przed tobą stoi i do roboty idź, w pole czas.
— Niedoczekanie twoje! Właśnie robota mnie w głowie! Na takie pieniądze jakie mogę mieć! Parobków sobie przyjmę. Nie mnie orać, nie mnie żąć i kosić! Ja pan, a ty! ty! com cię z biedy, z nędzy wziął, com cię kupił poprostu od ojca... ty, skoro mi żoną nie chcesz być, sługą będziesz, wyrobnicą, wołem! Do brony cię zaprzęgnę, po polu ganiać będę, póki z ciebie całkiem ducha nie wypędzę... albo póki do rozumu nie przyjdziesz. Wybieraj sobie co wolisz, żmijo!?
— Nie chcę ja twego państwa... wolę sługą być.
— To ruszaj w pole, nie jedz darmo chleba, bo i tak mnie drogo kosztujesz, cyganko!
Roześmiała się na te słowa, ale takim śmiechem dziwnym i przykrym, że Rafałowi aż mróz po kościach przeszedł. Jeszcze chciał coś mówić, lecz ona już z izby wybiegła, nawet kawałka chleba ze sobą nie wziąwszy.
On z chciwością wielką do jedzenia się zabrał. Łykał jak wygłodniały wilk, bo go i droga i bezsenność zmorzyły, a pijany też był dużo, może nie tyle od wódki, którą go Mordko w drodze poił, ile od obietnicy zysków wielkich i bogactw.
Upił się samem myśleniem o tych skarbach, jakie w krótkim czasie zebrać sobie obiecywał, o majętnościach nieprzebranych, pieniądzach nieprzeliczonych.
Napił się wódki raz i drugi i trzeci, podjadł porządnie i sparłszy głowę na rękach niby dumał, niby drzemał, tak że i sam nie wiedział czy we śnie, czy na jawie jest.
Że w chciwości nienasycony był, więc mu dziwne myśli przychodziły do głowy; zdało się mu, że widzi już koło siebie nagromadzone beczki złota, paki bankocetli, a dobytku, a mienia wszelakiego, lasów, pola, łąk, że człowiek oczami nie przejrzy, myślą nie obejmie! Zdało mu się, że wszystko, na co tylko spojrzy, to jego i ludzie z pokłonami przychodzą i łaski jego pożądają i ścielą mu się do kolan... a on siedzi sobie, nic nie robiąc, gorzałkę co najlepszą popija, samą słoninę je i patrzy na skarby swoje, które rosną jako góry co największe, przesypują się jak piasek, przelewają jak woda.
Byłby tak Bóg wie jak długo w tem zadumaniu słodkiem zostawał, ale niemowa do stancyi weszła i za rękaw go szarpnęła.
— Co ty? co chcesz? — zawołał, zrywajac się z ławy.
Ona stała przed nim, śmiejąca się okrutnie, bełkotała coś, biła się rękami po piersiach; na olszynę, na las wskazywała ręką i znów się śmiała szkaradnie i za kapotę go ciągnęła.
— Co ty! oszalałaś... czy cię złe opętało!? Czy wam obydwom waryactwo przystąpiło do łbów?!
Odtrącił ją, ale ona jeszcze bardziej przystawała i jeszcze gwałtowniej wymachiwała rękami.
— A zgiń, ty poczwaro! — zawołał i popchnął ją, aż się zatoczyła pod komin.
Niemowa upadła na ławkę przy piecu i patrzyła na niego wystraszonemi oczami, zdziwiona że jej zrozumieć nie chciał.
On sam przed dom wyszedł. Zajrzał do zabudowań, potem znów do izby wrócił, przespał się i o samem południu, kiedy ludzie z pola wracali, zapalił sobie fajkę i przed czworakiem usiadł.
Akurat Piotr z Milczkiem z pola szli.
— Niech będzie pochwalony! — ozwał się Piotr, Rafała domostwo mijając.
— Na wieki... — odburknął Hulajdusza.
— A ty, panie bracie, Rafałku, nie w polu dziś? nie chciało się? — rzekł Milczek.
— Tobie do tego nic.
— Nic albo i nie nic, bo podług tego jak w umowie stoi, żniwa wszyscy do spółki mamy robić.
— To sobie rób.
— Ja robię, ale jak do podziału przyjdzie, to ci za jeden dzień wytrącimy. Nie bój się, zara Zacharyaszowi powiem, żeby zapisał. To jest sztuka! My będziemy pracowali na ciebie?! niedoczekanie...
— Pójdź ty do starego psa, pókim dobry.
— Co ty mnie dyfamujesz... taki synu!
— Milczek, Milczek, daj pokój — tłómaczył Piotr — zaniechaj; toć obraza Bozka i grzech. Nie dziwuj się Rafałowi, gdzie jemu tam do roboty, on ma insze rzeczy w głowie.
— Co mam, to mam, to mi wolno.
— Tak, tak, wolno ci, mój braciszku. Sprawiedliwie stoi w Piśmie jako dwom Bogom służyć nie można. My gospodarze do żniwa sobie idziemy, a ty, Rafale, co innego...
— Co ja innego mam być?
— A to... widzisz... albo ja wiem co ty jesteś? ale nie gospodarz. Gospodarze świąt nie gwałcą, po nocach się z żydami nie włóczą, zgorszenia drugim nie czynią...
— Ej, Pietrze! — zawołał Hulajdusza — wolej ty gębę stul, bo cię znieważę... sumiennie powiadam, że znieważę!
— A ja Pietra nie dam — wtrącił się Milczek — spróbuj go tylko palcem trącić! Pieter nabożny, sprawiedliwy człowiek, a ty... ty cygan jesteś i już!
Rafał wstał z ławy i szedł ku Milczkowi z pochyloną głową, z rękami wysuniętemi naprzód, przychylił się, przykurczył i tak się cały zbierał, jak wilk kiedy na pastwisku koniowi do gardła chce skoczyć... i byłby się z pewnością rzucił i poszłaby bitwa zawzięta, bo i Milczek okrutnie do tego ochotny był, gdy wtem od Piotra dziewczynka nadbiegła i ledwie dech mogąc złapać, krzyknęła:
— Tatuniu! tatuniu! szczęście! szczęście! lećcie-no co żywo, lećcie duchem, bo mama nie wiedzą co robić?
— Co? co? jakie szczęście? — zapytał Piotr. — Boże miłosierny! zkąd zaś szczęście?!
Milczek i Rafał opuścili ręce, któremi już, już mieli za łby się chwycić.
— Gdzie?
— Oj, tatuniu, same przyszły do tatuniowej stodoły!
— Kto?
— A juści, do stodoły... na tę kupę słomy, co na samym środku, usiadły.
— Ale gadaj-że kto? kiedy?
— Oj, teraz, tatusieńku, teraz, same przyszły, a przecie tyle drzewiny, tyle kominów jest, nie! one prost we wrota i spadły na słomę.
— Co spadło? gadaj-że...
— Pszczoły! tatuńciu, pszczoły! calusieńki rój.
— Boże miłosierny! takie zdarzenie!... Ano idę, idę... ulik mam, rój złapię, obsadzę...
— A to jakiem prawem? — zapytał Hulajdusza.
— Takiem, że moja stodoła, Rafałku — rzekł Piotr, do odejścia się mając.
— A moja słoma... — odpowiedział Rafał.
— Któż ci bronił słomę zabrać? to łaska moja, żem ci pozwolił trzymać ją w stodole.
— A kto tobie bronił stodołę uprzątnąć, kiedy ci z podziału do rozbiórki przypadła? Niechby moja słoma leżała na ziemi, niechby sobie i gniła nawet. Ja ciebie nie prosił, żebyś ją swoim dziurawym dachem przykrywał!
— Rafałku — rzekł grzecznie Piotr, jak to u niego we zwyczaju było — Rafałku, pleciesz niewiadomo co. Moja stodoła i moje pszczoły, choćby cygański sąd sądził, to mi przyzna.
— Dudka na kościele!
— Rafałku, toć ty przecie szlachcic i chrześcianin. Ja ci po dobroci powiadam: idź, zkądeś przyszedł, a przestępu drogi i grabieztwa nie czyń, bo za taką napaść możesz braciszku pójść tam gdzieś jeszcze nie był.
— Obaczym!...
— Ano to obaczym, a skoro mnie Bóg miłosierny pszczółki do stodoły sprowadził, tedy mi nie przeszkadzaj zabrać co moje!
— Łżesz, bo nie twoje!
— A moje!
— Moja słoma!
— Moja stodoła!
— Ja ci też stodoły nie rucham, jeno idę słomę moją zabrać!
— A ja ci słomy nie bronię. Leży w stodole twoja słoma, to sobie ją bierz, choć zaraz, ale moich pszczółek nie ruchaj... bo ich tam nie złożyłeś, tylko słomę.
— A może ja w tej słomie dukaty miał?
— Bierz sobie, jeśli miałeś... ja ci onych dukatów nie zaprzeczam.
I tak przekomarzali się, idąc ku budowlom, a każdy przyśpieszał kroku, żeby się nie dać wyprzedzić.
Hulajdusza, że chłop na podziw wysoki i nogi długie miał, więc szedł szparko. Piotr z Milczkiem w dyrdy przy nim biegli, a że wyprzedzali Rafała, dla lekkości, więc też i on kłusować począł i tak biegli wszyscy trzech na wyprzódki, dysząc, sapiąc, tłocząc się w tym pędzie między sobą.
Przed stodołą kobiety już stały i dzieci co z ciekawości przybiegły. Kunda trzymała przetak w garści, a Zacharyasz brał się wierzeje do stodoły otwierać, gdy z hukiem i krzykiem Rafał, Milczek i Piotr na niego wpadli.
— Co to? co za napaść! — zawołał Zacharyasz.
— Pszczoły dawaj! — krzyknął Rafał — w mojej słomie siedzą!
— Boże miłosierny, sędzią mi bądź — jęczał Piotr — a toć kupiłem to stodólsko za moje rodzone pieniądze, zapłaciłem nie śmieciami, ale czystym groszem jak szkło.
— Mądreście wy oba — krzyczała Kunda — ale niedoczekanie wasze! Julciu, Julciu, a przynieś-no z izby garnek z węglami, Dorotko, biegnij do ogrodu, próchna żywo!
— To wy myślicie moje pszczoły podkurzać? — zawołał Hulajdusza — te pszczoły, co w mojej słomie siedzą?
— Co w mojej stodole sobie miejsce obrały? Mnie krzywdzić chcecie, wy, panie Zacharyaszu, sąsiedzie, przyjacielu? — dogadywał Piotr.
Zacharyasz pod boki się wziął, spojrzał na jednego i drugiego i rzekł:
— A wy co do tych pszczół macie?
— Na mojej słomie siadły! — krzyczał Rafał.
— Toż w mojej stodole — rzekł Piotr.
— Głupie wy — ozwał się Zacharyasz. — Słoma Rafała tyle znaczy co i nic, mógł ją sobie dawno zabrać i stodoła Piotrowa także nic nie znaczy, bo podług zgody powinien był ja sprzątnąć i gdzieindziej przenieść, ale grunt jest mój, własny... prawdziwy grunt... a co na grunt padło, to do tego się należy, czyj grunt jest. Ja już nie takie sprawy widział i nie o takie kwestye się prawował. Każdy kawałek kodeksu w pamięci mam i w swojem prawie stoję. Grunt mój, pszczoły moje, a wy sobie idźcie z Bogiem i najścia domu, ani przestępu drogi nie róbcie, bo was przepędzę i zapozwę i sprocesuję do ostatniej nitki.
— A ja ci mego dobra nie dam!
— I ja nie dam!
— Widzicie ich — zawołała Kunda — jakie mądre... a najbardziej ten żydowski przyjaciel.. Rafałek kochany.
— Wam do mojego przyjacielstwa nic... ja z wami się nie kumał... szczeciną nie handlował.
— Ty sam jednej szczecinki nie wart.
— Ej-że, nie ujadaj!
— Boże miłosierny! — wołał nabożny Piotr — Boże miłosierny, oświeć ich! Nie kłóćmy się, bracia, chrześcianie, pogódźmy się, na co ma być pomsta i obraza Bozka? Wy sobie idźcie każdy do swojej chałupy, po dobroci, mnie pszczółki pozostawcie, abym je sobie wziął i będzie wszystko foremnie, porządnie, według prawdy, sprawiedliwości i sumienia...
— Stul oto gębę lepiej! Nabożny! modli się pod figurą, a dyabła ma za skórą!
— Co? dyfamujesz mnie znowu... poczekaj!
I poczęli się wadzić z zajadłością wielką, a jeden na drugiego paskudnem słowem, niby kamieniem miotał. Czerwienili się jak buraki, to znowuż bledli niby ściany, dla zelżywości wielkiej i gniewu. I niedość im było siebie samych znieważać, ale lżyli ojców swoich, matki, dziadków. Całe familie poruszali z grobów i na tych co pomarli dawno, co spróchnieli już w świętej ziemi, co się w popiół i proch obrócili — na nieboszczykach, na sądzie Bozkim stojących, wieszali psy, pokutujące dusze znieważali słowem nieprzystojnem.
I ten gniew, ta złość, to zapamiętanie zwiększało się, kłębiło jako właśnie woda, co o wiośnie wezbrawszy, przelewa się z hukiem przez groble i szaleje...
Tak się spierali sąsiedzi nie o te pszczoliny marne, co jeszcze niewiadomo jakieby były i czyby się porządnie obsadzić dały, ale o większą rzecz — o szczęście... boć wiadomo nawet i dziecku, że jak pszczoły same do czyjego domostwa, czy do zabudowania przylecą, temu fortuna się śmieje, temu wszystko i drzwiami i oknami i kominem pchać się będzie. Temu zamierzenie każde się uda, pomyślenie spełni, robota opłaci, temu będzie przymnożenie i w dzieciach i w dobytku i w pieniądzach i we zbożu i w każdej rzeczy pomyślność, według tego jak sobie tylko sam upodoba.
A kto szczęścia nie pragnie? kto nie pożąda? kto do niego rąk nie wyciąga, jak dziecko do obwarzanka, dziewczyna do paciorków albo do wstążki czerwonej?
Inszy poszedłby za niem, za tem szczęściem, przez ogień i wodę i siłęby z siebie ostatnią wydobył i strachby w sobie pokonał, jako ten co świętojańską nocą po kwitnącą paproć do boru idzie. Na upioryby się rzucał, na strachy, byle tylko kawałeczek chociaż tego szczęścia osiągnąć i dostać.
A tu ono samo przychodzi, samo się naprasza i jakby na urągowisko ludziom i na złość, takowe sobie miejsce obiera, że niewiadomo czyje jest i do kogo prawdziwie przyszło — do słomy, do budowli, czy do gruntu?
Aż pieli panowie bracia, aż pochrypli od krzyku, od jankoru wielkiego. Zazdrość świeciła im w oczach, wybuchała w słowie brzydkiem, a gdy już języki ustały zmordowane całkiem, gdy gardziele od krzyku zaschły, a złość do niepohamowania wezbrała, puścili pięście w ruch i powstała bitwa, że niech Bóg zachowa i broni! bitwa tem większa, bo i baby w nią się wdały, a wiadomo, że kobieta w takiej okazyi bywa zawzięta jak żyd w tańcu, a ponieważ podług rodzaju swego kobiecego nie bardzo w pięści i w ramieniu jest krzepka, tedy puszcza w ruch paznogcie i zęby, uczepi się człowieka jak pijawka, wkręci we włosy jak nietoperz, że ani się otrząśnij, ani odpędź, ani oderwij.
Cała hurma się do stodoły rzuciła, a zaś Piotr, jako właściciel, przed wierzejami stanął i otwierać nie dał.
— Nie macie prawa budowli mojej nachodzić! — wołał — nie macie prawa, psy jedne! zbójcy! grabieżniki!
Ale ktoby tam krzyku jego słuchał. Dwie dziewuchy uczepiły mu się u ramion i ciągnęły co siły, a Rafał się pod wierzeje podsadził, stęknął raz i drugi, naparł ramieniem aż wyleciały het z zawias i z niezmiernym hukiem padły na klepisko.
Za wierzejami cała wojująca gromada do stodoły wpadła i rzuciła się na tę kupę słomy, na której pszczoli rój osiadł. I uczyniło się piekło, wrzawa, szamotania. Rafał padł na słomę, jako pawęz na nastroszoną furę siana i przygniótł ją do ziemi, a wraz ze słomą i pszczoły gniótł także.
Powstał pisk, brzęk, huk; pszczoły rozlatywały się, a cięły — tego w nos, tego w gębę, tamtego po rękach, innego i przez koszulę ćwikały, a widać, że w tych niemych stworzeniach, pewnie z żalu za matką, za rojem zmarnowanym, wszystka się złość i wściekłość zapiekła, bo gdzie kogo pszczoła ucięła zaraz guz jak dobry kartofel wyskakiwał...
Puchły wnet wszystkie gęby jak maszkary i wykrzywiały się szkaradnie.
Hulajdusza, który był suchy i szczypowaty, tak odrazu na obliczu potłuściał, jakby się ze trzy lata samą słoniną pasł. Zacharyasza, Kundy, dziewczyn i Piotra rodzona matka by nie poznała, a już najbardziej dostało się Milczkowi, bo się pszczoły na jego nos i usta zawzięły i tak zeszpeciły, że do człowieka wcale podobny nie był...
Gdy pokąsanym ból dojmować zaczął, zaprzestali bitwy; stanęli zadyszani, a może i zawstydzeni, a gdy jeden na drugiego spojrzał, to go i do śmiechu brała ochota.
Dziewczyny pędem do chałup uciekły, a gdy się która przejrzała w lusterku, o mało nie ginęła z żalu. I prawdziwie, bo mężczyzna, czy ma gębę większa, czy mniejszą, to mu prawie jedno; byleby, jak to powiadają, odrobinkę był ładniejszy od dyabła, to ujdzie; ale kobiecie, a bardziej jeszcze dziewczynie, taka przygoda całkiem nie pasuje, ile że niejedna z nich gładkość i urodziwość, prawie że nad zbawienie duszne sobie waży.
Na ten akurat czas, gdy bitwa ustała, przyszła przed stodołę Milczkowa, kobieta stateczna i mądra, jak się rzadko na świecie przytrafia.
Jak dopiero pocznie sąsiadom kazanie prawić, a wstydzić ich, a dogadywać, mało w ziemię ze wstydu nie wrośli.
Zacharyasz wyniósł się chyłkiem, po za płotami, do swojej stancyi, Piotr uciekł w pole i w jęczmieniu jak kuropatwa przycupnął, tylko Rafał, gębę sobie przysłaniając, szedł prost, środkiem folwarku, do domu.
Milczek, obyczajem swoim, chciał się śmiać, ale że mu wargi okrutnie pogrubiały i popuchły, więc takie miny pokazywał, jako ten muzykant co na piszczałce chce grać, a zadąć porządnie nie potrafi.
Pchnęła go żona przed sobą, aby do domu szedł i zakazała, żeby się nie ważył ludziom na oczy pokazywać, dopóki opuchnięcie nie zejdzie.
Hulajdusza, wchodząc do izby swojej, myślał, że go żona śmiechem przywita, że szydzić z niego będzie i już sobie postanowił, że choćby niewiem co stać się miało, to jej tego śmiechu nie daruje... ale ona słowa nie rzekła.
Stała przy kominie, na którym się obiad gotował i całkiem była zatrudniona swoją robotą, a choć dobrze wiedziała co się w stodole stało, nie wszczynała o tem mowy.
— Józiu — spytał Hulajdusza, pokazując ręką na twarz swoją — widzisz ty?
— Widzę — odrzekła.
— Sąsiady! szelmy! chciwce! W mojej słomie pszczoły, a oni bunt zrobili, rozbój zrobili, cały rój zmizerowali... ale ja im tego nie podaruję!... ja potańcuję z nimi po sądach, że popamiętają całe życie, cygany! szachraje! grabieżce!...
Ona, nic nie mówiąc, wyszła z izby, przyniosła świeżej ziemi w skorupie i postawiła przed mężem.
— Co to? — spytał.
— Ziemia... przyłóż sobie do gęby, to ci stęchnie....
Rafał szmyrgnął skorupę pod piec, aż się w drobny maczek rozbiła, zaklął całem piekłem i poszedł do starej karczmy, do Mordka.




V.

Pozbierali ludzie zboża, pozwozili do stodół; zasieli pszenicę, żyto zasieli, wykopali kartofle, porządnie, foremnie, jak się patrzy, po gospodarsku, gdzie każda rzecz swoją koleją idzie, jedno za drugiem, po porządku, według tego jak Pan Bóg postanowił, a ojcowie, dziady i pradziady robili.
Oziminy wschodziły pięknie, a rżyska na polach czerniały, liście zaś na drzewach jedne żółkły, drugie czerwieniły się, jakby na nie rdza padła, a po lasach wyrosła moc grzybów, rydzów i bedłek wszelakich, sitaków, kozaków, maśluchów, gąsek, gołąbków i innych różnych a różnych, że i spamiętać i przeliczyć nie sposób.
Kobiety i dziewczęta chodziły, płachtami i koszami znosiły one dary Boże, suszyły na słońcu, soliły w beczkach i baryłkach, bo grzyb jest rzecz dobra, czy na sprzedaż, czy na własne spożytkowanie pożyteczna.
Na świecie było jeszcze dość ciepło i pięknie, chociaż rankami siwy mrozik kładł się po płotach, po budowlach, po korytach studziennych, ale bydło chodziło jeszcze po polu i po lesie i owce żywiły się jak najlepiej po ścierniskach.
Drzewina trochę posmutniała, potraciła listki, które wiatr obdzierał, ale ludzie mogli w polu robić, orka szła jak należy, a po polach wlokły się białe nici babiego lata.
Naród bardziej czasowy o takiej porze jest, do sprzedania zboża nie braknie, a po miasteczkach jarmarki się zaczynają, żydy poczynają latać jak oparzone za kupnem.
W Latoszynie już na gwałt zboże młócili; Zacharyasz na maszynie, którą po dziedzicach dawnych kupił, a inni staroświeckim obyczajem, na cepy, paru chłopów ze wsi przynająwszy.
Zboże sypało dobrze, rok pomyślny był, gospodarzom serce rosło z uciechy, bo też i mieli się z czego cieszyć. Zboża było huk; tylko młócić na gwałt w wory sypać, a żydziskom odstawiać.
Codziennie też, od samego rana, rozlegał się stukot po stodołach, młócili ludzie z forsą, po trzech i po czterech na jednym toku, a zboże stało w dobrej cenie.
W miasteczkach, po całej okolicy rozpoczynały się jarmarki, sławne doroczne jarmarki; w jednem we wtorek po świętym Szymonie, wspaniały jarmark, na który szewcy aż z za Lublina, a kożuszniki z Sokołowa zjeżdżają; gdzieindziej znów w środę przed świętym Marcinem, jarmark, na którym bednarskich statków zatrzęsienie. Sławny jarmark! a tu znowuż, a owdzie — po św. Janie Kantym, po św. Rafale, po świętej Urszuli, po Wszystkich Świętych, że i spamiętać trudno, a wszędzie ruch, wszędzie narodu moc, przyjacielstwo, kompania, uciecha...
Jeździła i latoszyńska szlachta po jarmarkach, bo komu jarmarku nie potrzeba? Gdzież sprzedać parę korcy zboża, czy z przychówku co, szkapę, wołu, a choćby i gadzinę? Gdzież znów kupić co, czy wedle obuwia, czy wedle odzienia, wedle mody?
Jesień, zima idzie, a niejednemu kożuszysko już za służbę dziękuje, kapota się drze, buty pić wołają, kaszkiecina wypłowiał na amen, pas popękał. Żeby człowiek nie wiem jak głową kręcił, musi worek rozwiązać i groszowiny dostać, bo nieforemnie porządnemu gospodarzowi, a jeszcze szlachcicowi, po dziadowsku chodzić i w palce od mrozu chuchać.
Trzeba sprawunku każdemu, a już najosobliwiej kobietom, jako że u nich gałgany na pierwszym numerze stoją i że jedna przez drugą na modność się wysadza.
Więc chustki czerwone i takie i owakie i na szyję, trzewiki do parady na obcasach — i tasiemki i wstążki i czepki i na sukienkę i na kaftanik i na to i na owo, że nie przerachować tego.
Każda gospodyni zbiera grosz do grosza, prawie że przez cały rok, żeby pod jesień, jak jarmarki nastaną, odziewadło było za co kupić. Insza sobie i szubę sprawi, foremną, na wacie, szubę taką, żeby kopiec siana otulić nią można, bo ma się rozumieć, jak sprawiać to nie żałować, wolej niech będzie porządny statek, choćby trochę i za przestronny, niż jakie licho kuse, opięte, co ani człowieka nie ogrzeje zacnie, ani nie osłoni jak się patrzy.
Dziewczyny także miały na jarmark swoje zamierzenia, bo, według swego panieńskiego stanu, każda potrzebuje ozdobności i stroju wszelakiego. Po jesieni, adwent tylko się mignie, a potem gody nadchodzą i zaraz zapusty, wesela, a chociaż każda niby to się sroma, niby wstydzi i mówi, że przy ojcu i matce chciałaby cały swój wiek przesiedzieć, a przecież w duchu całkiem co innego myśli i czeka tylko jakby z domu wyfrunąć, a na swoje coprędzej pójść.
Chytry bo ten naród kobiecy i skryty — co innego w mowie, a całkiem co innego w sercu — i żeby chłop nie wiem jak mądry był, to go zawsze kobieta przebiegłością swoją otumani i omota.
Tak samo i z jarmarkiem; mężczyzna ma swoje interesa, swoją sprzedaż, swoje kupno, pojechałby sam i załatwił lepiej i do domu powrócił prędzej, ale, podług przemówienia kobiecego, musi brać z sobą i żonę i córki, bo jak go obsiądą, jak molestować a namawiać zaczną, niema sposobu się wykręcić, choćby piskorzową ślizkość miał, choćby się nie wiem jak wywijał.
A kobiety o jarmarkach bardzo przemyślają.
Już od Różańcowej począwszy, po książce do nabożeństwa, dojdą dokumentnie, kiedy świętego Franciszka, kiedy Brygidy, Jadwigi, Łukasza, Urszuli, Rafała, Szymona, Marcina. Inszy organista tego pomiarkowania nie ma w kalkulacyi Świętych Pańskich, co one — i choćby mąż, albo i ojciec zapomniał, to one przypomną i tak będą przymawiały, tak zachodziły z wszystkich boków, aż człowiek z tego utrapienia nasmaruje furę — oto i wlecze się na jarczmarczysko, nietyle dla siebie samego, ile dla tych kobieckich fatałachów...
I w Latoszynie tak bywało.
Co prawda, o trzy mile, w Partaczkach, we wtorek po świętym Szymonie bywał taki sławny jarmark, że bez kobiecego przypomnienia każdy na niego śpieszył, bo to trzeba wiedzieć, gdzie człowiek bydlęcia nie sprzedał — a tam sprzedał, gdzie konia nie kupił — a tam kupił; zaś czapek, butów, kożuchów, zaprzęgów, choćby i rzemiennych nawet, bywało takie zatrzęsienie, że niewiadomo co wybrać.
I jaki godny towar tam się znajdował! Na butach rzemień jak żelazo, kożuch każdy jak pierzyna, a czapki foremne, według każdego stanu i osoby: — i pańska maciejówka z szerokim rzemieniem i szlachecki kaszkiet z daszkiem od słońca przysłonienia i chłopskie czapczysko, jak wronie gniazdo ogromne.
Wszystko, wszystko było tam, co tylko dusza zapragnie, co w pomyśleniu być może.
Żydy po kramach przez pół roku się na ten jarmark szykowali, to też było towaru wszelakiego w bród i w jak najlepszym gatunku. Sól nie sól, śledzie nie śledzie, żelaztwo nie żelaztwo, tytoń, postronki, angielskie cukierki, nafta, pierniki, smarowidło do żelaznych osi, lusterka, osełki, słowem wszelki towar, czy do pożytku, czy do ozdoby, czy do smaku albo do uciechy.
Na taki jarmark naród nie szedł jako ludzie zwykle idą, lecz płynął niby fala ku miasteczku, wszystkiemi drogami; jeszcze nocą, jeszcze przededniem, a kiedy już się słońce trochę podniosło, to rynek mieściny stawał się jako jedno jezioro, jako morze głów ludzkich.
Krzyk, wrzask, pisk, gwałt, harmider czynił się wielki, a pieniądze płynęły z rąk do rąk niby woda. Ten sprzedał, ten kupił, ten sobie sprawunek jaki zrobił — dość że każdemu pożytek był i uciecha.
Z Latoszyna pojechała wszystka szlachta, statecznie, porządnie, wszyscy w lepszem odzieniu, z żonami, z dziećmi.
Jedna tylko Rafałowa w domu została.
On pytał ją, czy jechać nie chce, ale ona odrzekła:
— Nie, lepiej niemowę weź, niech sobie chustkę kupi.
I wytłomaczyła to niemowie po swojemu, na migi, a ta zrozumiała wnet o co idzie i aż skakała z radości, że ją taka uciecha ma spotkać.
Uczepiła się na samym brzeżku woza, na którym Rafał obyczajem swoim z Mordką jechał.
On teraz zawsze z Mordką kompanię trzymał i dziwnie, dziwnie cały swój obchód odmienił.
O gospodarstwo dbał niewiele, w domu gościem tylko bywał, ciągle w podróży, w drodze, to tu, to owdzie, a zawsze z Mordką i widać że mu się z tem źle nie działo, bo pieniędzy miał coraz więcej.
Chwalił się nieraz przed żoną, że tu tyle, owdzie zaś tyle zarobił, ale ona nawet tego w głowie nie miała. Gdy mówił, patrzyła na niego spokojnie, ale chłodno całkiem i albo bąknęła jakie słówko, albo najczęściej wcale nic nie rzekła.
Tak czy siak, zarobił czy stracił, wszystko to jedno dla niej było.
Nawet sąsiedzi zauważyli, że dziwna w tej kobiecie nastała odmiana.
Od niejakiego czasu głosu jej prawie nikt nie słyszał, stroniła od ludzi, nie przystawała, jak to w kobiecym obyczaju jest, na pogawędkę, a choćby i najciekawszego co opowiadać, nie słuchała, nie odwróciła nawet głowy w tę stronę.
Pracownica wielka, wciąż zatrudniona była robotą, ani jednej chwili spoczynku sobie nie dając; wstawała dobrze przed świtem, kładła się koło północy.
Sąsiedzi lipowiccy jeszcze, co znali Rafałowę dawniej, wiedzieli, że ją nieraz mankolia napada osobliwa, więc i nie dziwili się bardzo tej odmianie.
Smutna, to i smutna, mówili, bo już jej widać pisane tak z rodu, żeby smutna była; ale Mordko, który Rafałów nie tak dawno poznał, nie mógł sobie na żaden sposób tego wytłómaczyć.
Nieraz bywało, przyszedłszy do czworaka, nachyli się Rafałowi do ucha i o różnych przebiegach i spekulacyach mu gada, a tymczasem oczy swoje biegające po izbie puści i choć niby nie patrzy, nie przygląda się, a przecież wszystko widzi... każdy zakątek spenetruje.
Widział on też dobrze Rafałowej smutek i dziw go wielki zdjął.
Dlaczego ona taka?
Przecież zdrowie ma i młodość ma i męża ma i fortunę piękną i pieniądze, a przecież wcale się tem nie cieszy. Inna lubiłaby się ustroić i zabawić i pokazać się światu, czy na jarmarku, czy na odpuście, a ta wcale nic. Dlaczego? dlaczego ona insza niż wszystkie?
Tak sobie nieraz żyd ten rozmyślał, dumał i Rafała okolicznie, ostrożnie zapytywał i oczy swoje bystre na przeszpiegi puszczał, ale dociec nic nie mógł. A ciekawość go zdejmowała okrutna; miarkował on, że taki smutek bez przyczyny nie jest, że się w nim jakaś rzecz kryć musi, a czem trudniej mu było to spenetrować, tem bardziej ciekawość w nim rosła.
Według przebiegów swoich i spekulacyj on chciał całe dawne życie Rafała przeniknąć, każde jego pomyślenie znać nawylot; chciał przejrzeć go jak wodę w szklance... a tu oto natrafia na taką kwestyę, której w żaden sposób zrozumieć nie może.
Począł się na sposoby różne brać, podpatrywać, podglądać...
Nieraz, gdy Rafałowa jeszcze w polu na robocie była, albo poszła w olszynę do rzeczki chusty prać, on stanął przed nią nagle, niespodzianie, jak gdyby z nieba spadł, albo z pod ziemi wyrósł; ukłonił się, jakie słowo powiedział i odchodził, jakby nigdy nic, jakby przypadkiem tylko na jej drodze się znalazł.
Gniew go zdejmował wielki i złość, że przyczyny onej odszukać nie umie, czy nie może.
A chciał ją znaleźć koniecznie. Na co? sam jeszcze dobrze nie wiedział, ale przewąchiwał, miarkował i czuł, że może z wiadomości tej zysk jakowy wyciągnie. Przytem i z rodu i z zatrudnienia swego ciekawy był i przenieść na sobie tego nie mógł, żeby w okolicy, w której on handlował, a bardziej jeszcze we wsi, gdzie posiedzenie swoje ma, była taka rzecz, o którejby nie wiedział i którejby zrozumieć nie mógł.
Był on już i w Lipowicach nawet, niby to na jarmark jakiś jadąc, tam wstąpił i zaraz się z żydami tamtejszymi zwąchał i wywiedział, ile który z latoszyńskiej szlachty za część swoją w Lipowicach wziął, ile bydła sprzedał, czy długów jakich, albo też swoich należności po ludziach nie pozostawił?
Poszwargotawszy parę godzin z tamtejszymi żydami, poznał wszystko co się dotyczyło majątku Zacharyasza i jego wspólników jak najdokumentniej, ale o Rafałowej żonie niewiele czego dowiedzieć się mógł. Nawet tamci żydzi dziwnie na niego patrzyli, gdy ich o taką rzecz zapytywał.
— Co chcesz? — mówili — my całkiem nie rozumiemy co ty chcesz? baba to jest baba, czy ona śmieje się, czy ona płacze, co ty możesz na tem zarobić? co ty do tego masz? Fe! Mordku, na takiego kupca jak ty nawet nie przystoi zapytywać, dlaczego jakaś tam kobieta smutek ma? Niech sobie ma, co tobie do tego? Ty patrz, abyś sam smutku nie miał, a cudzych nie ruszaj. Przecież ty smutkiem nie handlujesz? A może ty bezbożnik jesteś? może masz jakie pomyślenia, co nie przystoją na sprawiedliwego starozakonnika?
I zaraz poczęli szemrać, ale Mordko splunął trzy razy, nakrzyczał na nich, że takie posądzenia mają i wytłómaczył im, że mając różne z Rafałem konszachty, potrzebuje wszystko o nim wiedzieć.
Dowiedział się wszelako nie więcej nad to, że Rafałowej ojciec pod koniec życia swego zbiedniał i że niedługo potem jak córkę za mąż wydał, umarł.
Tyle tylko z podróży do Lipowic przywiózł i ma się rozumieć nie wystarczyło mu to.
Próbował samego Rafała okolicznie przepytać, a właśnie teraz, na jarmark na jednej furze z Hulajduszą jadąc, najlepszą miał do tego sposobność.
Rozmawiać mogli całkiem swobodnie, bo niemowa ani słyszeć, ani wygadać też sekretu żadnego nie potrafiła.
Droga była piasczysta, ciężka, koń stąpał powoli, choć go Rafał, jako z natury swojej niecierpliwy, często biczem chłostał.
— Ny, panie Rafale — rzekł Mordko — nasz Zacharyasz to cały dziedzic jest.
— Alboż co?
— Widział jegomość jak on sobie jechał na jarmark? Jak cały pan! z żoną, z córkami i nie wozem, ale po pańsku, bryczką i sam koni nie poganiał, tylko chłopak na koźle siedział. Cały dziedzic, na moje sumienie!
— A niech go tam!
— Ma się rozumieć, co ma do tego? Niech on sobie jedzie jak chce, niech nawet szyję złamie! ale ja miarkuję, że oni wszyscy taką paradę lubią.
— Kto niby?
— Kto? juści nasze latoszyńskie dziedzice, panowie szlachta. Milczkowie też jechali z wielką paradą... Piotr, Ignacy to samo. Wszystkie z żonami; patrzyłem przez okno jak oni wyjeżdżali. Niech mi jegomość powie, dlaczego pani Rafałowa nie pojechała na jarmark?
— Bo nie chciała.
— Aj, co to nie chciała?! Powiedz-no jegomość, która na świecie kobieta nie chce na jarmark jechać?... ja miarkuję, że chyba jegomość nie kazał.
— Ja jej nie bronił...
— To ja nie wiem — dlaczego? Pewnie ona ma różnych swoich kobiecych fanaberyów...
Rafał łypnął oczami.
— A tobie do tego co? choćby nawet i miała!
— O co się pan gniewa? o co się jegomość gniewa? Co ja powiedziałem złego? Tak tylko rozmawiałem. Jegomość nie wiem za co zawsze jest zły jak wilk! Pfe! na co? Czy to nie można pogadać sobie w drodze? Albo się trochę śpi, albo trochę gada. Mnie się, Bogu dzięki, nie chce spać, to ja gadam. Ja z panem gadam dla tego, że my sobie w kompanii jedziemy, a dlaczego my w kompanii jedziemy? bo my jesteśmy wspólniki. Jegomość przezemnie bogaty jest.
— Był ja taki i bez ciebie.
— Był, był! prawda, że jegomość był, ale zawsze nie taki bogacz jak teraz. Niech-no jegomość przypomni sobie, ile ja jegomości zarobku nastręczył i jakiego zarobku! całkiem lekkiego zarobku, co nie potrzeba plecy zmordować, ani ręki zmordować; trochę tylko głową pokręcić, parę mil drogi pojechać i już pieniądz idzie jak woda, gotowy grosz sypie się całkiem jak piasek! Tylko worek nadstawić i brać... Oj, oj, wiele ja już panu Rafałowi zarobków nastręczył.
— A sam mało zarobiłeś mojemi pieniędzmi?
— Ja zarobiłem, to prawda... a czy jegomość chce, żebym ja nie zarobił, żebym ja za darmo głową kręcił?
— I po co ty pytlujesz tak językiem?
— Po co ja pytluję? To ładne słowo jest! na maje sumienie, to ładne słowo! Ono nawet całkiem pasuje na taką osobę jak pan Rafał! Tfy! ja rozmawiam grzecznie, po przyjacielsku, jak między wspólnikami się należy, a jegomość powiada co ja pytluję!
— Bo prawdziwie, że ci się nigdy gęba nie zamyka.
— Ha! ha! nu, a na co Pan Bóg dał człowiekowi gębę? Chyba na to, żeby gadał. Pan Rafał ciągle zły, ciągle się gniewa, ja nie mogę zmiarkować, dlaczego tak. Co jegomości brakuje na świecie?
— Et! każdy człowiek zmartwienie swoje ma.
— O! to jegomość powiedział dopiero całą prawdę. Każdy człowiek zmartwienie ma.
— Albo nie?
— Aj, aj! każdy człowiek, na moje sumienie! Jeden ma w domu dobrze, to mu się interesa dobrze nie prowadzą — drugiemu się interesa dobrze prowadzą, a za to znowu ma w domu cały kram. Jednemu pieniędzy brakuje, drugiemu dzieciów brakuje. Każdy swoją biedę ma. Prawda, panie Rafale?
Hulajdusza westchnął.
— Ale widzi jegomość — mówił dalej Mordko — ja jegomości powiem: co znowuż żadne zmartwienie nie jest bez końca. Każda rzecz ma kawałek swojego początku i kawałek swojego końca.
— Nie każda.
— Każda, dalibóg. Jak człowiekowi bydlę zdechnie, to jest zmartwienie, jak się broń Boże chałupa spali, to także jest zmartwienie; ale Pan Bóg daje tak, że człowiek kupi sobie insze bydlę, postawi inszą chałupę i siojn, już tamto zmartwienie niema... tylko mu się znowuż inne przytrafi. Ja jegomości powiem, ja mam Bogu dziękować parę kilka dzieci, bardzo delikatne dzieci, jegomość widział przecie.
— A jest tego jak maku; niemało mi strączków naobrywały...
— Niech oni zdrowo żyją, a czy jegomość myśli, że zawsze tak było? nie zawsze, na moje sumienie!
Rafał się rozśmiał.
— Jakże ty chciałeś?
— Powiem jegomości. Ja kiedy sobie żeniłem, to byłem bardzo młody. U nas taki obyczaj jest. Ja trochę uczyłem się przy ojcu handlować, a trochę czytałem książki. Nawet prawie ciągle czytałem, bo u nas to honor jest być naucznym. Raz ojciec mnie powiedział: słuchaj, Mordko, ty dostaniesz kawałek żony, tobie trzeba żony. Ja mówię: za co nie? Komu to nie trzeba kawałek żony? To jest całkiem niewielki interes; były zaręczyny, było wesele, jak potrzebuje być, ja sobie ożeniłem. Jak jegomość myśli, co ja miałem z tego interesu?
— Cóż miałeś mieć? juści żonę miałeś, pewnie też i posag wziąłeś za nią.
— Ny, co się tyczy posag to miałem obiecany, a co się tyczy żony, to była także obietnica.
— Obietnica?
— Tak, tak... aj! to była ładna obietnica! mieli mi dać kawałek żony, a tymczasem dali całego dyabła. W tem właśnie była główna dyferencya.
— Toś się pięknie ożenił!
— Niech moje wrogi tak się ożenią... Wie jegomość co? — rzekł, spoglądając na Rafała przenikającem wejrzeniem — wie jegomość co? ja miałem z nią, gorzkie życie.
— W czem?
— We wszystkiem. Ona nie chciała wcale do mnie gadać, jeszcze gorzej jak ta niemowa, co z nami jedzie. Ja jej dałem parę kolczyków, co były warte najmniej pięćdziesiąt rubli. Jak jegomość myśli, jakie ja podziękowanie dostałem?
— Albo ja wiem?
— Powiedziała, żebym ja nogę złamał!
— A no, piękne słowo...
— Ja nie chciałem nogi łamać i odebrałem kolczyków, ale i to nie było dla niej dobrze... przeklinała jeszcze gorzej. Inne żydy, jak bywało, przyjdzie szabas, dostali kawałek chały, dostali porządną kolacyę, ja dostałem tylko przeklinanie. No, powiedz jegomość sam, czy z taką kobietą mógłby kto wytrzymać? Z takim dyabłem! Ja mówię do niej delikatnie — ona przeklina; ja chcę bywało na nią krzyczeć — ona robi piekło na całe miasto. Czy to można było wytrzymać, powiedz-no jegomość!
Rafał zwiesił głowę.
Mordko za rękaw go pociągnął.
— Aj, aj, jegomość kochany! aj, aj, panie Rafale, ja jegomości powiem, że to było gorzkie życie! to był sam pieprz! Nawet, prawdę powiedziawszy, to nie było wcale żadne życie, tylko jeden krzyk, jeden gwałt, jedna wielka awantura! Powiedz jegomość, co to jest? Jedna kobieta trafi się dobra, a druga taka, że z nią wytrzymać nie można; jedna słucha się męża, druga chciałaby, żeby jego zaraz dyabli wzięli.
— Oj prawda, prawda — westchnął Rafał.
— Nu, widzi jegomość. Zkad to się bierze? ja nie mogę zmiarkować, zkad się to bierze. Zdaje się, że kobieta to jest kobieta, zdaje się, że każda jest jednakowa, a tymczasem są takie, że w nich cały dyabeł siedzi. Zkąd się to bierze?
— Albo ja wiem — mruknął Rafał.
— I ja też nie wiedziałem. Pytałem się mojej żony: słuchaj Ryfka, dla czego ty takie fanaberye masz?
— Cóż ci rzekła?
— Ona rzekła! Niech ona zginie, ona wzięła garnek i chciała go na mojej głowie złamać. Szczęście, że zdążyłem się schylić. Ja jej dałem rozwód, ożeniłem się z drugą. Bogu dziękować, dostałem spokojną kobietę, mam dzieci, ale dlaczego tamta była taka waryatka, to ja nie wiem.
— Może nie z woli swojej za ciebie szła?
Mordko uszy nadstawił.
— Jak jegomość powiedział? bo ja trochę nie słyszę.
— Może nie z woli swojej szła za ciebie?
— Ja nie rozumiem, co jegomość mówi. Jakto nie ze swojej woli? co swoja wola do tego ma?
— No, może cię nie chciała?
— Dla czego miała niechcieć?
— Może jej się inny podobał?
— Co to inny? jak to inny? Kto jej się miał podobać? U nas to się taki interes nie praktykuje, może u państwa...
— U nas czasem bywa.
— Ja nie rozumiem, dlaczego ma tak bywać? Kto się dziewczyny pyta, czy ona chce tego za męża, czy tamtego? od czego ojciec i matka? U nas, między starozakonnymi, to się wcale nie praktykuje. Ojciec powiada, masz iść zamąż, to ona idzie zamąż, bez żadnego gadania.
— U was! u was co innego, a u nas co innego!
— No to prawda. U państwa bywa insza moda.
— Ma się rozumieć.
— Tak, ale mnie się zdaje, że u państwa gorzej jest?
— Pewnie.
— Widzi jegomość, u nas na najgorszą żonę to jeszcze się znajdzie sposób — jak ona ma swoje fanaberye, to jej się daje rozwód i niech idzie na złamanie karku. U państwa to, zdaje mi się, nie można.
— O, u nas! U nas, żeby się kto z dyabłem samym ożenił, to musi z nim żyć do śmierci.
— Fe! na moje sumienie, to jest fe! Po drugie, u nas dziewczyna nie może swojej woli pokazywać, a u państwa to zdaje się że może. Prawda, panie Rafale?
— A kto jej zabroni?
— To źle, to bardzo źle jest.
— Wiadomo że źle, ale jak ojciec i matka krzykną, to musi posłuchać.
— I co z tego? Ona się posłucha, ona zamaż pójdzie, ale mężowi to duża pociecha!...
— Żadna — mruknął Rafał. — Posłucha się, a zawsze o tamtym pomyślenie swoje ma.
— O jakim tamtym?
— No, o tym co jej się podobał.
Mordko już więcej nie dopytywał. Wiedział prawie wszystko co chciał i umilkł. Udawał, że mu się spać chce, przymknął oczy i drzemał. Rafał coraz to konia batem ćwiknął, lejcami szarpnął, aby prędzej do miasteczka dojechać.
Po drodze ciągnęło mnóstwo ludzi. Bryczki, wasążki, wozy. Tam chłop krowinę na postronku prowadził, tam znowuż baba z wieprzkiem rady sobie dać nie mogła, bo zamiast gościńcem iść, ciągle do rowu skręcał i wypędzić się ztamtąd nie dawał.
Pod samem miasteczkiem Rafał żyda przebudził.
— Zleź-no, Mordka — rzekł — poszukaj parę kamieni, bo już ja znam teraz tutejszy obyczaj.
Mordka zszedł, kamieni kilka z ziemi zebrał i wrzucając je na furę, rzekł:
— Na moje sumienie, to jest bardzo dobry obyczaj.
— Et, głupiś ty — odpowiedział Rafał.
— Za co ja mam być głupi?
— Bo powiadasz, że obyczaj dobry, a tymczasem, choć każdy co przyjedzie, musi parę kamieni dać, miasto przecie od założenia swego bruku nie widziało, a jak słoty nastaną, to się można na środku ulicy z koniem i z wozem utopić.
— To swoja rzecz! gdzie jegomość widział suche miasto? Co to ludziom szkodzi, że przywiozą parę kamieni, a żydki mają wygodę... jak któremu wypadnie dom stawiać, to materyału na podmurówkę nie kupi.
— A niech ich marności! — zaklął Rafał, ale Mordko już tego przekleństwa nie słyszał.
Jak szczupak, wyskoczywszy z sieci, pluśnie wnet w wodę i pogrąży się na samo dno, tak i Mordko, znalazłszy się w miasteczku, skoczył z fury i wpadł w tłum, między szwargoczących żydów, między wozy, stragany.
Wywijał się wśród fur, ludzi, ryczącego bydła. To przycupnął, to przysiadł, to się prawie że pod kołami prześliznął, zanurzył się w tłumie, że go i całkiem widać nie było, aliści wnet, już na drugim końcu rynku się wychyla, wrzeszczy, szwargocze, szachruje.
I prawie że wydziwić się nie można, jakie sposoby ma, aby przez taki ścisk wielki i taką ciasnotę przenikać! Gdzie chłop, jak niedźwiedź stąpając, ramieniem i pięścią ledwie sobie drogę toruje, ledwie się z wielkim mozołem przepchnąć może; gdzie pański stangret, choć wrzeszczy z całej mocy: „na bok!“ ledwie krok za krokiem jedzie — tam żyd przepływa swobodnie, jak kiełbik, albo płotka w rzeczułce. On się kąpie, pluska i nurza w owym ścisku, a radość go niezmierna przejmuje i uciecha. Gęba czerwienieje mu, jakby ją kto ćwikłowym burakiem natarł, oczy migocą i błyszczą się jak u kota, a gęba nie zamyka się od gadania. Dopiero przy jednej furze żyto zatargował, za chwilę na drugim końcu rynku koniowi w zęby zajrzał, ledwieś oczy odwrócił, oho! już go niemasz, już on w uliczce starą krowinę do współki z trzema rzeźnikami kupił i ciągnie ją postronkiem za rogi.
I niema takiej uciechy ptak w powietrzu, zwierz w lesie, ryba w wodzie, jako żyd na jarmarku. Jedno sprzeda, drugie kupi, trzecie wycygani, tam pieniądze puszcza, ztamtąd łapie, tu zarobi, tam straci.
Poczubi się z kim, poczubią go, do burmistrza zaprowadzą, a on to tu, to tam, mignie się tylko, wypłynie i znów utonie w tem szeroko rozlanem jeziorze ludzi, wozów, koni, bydła, straganów...
Dwadzieścia handlów przez dzień zrobi. Dopieroś go widział z workiem na plecach, aliści patrzysz już barana dźwiga, już chłopskiej szkapy dosiada i machając rękami, jak ptak rozpostartemi skrzydły, pędzi przez końską targowicę. Zapoci się, zaczerwieni, zasapie, kapotę powala smołą z osi kapiącą, zachlapie się błotem i zaszarga po sam pas, ale żyje!
Nozdrzami rusza jak lis, gdy kury wietrzy, uszy na wszystkie strony nadstawia, a połyka prawie rejwach, gwar i hałas zgromadzonego narodu, cieszy się nim, raduje, jak dziecko grzechotką albo dzwonkiem.
Zanim Hulajdusza wozem na środek rynku się dostał, już Mordko spenetrował cały jarmark, przeszrubował się przez rynek od wschodniej na zachodnią, od północnej na południową stronę, wzdłuż i w poprzek. I na boczne uliczki zajrzał i kilka koni zatargował i dowiedział się, poczemu żydzi chcą płacić za żyto, za owies, za jęczmień...
Już też i z krewniakami się zobaczył, już do kilku spółek przystał, już zdążył parę baranów kupić, już jakiemuś chłopu z Latoszyna pieniędzy na kożuch pożyczył.
Akurat, gdy Rafał do środka rynku dobijał, Mordko mu drogę zaskoczył.
— Aj waj! — zawołał — panie Rafale! wielki jarmark! na moje sumienie wielki jarmark!
— Bydła dość? — rzekł Rafał.
— Bydła, koni, owiec, zboża! aj waj! nie pamiętam takiego jarmarku; zawsze święty Szymon dobry bywa, ale tego roku to on doskonały jest. Nie pamiętam takiego jarmarku!
— Ano zobaczymy.
— Niech-no jegomość zlezie z fury. Niemowa może tymczasem konia popilnować, niech jegomość zlezie.
— Po co?
— Oj, oj, my zaraz jaki interes zrobimy. Tylko nie bałamucić, każdy moment dużo znaczy, bo jarmark tylko do wieczora, a teraz wieczór bardzo prędki... niewiadomo kiedy przyleci.
— Ano, tedy chodźmy — rzekł Hulajdusza i zszedł z wozu, pokazawszy niemowie na migi, żeby od konia krokiem nie odchodziła.
Latoszyńska szlachta rozeszła się po kramach, aby sprawunki swoje pozałatwiać. Zacharyasz, po długim namyśle, wybrał sobie piękny kaszkiet czarny, foremny, z dużym rzemiennym daszkiem od słońca zasłonięcia; Piotr staromodną watowaną czapkę z uszami sobie zafundował, a Wędrowny, jako światowy człowiek i na pierwsze mody znawca, wybrał dla siebie czapeczkę całkiem bez daszka, okrągłą jak skopek i z sukiennym guzikiem na wierzchu.
Jak ją włożył trochę na bakier a z fantazyą i że przytem sam z siebie gładki chłop był, to aż się ludzie za nim oglądali, tak mu w owej nowomodnej czapce pasowało. I kożuszek też sobie zafundował osobliwy, więcej dla mody i foremności, niżeli dla ciepła, bo kusy, ale po brzegach jakowąś zagraniczną szczecinką obłożony i czerwonemi skórkami wyszywany. Do tego zaś kożuszka dobrał sobie rzemień szeroki, ścisnął się nim w pasie i tak wyglądał, jakby co najmniej na wielkie i znaczne wesele się wybrał.
Milczkowi do takiego samego kożucha aż oczy się śmiały, ale kobieta wybrała mu inny, szeroki, długi i puchowaty, i to nie dała zaraz się w niego odziać. Rzekła, że nieprzystojnie godnemu szlachcicowi gołą skórą baranią świecić, tylko trzeba kożuch suknem pięknem pokryć.
Jakoż zaraz zawołała Abramka, który można powiedzieć pierwszy krawiec na całe miasto był, nabrała szaraczku i kazała mężowi porządny futrzany surdut sporządzić. Wolałby Milczek taki wyszywany kusy kożuszek, jak Ignacy miał, dostać, ale wiedział, że z żoną żartów niema, i że skoro ona co powie, to żeby kto nawet na głowie chodził, jej słowa nie odmieni.
Zacharyaszowa z córkami i inne szlachcianki rozeszły się po kramach, a wiadomo, że dla kobiety to nad wszystkie uciechy uciecha, nad wszystkie radości radość. Aż im oczy biegają, gdy żydówka pocznie w kramie różne fatałachy rozkładać. A to chustki czerwone i żółte pierwszomodne, a to na sukienki, na kaftany, na szuby. I to ładne i to jeszcze ładniejsze, niewiadomo co kupić i niewiadomo co wybrać. Dopieroż narady między sobą, pytania... a i to bywa zawodne, bo insza przyjaciółka fałszywa właśnie naprzekór doradzi, żeby sobie samej najpiękniejszą, rzecz kupić. Gdy już wybiorą, wtedy dopiero targ, użeranie się. Żydówka się zaklina, zaprzysięga na męża, na dzieci, na wszystkie niemoce ludzkie i słabości, że już taniej oddać nie może; wzywa śmierci nagłej, ziemi rozstąpienia, rąk i nóg połamania, kości uschnięcia, pomsty wszelakiej że i wysłuchać trudno, a szlachcianki się upierają przy swojem, że za drogo, że chybaby z rozumu obrany takie duże pieniądze mógł tracić! I gniewają się, odchodzą, a odedrzwi znowuż im żydziaki zastęp robią, za spódnice, za chustki ciągną i znów targ i przysięgania i pomsty.
Jako gdy nocą złodziej się do chlewika zakradnie, gęsi kraść, a te krzyk na całą wieś uczynią, tak w onym kramie żydowskim tyle wrzasku kobiety narobią. I im całkiem w gardłach pozasycha i żydówka ochrypnie od gdakania, aż wreszcie kupią i wracają do swoich bryczek i wasągów z tłomoczkami, szczęśliwe, jakby je kto na sto koni powsadzał. Obwarzanków nakupią, śledzi, słodkiej wódki i podochocą sobie z tej uciechy i całą drogę gadać o czem mają między sobą.
Właśnie już pod wieczór, gdy mrok zaczął zapadać, a ludzie się potrochu do odjazdu mieli, krzyk się zrobił niezmierny na rynku. Ludzie ze wszech stron biegli, popychając się, tłocząc, sami nie wiedząc czego.
Ciekawość pędziła ich, wybiegali z szynków, ze sklepów, od fur, od koni, od zaczętych targów, a na rynku wrzask był coraz większy, tłum coraz gęściejszy.
Krzyczeli policyanci, krzyczeli świadkowie, każdy kto bliżej był krzyczał, każdy chciał swoje powiedzieć.
— Na bok, na bok! do magistratu ją! do burmistrza!
Tłum się trochę rozstąpił i przez tę uliczkę, co się między żywym murem zrobiła, dwaj policyanci ciągnęli niemowę.
Ona szarpała się jak wilczyca, gdy ją psów stado opadnie, drapała, gryzła, opierała się nogami o ziemię, rękami czepiała wozów.
Chustka z głowy jej spadła, czarne włosy rozpuściły się po ramionach, ręce miała powalane od błota, od krwi, od smoły...
Policyanci, choć draby silne, poradzić jej nie mogli, aż dopiero kilku łyków pijanych w pomoc im przyszło. Pochwyconą za ręce i nogi, pięciu czy sześciu w powietrzu niosło, a za każdem jej szarpnieniem, za każdem rąk wyprężeniem, wszyscy pięciu zataczali się jak pijani i omało nie padali na ziemię.
Gryzła, pieniła się, jak szalona, a krzyczała głosem nieludzkim, za nią zaś biegła cała gromada ciekawych, a najwięcej, prawdę mówiąc, głupich co na ludzkie nieszczęście lubią patrzeć jak na hece cudaczne, które komedyanci po jarmarkach pokazują.
Wszystko to przepychało się, przeganiało, tłoczyło, a byli tacy co już naprzód pobiegli, aby się do magistratu dostać i tam dokumentnie widzieć co się dziać będzie.
Za niemową, wprawdzie nie za ręce ciągnięty, ale dobrze przez łyków pilnowany, szedł jakiś chłopak młody, wysmukły, a taki na gębie ładny, że dziewczyny w niego jak w obrazek patrzyły.
Chociaż w takiej oprymacyi, w gwałcie, szedł on spokojnie, nie spiesząc, i choć go się ten i ów zapytywał i choć inszy za rękaw go pociągnął, niewiele zważał na to, tylko smutnie spoglądał czarnemi, dziwnie uroczemi oczami.
Cały tłum przed magistrat się przypchał.
Burmistrz na ganku stał, a miał na sobie mundur z guzami złotemi, z kołnierzem czerwonym i gruby był, brzuchaty, a szeroki na gębie, właśnie jak na burmistrza takiego miasta przystoi — osoba słowem wspaniałości znacznej i powagi.
Ręce w kieszeniach trzymał, grube wargi nadął i na naród z góry spoglądał.
— Hola! — zawołał na policyantów — co to jest? — Co znów za awantura?
Wtedy wszyscy naraz krzyczeć zaczęli:
— Rozbój zrobiła! przestęp drogi, ubranie na nim całkiem potargała... na szczęt! Rzuciła się na niego bez dania racyi.
— Dalibóg, ja przysięgę wykonam, że on sobie spokojnie szedł, marnego słowa nie powiedział.
— Aj waj, panie prezydencie — zawołał jakiś żyd — ja bułem świadkiem... ja wiem! ja wszystko powiem jak buło.
Policyanci puścili niemowę, ale ona znowuż rzucać się chciała, nieludzkim głosem bełkocząc. Pokazywała ciągle na tego młodzika, co na uboczu stał, nic nie mówiąc, tylko na oberwane klapy od surduta pokazując.
— Cóż to jest, u milion dyabłów! — zawołał zniecierpliwiony burmistrz — co ta kobieta zrobiła? za co przyprowadzono ją tutaj? niechże się raz dowiem!
— Rozbój, wielmożny prezydencie, gwałt!
— To złodziejka, chciała mu pieniądze ukraść!
— Ale! gadanie, to szalona! ją do szpitala trzeba, nie do kozy.
— Gadajcie jak było? — zawołał burmistrz — porządkiem, nie wszyscy naraz, bo zrozumieć nie sposób.
— Panie prezydencie!
— Cichać! ja powiem — odezwał się jeden z pijanych łyków.
— Dobrze, niech Baranek mówi — rzekł burmistrz.
— Baranek, Baranek, gadaj! — zawołało kilka głosów.
— Wielmożny prezydencie, to było tak: Ja miałem na jarmarku krowę, pewnie wielmożny prezydent ją znał... ta graniasta, z przyłamanym rogiem...
— To nie należy do rzeczy.
— Właśnie należy, bo już na szczęt mleka nie chciała dawać... tak oto moja żona powiada: sprzedaj, a ja powiadam: dobrze. I tak się stało.
— Ale ty mów o tej oto kobiecie, ale nie o krowie, niech ją licho weźmie!
— Wzięło, prezydencie wielmożny dobrodzieju, wzięło, jak mi Bóg miły. Żydy kupiły od jednego słowa.
— Cóż dalej?
— A dalej, wielmożny prezydencie, poszliśmy na litkup i wypiliśmy jeno po trzy.
— Czy ty będziesz mówił o rzeczy?
— Prawda, zełgałem! Wielmożny prezydent ma dobre oko, przed wielmożnym prezydentem trzeba, jak przed księdzem na świętej spowiedzi, prawdę mówić, bo zaraz po oczach wielmożny prezydent pozna.
— Więc mów prawdę, tylko prędzej!
— Cała prawda w tem, panie prezydencie dobrodzieju nasz i ojcze całego miasta! jeżeli kłamię choć słówko, żebym ręce i nogi połamał, żebym najnaglejszą śmiercią umarł, żebym w tę świętą ziemię wrósł po sam pas!...
— Nie przeklinaj się, ośle jeden, tylko mów!
— Powiadam tedy, wielmożny prezydencie, jak przed ojcem rodzonym, że wypiliśmy nie po trzy, tylko po sześć.
— Ale ta kobieta?
— Właśnie, że ta kobieta nic nie wypiła, ona stojała sobie przy furze, na ludzi się gapiąc, zwyczajnie oto jak taka wiejska kobieta.
— A cóżeś ty tam robił?
— Ja, panie prezydencie do domu szedłem, bom się bojał. Miałem w kieszeni dwadzieścia ośm rubli i złotych trzy za krowę i bojałem się z takiemi pieniędzmi na mieście być, chciałem tedy żonie, na ten przykład, oddać — tymczasem idę, patrzę... patrzę, aż ten oto młody panicz idzie sobie między furami. Spokojnie sobie szedł, całkiem spokojnie, zaprzysiądz na to mogę, niech sam Berek przyświadczy.
— Oj, oj, wielmożny panie prezydencie, mogę przyświadczyć, na moje sumienie, co tak spokojnie sobie szedł jak panienka, dalibóg.
— Niech Baranek gada! proszę nie przerywać, już ja każdego zapytam.
— Tak — ozwał się znowu Baranek — on sobie szedł spokojnie i przystojnie, a ta, panie święty, kobieta, wytrzeszczyła na niego oczy jak ropucha i patrzy. On nic. Tymczasem ona do niego. On pyta, co wy chcecie, kobieto, co wam trzeba? Prawdziwie tak grzecznie, mogę zaprzysiądz, że grzecznie.
— No i cóż? cóż dalej?
— A dalej, dalej, panie, jak ona pocznie bełkotać, krzyczeć, piać nieczłowieczym głosem i łap go za rękę! On wyrywa rękę — ona go za drugą — on wyrywa drugą — ona go za surdut! On się, panie święty, żachnął, a ona mu od surduta odwinięcia urwała... Tedy on zmiarkował, że albo szalona, albo może pijana i w nogi — między fury. Ona za nim, za szyję go z miejsca i do całowania. Tfy! bezwstydnica... takiego młodego chłopca, na jarmarku, panie święty, przy wszystkich ludziach...
— A cóż on?
— Bronił się, panie prezydencie, sprawiedliwie bronił się, ale to znać jakaś sekutnica baba, bo przyczepiła się do niego jak kleszcz do owcy, ani oderwij!
— No, a dalej?
— On począł wołać gwałtu, ludzie się zbiegli, chcieli odciągać, a ona do ludzi. Policyant ją za rękę, a ona go zębami! Do krwi ugryzła. My do niej — ona do nas. Bitwa! Panie prezydencie! już ja dużo bitwów różnych i awanturów widziałem i sam, panie święty, nieraz byłem w dobrych opałach, ale takiej mocnej, a bardziej jeszcze zawziętej kobiety, to jak życie moje nie widziałem. Na sumienie, panie prezydencie, to nie kobieta, ale dyabeł!
— Prawda, prawda jest — zawołał jakiś żyd — ja myślałem, że ona policyantów pokaleczy.
Niemowa zaczęła się niepokoić.
— Trzymajcie ją, Baranek! — krzyknął żyd — ona jeszcze, broń Boże, samego pana prezydenta ukąsi!
— No, kobieto — rzekł poważnie burmistrz — cóż ty powiesz? dla czego zrobiłaś awanturę? dla czego napadłaś tego młodego człowieka?
Biedna niemowa nie rozumiała nawet, że taka duża osoba do niej przemawia.
— Panie prezydencie — odezwał się Baranek — mnie się zdaje, że jej próżno pytać, bo ona niemowa.
— Ha... to ją odprowadźcie do kozy.
Policyanci pociągnęli ją za ręce.
— Panie prezydencie — odezwał się poszkodowany — to jakieś biedne stworzenie, waryatka może... niech ją pan każe puścić, ja nie mam o swoją krzywdę pretensyi. Z kim sprawę mam wszczynać? z szaloną?...
— Zapewne, ale kto pan jesteś?
— Ja jestem, proszę pana, ztąd aż o cztery mile, z Kraszanki, na jarmark przybyłem za interesami.
— Hm, być to może. Czy zna pana kto z tutejszych obywateli?
— O nie, ja tu rzadko kiedy bywam, ale paszport mam.
— Proszę o niego.
Pan prezydent przejrzał papier, zanotował coś w książeczce i rzekł:
— No... dobrze, możesz pan jechać.
Niemowa znowu się rzucać i szamotać zaczęła, policyanci pochwycili ją za ręce, a zniecierpliwiony burmistrz zawołał:
— Do kozy ją wsadźcie, niech się prześpi do rana, ta pijaczka!
Rozpoczęła się znów szarpanina i szamotanie, ale na szczęście Zacharyasz nadszedł, a zobaczywszy co się dzieje, rzekł do policyantów:
— Ludzie, dajcie pokój, to kaleka. Znam ją, ona od nas jest, z Latoszyna. Proszę pana burmistrza, ja ją zaprowadzę do fury, tu gospodarz jej jest. Po co się znęcać nad biednem stworzeniem? Ona i mówić nie potrafi i zdaje się, jakby niespełna rozumu była.
Burmistrz, niedługo pomyślawszy, tembardziej, że ów młody pretensyi żadnej nie miał, kazał niemowę wypuścić.
Tymczasem ten, który napastowany przez nią był, odszedł jeszcze prędzej. Zacharyasz raz tylko na niego okiem rzucił i zadumał się ciężko. Odszedłszy od magistratu kawałek, stanął na uboczu i jak to miał zwyczaj, gdy się nad czem dobrze zastanowić chciał, głowę pochylił i oczy w ziemię utkwił. Niemowa jednak długo mu dumać nie dała. Chwytała go za połę, całowała po rękach, pokazywała różne znaki rękami, bełkotem dziwnym, lub twarzy wykrzywianiem.
Zacharyasz, patrząc na to, głową kiwał, co ona widać za znak zrozumienia wzięła, bo uspokoiła się wnet i poszła za nim spokojnie, jak małe dziecko.
Milczkowa ulitowała się nad nią, kupiła jej chustkę w sklepie, dała chleba kawałek, a z powrotem na własną bryczkę ją wzięła, gdyż Rafałowi wypadło wprost z jarmarku do jakiegoś innego miasteczka pojechać, więc niemowie kazał na piechotę do domu iść.
Jużto, szczerze mówiąc, Milczkowa i mądra i dobra kobieta była, a nad każdem biedactwem, nad kalectwem litowała się prawie, jak rodzona matka nad dzieckiem.
Mąż jej przeszkody w tem nigdy nie czynił, gdyż jemu znowuż śmiech tylko był w głowie; lubił zjeść dobrze, czasem wypić trochę, a zresztą już go nic nie przejmowało. On się ciągle śmiał tylko. Do żony się śmiał, do dzieci, do koni w stajni, do bydląt w oborze, nawet jak woły do sochy zaprzęgał, to także do nich zęby szczerzył, niewiadomo po co.
Z rodu już taki śmiejący był szlachcic.
Jarmark doskonale się udał, na podziw, i ludzie wracali z niego jak z wesela. Ten śpiewał, tamci rozmawiali, owego rozmarzyło że się zdrzemnął na wozie, inszy i czapkę zdjął, bo mu się z czupryny kurzyło. Owdzie chłopisko środkiem drogi szedł i biegał od jednego rowu do drugiego, jakby kaczki zaganiał, a znalazł się i taki, co z miasteczka wyszedłszy, buchnął się zaraz na ziemię jak długi i leżał, póki go jaki miłosierny swojak nie znalazł i na wóz, jak kłodę drzewa, nie włożył.
Kiedy szlachta do Latoszyna dojeżdżała, było późno. Miesiąc czysty i jasny płynął powoli po niebie utwierdzonem, nad świętą ziemią żywiącą, nad wodami, nad słomianemi strzechy, nad drzewami, co przy drogach szumiały.
We wsi, w chłopskich chałupach migotały światła, słychać było turkot wozów, skrzypienie żórawi studziennych, bo ten i ów gospodarz z drogi przyjechawszy, szkapę poił.
Rafałowa stała koło czworaka swego, oparła się o płot i spoglądała w górę na srebrny miesiąc, na gwiazdy.
Ot, dumała sobie w samotności. O czem? Kto ją tam zaś wie? ale najpodobniej chyba o tem, że na świecie różnie jest: jednym wesele i jarmark, drugim tęsknota i smutek; jednym ciągle widno, jasno a dobrze, a drugim, choć nad nami wszystkiemi to samo słonko przyświeca, zawsze noc czarna, smutna, nieskończona...




VI.

Wielkie dumy Zacharyasz w swojej głowie nosił, wielkie kalkulacye miewał. Jeszcze owego czasu, kiedy się, bywało, handlem trudnił, potem jak Latoszyn kupował, jak wspólników gruntami, dobytkiem, budowlą i wszystkiem dobrem obdzielał. Wielkie to były dumy i kalkulacye, a przecie poradził im jakoś; ale oto teraz taki mu się sęk trafił, taka zagłowa, taki twardy orzech do zgryzienia, że aż mu nieraz rosa na łysinę wystąpiła od myślenia wielkiego.
Mało co się od kogo odzywa, tylko chodzi zasępiony, ponury, a prawie że gniewny. Rzeknie kto do niego słowo, to on i nie odpowie nawet, ręką tylko machnie, jakby muchy odpędzał i brwi krzaczyste namarszczy. Czasem niby tabaki chce zażyć, więc odetknie rożek, weźmie niuch tego ziela w palce i chce tę rękę podnieść, ma się rozumieć, z przeproszeniem, do nosa... ale wpół drogi ją zatrzyma i stoi tak dwa, trzy pacierze, z podniesioną ręką, jako ten słup na gościńcu, co boczną drogę wskazuje.
Szlachta wydziwić się nie może co jest. Czy w kupnie jakie pobłądzenie było i sprawa ma z tego wyniknąć? czy dawny latoszyński dziedzic chce kontrakt zwalić i o grunta się prawować? czy może w hypotece sztuka jaka się stała? Głowią się ludzie co jest, czekają jakiegoś kłopotu, czy nieszczęścia, ale, Bogu Najwyższemu dzięki, niema nic, wszystko po staremu, jak szło tak idzie, i nawet — byle w złą godzinę nie wymówić — jako tako idzie. Każdy ma chleba w bród, do każdej rzeczy statek jak się należy, a nawet i groszowina się zawiązuje, a Zacharyasz wciąż taki zadumany!
Dopytać go się nikt nie może, bo Zacharyasz nie taki człowiek, ażeby o czem ciężkiem ludziom opowiadał.
On dumę swoją i myślenie na samem dnie serca, w najciaśniejszym duszy zakątku schowa i zatai, a przed czasem jej nie wypuści, ani też komu na roztrząsanie nie da.
Nawet żona, chociaż przecie do śmierci ślubowana, a jak powiadają jedna dusza i jedno ciało jest, tak samo nic się nie dowie, bo Zacharyasz, chociaż swoją kobietę szanuje i dobry dla niej jest, miarkuje jednak, że kobieta gadać lubi, a jak ma sekret jaki w powierzeniu, to go sama nie chcąc, sama nie wiedząc kiedy, wypowie.
Próżno go Kunda prosi i molestuje, mówiąc:
— Zacharyaszu! toć my tyle lat w uczciwości, zgodzie i przyjacielstwie przeżyli, toć my się Bogu dzięki i dziatek pięknych dochowali i dorobiliśmy się mająteczku, w stanie małżeńskim, sprawiedliwym, że jedno drugiemu wody nie zamąciło, jedno na drugie palca nie zakrzywiło...
On nic.
— Czy ja ci kiedy krzywa była? czy ja kiedy na kogo spojrzała? czy choćby w pomyśleniu co grzesznego miała? Czyś nie miał wszystkiego co trzeba; czy to według jadła, czy to według oprania, czy według gospodarstwa? Ja tobie żona sprawiedliwa, ja tobie przyjaciółka wierna, ja tobie gospodyni zabiegliwa, a ty przedemną sekret czynisz!
Zacharyasz i na to nic.
— Ty mnie nie zmanisz, bo ja ciebie dobrze znam, bo ja każdy twój smutek przez siódmą skórę poczuję. Ty masz coś na wnętrzu, co cię dolega, co cię boli i piecze. Toż ulżyj sobie, powiedz! Zawsze we dwoje lżej, zawsze co dwie głowy, to nie jedna, a choć ty człowiek mądry, choć ty dużo już świata widziałeś i dużo wielkich interesów podjąłeś, jednakowoż i ja nie całkiem też obrana jestem z rozumu i moje słowo nie jest psie szczekanie, ale poludzkie słowo. Ty nie patrz że ja kobieta, bo insza kobieta też kalkulacyę swoją ma, może bardziej nawet niż mężczyzna. Zacharyaszu, mężu, odezwijże się przecie, powiedz!
On fajkę z ust wyjął, popatrzył na żonę i pomyślawszy trochę, rzekł:
— Idź.
— Ha! idź; to u ciebie jedne tylko słowo, dla kobiety życzącej, dla żony co do cię ze szczerego serca przemawia i we frasunku twoim, w markotności ulżyć, a pocieszyć pragnie...
— A ja tobie powiadam, kobieto, idź.
— A żebyś ty skapiał, paskudny chłopie, ze swojem: idź, idź! Pójdę, właśnie pójdę w świat, na zatracenie, na zgubę, pójdę sama, dzieci zabiorę, a całe dobro ci tu pozostawię. Obaczysz co to znaczy idź, obaczysz, jak ci będzie bez żony, bez gospodyni statecznej. Będziesz sam wełnę prządł, będziesz sam len międlił, kilimków sobie natkasz, płótna na worki, może gęś wyhodujesz, gadzinę upasiesz? Zostań, pozostań sam, ty mruku, ty figuro kamienna! ty słupie, co cię najpodobniej przy rozstajnych drogach postawić! Idź, idź! to właśnie nagroda za to, żem ci moją młodość oddała, moją urodę, moją sprawiedliwość, żem ci wiano piękne w dom wniosła i pracą ciężką, harowaniem dobra twego przysporzyła. To nagroda! to sprawiedliwość, to porządek taki u ciebie! A możem ci się naprzykrzyła już, możem się zestarzała?... O! i pewnie, żeby tak do młodszej, tobyś gadał, toby ci język latał jak bęben w młocarni, ale statecznej kobiecie, sprawiedliwej, matce dzieciom, to powiadasz „idź“, właśnie jako temu psu, co do izby wlezie, a patrzy jak człowiek kawałek chleba bierze do gęby. Dobrze jeszcze że nogą nie tupniesz, jak na Burka, nie powiesz: a pójdziesz! a na dwór! Na ciebie to wszystko podobne, bo ty swoim rozumem chcesz się sam cieszyć, właśnie jako ten rabin, co tylko siedzi w bibliach i nic nie gada. Kobieta u ciebie to nic! wagi swojej nie ma i znaczenia, bo tyś wszystkie rozumy pojadł! Bogdajbyś się niemi udławił, ty mruku!
Zacharyasz słuchał tej przemowy cierpliwie, a gdy kobieta aż piała ze złości, aż ochrypła od krzyku, rzekł jej spokojnie, jako i pierwej:
— Mówię ci, idź!
Tedy już w niej wezbrała wszelka złość, jako rzeka o wiośnie, kiedy śniegi rozpuszczą, a wszystka woda z pola i ze wzgórzy do niej spłynie i w korycie się zmieścić nie może, więc z brzegów wystąpi i szumi i hula i pieni się i pluska i tamy zrywa, młyny obala, mosty znosi... siano z łąk, zboże z pól porywa...
Tak się rozchodziła, rozszalała prawie Zacharyaszowa kobieta, bo ze zgryzoty, markotności, a bardziej jeszcze z ciekawości, paliło ją jak ogniem i żółć się w niej zapiekła i żal, że już się powstrzymać nie mogła i musiała wybuchnąć jako ona góra, co mówią w bajkach, że z niej sama siarka i smoła wyskakuje, musiała wybuchnąć jako ogień, co podłożony pod strzechę tli się i tłumi, aż wreszcie, gdy wiatr na niego dmuchnie, porwie się jasnością wielką i płomieniem i obejmie całą budowlę i trzeszczy i syczy i iskrami miota, niby na obrazie smok, którego Michał święty archanioł wielkim mieczem przebija.
Ale jako głaz twardy opiera się wodzie i choć fala wszystką mocą na niego bije, on stoi jako stał, tak Zacharyasz na żony rozchodzenie się i pomstowanie nie zważał. Stał on sobie spokojnie, niby jak dzika gruszka na miedzy, co się ani wiatru dmuchania, ani burzy ryczenia nie lęka.
Przyszedł do komina, węgielek na świeżą fajkę położył, rozdmuchał ono palenie, z rozmysłem, powoli, jako zwyczajnie, potem zaś włożył kaszkiet na głowę i wyszedł ze stancyi.
Tedy Zacharyaszowa uderzyła w taki lament i płacz wielki, aż się ludzie z całego dziedzińca poschodzili. Rzekłby kto, że najpiękniejsza krowa jej padła, że kto całe przędziwo ukradł, albo że się dziecku jaka przygoda stała...
Jeden tylko Zacharyasz nie obejrzał się nawet, nie dziwował, nie pytał, ale stanął sobie w rogu dziedzińca, o płot się oparł i dumał. On człowiek nie dzisiejszy i mądry, kobiecego płakania się nie lękał; wiedział, że po burzy zawsze deszcz bywa i dziwowiska z tego sobie nie czynił.
Jako zaś gruszka nie obleci z drzewiny przed czasem, aż dojrzeje zupełnie i ziarnka w niej we środku poczernieją, tak i dumanie Zacharyaszowe nie mogło się na wierzch wydobyć, ani w żywe słowo obrócić, dopóki nie dojrzało i nie doszło całkowicie.
A do tego było jeszcze daleko, bo owa markotność, co staremu szlachcicowi kamieniem legła na sercu, niebyła jego własną markotnością, nie jego własnym smutkiem. Bolał on nie za siebie, lecz za innego, lękał się nie swojej krzywdy, lecz cudzej, chciał ratować nie siebie, lecz drugiego.
I to wszystko rosło mu w głowie, paliło w sercu, bo Zacharyasz z sercem człowiek był, z duszą kochającą i dobrą, a chociaż się z miłowaniem nikomu opowiadać nie lubił, bo to nie we zwyczaju jego było; ale nad ludzką krzywdą, nad pognębieniem ludzkiem bolał ciężko, a gdy mógł ratować, to ratował szczerze i z gorącości serca.
W tej rzeczy, co mu młyńskim kamieniem na głowie legła, nic postanowić nie mógł, do czasu dopóki dobrze całej kwestyi nie spenetrował, a spenetrować było niełatwo. Trzeba było Rafała na spowiedź wyciągnąć, duszę jego przeniknąć, pomyślenie odgadnąć. Ale jak dobadać, jak przeniknąć takiego nurka, co tylko jak wilk z podełba łypie oczyma, a dobremu słowu przystępu nie da. Jak zmiarkować pomyślenie jego, jak wiedzieć, co się w jego sercu dzieje, kiedy on, chociaż zawsze mrukowaty a prawie dziki był, teraz w Latoszynie bardziej jeszcze sposępniał i zdziczał.
Od ludzi całkiem stroni, w domu mało co jest, ciągle się tylko z żydami, a najbardziej z Mordką, włóczy, a jeżeli parę dni we wsi pobędzie, to więcej w lesie ze strzelbą, aniżeli w chałupie, jak Bóg przykazał, przesiedzi.
Zhardział szlachcic tak, że jak to mówią, bez kija i nie przystępuj do niego, a w oczach mu takie ognie paskudne migocą, jakby od Lucypera samego węgli na podpałkę pożyczył.
Niewiadomo zkąd mu nagle ta fantazya do polowania przyszła, ale rozmiłował się w niem okrutnie; nawet pieska sobie aż z trzeciej wsi sprowadził, który był całkiem po sobie czarny, a podpalany na pysku, zwierzynę zaś gonił żałobliwym głosem, skomląc, właśnie jakby kto płakał. Już to, po sprawiedliwości mówiąc, pies był z psów, prawdziwy, całkiem myśliwskiego rodu, bo i uszy miał kłapciaste i pysk szeroki, a natury był takiej, że choćby mu kto nawet na ogon nastąpił, to nie szczeknął, ale owszem łasił się jeszcze.
Ma się rozumieć, że do nocy, do pilnowania, a choćby i do bydła, łajdak to był pies, ostatniego gatunku, ale za to do myśliwstwa pierwszy numer; żeby zając nie wiem jak kluczował, on go, niby ten piesek, wnet wytropił i zaraz swoim płaczącym głosem lamentował, aż się po całym boru rozlegało.
Rafał wszelako nie zawsze ze psem chodził. Lepiej mu się podobało samopas, nocą, po śniegu, gdy miesiąc przyświecał, pod lasem zasiadać i na wychodnego czekać. Jako mrukowaty a posępny z natury, po nocach włóczyć się lubił, a szum leśny był mu jako granie najmilsze. Prócz tego miał on w tem i inną swoją spekulacyę.
Do latoszyńskiego lasu hrabski bór przytykał, a w nim zwierzyny moc, bo hrabia wielki swój ambit w tem miał, żeby po jego lasach sarny i rogacze jak barany chodziły. Zawsze na zimową porę kazał w lesie kopce siana stawiać, a strzelać pod wielką karą zabraniał, więc też stworzenie mnożyło się, jak bydełko u dobrego gospodarza w oborze i było go dość, tak że panowie z dalekich stron raz do roku na polowanie tu zjeżdżali i wydziwić się nie mogli onemu przemnożeniu zwierza leśnego.
Rafał dobrze o tem wiedział, a i to także wiedział, że kozioł albo sarna, granic nie zna, z geometrami nie gada, na kopcach się nie rozumie, a jak jej się pić zechce, czy skoro sobie do obchodu swego jaką ścieżkę obierze, to nie pyta, czy grunt hrabski jest, czy do latoszyńskiej szlachty należący, czy do chłopów...
Rafał tedy, własności cudzej nie tykając, na swoim gruncie zasiadał ze strzelbą i oczekiwał spokojnie, przy miesiącu, godzinę, albo i dwie, póki się koziołek lub sarna nie ukaże, a skoro się tylko ukazała, to złożył się, przymierzył i gruchnął w nią siekańcami, że padła wnet jak od pioruna.
Nie bagatelna to rzecz sarna i ile razy zdarzyło się Rafałowi taką sztukę uśmiercić, zaraz ją Mordko w świat puścił za dobre pieniądze.
Dziw wielki, jak się Rafał prędko strzelać nauczył, bo wprzódy mało kiedy z tem do czynienia miał.
Piotr powiadał, że widać w rodzie jego zdatność taka jest i mówił nieraz (bo trzeba wiedzieć, że Piotr był wielu rzeczy pamiętny i o dawnych czasach jak z książki nieraz prawił) tedy Piotr powiadał, że w Rafała familii dawnością kilku wielkich strzelców było, a jeden to podobno z francuzkim królem aż w ciepłe kraje chodził, gdzie naród całkiem odmienny i jakoby wiary pogańskiej. Może i to być, że po owym familiancie Rafał zdatność miał taką.
Na strzelbę wykosztował się setnie, bo gotowym groszem cztery ruble za nią dał i dwa złote, a choć miała łoże spękane i w paru miejscach drutem spięte, ale do strzału była niezawodna, a niosła, że niech święci Pańscy bronią! I flinta to była co się nazywa piękna. Z półtrzecia łokcia długa, lufsko miała takie, żeby w nią gruby kij można wsadzić, jak zaś się w nią wsypało ze trzy dobre naparstki prochu, a z pół garści śrótu, czy siekańców, to można było strzelać jak z armaty, choćby do najgrubszego zwierza.
Jak Rafał tę strzelbę kupił, była trochę popsuta, bo kurek w niej zardzewiał i wcale nie dawał się podnieść, ale kowal latoszyński, mechanik na wszystkie obroty sposobny, wziął się do niej, sprężynkę w zamek nową wstawił i wyrychtował ją na podziw. Zaraz się też Rafał do strzelania wziął i w krótkim czasie tak się wypraktykował, że z najpierwszymi strzelcami mógł się równać.
Wyraźnie z rodu już taka zdatność!
Sąsiedzi zazdrościli Rafałowi takiego statku wspaniałego, wszyscy zazdrościli, a już najbardziej Milczek; ten omal się nie skręcił, żeby sobie podobną rusznicę wyspekulować i miałby ją pewnikiem, ale żona broniła. Bała się kobieta, żeby szlachcic, myśliwskiego smaku zaznawszy, nie rozwydrzył się do reszty i po lekkości chodzić nie nawykł.
Tedy się musiał nieborak smakiem obywać, choć go zazdrość okrutna brała i choć aż piszczał do broni. Tymczasem Milczkowa jeszcze się bardziej zawzięła, obaczywszy, że i Rafał, choć taki kutwa i chciwiec, mało co domu i gospodarstwa pilnuje, tylko po lasach się włóczy. Tem większy ją strach zdjął, żeby się Milczek całkiem nie zbałamucił i ma się rozumieć o strzelbie już nawet słuchać nie chciała.
Niech Bóg broni, żeby miała mieć z mężem takie życie jak Rafałowa ze swoim...
Nikt nie wiedział, co się tam w czworaku koło olszyny porobiło, bo Rafał z nikim prawie nie mówił, a ona też, choćby ją żelazem rozpalonem piekli, nie użaliłaby się przed nikim; ale to ludzie miarkowali, że tam dobrze nie jest, że niema ani przyjacielstwa, ani pożycia ludzkiego. Wiadomo, że w małżeństwie, które prawdziwe małżeństwo jest, rozmaicie bywa: to się jedno do drugiego roześmieje, to zagada, to wreszcie przemówi się jedno z drugiem, albo i poczubi... tak czy siak, ale zawsze życie jakieś w mężu i w żonie znać, a kto tylko koło chałupy przechodzi, ten już po samym krzyku, po pisku dziecinnym pozna, że w niej godne i sprawiedliwe małżeństwo siedzi, a tu nic!
Tu choćbyś i przez cały tydzień koło owego czworaka chodził, to ludzkiego głosu nie usłyszysz, tak cicho jest.
I nie jest to owa cichość, jaka w nocy bywa, gdy ludzie spać się układą, i nie taka jak w polu, kiedy wiatr ustanie, ale zimna, smutna cichość, z tych cichości co się na cmentarzach kładą, albo w rumowiskach, w pustych pałacach, w zwalonych zamkach przemieszkują. Taka cichość nie lubi koło ludzkich siedzib przebywać, lecz bardziej grobów, uroczysk, dróg rozstajnych, a bagien nieprzystępnych się trzyma. Powiadają, że z nią śmierć chodzi w parze, że topielice i upiory tylko kompanię z nią trzymają, bo nawet taka zatracona dusza, jak wisielec naprzykład, już jej nie cierpi i woli z szalejącą wichurą tańcować...
W takiej cichości i smutku Rafałowa ciągle przebywała, sama prawie, bo on, jak się rzekło, rzadkim gościem w domu bywał, a i te chwile co był, to więcej w lesie ze strzelbą, aniżeli w izbie przepędzał. O gospodarstwo dbał niewiele, żona je sama z najemnikami prowadziła, on zaś do gotowego przychodził, wymłócone ze spichlerzyka brał i żydom sprzedawał. I nie tak żydom, jak Mordkowi, który u niego oczko w głowie był i do wszystkich handlów, przebiegów i spekulacyj pierwszy doradca i przyjaciel.
Rafałowa tedy prawie ciągle sama w domu przebywała, ale nie widać było, żeby przykrzyła sobie tę samotność. Owszem, jak tylko Rafał z domu, to jej się jakoś lżej robiło i nie była taka dziwnie smutna i taka zasępiona, jak w one chwile kiedy on powracał.
Dziw co się z tej kobiety zrobiło!
Poszczuplała bardziej jeszcze, a że była wysoka, więc się jeszcze wyższa, jeszcze w pasie cieńsza wydawała. Opalenizna letnia zeszła z niej i twarz jej zrobiła się taka, jakby ją kto z blichowanego wosku ulepił...
Nie uszło to ludzkiego oka, że u Rafałowej zmiana duża jest i sąsiadki nieraz, jak to u kobiet zwyczajnie, między sobą gadały, przypuszczenia różne czyniąc. Miarkowały, że się kobiecisko głodzi przez skąpstwo, to znowu myślały, że się przepracowała, że od podźwignięcia może tak schnie... Różne sobie dopuszczały pomyślenia do głowy, ale w tem godziły się na jedno, że Rafałowa na księżą oborę patrzy i że przy takim sposobie długo nie pociągnie.
Wiadomo, że różne słabości ludzi trapią; jedna będzie ostra słabość, co zrazu człowieka całkiem złamie i zdusi, że do drugiego dnia nie wytrzyma — insza zaś toczy pomaleńku, niby robak w drzewie siedzący, toczy, toczy, aż zamorduje na śmierć.
Widać, mówiły między sobą sąsiadki, że za Rafałową taka powolna śmierć chodzi i że ją pierwej chce na wiór wysuszyć, zanim z tego świata zabierze.
Milczkowa, kobieta dobra i miłosierna dla wszystkich, radzić chciała, pomódz.
— Moja pani Rafałowa — rzekła raz do niej, koło czworaka ją spotkawszy — moja pani, co wam jest?
— Mnie? — odrzekła, zdziwienie po sobie pokazując.
— A właśnie; tak pobledliście, posmutnieli... czy może was słabość jaka trapi? Powiedzcie, toć po sąsiedzku przecie zaradzić jakoś można.
— Bóg zapłać, moja pani.
— Wy młoda, moja pani Rafałowa, a my tu prawie wszystkie kobiety starsze, wypraktykowane...
— Dziękuję.
— Ależ dla czego gardzić dobrem sercem? dla czego odpychać życzliwość? Toć ja żadnej swojej spekulacyi w tem nie mam, tylko was mi żal, moja Rafałowa, lat waszych młodych.
Rafałowa ręką machnęła.
— Co mnie z młodości — rzekła niechętnie.
— Ma się rozumieć, moja pani sąsiadko, jak człowiek słaby, to mu i świat niemiły.
— Ja nie słaba wcale.
— Nie słaba? a czegożeście tak pomizernieli i wyschli?
— Alboż ja wiem!
— Pewnie ze swoim sprzeczkę Rafałowa miała. Pewnie. Oj, te chłopy, te chłopy! która to kobieta zmartwienia od nich nie ma i która na nich nie płacze? Paskudny to ród, moja pani, a żadnemu z nich wierzyć nie można. Sprawiedliwie to w pieśni śpiewają, żeby im nie wierzyć jako psom. Inszy taki będzie układny, że zdaje się jak najlepiej, aliści w pierwszej okazyi zaraz pazury pokaże. Biedne my kobiety!... a ja zaraz zmiarkowałam, moja pani Rafałowa, że jeżeli wam, jak powiadacie, w zdrowiu złego nic, to pewnie od chłopa zmartwienie was jakowe spotyka.
— E, nie..
— A to już nie rozumiem. To nie i to nie! przecież bez przyczyny nikt jak z krzyża zdjęty nie chodzi.
— Ja zawsze taka.
— Nic wam nie dolega?
— Nic.
— Sprawiedliwie tak Rafałowa powiada? jak na spowiedzi świętej?
— Alboż tu kościół?
— A co! skrytość w was jest.
— Może...
— A czy to dobrze tak z duszą zamkniętą chodzić, a wszystek frasunek zaryglować w sercu, jak w śpichrzu? Dobrze to?
— Ja już z maleńkości taka.
— Myślicie, moja Rafałowa, że to nie ulga, jak się przed kim życzliwym można wypłakać?
— Kiedy nie mogę.
— Nie chcę, powiedzcie, bo ufności do nikogo nie macie, przyjacielstwa ludzkiego nie chcecie znać, dobre słowo w pogardzeniu macie.
— O nie! nie!
— Próżno zapierać, próżno, bo tak jest.
Rafałowa tu już wytrzymać nie mogła. Obejrzała się w koło, ostrożnie, jakby bojąc się, czy nie podsłuchuje kto, i głosem cichym, a prawie szeptaniem, rzekła:
— Bóg wam zapłać!... ja nie gardzę dobrocią... ja wam dziękuję za szczerość i życzliwość, ale powiadać wam nic nie będę. Co dolega, co boli, co piecze jak ogień, to już niech we mnie samej pozostanie. Nie pytajcie. Bóg jeden, Ojciec nasz, widzi żem nieszczęśliwa. Niech się dzieje Jego wola święta. Bóg wam zapłać!
Rzekłszy to odeszła, jako jej zwyczajem było, porywisto, nagle, że aż zafurczało koło niej i skryła się w swoim czworaku.
Milczkowa zaś została na dworze sama, zdziwiona, strach ją zdjął i pomyślała sobie, że jakaś gorzka żałość i boleść wielka w tej kobiecie być musi; tak wielka, że się aż, dla ogromności swojej, na wierzch wydobyć nie może..
Odeszła Milczkowa do stancyi swojej smutna, zadumana, bolejąca, a że nabożna była, więc umyśliła sobie codzień jeden pacierz na intencyę Rafałowej odmówić, do Przemienienia Pańskiego, żeby jej Bóg miłosierny przemienił, i żeby ją z tej boleści, z tego frasunku ciężkiego podniósł i wydobył.
Wbiegłszy do stancyi, Rafałowa załamała ręce i stanęła jakby skamieniała. Może i wdzięczna była Milczkowej za dobre słowo i za chęć poczciwą, a może i nie. Podobniej nawet że nie, bo insza rana taka jest, że choćby najlżejszą ręką ją dotknąć, to wnet do żywego zaboli, zapiecze, jakby na nią kto popiołu gorącego nasypał. Zresztą i cóż Milczkowa? Dobra kobieta bo dobra, ale przecież nie matka i nie siostra, a to smutek taki, co go nawet i siostrze opowiedzieć nie można. Nie można; trzeba go w sobie, w sercu swem nosić, dopóki człowiek kołacze się po świecie, dopóki w świętej ziemi nie spocznie... Jeden tylko człowiek mógłby coś o tym smutku usłyszeć, przed jednym, jedynym możnaby się użalić i wypłakać, ale i to nie. Raz tylko, w lesie, przy zwalonej kłodzie, spotkała go, raz użaliła się przed nim, ale już więcej tego nie uczyni. Nie pójdzie nawet w tamtą stronę, bo nie godzi się, nie można. Trzeba już cierpieć, cierpieć, dopóki oczów ziemią nie zasypią...
Załamała ręce, westchnęła, popłakała mało wiele, a potem kądziel wziąwszy, do przędzenia usiadła. Cały świat się koło niej obracał, jak ono wrzeciono, które w jej palcach warczało, a myśli żałosne snuły się, snuły — niby ona nić długa a szara...
Dziw jak to różnie ludziom Bóg przeznacza. Jeden od maleńkości żyje śpiewający, podług pomyślenia swego, w przyjacielstwie ludzkiem, w szczęściu i wszystko mu idzie foremnie i wywija się jak z płatka. Zabawi się swego czasu i ucieszy, ożeni się, czy zamąż pójdzie, podług pomyślenia swego, w stateczności lat spokój ma i pociechy wszelakiej doczeka... a inny znów od maleńkości samej nieszczęśliwy! Zawsze mu gorzko, zawsze źle. Smutek się przy nim układzie, jako cień przy drzewie, żal go omota, oplącze, jak on chmiel dziki co się krzaków po lesie czepia — i chodzi taki nieszczęśnik w umartwieniu, w żałości, we frasunku, jak wół w jarzmie, odednia do dnia, od nocy do nocy. I choć mu czasem co lepszego błyśnie, to na jedno oka mrugnięcie tylko i zgaśnie wnet i zniknie i znowu w duszy czarno, zimno jak w grobie...
Kto powie dla czego tak jest? dla czego jednym wesele, drugim smutek zawsze? Kto rozkazanie Bozkie przeniknie? Bóg miłosierny krzyże na ludzi zsyła i dźwigać je każe.
Wola Jego święta niech się dzieje!
Gdy tak oto biedna kobiecina rozmyślała, Rafał wszedł.
Trzasnął drzwiami, aż szybki w oknach brzęknęły, strzelbę w kącie postawił i nie zdejmując czapki, siadł na ławie przy stole.
Brodę na rękach oparł i ponuro, jakoby z gniewem, na żonę spoglądał. Ona przędła dalej, spokojnie, nie przerywając sobie, tylko od czasu do czasu okiem na komin rzuciła.
— Józiu! — odezwał się do żony.
— Co chcesz?
— Niemowa gdzie?
Ona wstała, położyła kądziel, wyszła przed dom, do zabudowań zajrzała, do obórki, do stodoły.
— Niema niemowy — rzekła, powróciwszy.
— Niema?
— Szukałam wszędzie.
— Djabeł ją chyba porwał... albo może posłałaś ją gdzie?
— Nie.
— I w stodole także niema jej?
— Nie.
Zaklął całem piekłem.
— Porządek w chałupie! gospodarstwo! Do miski wszyscy są, a do roboty ani psa! Tedy niema jej?
— Niema.
— Może i rano nie była? może nie nocowała w domu, co?
— Rano była.
— I poszła?
— Widać że poszła.
— A ty gdzieś była, gospodyni?
— W domu.
— W domu! ha! zawsze w domu! Toż odrzeknij przynajmniej po ludzku, wreszcie krzyknij, kłóć się, bij się ze mną, jeno nie stój jak figura nad wodą! Nie chcesz śmiać się, to płacz! gadać nie chcesz to klnij! kląć nie chcesz to bij! do oczów skacz, gryź!... żywa bądź, nie jak ta co ją z kostnicy wywlekli.
Rafałowa ramionami tylko wzruszyła.
On z zawziętości wielkiej, z tej złości, co się w nim wzburzyła, niby drożdże, gdy je kto przy piecu postawi, pięście zacisnął i z izby wyleciał, niemowy chcąc szukać. Gdyby mu była w ręce wpadła, pewnie by ją znieważył, bo go aż ręce świerzbiały, aż go podnosiło coś, żeby bić, łamać, tłuc. Wszystko złe w nim kipiało, piekło całe.
Do stajni wpadł, konia pięścią po grzbiecie huknął, że ten mało żłoba nie wyrwał.
Niewiadomo dokąd byłby tak szalał Rafał, ale właśnie między zabudowaniami Zacharyasz szedł, człowiek jak wiadomo stateczny, powolny, a w chodzie i obejściu prawie wspaniały, że inny ksiądz nawet takiej miny i takiej postawy nie miał.
— Niech będzie pochwalony — rzekł pobożnie Zacharyasz.
Tu Rafała wstyd zdjął i aby nie pokazać po sobie, że się tak sam ze sobą szamocze, uchylił czapki i odpowiedział grzecznie, chociaż zawsze ze łbem spuszczonym ponuro:
— Na wieki.
— Dzień dobry, sąsiedzie.
— Dzień dobry...
— Widzę, jakobyście kłopot mieli — rzekł Zacharyasz.
— Ano... dziewka, psiakość, gdzieś poszła... niewiadomo.
— Niemowa?
— A juści.
— Może, broń Chryste, przygoda jaka... bo to biedactwo niespełna rozumu.
— I... włóczy się pewnie gdzie.
— A może w rzekę wpadła?
— W rzekę?
— Ano... takie stworzenie to niewiadomo co w pomyśleniu ma, przystąpi jej do łba i nieszczęście.
— Ej, chyba nie.
— A ja się boję... Chodźmy nad rzekę, Rafale, ja z wami, może znajdziemy.
Rafał oczami łypnął.
— Ciekawość — rzekł — ano kiedy sąsiad tak powiada, to i chodźmy.
Zacharyaszowi wcale co innego w głowie było. Wiedział on dobrze, że niemowie nic złego stać się nie mogło i nie o niej też myślał, ciągnąc Rafała nad rzekę. Swoje, insze całkiem pomiarkowanie miał, potrzebował sąsiada o to i o owo zapytać, pomyślenie jego wymiarkować...
Szli tedy oba ku rzeczułce zadumani, bo Rafał z natury swojej mowny nie był, a Zacharyasz jeszcze dobrze nie rozważył, z której beczki zacząć.
Chodzili obaj po nad brzegiem, rozglądając się, czy śladu jakiego nie znajdą, ale nic. Woda płynęła w rzeczułce, jako i zawsze, chłodny wiatr poruszał gałązkami olszynowemi i zeschłemi badylami u brzegu.
— Nie może to być — rzekł Zacharyasz — żeby ona tu miała koniec swój znaleźć, bo woda nawet nie głęboka.
— Mnie w pas — mruknął Rafał.
— Może dalej poszła? może do lasu? Czy człowiek odgadnie, co takiemu stworzeniu do głowy przystąpi? A może ją, chowaj Boże, słabość jaka napadła?
Hulajdusza nic nie mówił.
— Rafale! — odezwał się Zacharyasz.
— A co?
— Trzeba poczekać, może do wieczora powróci... a zaś jakby nie powróciła...
— To niech ją marności ogarną!
— No, tak nie. Zawszeć to stworzenie Boże, pomoc dać trzeba, a jeżeli w jakowej przygodzie jest, ratować.
— Jak?
— No, szukać, ludzi przepytywać, do gminy dać znać.
— Może i to...
— Słuchajcie-no, panie Rafale, ziąb dziś duży...
— Bo i prawda, wiatr od północy pociąga.
— Tedy możebyście, tak po sąsiedzku, do mnie do izby wstąpili, gorzałczyny trochę mam.
Rafał spojrzał na Głowacza, ale nie odrzekł nic.
— Bo to widzicie, sąsiedzie — mówił dalej Zacharyasz z rozmysłem — w izbie i pogadać sposobniej.
— A cóż wy zemną do gadania macie?
— O! jest dość.
— Interes?
— Może i interes, a może oto tak. Chodźcie, nie miejcie hardości w sobie, a szczerością sąsiedzką nie gardźcie.
Rafał, nic nie mówiąc, za Zacharyaszem ku pałacowi poszedł. Gdy weszli, Zacharyasz go na osobność, do wielkiej, a prawie całkiem pustej stancyi zaprosił. Stał tam tylko stół, stołków parę, a w jednym kącie kilka worków ze zbożem.
Zostawiwszy gościa w tej izbie, co za dawnych dziedziców od złota kapała, bo jeszcze i teraz pod pułapem złocenia i świecidła różne i papierów wzorzystych strzępy gdzieniegdzie pozostawały, wyszedł Zacharyasz, aby flaszkę przynieść.
Rafał rozglądał się dokoła i rozmyślał, co za sztuka w onych zaprosinach być może? Zacharyasz bo do fundy nie był bardzo wyrywny, a od czasu jak w Latoszynie porządek się zrobił i skutek w podziale między spólnikami nastał, to do Rafała mało kiedy się odezwał, a teraz oto zaprasza w gościnę, po sąsiedzku i na poczęstowanie koszt sobie robi...
I jakie poczęstowanie!
Gorzałki przyniósł porządnej, bo nawet całkiem niedobieranej, że gębę parzyła jak ogień; chleba bochen, ser cały i kiełbasy sztuk piękny, na talerzu, foremnie, jakby dla najwspanialszej osoby... I kielich osobliwy też dał, ze szkła czystego, kanciasty, co miary trzymał z dobry półkwaterek, albo i więcej może. Wypili raz i drugi i jeść zaczęli, nic do siebie nie mówiąc, tylko spoglądając uważnie, czekając który zacznie.
Rafał, podjadłszy sobie dobrze, odsapnął, a otarłszy gębę rękawem, rzekł:
— Za poczęstowanie Bóg zapłać.
— Niema za co. Oto jeszcze jedz sąsiedzie i pij. Nie szkoduj! Z łaski miłosiernego Boga, w Latoszynie jest czem zęby przetrzeć, a co się tyczy gardła przepłukania, to też bajki. U żydów gorzałki moc nieprzebrana, a u nas groszowiny trochę zdybie się takoż, poszukawszy. Nie prawda, Rafale, co?
— Niby groszowiny?
— A jeno.
— Obrzednio, sąsiedzie, Bóg świadkiem, obrzednio.
— Ej, nie grzeszyłbyś...
— Albo to po ludziach takie fortuny bywają? A pamięta Zacharyasz tego grubego szlachcica, co to na jarmarku w Międzyrzecu sto wieprzów odrazu kupił? to bogacz tęgi był, ale my chudeusze, biedaki i na tym Latoszynie niewiadomo jeszcze jak wyjdziemy...
— No, już komu narzekać to narzekać, ale chyba nie wam, Rafale... pieniądze trzymają się was, jak słyszę... interesa różne prowadzicie i handle.
— A wam do tego co?
— Czekaj, pofolguj... gniewu nie dopuszczaj, bo obrazy w moich słowach nie masz. Handlujesz, gieltujesz, ano daj ci Boże, czy ja ci krzywy, albo zazdrosny?
— Zazdroszczą insi.
— Aby nie ja. Ja Bogu miłosiernemu dziękuję za to co mi udzielił, cudzego nie pożądam, i taki ty mnie, Rafale, sąsiad z tysiącami, jak i bez tysiąców. Miej sobie i owszem. Oto zamiast żachać się i boczyć, lepiej gorzały kielich golnij, po sąsiedzku.
— Na co się macie szkodować?
— Ot takoż! ja nie żałuję, a sąsiad żałujesz. Wypij, po szczerości serca proszę.
— Ha, kiedy tak...
Zacharyasz z mańki Hulajduszę zachodził. Sam sobie ledwie odrobinkę, a gościowi cały kielich nalał, a jak ze trzy, albo cztery razy tak obrócili, to już Rafałowi język się plątał, a Zacharyasz ledwie że trochę poczerwieniał na gębie.
— Tedy ja tobie powiadam, Rafałku — rzekł — powiadam tobie, sąsiedzie, że nikt gorszym wrogiem nie może być, jako sam sobie człowiek bywa...
— O! jakże to?
— Ano, jak sobie człowiek uwidzi, na to mówiąc, że ludzie na niego krzywi, to i on na każdego krzyw i wroga widzi w tym, który może mu właśnie przyjacielem i życzącym jest... A będzie zasie znów taki, co sobie dopuszcza, że każdy chciałby go zgubić, zmarnować, a prawie w łyżce wody utopić. I takiemu właśnie to już się zdaje, że cały świat na niego oczy wytrzeszcza i dołki pod nim kopie. Skoro zaś sobie ów człowiek to do głowy dopuści, to ma się rozumieć, chodzi jak struty, a niedowierza nikomu. U niego wiary nie znajdzie ani sąsiad, ani przyjaciel, ani ojciec, ani matka, ani żona...
— Żona! co wy mnie o żonie gadacie? — ozwał się pijany już Rafał. — Żona moja jest, wolno mnie z nią dobrze, wolno źle... przysięgała do śmierci.
— Do przykładu się mówi.
— Żona! ona... oj żona! Inszemu lepiejby było, żeby sobie pierwej kamień do szyi przywiązał.
— Bywa ono rozmaicie, to prawda... ale wy, Rafale, nie macie na co się żalić.
— Ja?
— A cóż, zabrał wam Pan Jezus jedną żonę, ca kobiecisko dobre było, dostaliście drugą też niezgorszą. Takiej robotnicy w świecie szukać.
— To i co... do roboty, za swoje pieniądze, najemnika wszędzie dostanie.
— Ale i za pieniądze do śmierci najemnik służyć nie będzie.
— Do śmierci — mruczał Rafał, w ziemię patrząc. — Ona mi taka żona jak i wam...
— Ja swoją mam, Bogu dziękować — rzekł Zacharyasz.
Rafał wsparł głowę na rękach. Trunek go rozmarzał. Zaczął wzdychać ciężko.
— Wy swoją macie — mówił — to prawda. Wy swoją macie... i Piotr, taki cygan, też ma swoją... i Ignacy ma i durny Milczek także ma... a ja!
— Ano, macie i wy.
— Ja? Ha! ha! wy myślicie, że ja żonę mam?
— Toć na ślubie waszym byłem.
— Żeby ja był wtedy w ziemię wrósł!
— Nie pomstuj, nie pomstuj, człowieku, przeklonów takich nie powiadaj, bo to grzech.
Rafał ze stołka się podniósł, ale zatoczył się i napowrót usiadł.
— Grzech! — zawołał — to grzech? Ha! ha! żeby wy w mojej skórze byli, tobyście chyba ziemię już gryźli do tej pory.
— Cicho, cicho, Rafałku, pomaleńku...
— Co mam być cicho! — krzyknął, huknąwszy pięścią w stół, aż szkło zadzwoniło — co mam być cicho! Nie mam żony... całkiem żony nie mam i już!
— Bóg miłosierny — rzekł Zacharyasz — wszystko przemienić może.
— Aha! zaraz.
— Nie bluźnij... wolej sobie gębę pięścią zatkaj, niźli masz przeciwko mocy Bozkiej plugawe słowo powiedzieć; pamiętaj, że już nad bluźnierstwo gorszego grzechu niema. Pan Bóg zasmuci, Pan Bóg pocieszy. A pamiętasz ty swojego Wojtusia, Rafale?
Hulajdusza szeroko oczy otworzył i patrzył jako ten, którego nagle huk wielki z pierwszego snu przebudzi.
— Wojtusia? Wojtusia? — bełkotał.
— Ano tak, syna twego.
— Po tamtej... po nieboszce?
— Tak.
— Pamiętam... w Lipowicach jeszcze; marny dzieciak był, bledziutki...
— Przepadł biedaczek.
— Wiadomo, że przepadł... ale co wy, Zacharyaszu? zkąd wam ten dzieciak w głowie? Może sąd znowuż będzie? a może... może wy mnie chcecie jaką zdradą podchodzić? Ha! na toście mnie tu ciągnęli, na poczęstunek nibyto...
— Czekaj-że, człowieku — rzekł Zacharyasz, za rękę go biorąc — ni ja wam sędzia, ni ja wam wróg; z dobroci po chrześciańsku przemawiam... toć wysłuchać się godzi.
— Zdrada w tem pewnie jest.
— Tedy ci powiem, Rafale, żeś chyba z rozumu obrany. W czem zdrada?
— Nie pytałbyś bez racyi.
— Ma się rozumieć że nie, ale chyba i ślepy namaca, że co innego racya, a co innego zdrada. Nie wierzysz? Posłuchaj, i ja też dzieci mam i miarkuję, jako ci ciężko na duszy, żeś jedynego chłopca utracił... a może onby tobie na stare lata pomocą był i pociechą.
Rafał westchnął.
— I pieniądze miałbyś dla kogo zbierać — rzekł Zacharyasz — a tak oto, cóż? Więcej dzieci Bóg nie dał, familiantów blizkich nie masz, to i co ci po całej fortunie, a choćby i po największych majątkach? Jak czas na ciebie przyjdzie, że oczy zamkniesz, tedy pozlatują się samozwańce różne, jak nieprzymierzając wrony do padliny i o twoją krwawicę zażerać się będą. Ej, Rafale, sąsiedzie! choć ty do mnie złość masz, choć o zdradę posądzasz, a ja tobie powiadam, że nie tak wilcy koło owcy, gdy ją złowią, nie tak psi, gdy padłego konia napoczną, zażerają się i gryzą, jak te krewniaki dalekie, skoro się fortuna bez dziedzica sprawiedliwego pozostanie. I pomsta wtedy wielka jest i majestatu Bozkiego obraza i przykazań wszystkich naruszenie i zażartość i złość i łakomstwo i prawie wszystkie grzechy śmiertelne; a ty będziesz z tamtego światu spoglądał i serce ci się zakrwawi, bo niedość, że o fortunę twoją drzeć się będą, ale jeszcze imię twoje i pamięć twoją w poniewierkę podadzą, na urągowisko wezmą... Siaki taki, choćby ćwierciami ruble mierzył, co się po tobie zostaną, powie jeszcze: a taki syn! a gałgan! a niecnota! nie mógł to więcej zostawić? Jeżeli zaś żona twoja, ciebie, na to mówiący, przeżyje i zechce w dziedzictwie twojem sprawiedliwem posiedzialność mieć, to ją zaczną prawować, po sądach ciągać, wodzić jak niedźwiedzia na łańcuchu, że jej każdy chleba kawałek kością w gardle stanie i życie jej obmierznie... Próbant ja ci na te rzeczy, mój Rafale, próbant i znawca, bo się trybunałów różnych dość w mojem życiu napatrzyłem, a i sprawy, bywało, nieladajakie, ale wielkie sprawy miałem. I to ci pewnie wiadomo, bo jeszcze z lipowickich czasów pamiętasz, jako nieraz przy opiekuństwach, przy familijnych radach bywałem i trzeba było on grosz sierocki z ręku złych ludzi, jak nieprzymierzając psu z gardła gnat wyciągać.
— Po co wy mnie to wszystko powiadacie, Zacharyaszu?
— Obaczysz...
— Chyba po to, żeby we mnie jeszcze bardziej żal nurtował?
— Żal?
— A ma się wiedzieć że żal.
— Czego?
— A choćby i tej fortuny, o którą jak psi różne samozwańce zagryzać się mają.
— Fortuny? to ciebie, Rafale, najbardziej o fortunę żałość przenika?
— Albo co? To ja próżno tyle lat harował, orał, pracował, skąpił, a prawie, jak to powiadają, od gęby sobie odejmował, po to żeby obieżyświaty jakie przyszli, rozdrapali i zniszczenie uczynili... po to?
— Oj, Rafale, Rafale! ot, co to gadać. Wierzysz nie wierzysz, ja zdradą nie idę, podejściem nie podchodzę, kręcicielstwem nie kręcę. Prosty ja oto człowiek, co w głowie to i w mowie... tedy powiadam ci, Rafale, na ten frasunek, na ten żal, jeszcze sobie po kieliszeczku wypijmy.
Wziął flaszkę, parę kropel nalał i do Rafała przepił, a jemu zaś kielich całkowity aż po sam wierzch nalał i podał.
Rafał dobrze już podpiły był, a ztąd jeszcze bardziej do kieliszka się skłaniał.
Wziął go tedy do ręki, potrzymał moment i patrząc na Zacharyasza, rzekł:
— Jeśli ty mi przyjaciel, tedy piję... jeżeli wróg, tedy także piję, ale...
— Ale co?
— Popamiętasz Zacharyaszu!
— W rodzie moim zdrajce nie byli i Bóg da nie będą; a skoro cię dobrem sercem częstuję, to pij.
— Piję.
— Na zdrowie!
— Daj Boże zdrowie.
— Teraz słuchaj. Mówiliśmy o synku, o Wojtusiu twoim.
— Oho! przepadł ci on sierotka, przepadł...
— A gdyby, na to mówiący, nie przepadł, gdyby oto kto przyszedł i powiedział: Rafale! twój syn żyje, cóżbyś rzekł?
— W oczy bym mu plunął i powiedział, że szczeka jak pies.
— A jakby to prawda była?
— Jeśli prawda...
— Tak... jeśli prawda, to co?
— Albo ja wiem... albo ja wiem, Zacharyaszu, sąsiedzie. Jeżeli on jest, jeżeli gdzie jest na świecie, to... Et!... może ten sam, a może nie ten sam... może samozwaniec jaki, coby mi za żywota jeszcze fortunę wydrzeć chciał... Możeby mnie z gruntu spędzał, z chałupy wyganiał... ale ja nie dam nic. Niech przyjdzie. Niech spróbuje... ach! niedoczekanie czyje! W swojem dziedzictwie siedzę... fortunę swoją mam... ale żeby zaś nie wiem co, to nie oddam nikomu, nie dam nic!
Zaczął oczami przewracać i pleść różne słowa bez ładu i bez składu, że się jedno drugiego nie trzymało. Chwiał się na stołku. Zacharyasza za rękawy chwytał, prosił, groził, to do całowania, to do bicia się brał, coś o Lipowicach gadał, o żonie, o wielkich pieniądzach, o niemowie, że darmo tylko chleb je. Pomieszały mu się wszystkie pomyślenia w głowie, niby groch z kapustą, poprzewracały, pomąciły. Ot, krótko mówiąc, spił się szlachcic jak nieboskie stworzenie i sam nie wiedział co plótł.
Zacharyasz zaś, jako stateczny człowiek i rozważny, wiedział, że co u trzeźwego w głowie, to u pijanego w mowie. Siedział więc sobie spokojnie i bełkotania tego słuchał, miarkując, żali choć co nieco z niego nie da się wydobyć.
I prawdziwie, pomyślenie Zacharyasz miał dobre, tylko w tem błąd uczynił, że miarę przeholował i za bardzo spoił sąsiada.
— Ty Zacharyasz jesteś — bełkotał Rafał coraz powolniej, bo już ledwie że ledwie językiem mógł obracać — ty Zacharyasz! widzę cię... myślisz może że nie widzę? Widzę! a niemowa poszła... niech ją psi zjedzą... niech idzie! Płakać mam? Syn! ty mnie syna wypominasz? Daj syna!... pokaż mi syna!... ty zdrajca jesteś, Zacharyasz... ale ja się nie boję... raz dobrze kłonicą po kaszkiecie dam i skutek...
— Mnie? — spytał Zacharyasz, śmiejąc się.
— A co! twój łeb święty ma być?... łeb jak łeb... Żona jak żona... Ha! ha! ty głupi, Zacharyaszu, jesteś... i wszystkieście głupie... wy myślicie, że ja żonę mam? Oto sztuka dopiero! ha! żonę!!
— Ej, sąsiedzie, już całkiem odurzony jesteś i bez pamięci.
Rafał podniósł się ze stołka, stół obiema rękami chwycił i chwiejąc się na obie strony, mówił:
— Żona!... a może ty myślisz że i prawda... Ona mnie taka żona, jak ten słup co pod ścianą leży.
To rzekłszy, zatoczył się i padł jak długi na ziemię.
Zacharyasz do drugiej stancyi wyszedł, przyniósł trochę odzienia, a podciągnąwszy Rafała do kąta, kożuch mu pod głowę podłożył, burką przyodział i tak go śpiącego w onej wielkiej izbie zostawił...




VII.

Każdy czas insze prawo ma i do inszej rzeczy przysposobienie; więc błogo człowiekowi na duszy, gdy latem dojrzałość zboża wszelakiego widzi — i w jesieni, gdy na drzewinie jabłko, jako dziewucha na odpuście, pokraśnieje — i w zimie nawet jest za co Boskiej mocy dziękować, bo sobie człowiek odpocznie i ucieszy się w zapusty i nieraz przy kominie pogwarzy.
Każdy czas prawo swoje ma, jak wiadomo, insze i do rzeczy inszej przysposobienie, ale żaden taki nie jest sercu człowieczemu przyjemny, jako ten, co go z ciepłych krajów ptacy na swoich skrzydłach przynoszą.
Każde stworzenie go wita z uciechą i nietylko człowiek, ale, nieprzymierzając, i bydlę i zwierz i ptak i najmniejszy robak w ziemi uciechę z przyjścia onego czasu, z przyjścia wiosny, pokazuje.
Bo też idzie ona, idzie ze wspaniałością wielką, jak w święto najuroczystsze... w procesyi.
Więc się naprzód skowronek maleńki do góry wzbije i zawiesiwszy się wysoko, dzwoni jakoby w sygnaturkę na jutrznię i narodowi wszystkiemu wielkie święto opowiada, a za nim dopiero ruszą się inne ptaszki śpiewające, świergocące i drobne i większe, a wszystkie z pieśniami, z graniem, jako kapela najprzedniejsza. Jedne, cieniuchno, drugie grubiej, jedne żałobliwie, inne uciesznie, wedle rodzaju swojego, jakie którego są. I mysi królik maleńki, co po drzewinie łazi jak mucha i pliszka ucieszna i sikora uboga i trznadelek i szczygieł i makolągwa i pośmieciuszka i sójka krzykliwa i wilga śpiewająca i sroka przekorna i kawka i kukułka przedrzeźniająca i kraska we wzorzystych piórach.
Dzięcioły bębnią w stare sosny, a drzewa w świeżej zieleni chwieją się jako chorągwie.
Z łąk, z borów, z pękających pąków na drzewinie zapachy idą jako z trybularzów, owdzie mgła podnosi się niby dym, a z borów, z rzek, strumieni szum idzie, jako z organu, gdy na podniesienie organista dudy wszystkie zatka i tylko jednej szumiącej grać każe.
Zda się, że dzwony dzwonią, pieśni rozbrzmiewają, kadzidła w górę idą, chorągwie szumią, a nad tem wszystkiem, jako monstrancya wspaniała, ukazuje się słońce w blaskach złocistych, w mocy majestatu, że człowiek oczu na nie podnieść nie śmie i głowę schyla w pokorze...
I idzie ta procesya wielka nie moment, nie godzinę, ale dnie i tygodnie idzie, nie ustając, w uroczystości wielkiej, w śpiewaniu, w kadzidłach. Słońce obróci się w inne strony i z oczu naszych zejdzie, a natomiast wystąpią gwiazdy, jako wielkie bractwo ze światłem. Śpiewanie uciszy się trochę, ale nie ustanie ze wszystkiem, bo oto słowik w gąszczu się rozśpiewa, rozżali, żaby po bagniskach chórem się ozwą, płaczliwie z początku, a potem żwawiej, prędzej, z rozradowaniem, z uciechą... Wody szumią, bory szumią, wiatr pomiędzy gałązkami chodzi i do szmerów je pobudza i cała ziemia nie milknie, ale cieszy, raduje się, w deszczach ukąpana, w rosach umyta, w nową zieleń przyodziana, przystrojona jako na gody...
Kwiaty się na nią posypią pachnące, osobliwe; białością śniegową padną na drzewinę po sadach, na jabłonki, na grusze, na wiśnie; czerwonością różane krzaczki obsypią, modrość na fijołki pokładą, a po łąkach to się już wszelką barwą zamigocą. Zapach z nich bije dziwny, a oku rozweselenie z nich idzie i uciecha i radość. I wody sobie od słońca, albo i od miesiąca blasków pożyczą i ubiorą się w nie i ustroją, jako w kamienie drogie, albo w perły, których moc nieobjęta, niepoliczona migoce.
Wszystko świeci się, błyszczy, jaśnieje, wszystko młode, rozśpiewane, życia pragnące, jako ta dziecina, co wyciągnąwszy rączki przed się, po łąkach biegnie, za motylami goniąc. Wszystko żyje, weseli się, śpiewa... A co ono śpiewa? jakie słowa układa w tych szumach, szemraniach, w ptasich pieśniach i onych głosach dziwnych, co niewiadomo zkąd je wiatr przynosi?
Niby nie ludzka w tem mowa, a przecie żeby tak oto człowiek jaki kochający, co nietylko okiem i uchem, ale i serca gorącością patrzeć i słyszeć może, do ziemi onej przypadł, w ptaszkowe śpiewanie, w wody szumienie, w granie wiatru się wsłuchał; żeby na ten czas o swoich własnych mizernych chęciach a gorzkościach i bólach zapomniał, to możeby i wyrozumiał ten głos dziwny, przenikający, co choć słów ludzkich niema, a taki wymowny, i choć do składu nie jest, jako pieśni ludzkie, a przecież tyle śpiewności, tyle grania słodkiego ma w sobie...
Powiadał niegdyś stary bajarz, co się po lasach włóczył, a nocami lubił na mogiłach siadać i szumu wiatru słuchać, powiadał tedy, że mu ten wiosenny wiaterek dziwne naszeptywał pieśni, że mówił jakoby temi słowy:
Raduj się ziemio przebudzona do życia, raduj się i wesel; raduj się drzewinko listkom nowym, raduj się wodo słońcu, iż cię wydobyło z pod lodu. Śpiewaj ptaszku śpiewający na gniazdku twojem, śpiewaj o życiu i kochaniu. Wyskocz w górę i ciesz się zwierzu leśny, raduj się wszelki tworze, który żyjesz. Cieszcie się nawet robaki w ziemi żyjące i wynijdźcie ku słońcu. Niech będzie wesele stworzeniowi wszelkiemu, czy w powietrzu, czy na ziemi, czy w wodzie, niech każde raduje się wiośnie, którą dał Pan.
Tak bywało, powiadał bajarz stary, tak sobie owe głosy wymiarkował i zrozumiał i prawdziwie zrozumiał, bo o wiośnie każde stworzenie radość czuje, każde stworzenie i człowiek.
Ciężka jest socha i ziemia ciężka; nieraz w chłopie aż trzeszczy, gdy ją dźwigać wypadnie, a przecie jak tylko skowronek zaświergoce, chłop z radością na pole wychodzi. I kraje skibę za skibą i świeżość ziemi mu pachnie i słonko go raduje i nawet te wrony, co niebojące, jak psy za sochą idą i pędraki zbierają z pod skiby — także mu są przyjemne.
Radowała się też wiośnie i szlachta latoszyńska, jako z dziada pradziada gospodarze, a teraz na większych fortunach jeszcze bardziej do roli ciekawi.
Zacharyasz, choć bogacz taki, że dwóch parobków utrzymywał, kapotę z siebie zrucił i do trzeciej sochy stanął, a orał bez wytchnienia. Wielki oracz z rodu oraczów odwalał skiby równo jak pod sznur. Nabożny Piotr i Ignacy też do roboty poszli; Milczka, choćby wolał koło budynków się wałęsać, kobieta takoż wypędziła na pole, więc obyczajem swoim, śmiejąc się, do wołów uciesznie przemawiając, orał i on nieborak.
Hulajdusza nawet na dwa dni handlów zaprzestał i do orki się wziął, ale nie szło mu. Niecierpliwy był, chciał odrazu całe pole zaorać, więc mścił się na bydlętach, klął, zaraz pierwszego dnia wołu okulawił, a sąsiadowi w miedzę się worał.
Było z tego dość pomsty i krzyku i sprawa do sądu miała iść, ale przecież Zacharyasz to jakoś połatał i zgodę zrobił, bo Rafał, od owego poczęstunku, trochę się Zacharyasza słuchał, choć zawsze niedowierzał mu i z podełba patrzył na niego, a w duszy prawie że za wroga go miał.
Kobiety, jako zwyczajnie o wiośnie, to płótna bieliły, to w ogrodach miały do czynienia, bo to właśnie i kopanie i sadzenie i wszystka nagłość na nie przyszła, żeby każda rzecz była zrobiona jak się patrzy.
Najwięcej zatrudnienia miała Milczkowa, pod ogród bo piękny gruntu kawałek zajęła, dla przychodu grosza powiększenia.
Mądra ta kobieta dawno sobie kalkulacyę taką wymyśliła, żeby chłopca swego do szkoły oddać i do większej edukacyi sposobić.
— Mam męża głupiego — mówiła — niechże przynajmniej o synu tak nie powiedzą... niech się uczy.
Chłopak zaś zdatny był i choć po wszystkich płotach, po wszystkich drzewach łaził, jak nieprzymierzając kot, ale ciekawość miał, czytać na każdej książce potrafił, a pisał tak foremnie, że mu aż pióro w garści piszczało...
Choć sam Milczek głowinę ladajaką miał i tylko zęby szczerzyć potrafił, ale w familii jego byli ludzie mądrzy, co się nawet wysokich urzędów dosłużyli, bo jeden asesorem przy sądzie, a drugi patronem był sławnym. Osobliwie tego drugiego znali ludzie dobrze, bo siła szlacheckich spraw prowadził i rzadkie zdarzenie było, żeby kiedy którą przegrał.
W familii zaś Milczkowej ksiądz był jeden znaczny, całkiem wspaniały ksiądz, proboszcz i kanonik. Pierścień wielki na palcu nosił i łańcuch złocisty na piersiach. Choć dalszy trochę krewny, ale się familii swojej nie wypierał, szaraczkami nie gardził i owszem, jak kto przez jego parafię przejeżdżał i do niego wstąpił, to go ksiądz grzecznie i zacnie podejmował, dobre słowo powiedział i obrazków świętych kilka dał dla dzieci.
Milczkowa tedy, uważając na takie znaczne w rodzie swoim osoby, uschłaby chyba z żalu i zamizerowałaby się na szczęt, gdyby chłopaka swego nie mogła forytować, a choć szkoła kosztu wielkiego potrzebuje i dzieciaka od bydła pasienia odrywa, ale też i honor znaczenie swoje ma, więc też nie żal pieniędzy wydać.
Nieraz rozmyślała sobie kobiecina, jakiej to pociechy ze swego chłopaka doczeka i co mogła groszowiny urwać, to zbierała, odkładała, zawijała w wielkie kłęby wełny i tak na samem dnie skrzynki przechowywała dla dziecka.
I on też, chłopak ten, do książki wielką ciekawość pokazywał i zdatność, do mszy służyć umiał pięknie i z książki się modlić potrafił, a jak czasem na naukę do kościoła poszedł, to za powrotem do domu, słowo w słowo, wszystko co ksiądz mówił, dokumentnie powtórzył do jednego wyrazu.
Przytem i dowcipny był chłopiec na podziw i na gębie gładki jak dziewczyna, a matce tak się potrafił przypochlebić, że przepadała za nim kobieta i nieba rada mu była przychylić.
Długi czas jeszcze w Lipowicach Milczkowa o pomyśleniu swojem nie powiadała nikomu, bo i sama nie mogła wiedzieć jak Bóg da, czy z zamierzenia będzie jaki skutek, czy nie, ale teraz w Latoszynie, na fortunie większej, sposób już prawie mając na kosztów poniesienie, powiedziała mężowi co myśli.
On spojrzał na nią trochę zdziwiony, roześmiał się i rzekł:
— Edukować Adasia chcesz?
— Właśnie... niechby do szkół poszedł, niechby się uczył. Przecież w rodzie naszym ludzie nauczni byli.
— Ja tam, co prawda, niebardzo...
— Alboż ja o tobie powiadam? Wiadomo, że jeżeli czem możesz zgrzeszyć, to już najmniej rozumem...
— Ja się też nie chwalę i chluby z mądrości nie szukam. Co mnie potem? Chleb jest, kartofle są, a jak się dwa razy do roku gadzinę zadusi, to i okrasy nie brak. Ten mądry kto nie głodny, a komu się cygany śnią, to żeby tysiąc książek przeczytał, zawsze go ckni na wnętrzu.
— Oj ty... ty... tylko w miskę wierzysz!
— Jagodo kochana! nie tylko... ja i w miskę wierzę i w talerz i w łyżkę i w każdą rzecz co do jedzenia potrzebna, a skoro miska pełna, to niech psi zjedzą wszelaką mądrość, bo z niej po prawdzie tylko głowa boli.
— Aleć zawsze błogo by ci doczekać na stare lata, żeby honor z dziecka był.
— Niby jaki honor?
— No, żeby chłopak wyszedł na jaką osobę znaczną, czy na księdza, czy jak mu tam Pan Bóg miłosierny da.
Milczek rozśmiał się.
— Oj, oj! dla czego nie? nawet bardzo byłbym kontent z takiego szczęścia, bo widzisz, jagodo moja, honor to jest, niema co gadać, a prócz tego powiadają, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie.
— A w naszym rodzie były znaczne osoby, księża też byli.
— Oj, oj, i jacy jeszcze!
— Dla czegoby więc Adaś...
— Alboż ja co mówię? niech sobie. Ja nie bronię.
— Nie bardzo jabym na twoje bronienie zważała, ale jako męża pytam... zawszeć to ty niby głowa w tym domu... mąż.
— Alboż nie? i jaki jeszcze!
— Właśnie dla tego pytam, jakie twoje pomiarkowanie o tem jest?
— Moje?... żebyś ty mi, kobieto, do przegryzienia co dała...
— Ej, ty wilku, tobie tylko jadło w głowie!
— To też daj... jak będę miał co w zębach, to mi może z głowy wylezie.
— Boże miłosierny! to zawsze z nim tak! ani mowy, ani rozmowy, ani wyrozumienia. Żebyś ty choć raz powiedział co do rzeczy.
— A toż powiadam ci, kobieto, wyraźnie: chcesz chłopaka uczyć, to ucz, ja nie bronię. Chcesz, żeby księdzem był, niech będzie, ja też nie bronię. Nawet choćbyś i ty sama chciała...
— Co?
— A ty! ucz się jeśli chcesz, nawet po osobie miarkując, byłoby na co spojrzeć... a jakbyś jeszcze, na to mówiąc, adwokatem została, a zaczęła gadać, tobyś tak cały trybunał za nos wodziła, jak i mnie wodzisz.
— Pleć, pleć, pleciugo.
— No, nie gniewaj się, moja kobieto, jeno mi najpierw jeść daj, a jak czas przyjdzie, to sam chłopaka odwiozę gdzie będzie trzeba.
— Oboje odwieziemy.
— To jeszcze lepiej, bo w kompanii zawsze przyjemniej, czy szklaneczkę piwa na popasie, czy jak, zawsze milej.
— I rady byś sobie nie dał.
— Możebym i nie dał.
— Miasto, widzisz, duże; do różnych urzędów, do różnych panów znacznych chodzić trzeba, toby ci nie bardzo łatwo było.
— I pewnie że nie łatwo...
— A ja na to wypraktykowana. Ja wiem gdzie się obrócić i jak jaką osobę uhonorować.
— A juści.
— Bo widzisz, nie każdemu ten sam honor pasuje. Inszemu trzeba jaśniać, dla inszego i wielmożny dość, a i taki jest, co mu trzeba powiedzieć „panie“ i na tem skutek. Do tego zaś wyrozumienie i pomiarkowanie trzeba mieć, a ty nie jesteś w takich obrotach próbant.
— A jak sobie chcesz, tak i rób. Mnie tam czy kto wielmożny czy jasny, wszystko wraz, bylem ja głodu nie znał...
— No, chodź już, chodź, dam ci co przegryźć, kiedyś taki przepadzisty, że bez jadła i parę godzin wytrzymać nie możesz.
— Niby to ja jeden taki — rzekł, tłómacząc się — toć to jest właśnie wiosna, a o wiośnie każde stworzenie do jadła chytre, tembardziej człowiek i przy takiej robocie. Co to dziś socha! Jak się człowiek nadźwiga a nachodzi po roli, toby nietylko chleba kawałek, ale i parę wołów zjadł.
Tak sobie gwarzyli i przekomarzali się Milczkowie, a chłopak blizko drzwi stał i słuchał.
Radość niezmierna go zdjęła, gdy się dowiedział, że już niezawodnie do szkoły pojedzie. Żal mu było trochę Latoszyna i rzeczki i krzaków i onych wróbli, którym gniazda wykręcał, ale większa ciekawość w nim była. Chciał to zobaczyć, czego jeszcze nie widział; wielkie miasto, ludzi, a od matki tyle się o tem różności nasłuchał, że radby w jednym momencie frunąć, jak ptak na skrzydłach, do onego świata wielkiego.
Między szlachtą latoszyńską było o pomyśleniu Milczków dużo gadania. Zacharyaszowa kręciła głową, bo ją trochę i zazdrość brała; Piotr wzdychał, że chleb ludzi bodzie, bo się przy nim zaraz i honorów zachciewa, jeden tylko Ignacy, jako światowy człowiek i niejedno znający, a i sam do czytania wielki ochotnik, chwalił Milczkom, że dobrze czynią i namawiał, aby na ludzkie gadania nie zważając i pieniędzy nie żałując, pchali chłopaka ciągle, dopóki całkiem edukacyi nie skończy, bo ztąd ich wielka pociecha i radość i honor na stare lata spotkać może.
Rafał, gdy o edukacyi młodego Milczka mówiono, jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał, bo mu to całkiem wszystko wraz było. On zatrudnienie swoje i handle swoje miał; parę dni w polu porobił, a potem z Mordką na wędrówkę się puścił i znów przebiegi swoje rozpoczął, tak że gościem rzadkim tylko w domu był.
Ludziom pachniało pole i cała ziemia, odmłodzona, przystrojona jak na gody wielkie, a jemu jeden grosz tylko powabny był, to też się za nim upędzał i uganiał.
W handlu i spekulacyach różnych wypraktykował się tak, że inszego żyda przeszedł i już się na małe dostawki, na licytacye do współki z Mordką puszczał, a gospodarstwo obchodziło go prawie tyle co i nic. Wiedział on dobrze, że tam w domu jest gospodyni dobra, robotnica wielka, że wszystkiem zarządzi lepiej, niż nie jeden mężczyzna i że pod jej okiem wszystko będzie na czas zaorane, zawleczone i siew w swojej porze zrobiony i pszenicy pielenie i kartofli posadzenie i ogrodów dopilnowanie i każda rzecz, która jego jest.
Nie miał się tedy o co kłopotać i śmiało mógł odjeżdżać gdzie chcący, bo wiedział, że ekonoma i włodarza lepszego nie znajdzie, że choćby sam nawet przy gospodarstwie siedział, toby tego ładu i tego składu utrzymać nie potrafił.
Jeździł więc po świecie, nie pytając; a ona sama jedna w chałupie siadywała, sama koło całego domu obrządek robiła, bo niemowa jak ongi poszła w świat, tak przepadła bez śladu, a dziewki o wiośnie zgodzić nie było można, gdyż się każda na robotę w polu łaszczyła. Tak więc Rafałowa, to sama, to z najemnicami, jak mogąc koło gospodarstwa się upędzała, a parobek w polu robił i chłopów ze sprzężajem przynajmowało się.
Szlachta wydziwić się nie mogła, że kobieta tak foremnie całe gospodarstwo prowadzi i wszystko ma zawczasu zrobione, nietylko jak u ludzi, ale i prędzej nawet.
A ona, ta gospodyni, ta pracownica wielka, chodziła ciągle w smutku i w żałości, mało do kogo słowo przemówiwszy, zawsze sama, zawsze bolejąca...
Nawet o wiośnie, gdy słonko ciepłością swoją cały świat Boży ogrzało, gdy wszędy świeża zieleń rozpostarła się, a po łąkach kwiatów różnakich moc zakwitła, to jej jeszcze smutniej, jeszcze tęskniej było na sercu.
Bywało przy święcie, kiedy z kościoła powróci, popołudniu, gdy sąsiedzi i sąsiadki na pogawędkę się zbiorą, gdy Ignacy na harmonii grać pocznie, a dziewczęta sobie światowe pieśni śpiewają, ona biedactwo pójdzie do olszynki nad rzekę, siądzie na brzegu i patrzy na tę wodę mieniącą, co płynie, a płynie bez końca...
Siądzie bywało nad tą wodą, zapatrzy się w nią i tak oto siedzi godzinę, dwie i więcej, czasem do samego słońca zachodu, do nocy. Zda się, że życia w niej niema, że to nie kobieta, ale figura kamienna.
Czasem na las spojrzy...
Chciałaby tam lotem ptaka polecieć, do onej kłody zwalonej, do tych mchów co się koło niej pokładły.
Zdaje się, że dwa głosy do niej przemawiają, jeden woła: chodź, przyjdź, nie zważaj, drugi mówi: zostań; ale ten drugi znać mocniejszy, bo Rafałowa dla niego posłuch ma i siedzi nad wodą, nie ruszając się jak kamień.
Westchnie czasem, czasem łzę ukradkiem otrze, jakby się żałości swojej wstydziła, to znowuż ustami porusza, pacierz mówiąc, modląc się o śmierć prędszą.
A tam przed pałacem wesoło. Ignacy na harmonii przygrywa, Milczek, podjadłszy sobie dobrze, do dziewcząt zęby szczerzy, nie dla tego, żeby złe jakie pomyślenie miał, ale tak oto, z psich figlów, co się go zawsze trzymają.
Piotr z fajeczką w zębach na schodkach kamiennych siedzi, a koło niego Zacharyasz zadumany, w kaszkiecie nasuniętym na oczy.
Mały Milczek, co do szkoły od jesieni ma iść, po ogrodzie nurkuje, a patrzy rychło agrest dojrzeje, ale próżno oskoma go bierze, bo ledwo gdzieniegdzie zawiązuje się dopiero i kuleczki takie jak ziarnka grochu wiszą.
Ale nic to; sprawny chłopak po książce do nabożeństwa wymiarkował, że jeszcze dobrze z jaki kwartał w Latoszynie posiedzi, a przez ten czas i agrest dojdzie i porzeczki i wiśnie poczerwienieją i małgorzatki gruszki będą już do jedzenia zdatne i te słodkie jabłka papierówki, co same najpierwsze są i co je zaraz żydy do miasta na stragany wywożą.
Chłopak nurkuje między drzewiną, a patrzy a miarkuje sobie, że jeszcze zanim po łacinie zacznie gadać, to tu w sadzie latoszyńskim spustoszenie wielkie uczyni i z każdej drzewiny, z każdego krzaczka słodkości owocu spróbuje.
Wypatrzył też również wszystkie miejsca, gdzie gniazda ptasie były i te gdzieby potrzaski i sidła sposobnie można zastawiać, bo łacina łaciną, a ptaki ptakami, chłopak zaś miarkując, że to jego swobody ostatki, chciał użyć świata dowoli.
Jest to podobno wielka prawda, że komu z młodości psie figle nie w głowie, ten gdy na człowieka wyrośnie, stateczności też mieć nie będzie, a powiadają też, że i to piwo najlepsze, co się wyburzy i wyszumi zamłodu...
Gdy młody Milczek tak po sadzie nurkował, a prawie każdą drzewinę od listka do listka przejrzał, słońce się do zachodu całkiem nachyliło i zaszło, a świat począł się chować w mroki, co nieznacznie, niewiadomo zkąd wyłaziły i kładły się po ziemi jak cienie.
Nowy miesiąc, sierpowaty, w górze świecił, a tu i owdzie gwiazdki już mruganie swoje nocne zaczęły. Wiaterek ciepły był, to też ludzie nie schodzili z przed pałacu.
Dobrze im było siedzieć na onych schodkach kamiennych, pogawędzić oto po sąsiedzku, tembardziej, że i Piotrowi jakoś się język rozwiązał, a wiadomo że Piotr dużo różnych rzeczy wiedział, a najbardziej dawnych, co już ludzie mało pamiętają nawet.
Zacharyasz i Milczkowa pilnie słuchali, bo Piotr oto opowiadał o wielkim procesie, który lipowicka szlachta z sąsiednią znowuż szlachtą z Zawadek prowadziła o las.
Było czego posłuchać, bo Piotr opowiadał wszystko po porządku: zkąd sprawa poszła, jak poszła, kto pierwszy najście gruntu zrobił, kto pierwszy do sądu zapozwał, jak bitwy o ten las były wielkie, że z jednej strony całe Lipowice, z drugiej całe Zawadki wychodziły, kto z kłonicą, kto z widłami, kto z cepem, a nawet i z kobiecego rodu, który w sile mgły, ale w zawziętości nieprzeparty, też pochwytały kosiory, ożogi, pomiotła, która co miała pod ręką i za mężami do lasu biegły...
— I tak — powiadał Piotr — szły bywało obie strony przeciwko sobie, z szumem, hukiem, gwałtem, jako dwie wody wzburzone, gdy groble obalą i zniosą, a jak dopadły do siebie, jak się zakotłowały między sobą, zmięszały... jak podniosły krzyk!... Jezusie Nazareński! sądny dzień to bywał. I ojciec mój nieboszczyk opowiadał, i ja sam z maleńkości jeszcze pamiętam, a co już wasza pamięć objąć nie może, bo właśnie ja najstarszy między wami jestem, ile to z onej kwestyi bitew wielkich powstało. Kto jeno żył w Zawadkach, ten lipowickich ludzi gorzej niż za psów uważał, a lipowiccy znów dla Zawadek też nie lepsi byli. Z onej wielkiej sprawy wynikały insze, małe znów, o oka podbicie, o siniaki, o guzy, o kości przetrącenie, ręki złamanie. Jeden drugiemu kryminał zadawał, po sądach się wodzili, ten z tym, ów z tamtym, a wielka sprawa między wsią a wsią szła swoim porządkiem.
— Wielka sprawa! — mruknął Zacharyasz — tak, tak, bywają sprawy...
— Takiej wielkiej w okolicy nie było — rzekł Piotr — kosztowała też pieniędzy huk, szlachta wymizerowała się na nią. W Zawadkach gospodarze porządni prawie że na psy zeszli, a i ojcowie nasi, świeć tam Panie nad nimi, wyszeptali się do ostatniej nitki.
— A to głupie ojcowie byli — wtrąciła Zacharyaszowa Julcia.
— Co? coś ty rzekła?
— A rzekłam jako mi się widzi; wolej było las pomiędzy siebie podzielić, a nie przyprowadzać się do zniszczenia.
— Siedź oto cicho — ofuknął Zacharyasz — nie twoje prawo wtrącać się, kiedy starsi gadają.
— Taki czas, panie bracie, dziś jajko od kury mądrzejsze!
— Ja rozumiałam... — rzekła Julcia.
— Siedź! tobie się widzi, że w sprawie to jeno o sprawę chodzi.
— A o co?
— O honor, o ambit, o na swojem postawienie. Ten powiada: stracę a nie dam; tamten rzecze: kapotę zastawię, a nie puszczę! bo właśnie ludzie taki ambit swój mają. I z tego ambitu jankor wielki jedna i druga strona weźmie, że choćby bez koszuli zostać, buty ostatnie stracić, nie ustąpi drugiemu ni krzty. Pamięta sąsiad tę sprawę co Szymon z Wincentym przez siedm lat mieli?
— O psa.
— Tak, tak, właśnie o psa. Za tę mitręgę i koszt co ponieśli, toby nie marnego psa, ale stado owieczek kupił, a przecież jeden drugiemu nie ustąpił. Ambitne ludzie! byliby się na dzisiejszy dzień jeszcze prawowali, ale pomarli oba w jednym roku.
— Mój panie Pietrze — zapytała Milczkowa — powiedzcie mi też, o który to las ojcowie się z Zawadkami prawowali? bo ja choć tyle lat przecie w Lipowicach przebyłam, a nie mogę tego pomiarkować.
— Widzi pani, to właśnie sztuka jest, że onego lasu wcale niema.
— Niema?
— Sprawiedliwie że niema.
— Ale za ojców widać był?
— E, mnie się widzi, że jego już i za ojców chyba nie było.
— Tedy o cóż się prawowali?
— A o las.
— Dziw wielki, nie pomiarkuję.
— Tedy powiem — rzekł Piotr. — Sprawa zaczęła się dawno, kiedy jeszcze las był, a prawdziwie nawet nie las, tylko lasek na wzgóreczku. Jak się sprawa tedy zaczęła, jak Zawadki Lipowicom, a znów Lipowice Zawadkom najście gruntu zrobiły, jak poczęły się wielkie bitwy, że wieś na wieś, jakby człowiek na człowieka szła, tedy już w onym lesie gospodarzów namnożyło się dużo, a po prawdzie nie było żadnego...
— Wiadomo jak to bywa w takiej okazyi, zniszczenie.
— Ma się wiedzieć, że zniszczenie. Kto wpadł to i brał, a kto mocniejszy to lepszy. Ten sosenkę, ów dąbka, inny choć i brzózkę, jak mogąc, to ściął i wywiózł. Inszy z potrzeby, a inszy prosto z przekory, myśląc: ty sobie prawuj, a ja co wytnę to wytnę. Rwali z Zawadek, rwali i z Lipowic, jak jeno który mógł, a prócz tego, obaczywszy że w lesie gospodarza sprawiedliwego niema, chłopijaszki także się zaczęli nocami do lasu wymykać, a wiadomo że dla chłopijaszka sosenka pierwszy smak! Przy inszym chłopie można srebra ćwierć bez rachowania rozsypać, nie ruszy, choćby głodem przymierał, bo powiada grzech, ale na dąbka, na sosenkę, to już jak wilk na owcę.
— Wiadomo, chłop chytry na drzewo.
— Oj, oj, a ja powiadam, że żeby nawet w kościele, na ołtarzu dąbek wyrósł, to go chłop ukradnie, bo już jego natura chłopska taka jest.
— Prawdziwie, Pietrze — odezwał się Zacharyasz — już ja tyle lat między chłopstwem siedzę i znam ich jak łyse konie.
— Złodzieje i tyle — mruknął, poziewając Milczek.
— To nieprawda — zaprzeczył Zacharyasz.
— Ale!
— Mówię że nieprawda i nikt mi nie zaprzeczy. Ja przez chłopa pieniędzy, wiele kto jeno chce, poślę, nie ukradnie mi ani jednego grosza. Wielki w tem próbant jestem. Ja raz sam, kiedy oto handlem się trudniłem, posłałem do jednego wspólnika, cośmy niby do współki handel mieli, tedy posłałem chłopa po duże pieniądze, parę tysięcy było. Chłop poszedł. Kilka mil drogi przecie. Po drodze swoje parę groszy co miał zgubił i nie mógł sobie nic nawet do zjedzenia kupić. A, powiadam, moich parę tysięcy miał przy sobie. Żeby choć rubla tknął! Głodem marł, przyszedł zbiedzony jak nieboskie stworzenie, że prawie upadł na progu, ale cudzego nie ruszył. A myślicie może, że on jeden taki?
— Pewnie.
— Nie, moi ludzie, podług mego pomiarkowania, każdemu chłopowi, co prawdziwy chłop z chłopów jest, gospodarski syn, można wiarę dać, nie ukradnie, nie zdradzi.
— Widzi mi się — Milczkowa rzekła — że pan Zacharyasz dużo tym chamom ufający jest.
— Moja pani, nie dzisiejszy ja, wiem co gadam. Chłop porządny, choć on chłop, ale poczciwość swoją ma, tylko na cztery rzeczy słaby... Jak jeno którą obaczy, nie wytrzyma, żeby najnabożniejszy był, najrzetelniejszy, najuczciwszy na wszystko insze, na te cztery rzeczy, powiadam, nie wytrzyma, musi ukraść.
— Na cztery?!
— Wiadoma rzecz, próbuj przyjechać do wsi i zostaw bat na wozie.
— Ale! ktoby głupi był zostawiać?!
— A ma się rozumieć, zaraz ukradną. Ledwieś do chałupy wszedł, ledwie „pochwalony“ rzekłeś, ehe! patrzysz już bata niema. Gdzie bat? szukaj wiatru w polu! To pierwsza chłopska chytrość. Drugie i trzecie, to właśnie rzemień a żelazo... na to się chłop zawsze złasi, żeby nie wiem jaki był; a czwarta drzewina w lesie. Żydowi cebula tak nie pachnie i czosnek, jak chłopu chojaczek, albo dąbek. Jak miarkuje że może ukraść, to nocy nie dośpi, jadła nie doje, o pięć mil drogi pojedzie, aby tylko ten kawałek drzewiny zwędzić, bo już jego taka chłopska natura.
— Prawdziwie Zacharyasz mówi — rzekł Piotr — bo sprawiedliwie tak jest i tak się z onym lasem stało. Trochę lipowicka szlachta wycięła, trochę tamci znów z Zawadek, a resztę chłopijasze rozwlekli; tak że na onem miejscu gdzie las był, została się tylko wydma, pagórek; gdzie niżej trochę lepszy grunt, a nawet prawie całkiem porządny, boć i dębinka na nim kiedyś rosła, a na wzgórku sam piach, szczery piach, że jakby sochą przeszedł, toby nawet śladu nie zostało.
— Ach! — zawołała Milczkowa — to to wzgórze, co za figurą, po prawej stronie od gościńca?
— Właśnie to samo.
— Boże miłosierny! Było też o co tyle kosztu i zniszczenia robić.
— Ot, niby to tam, Panie Święty, komu o ten piasek chodziło! Z początku, kiedy jeszcze las był, to ma się rozumieć o las się prawowali, bo wiadomo, że łakoma to rzecz, ale popóźniej to już jeno o honor szło. Bo i co tam ten piasek? nikomu z niego nic, ale ambit, ale na swojem postawienie... ot w czem rzecz.
— I przy kim honor został?
— A jakże! przy naszych, przy lipowickich. Nasi byli mocniejsi, dłużej się trzymali. Dobierali co najlepszych adwokatów, mecenasów najpierwszego gatunku i jak zaczęli prawować a prawować, tak i wyprawowali, postawili na swojem. A przez te wszystkie lata jak ona sprawa szła, przez on cały czas, złość między wsiami taka trwała, że choć to tak oto po sąsiedzku, a przecie nie było zdarzenia, żeby lipowicki kawaler z Zawadek pannę wziął, albo li żeby znów który z Zawadek, na to mówiąc, do Lipowic po pannę przyjechał. Daliby jemu pannę, że musiałby zmykać za dziesiątą granicę, gdzie pieprz rośnie.
— Spodziewać się! gdzie przy takiej zawziętości wesele komu w głowie?!
— Eh! młodziaki nie bardzo na to zważali, ale jak jeden i drugi porządne lanie dostał, jak mu nakładli co tylko wlazło, to dziesiątemu zapowiedział, żeby lipowickie panny omijał.
— Żeby ona z samego złota była — odezwał się Milczek — to jabym na taki sposób nie poszedł.
— Kto ze złota?
— A toć panna. Właśnie dopiero ci smak takie zalecanie! Zamiast uczciwego poczęstunku, jako się godnemu kawalerowi należy — wały! Niechby je psi zjedli takie zaloty i takie panny i taką wieś! Wyrzekłbym się, wyparł, odżegnał...
— Niby to tylko według panien takie sobie wstręty pokazywali. Oho! niech-no jeno z Lipowic choćby i gęś, do Zawadek na pole weszła, to już przepadła, zaraz jej łeb ukręcili.
— A to dobrze! — zawołał Milczek — bo przynajmniej jadło porządne było. Co to gęś! Ja od wesela swego gęsi i nie powąchał!
Śmieli się wszyscy z Milczka, który tak sobie jedzenie dużo ważył, a Piotr, rozochociwszy się już, do pogawędki smaku nabrał, żeby i całą noc opowiadał.
Sierpowaty miesiąc po niebie płynął, het, het daleko po onej drodze, co mu ją moc Bozka od samego światu założenia wytknęła i pokazała, a ludziom nie chciało się odchodzić z onych schodków kamiennych i do spania iść.
Rozrechotały się żaby po bagniskach, rozkrzyczały słowiki w krzaczkach ponad wodą i głosy takie ucieszne, radosne, wesołe, szły po rosie, szły z wodą i na boki, po ziemi całej i w górę, gdzie ledwie tylko pomyślenie ludzkie trafić może.
A Piotr gawędził...
Oj, gadał a gadał, ale już nie o lipowickiej sprawie z Zawadkami, ale o czem inszem, a co głębiej sięgnął, tem piękniejsze powiadanie wydobył, jako właśnie, nieprzymierzając, na godach w Kanie Galilejskiej, gdzie gościom poprzód podlejsze, a popóźniej z cudu Chrystusowego lepsze wino dawali. Bo i co cały on proces, z zawadkowskim jankorem, z lipowickim ambitem, co cały ten las naprzeciw onych wielkich procesów, o których Piotr później opowiadał! On, Panie Święty, dziadkowych dziadków z grobu poruszył, szwedów przypomniał, a praojcowski honor właśnie jako na dłoni pokazał. A wszystko wiedział, nawskroś wszystko dokumentnie, bo i pamięć osobliwą miał, że sięgał nią het, het... za sto, za dwieście lat, jak z opowiadania ludzi dawnych słyszał — i słowo piękne miał też, że jak jeno zaczął, to już płynęło gładko, równo, a prawie że do składu, jak w pieśni.
Wszystko zaś co opowiadał to się do dawnej lipowickiej szlachty tyczyło, do pradziadów, do dziadów. Jako naprzykład jeden, Wenanty po imieniu, Lipowicki z rodu, a Włóczynoga z przezwiska, wielki sztuk świata obieżał, bo nawet w ziemi świętej, gdzie Chrystus Pan się narodził i mękę swoją wycierpiał — bywał. Jako znowu inszy, już krzynkę młodszy, wojował, aż go zapędziło tam, gdzie góra jest, na której po potopie korab Noego, jako w Piśmie świętem stoi, utknął po wody opadnięciu, zkąd się żydy podobno na świat porozłazili. O tym dużo Piotr powiadał, bo to jeszcze nie z bardzo zadawnionych czasów człowiek, Hilary miał ze chrztu świętego, a Cyganek z przezwiska. A o tych, co z francuzkim królem chodzili, co sasów pamiętali, co przy księciu Józefie tłukli się po świecie, to już prawieby całą noc mógł gadać.
Gadał też Piotr nabożny; wzdychając, i każdego po imieniu i po przezwisku przypominał i za duszę jego westchnął zaraz, a ludzie słuchali, słuchali...
Nawet Zacharyasz, co tyle pomyślenia w głowie swojej miał, nawet Milczkowa taka ciekawa kobieta, nie przerywali ani jednem słóweczkiem powiadania onego. Milczek o głodzie swoim zapomniał, a dziewczęta śmiechów zaniechały. Przykucnęły na schodkach, objęły się jedna z drugą za szyje i słuchały tak, dech w sobie zatrzymując, z ciekawością, a trochę i ze strachem, bo Piotr o bitwach opowiadał, o krwi rozlaniu, a nie kobiecka moc na to, żeby takiej rzeczy bez serca dygotania wysłuchać.
Słuchali ludzie Piotra, choć i późno już było, bo taka oto dusza ludzka dziwna...
Zakrył przed nią Bóg Wszechmogący to, co będzie, ale pozwolił jej rozpamiętywać to co było — i ona też jakby pokazać pragnąc, że nietylko ten mizerny kawałek życia do niej należy, lubi w dawne dzieje zaglądać i to co było już, co przeszło, rozpamiętywać.
Jutrzejszego dnia, godziny nawet człowiek niepewny, nie wie i nie pomiarkuje, co się za jedno oka mrugnięcie stać może... ale po za siebie pamięcią daleko idzie i z mądrych ludzi powiadania, a i z ksiąg czytania, sięgnąć potrafi choćby do samego świata początku.
Taka już oto dusza człowiecza, zawsze pytająca a ciekawa...




VIII.

— I dokąd się ty Zacharyaszu w drogę znowu puszczasz? — pytała Kunda z nieśmiałością, a prawie ze strachem że pyta napróżno.
— W świat trochę.
— W świat? naprzykrzyło się przy gospodarstwie, w chałupie?
Zacharyasz tego dnia dobry był, a nawet jakby wesoły.
— Ot — rzekł — dawno już nie jeździłem nigdzie, to się i powlokę. W gospodarstwie niema co teraz robić. Dzięki Bogu zaorane, zasiane, zasadzone wszystko, jako się patrzy, po ludzku, to i nim sianokos nadejdzie, głowa krzynkę swobodniejsza, pojadę tedy. Parę koni wezmę, chłopaka, a ciebie Kundziu grzecznie proszę, żebyś mi węzełek z lepszem odzieniem przysposobiła, bo może wypadnie tu i owdzie wstąpić.
— Już ja miarkuję, że ty sobie coś zamyślasz.
— Ano pewnie.
— Jeno cię proszę, żebyś nowej fortuny do kupienia nie szukał.
— Dlaczego?
— Bo tu w Latoszynie źle nie jest; Bogu dziękować grunt dobry i miejsce porządne, na co znowu szczęścia próbować?
— Jest co prawda nie jedna fortuna do kupienia, nawet kilka fortun podobnych, żeby coś i zarobić można, ale mnie samemu nie pilno. Czego będę na stare lata szukał? a co się tyczy grosza, skoro go się nazbiera, to bajki; niech leży, dzieciom się przyda.
— Tedy nie za fortuną jedziesz?
— Nie.
— Więc po co?
— Ciekawaś?
— Bo i pewnie. Każda żona ciekawa, która o męża swego dbająca jest, a zgrzeszyłbyś, gdybyś pomyślał nawet, że ja o ciebie dbałości nie mam.
— No, juści co prawda, to prawda, nie mogę o tobie inaczej powiedzieć, jeno żeś sprawiedliwa kobieta, przez tyle lat krzywdy żadnej od ciebie nie miałem...
— Choć raz przemówiłeś po ludzku. To powiadasz, żeby ci z odzieniem lepszem węzełek do bryczki dać?
— Ano daj.
— Dobrze, dobrze, nawet Julce tknąć nie dam, sama ci wyrychtuję... a może i pożywienia jakiego ci przysposobić na drogę?
— Jak sobie uważasz.
— A długo masz w onej podróży być?
— Sam nie wiem, może tydzień, może drugiej niedzieli kawałek zerwę, obaczy się.
— Cały tydzień! Boże miłosierny! toć ci chyba cały koszyk z jadłem przysposobię, żebyś głodu nie marł.
— Co mam zaś głód mrzeć?
— Zacharyaszu, znam ja ciebie dobrze! Wiem, żeś nieutratny człowiek, grosza w drodze nie wydasz, bo ci onego żal, będziesz szkodował.
— To włóż i jedzenia w kobiałkę, skoro chcesz, bo od przybytku głowa nie boli, a mądrzy ludzie powiadają, że niemasz takiej rzeczy, któraby się w drodze nie przydała.
— Daleko jedziesz?
— I tego nie wiem, powlokę się tam i owdzie.
— Nie powiesz?
— Powiem, powiem. Ot, starych przyjacieli dawno nie widziałem, to powlokę się ku Lipowicom i za Lipowice; trochę do krewniaków, trochę do wspólników, co ze mną handle prowadzili.
— To dobrze! Właśnie i ja sama myślałam stare śmiecie obaczyć, ale mnie teraz nie wypada... może dopiero na Siewną, niby na odpust, wybrałabym się w nasze dawne strony.
— Na Siewną powiadasz? a dobrze. Któż ci broni? Odpust znaczny, krewniaków, swojaków znajdziesz moc, czemubyś nie miała jechać? Jedź Kundziu.
— Eh! do Siewnej jeszcze daleko, a tymczasem możebyś tak oto Julcię ze sobą zabrał?
— Julcię?!
— A w parę koni jedziesz, to nie zacięży.
— I po cóż mam dziewczynę za sobą po różnych drogach włóczyć?
— Weselejby ci było, toć przecie dziecko i jakie jeszcze dziecko! drugiej takiej dziewuchy w świecie poszukać. Może nie?
— Toć prawda.
— Tedy pomiarkuj sam. Dziewczynie na siedmnasty rok się obraca...
— Już?
— Oj, Zacharyaszu! Zacharyaszu! Snać tobie nigdy na świecie źle nie było...
— Dlaczego?
— Ano tak sobie lata za nic ważysz, a toć siedmnaście roków palcem nie przekiwać!
— Ot, zbiegło jakoś...
— Zbiegło, zbiegło, mój kochany, ani się człowiek obejrzał. Zdaje się, że tak niedawno, że właśnie jakby wczoraj wesele nasze było, a tu ot już tylko patrzeć, kiedy nas będą dziadkiem i babką nazywali. Ale żeby kto te wszystkie dni i wszystkie roki porachował i te zgryzoty i te smutki i te zmartwienia różne co nas trapiły, to zobaczyłby, że ten krótki moment, jak się oto wydaje, nie był znów taki bardzo krótki. Życie nie lekkie, nie po maśle idzie, ale co o tem gadać!... Kiedy ty chcesz jechać, Zacharyaszu?
— Ano, niechby tam chłopak podjadł i bryczczynę wyładował, to ja mogę choćby i zaraz.
— Co się masz tak śpieszyć?! Przecie głodnego cię z domu nie wypuszczę. Bogu dziękować wiosna, jajek jest moc. Poczekaj jeno trochę, takiej ci jajecznicy ze szczypiorem sporządzę, jak sam najlepiej lubisz, a tymczasem dziewucha przyczesze się krzynkę i do drogi wybierze. Przecie ją takoż jak obdartusa w świat nie puszczę.
— Dość że ty koniecznie tę dziewczynę chcesz ze mną wyprawić?
— Toć ojciec jesteś, co masz dziecku żałować. Niech trochę światu ujrzy, tyle jej szczęścia.
— Ale na co? Kobieto, co Julci po tem?
— Już też chyba sam ani widzieć tego, ani pomiarkować nie chcesz co ja myślę?
— A co?
— Toż powiadam, dziewczynie się na siedmnaty rok obraca.
— Obraca, to prawda.
— Dziewka piękna.
— Juścić piękna, niema co gadać.
— Uważaj tylko sam, w kościele naprzykład. Ja wiem, że to grzech oczami wodzić po ludziach, wiem, alem matka, powstrzymać się nie mogę. Jak oto w niedzielę, albo przy święcie do kościoła pójdę, to patrzę, czy jest jaka ładniejsza od mojej Julci.
— I co? — zapytał, śmiejąc się Zacharyasz — pewnie niema?
— Ma się rozumieć że niema.
— Ja to zaraz wiedziałem.
— O! bo pewnie i ty sobie po ludziach uważasz?
— Nie, tylko ja po tobie miarkuję, po twojem pomyśleniu. Właśnie dla ciebie Julcia pierwsza, samo oczko w głowie i żeby insza była jak anioł z nieba, to w twojem pomiarkowaniu zawsze jej do Julci daleko. Wiadomo że matczyne oko swoje widzenie ma. Toć i na to mówiący sowa, najpaskudniejszy ptak, że już brzydszego na świecie niema i nie może być, powiadała do nietoperza, że ma najładniejsze dzieci, a dla czego najładniejsze, bo... jej własne.
— Dalibóg Zacharyaszu, nie mówisz tak jak ojciec mówić powinien i równasz Julcię do sowiego pisklęcia, które właśnie ze wszystkich ptaków najgorsze, a prawie straszne takie szpetne. Wstyd dalibóg!
— Nie równam, tylko powiadam dla przykładu.
— Dla jakiego przykłada?
— Ano że każda liszka swój ogon, a każda matka swoje dzieci przechwala.
— A ja tobie powiadam: nie grzesz. Co od Julci chcieć możesz? Dziewczyna dobra, sprawiedliwa...
— No juści.
— I piękna na podziw!
— To jak do czyjego upodobania.
— Do każdego upodobania, bo co chcesz? W sobie podufała, na gębie czerwona, w pasie odpowiedzialna, a kto brzydszej nie widział, to żeby mu oczy wylazły! Już nie grzesz Zacharyaszu, bo córkę nam Pan Bóg miłosierny dał na podziw. Kto ją weźmie, to jakby majątek największy wziął, bo to i dobre i poczciwe i ładne i gospodyni. A gospodyni to już powiadam ci osobliwa i szczęście ma! czy do gęsi, czy do kury, czy do gadziny, czy choćby na to mówiący do bydlęcia, to aby się ręką dotknęła, wiedzie jej się wszystko jak najlepiej. Ty nie widzisz, bo przy swojem gospodarstwie w nasze kobieckie interesa się nie wtrącasz, ale mnie wierz, bo ja gospodyni też nie dzisiejsza, a powiadam ci, że takiej Julci, czy do ogrodu, czy do przędziwa, czy do obory, czy do jakiej chcesz rzeczy, nie znajdziesz, żebyś w samo południe z latarnią po świecie szukał.
— Dobrze to, ja sam wiem, że Julcia porządna dziewucha, ale po co mam ją włóczyć po świecie?
— Niechże ją przynajmniej ludzie obaczą.
— O to! nie widzieli dziwu!
— Ale przecie, mój Zacharyaszu, czas na nią. Może się jaki kawaler trafi, wydaćby trzeba...
— Ho! ho! jak kawalery chcą, to wiedzą gdzie Latoszyn...
— Wiedzą, albo i nie wiedzą. Tu kto się trafi? Sam powiedz, kto się trafi?
— Albo ja wiem.
— Po okolicy, albo panowie duże, albo chłopstwo. Pan nie będzie się o Julcię dobijał, a chłop...
— Niema o czem gadać. Panu, choćby się nawet i dobijał, Julci bym nie dał.
— A widzisz.
— No tak, ona szlachcianka sobie prosta, ale rodu dobrego, trzeba jej też i męża takiego jak ona, pana brata, szlachcica sprawiedliwego, co i ambit swój ma i roboty się nie zlęknie.
— A gdzież takiego zdybiesz? Właśnie gdybyś Julcię ze sobą wziął, to możeby jakie spotkanie było. Koło Lipowic toby się znaleźli kawalerowie samo prawie. Może nie tacy bogaci jak my, ale rodu dobrego.
Zacharyasz zamyślił się.
— Ano — rzekł — może masz i racyę.
— Weźmiesz Julcię?
— Wezmę, niech jedzie.
Zacharyaszowa aż poskoczyła z radości. Wybiegła do drugiej izby, żeby jajecznicę usmażyć, a tymczasem Julci kazała się stroić i szykować do drogi.
W dwie godziny później z latoszyńskiego dziedzińca wyjeżdżała bryka, a na niej Zacharyasz z córką.
Chłopak siedzący na koźle poganiał tłuste koniki, a Zacharyasz z Julcią rozsiedli się na siedzeniu, choć nie bardzo wygodnie im było, bo szlachcic tęgi był w sobie, a Julci też Pan Bóg urody nie poskąpił, więc żeby nie gonty, które sprytny chłopak po bokach bryczki pozatykał, pewnie byliby oboje pospadali z siedzenia, tak im było ciasno.
Kręcili się tak i owak, aż Zacharyaszowi myśl przyszła.
— Siądź-no Julciu — rzekł — aż na sam tył, a ja się zaś na brzeżku uczepię, tedy będzie nam lepiej.
Tak też zrobili i jechali już w wygodności wielkiej, jakby w hrabiowskim powozie.
Zacharyasz fajeczkę sobie pykał, dziewczyna rozglądała się po polu.
— Jęczmień latoś tatuniu na podziw — rzekła.
— A prawda, będziesz tedy pęcak tłukła na umor.
— Z grochem dobry jest — odezwał się chłopak z kozła.
— Jadłbyś?
— Cobym zaś nie miał jeść?
— Tedy się smakiem obądź, a skoro się chcesz na gospodarza porządnego wypraktykować, to sobie zapamiętaj: że zawsze bogatszy będzie ten co pas zaciska, niż taki co go popuszcza. Pamiętaj sobie o tem prawie...
— Eh! co mi tam z tego pamiętania.
— Jak sobie uważasz.
Chłopak głowę zwiesił, bo już taką naturę miał, że aby się tylko koła pod nim zaczęły obracać, to go wnet śpiączka napadała. Koniki biegły raźno z początku, ale gdy w piachy weszły, pofolgowały sobie i szły już noga za nogą, łbami kręcąc, a muchom się uprzykrzonym oganiając.
Julcia rozglądała się po polach z wielką ciekawością, a Zacharyasz kaszkiet na oczy nasunął, właśnie jakby chciał drzemać, ale nie drzemał on wcale, rozmyślał i z pod kaszkieta coraz na drogę spoglądał.
W lesie krzyżowały się drogi, w cztery strony, a na wzgóreczku, właśnie jak się przy rozstajnych drogach należy, krzyż stał, pochylony, poczerniały od słoty.
Dojechawszy do krzyża, Zacharyasz kaszkiet zdjął i rzekł chłopakowi, żeby na lewo skręcił.
— Toż my do Lipowic mieli jechać, tatuńciu! — zawołała Julka — właśnie nam prosto trzeba przed siebie, a my jedziemy od siebie.
— Nie bój się, będziesz i w Lipowicach, ale wpierw musimy zboczyć krzynkę z drogi.
— Tędy tośmy jechali na jarmark, pamięta tatunio, co to niemowę do magistratu ciągali?
— Pamiętam, pamiętam.
— Gdzie ona teraz obraca się, biedactwo?
— Kto?
— A toć ta niemowa! Jak poszła gdzieś, tak oto przepadła na dzień dzisiejszy.
— Jużto ona bez racyi nie poszła, bo chociaż mowy ludzkiej Pan Bóg jej nie dał, ale dla tego spryt swój miała.
— Pewnie, ale ciekawość, gdzie ona teraz może być i czy się jej przygoda jaka nie stała?
— Ja miarkuję że nie. Ot poszła, zabłąkała się, a dopytać o drogę nie mogła, to i zaszła gdzie do chałupy do chłopa i tam pozostała. Robotnica dobra.
— Oj że dobra to dobra. Każda rzecz to jej się paliła w rękach.
— To też właśnie taką do każdej chałupy przyjmą i jeść dadzą, bo odsłuży w dziesięcioro.
Tak gwarząc, dojechali do miasteczka. Chłopak przebudził się, machnął batem, lejcami szarpnął i bryczka w pędzie wtoczyła się na rynek.
Zacharyasz zsiadł, kazał chłopakowi koniom garść siana rzucić, a sam, otrzepawszy z kurzu odzienie i pozostawiwszy Julcię na bryczce, poszedł wprost do magistratu.
Tam z samym prezydentem na osobności pogadał, a wziąwszy od niego karteczkę jakąś, wyszedł i łyków, których przed magistratem gromadka stała, jął wypytywać o drogę do Kraszanki.
— Ho! ho! — zawołał jeden — byłem ja tam nieraz. Można jechać gościńcem, będzie dobre sześć mil, a można bocznemi drogami, to niby trochę bliżej...
— A juści — odezwał się drugi — kto ma zęby na pozbycie, to niech tamtędy jedzie; samemi lasami, z korzenia na korzeń, a nie znając, drogi zdradno... błądzić można do sądnego dnia i żywej duszy nie spotkać.
Dopytał się Zacharyasz dokumentnie o każdą wioskę, przez którą droga prowadzi, o to gdzie konie najlepiej popaść, przy jakiej karczmie woda najlepsza, a podziękowawszy łykom pięknie za drogi pokazanie, powrócił do Julci.
Mieli łyczkowie ze dwie godziny o czem gadać, a domiarkowywać się po co latoszyński szlachcic do Kraszanki jedzie? a że o suchej gębie jasności w głowie niema, więc z tej okazyi do Berka na róg poszli i tam dopiero porządne już domysły czynili.
Zacharyasz obwarzanków parę Julci kupił, sobie zaś trochę wódki we flaszeczce i kazał chłopakowi szkapiny okiełznać i jechać.
Już był mrok dobry i ku nocy się miało, ale właśnie letnią porą nocna droga najlepsza, bo i na konie umorzenia takiego nie masz jak dniem i człowiekowi po chłodku przyjemniej.
— Jedź — rzekł do chłopaka Zacharyasz — a nie śpij, bo drogi nie znasz.
— Niby ja kiedy śpię w drodze? — odburknął chłopak.
— A czego ci się tak łeb kiwa?
— Musi bez to żem w karku mdły...
Julcia rozśmiała się.
— Jak podjesz na popasie — rzekła — to ci wnet szyja stwardnieje.
Koniki żwawiej szły po chłodzie, Julcię sen morzył potrosze i chłopak na koźle się kiwał. Zacharyasz tylko, jako do drogi nauczony, patrzył uważnie i czuwał, myślom tymczasem folgę dając.
Myślał on właśnie o Rafale i o jego zaginionem dziecku, którego właśnie szukać jechał. Nie swoja to rzecz, co prawda; ale dusza Zacharyasza ścierpieć tego nie mogła, żeby szlacheckie dziecko, mając ojca i bogatego ojca, tułało się samo po świecie, między obcymi ludźmi i cudze wycierało kąty. Zacharyasz oko dobre miał i już wtenczas jak się owa przygoda z niemową na jarmarku zdarzyła, odrazu pomiarkował co się święci.
Niemowa, choć kaleka i jakby niespełna rozumu będąca, nie rzuciłaby się bez racyi na owego młodzika, bo dla czegóż nie rzucała się na innych, a przecież na jarmarku narodu nie brakło.
Nie, Pan Bóg, choć jej mowę odebrał, obdarzył ją za to lepszemi oczami, aniżeli innych ludzi, tak że w dorosłym człowieku odrazu dziecko poznała i nie rzuciła się ona na niego ani z gwałtem, ani ze złością, ani dla chęci ukradzenia mu czego, ale właśnie z kochaniem. Nie mogąc po ludzku kochania tego i radości swojej wypowiedzieć, zaczęła krzyczeć i piszczeć jak umiała, zaczęła za ręce go chwytać, odzienie na niem szarpać, aż policyanci i łyczkowie za pijaną, albo i za szaloną ją wzięli i do magistratu zaciągnęli.
Zacharyasz jak tylko tam przyszedł, aby za biedną kaleką słowo przemówić, a choćby i na porękę ją zabrać, jak tylko onego młodzieniaszka obaczył, odrazu pomiarkował co jest; ale słowa do nikogo nie rzekł, pomyślenia swojego przed nikim nie zdradził. Mądry człowiek nie wypowiada nigdy nic przed czasem, bo przed niewodem ryb nie łapią, a każde słowo dobrze zawsze zważyć należy, zanim się je wyrzecze.
Kiedy niemowa z Latoszyna uciekła, Zacharyasz bardziej się jeszcze umocnił w przekonaniu, że ów młody z jarmarku jest nie kto inny, tylko Rafała syn, zaginiony Wojtuś. Chciał się stary szlachcic tedy z Rafałem porozumieć, do serca mu przemówić i za dzieckiem się upomnieć, aby je ojciec przecie pod swój dach ojcowski przygarnął i nie pozwolił się krwi swojej między ludźmi obcymi poniewierać, ale z Rafałem ani porozumienia, ani sposobu żadnego nie było.
Niby to chciałby dziecko swoje zobaczyć i niby lękał się znów, czy to nie jaki samozwaniec się za Wojtusia podaje, dla majątku zagarnięcia.
Słowem że ni w prawo, ni w lewo z tym człowiekiem nie było można...
Chodził wciąż zasępiony, ponury, mrukowaty i na ludzi nie patrzył, właśnie jako ten, który całkiem psu oczy zaprzedał i coś niedobrego zamyślał.
Próbował Zacharyasz z nim to z tej, to z owej beczki zaczynać, ale nic, Rafał albo odrzekł co, albo i wcale nic nie powiedział. Umyślił sobie tedy stary szlachcic samemu pojechać i chłopaka odnaleźć, bo tak sobie kalkulował, że jak syn przed ojcem w swojej osobie stanie, tedy się w ojcu krewność odezwie.
Tak sobie to Zacharyasz rozważył i rozmyślił w swojej głowie, a bardziej w serca swego poczciwości i oto pojechał, powiedziawszy żonie, że chce stare śmiecie zobaczyć.
Ale gdzie Lipowice! gdzie Kraszanka!...
Jechał tedy stary Głowacz z Julcią, którą mu żona gwałtem prawie do kompanii w drodze narzuciła, jechał i dumał.
Noc letnia była ładna jako rzadko, cichość wszędzie, tylko ciepły wiaterek między listkami chodził, tylko het wysoko, na niebie gwiazdki złociste mrugały...
Drzemała Julcia i chłopak drzemał, a Zacharyasz myślom swoim wodze puścił i ciągle tylko o tym Rafale rozmyślał.
Dziw co w tym człowieku być może — zgadnąć trudno. Czy go złe opętało? czy dla chciwości wielkiej tak zdziczał, że prawie nie jako człowiek stateczny, nie jako obsiedziały szlachcic, ale prawie jako zwierz leśny chodzi, a wejrzenie ma takie paskudne, że nieraz jak z podełba łypnie ślepiami, to aż mróz po człowieku przejdzie. I czego chce ten Rafał? czego żąda? Jeżeli w grosza chciwości zaślepiony, jeżeli mamony żądny, toć ją ma! Gospodarstwo porządne, ziemi szmat piękny, inwentarz siaki taki, a i grosza sporo, bo i poprzód go miał i jeszcze w spekulacyach, w handlach różnych przyrobił. Kobietę też ma...
Tu Zacharyasz pięścią w głowę, w sam wierzch kaszkietu się stuknął, właśnie jakoby nagle muchę uprzykrzoną, albo li bąka, chciał zabić. Stuknął się w głowę i na całkiem inną drogę myśli obrócił i przypomniało mu się jako Rafał, wtedy kiedy pijany był, wykrzykiwał że żony całkiem nie ma, że właśnie ona mu taka jest, jako ów słup obalony, co przed pałacem leży.
Tedy przypomniał sobie Zacharyasz wszystko co sam wiedział, co od ludzi bywało słyszał, co w książkach sam wyczytał i już prawie pewny był co w Rafałowej duszy za robak siedzi.
— Że też tego od razu nie zmiarkowałem — rzekł sam do siebie Zacharyasz. — Dziw, dziw wielki!
Moc szatańska, nie mogąc do człowieka przystąpić, do inszych się sposobów ucieka i posyła oto kobietę. Takim to sposobem i pierwszy na świecie człowiek skuszony jest do złego i zaraz raj utracił i na poniewierkę, na tułactwo po świecie wypędzony został. Takim sposobem dość na świecie bitew, zabijania, krwi rozlewu powstało, a wszystko za sprawą szatana, który sam psocić nie mogąc, kobiety urodziwe posyłał.
Na inszego, od takiego nasłania właśnie, ślepota padnie i oczy mu całkiem zasłoni i wszystko pomyślenie przewróci, że ten już nic nie widzi, jeno to co upodobał sobie, nic nie słyszy, jeno podszepty dyabelskie, nic nie czuje, jeno krwi wielką gorącość.
Sam Zacharyasz onego przemożenia dyabelskiego nie zaznał, bo mu cały żywot upłynął spokojnie i w cichości, ale jako człowiek letni już i wypraktykowany, widział na swoje oczy i od ludzi słyszał, że się takie sztuki szatańskie praktykują na świecie i siła złego robią.
Rozmyśliwszy się dobrze, jeszcze bardziej się Zacharyasz w tem utwierdził, żeby Wojtusia odnaleźć i Rafałowi przed oczy przyprowadzić. Może gdy szlachcic ujrzy to dziecko, które całkiem za stracone miał, może gdy je ujrzy, to uraduje się i ucieszy, a od inszych pomyśleń serce swoje odwróci.
Tak sobie rozmyślał Zacharyasz i radby już lotem ptaka do Kraszanki się dostać, aby coprędzej zamierzenie swoje wykonać, ale droga była ciężka, piasczysta, a koniki zmęczyły się już tęgo i należało im dać wytchnienie. Akurat z po za drzew światło mignęło i Zacharyasz pomiarkował zaraz, że wychodzi ono nie zkądinąd, jak tylko z owej karczemki, o której łyki powiadali w miasteczku, że studnia przy niej dobra...
Koniki, czując że im się wypoczynek należy, przyśpieszyły biegu i żwawo zaciągnęły bryczkę przed karczemkę.
Chłopak z kozła zeskoczył, torby z obrokiem koniom na łby założył, a sam wyciągnął się na ziemi jak długi i już na urząd zasnął, wygodnie. Julcia, mając miejsca więcej, bo Zacharyasz z bryczki zszedł, także się na dobre do snu zabrała.
Zacharyasz do karczemki wszedł. Tam, za szynkwasem żyd już niemłody siedział, kilku chłopów przejezdnych i smolarz, co się z mazią po wsiach włóczył i tu na popas się zatrzymał.
Zacharyasz się z żydem w gawędę wdał, który, jako każdy żyd, bardzo był do gadania ochotny i żadnego podróżnego nie przepuścił, nie wypytawszy go zkąd jedzie, dokąd a po co?
I stary szlachcic również pod takowe śledztwo podpadł, a gdy powiedział, że z Latoszyna jest, żyd zawołał:
— Z Latoszyna! Aj waj! znam doskonale. Piękna fortuna to była, hrabska fortuna! Tam z dawności same hrabie siedzieli i hrabiny, ale teraz to i na hrabiów czas paskudny.
— Na kogo teraz dobry czas?! — rzekł, wzdychając smolarz — na kogo?! Świat się całkiem popsuł. Dawniej bywało beczkę smoły w tydzień mogłem sprzedać, a dziś? Aj waj! co to dziś?! Teraz najmarniejszy chłop ma wóz na żelaznych osiach.
— Wiadomo.
— Latoszyn szlachta kupiła niedawno — odezwał się szynkarz — bogata szlachta! a może pan także do nich należy?
— Tak.
— Aj waj! Jestem bardzo kontent, że takiego gościa, taką osobę oglądam. Wiem ja, że tam w Latoszynie szczęśliwe miejsce jest... tamtejszy żydek już zrobił ładne pieniądze i podobno właśnie szlachta jemu dużo pomogła, a może to jegomość ma taką szczęśliwą rękę.
— Ja nie.
— No, to pański sąsiad. Ludzie wszystko wiedzą, ja nieraz już słyszałem o latoszyńskim żydku. Jemu dobrze! nie tak jak u nas.
— Alboż i u was tu źle? Karczmę porządną macie i zarobek duży zapewne.
— Zarobek! Ładny zarobek! Niech moje wrogi to wychorują, co ja tutaj zarobię! Jegomość do Kraszanki jedzie?
— Właśnie.
— Także pańska fortuna, hrabiowska fortuna! Sam hrabia nie siedzi w majątku, on potrzebuje ciągle w ciepłych wodach bywać, on chory jest. Za to jego plenipotenty, jego rządcy, dobre zdrowie mają.
— Dobrze im się wiedzie?
— Ha! ha! Niejeden dziedzic w wielkim majątku tego smaku nie ma, co oni mają. Ja ich znam, wszystkich doskonale znam.
— Tedy skoro ich znacie — rzekł Zacharyasz — powiedzcie mi, mój panie arendarzu, czem tam jest niejaki Rafalski?
Dlatego Zacharyasz o Rafalskiego pytał, że w owem zapisaniu, co sobie ongi burmistrz na jarmarku zrobił, takie właśnie stało nazwisko.
— Rafalski? — spytał żyd przeciągle, jakby przypominając sobie — Rafalski?
— No tak.
— Czekajno jegomość... czekaj... Nie, nie mogę sobie przypomnieć, to pewnie jaki z młodszych?
— Prawie dzieciak.
— Aha! już wiem, już wiem. On niedawno nastał. Czy jegomość do niego jedzie?
— Trochę jakby i do niego.
— Może on krewny jegomości?
— Eh... nie...
— To pewnie jegomość ma do niego interes?
— Bez przyczyny nie jechałbym tyli kawał drogi.
— Jaki to interes może być?
— To już moja rzecz.
— No, niech będzie swoja rzecz. Ja nie lubię się komu naprzykrzać, ale przez życzliwość to ja jegomości powiem, że on dużego znaczenia nie ma.
— A co mnie do jego znaczenia?
— Myślałem. Jeżeli jaki interes jest do głównego plenipotenta, to najlepiej robić przez pana Kleina, rządcę... a do tego rządcego znów najpewniej można trafić przez Berka, co główną propinacyę trzyma. Ten Berek to wielka osoba! on wszystko może, rządca i plenipotent słuchają się jego jak małe dzieci.
— Ja nie mam do nich interesu żadnego.
— Czy jest, czy niema, nie szkodzi wiedzieć.
— Ja tam tylko o tego młodzika chciałem się spytać.
— O Rafalskiego?
— Tak.
— A co jegomość potrzebuje o nim wiedzieć?
— Potrzebuję albo i nie potrzebuję. Ot tak, zgadało się, to i pytam, dla ciekawości.
— Nu, co prawda, niewiele o nim tu słychać...
— To i dobrze.
— Sprawiedliwe słowo jegomość powiedział. Jak o kim ludzie nic nie gadają, to już dobrze, to znak, że nie mają co złego do powiedzenia. Zresztą on młodzik jeszcze, on tu wielkiego znaczenia niema, to tembardziej o nim nic nie gadają. Żeby plenipotent, albo rządca, to co innego.
Arendarz zaczął poziewać, smolarz rozciągnął się w kącie na podłodze i usnął, a przejezdni chłopi zapłacili za wódkę i pojechali w swoją drogę.
Zacharyasz również wyszedł z karczemki. Usiadł na klocu pod ścianą leżącym, pacierz zmówił, podumał, a że letnia noc krótka, to i niewiadomo kiedy ciemność rozproszyła się całkiem i zniknęła, a na wschodzie ozłociło się niebo.
Kraszanka prawie na skraju lasu stała. Z jednej strony bór się rozciągał gęsty, czarny prawie, a z drugiej z po za rzadkich drzew, widać było pola i łąki.
Jasność wschodowa przebudziła Julcię. Zerwała się dziewczyna co żywo, a że właśnie niedaleko, bo prawie przy samej drodze strumień płynął, więc pobiegła, umyła się, poprawiła jasne włosy i spojrzała wkoło siebie, zdziwiona, że noc przeszła tak prędko, niewiadomo kiedy...
Zacharyasz chłopaka przebudził, koniki kazał napoić i pojechali dalej.
Minęli wioskę jedną, drugą i trzecią, w miasteczku zatrzymali się parę godzin na popas i nareszcie dojechali do Kraszanki.
Julcia jeszcze w życiu swojem takiej długiej drogi nie odbywała, to też oglądała się na wszystkie strony uważnie, żeby świat poznać, a potem w Latoszynie opowiedzieć co widziała.
O samej Kraszance byłoby do powiedzenia bardzo dużo, taka na podziw piękna wieś była! Kościół wspaniały, duży, z wieżami; plebania murowana, dokoła lipy wielkie, w dwa rzędy jak pod sznur wyciągnięte, dalej na wzgórzu pałac i jaki jeszcze! Latoszyński przy nim wyglądałby jak chłopska chałupa; a ogrody jak lasy, od dębów, buków, grabów, od najwspanialszej drzewiny, a folwark! same mury, jakby jakie miasto najpiękniejsze. Stodoły na podziw, obory, stajnie, prawie jak pałace. Wiadomo, fortuna hrabiowska, wielka fortuna!
Zacharyasz zajechać kazał przed karczmę, ale gdy się chłopak o nią dopytywał, ludzie powiedzieli, że w Kraszance karczmy wcale niema, tylko austerya murowana i zajazd, gdzie pokoje dla gości i stajnie dla koni są, gdzie dostanie wszystkiego jak w najlepszym sklepie, co tylko zapragnąć można.
Prawdę powiedzieli; Zacharyasz zobaczywszy austeryę, zdziwił się, bo w inszem porządnem nawet mieście, takiego zajazdu wygodnego nie znaleźć. Nie szkodował też pieniędzy i stancyę sobie osobną za dwa złote dać kazał, na wszelki wypadek, bo nie wiedział jak mu tu długo zabawić wypadnie. Konikom też należało choćby ze dwadzieścia cztery godzin wypoczynku dać, gdyż z Kraszanki bocznemi drogami myślał Zacharyasz na Lipowice ciągnąć, a to szkaradny kawał i jak ludzie powiadali wskroś piachy.
Julcia, zobaczywszy się w stancyi porządnej, aż w ręce z radości klasnęła, a skoro ojciec do folwarku poszedł, zaraz rozwinęła tłomoczek swój z odzieniem, uczesała się przed lusterkiem, ubrała pięknie jak na święto i taka była ładna, aż się sama do siebie niby do swego obrazu w lusterku uśmiechała.
Zacharyasz może we dwie godziny z folwarku powrócił i zapowiedział, że niedługo gość przyjdzie i że go trzeba porządnie przyjąć.
Julcia zakrzątnęła się koło tego.
Gospodarz z austeryi samowar dał, herbaty, cukru; w koszyczku prowizyi wszelakiej było dość; więc jak się jeszcze Julcia zakrzątnęła, jak poustawiała, pokrajała wszystko porządkiem, tedy było przyjęcie jak najlepsze.
Schła z ciekawości dziewczyna co to za gość ma być, aby ojciec powiedzieć nie chciał.
— Obaczysz — rzekł — jak przyjdzie.
— A czy, tatuniu, stary? — pytała — czy młody?
— Stary — rzekł Zacharyasz, śmiejąc się — właśnie stary, prawie jak ja, a może krzynkę młodszy...
Już zciemniało się kiedy ów gość przyszedł.
Skłonił się Julci grzecznie, a Zacharyasza w ramię pocałował, prawie jak ojca.
Wnet też i gospodarz dziewczynę przysłał ze świecą, a wtenczas dopiero Julcia zobaczyła, że gość wcale nie stary, owszem ledwie mu się wąsik dopiero wysypywać zaczyna. A ładny chłopak, bo ładny! Julcia jeszcze nigdy nie widziała takiego. Smukły, wzrostu wysokiego, twarz miał białą, oczy jak bławacie co między zbożem rosną, a włosy bujne, gęste, ciemno-płowe spadały mu na szyję.
Piękny chłopak!
Gdy na Julcię spojrzał, zarumienił się, również jak ona, a Zacharyasz z miejsca zapytał:
— Poznałbyś pan Julcię?
— E, nie — odrzekł — nie poznałbym wcale... taka panna!
— Bo też to i lata, mój bracie — ale choć trochę pamiętasz?
— Tak coś, trochę, bardzo mało.
— A ty Julciu? — spytał Zacharyasz.
— Ja?
— Tak... czy pamiętasz tego Wojtusia małego, Rafałowego synka?
— Tego co zginął?
— Tego. Otóż go widzisz przed sobą.
— Nie może być!... tamto biedactwo było takie maleńkie, nikłe, marne, a zawsze bledziutkie, przypominam sobie jak przez sen.
— Widzisz, a to jaki mężczyzna! Poznajcie się... to moja córka Julcia, a to Wojtuś, ten co zginął.
— Mój Boże! — zawołała Julcia — a toż my wszyscy myśleli, że ów Wojtuś dawno już nie żyje.
— Otóż widzisz że żyje, przy Bozkiej pomocy i da Bóg będzie z nami w Latoszynie przy ojcu. Siadaj-że no panie Wojciechu.
— Ot — rzekł chłopak zawstydzony — pocóż mnie panem nazywać?
— A jak?
— Po dawnemu, Wojtusiem. Ja mało kogo z Lipowic pamiętam, ale pana Zacharyasza pamiętam, dobrze pamiętam nawet.
— To też jakem cię tylko ujrzał wtedy na jarmarku, w onej przygodzie z niemową, zaraz zmiarkowałem co jest, tylko nie chciałem nic mówić przed czasem.
— I mnie się też zdawało, że ta kobieta to dawna znajomość, że to niemowa co u nas była.
— A dlaczegoś nie mówił?
— Bo proszę pana, ja nie wiem. Ja sam nie wiem co się działo ze mną. Ona mnie napadła niespodzianie, ludzie mnie za rękawy ciągnęli, szarpali, do burmistrza wiedli, burmistrz znów o paszport nagabywał i tak to wszystko nagle, żem się pomiarkować nie mógł...
— Jużcić to prawda.
— Ja sam później żałowałem, żem za tą niemową nie poszedł, ale już było po niewczasie. A możebym był ojca znalazł.
— Że się odwlekło to i lepiej, bo co nagle to po dyable. Ojca jeszcze, Bóg da, zobaczysz, ale usiądź no i opowiedz wszystko po porządku. Julcia też posłucha. Nie bój się, ona nie zdradzi, a ja potrzebuję dokumentnie całe twoje życie poznać. Juści Rafalskim nie możesz się nazywać, tylko musisz być przywrócony do twego prawowitego nazwiska, jako jesteś Lipowicki, syn prawdziwego Lipowickiego, Rafała, po przezwisku Hulajduszy. Nie bój się, nie dam ja porządnej krwi szlacheckiej na zatracenie, a choć nie jestem ci ani brat, ani swat, jednak pochodzę za tobą jak za rodzonem dzieckiem.
— Bóg zapłać, panie Zacharyaszu, bo ciężko tak samemu, bez domu i bez rodu na świecie żyć.
— Wiadomo, mój Wojtusiu, wiadomo... ale siądźże raz, kiedy proszę. Julciu! ruchnij się no... daj-że nam jeść, pić, herbaty, pożyw ojca, pożyw gościa i sama się pożyw, boś oto parę mil drogi przejechała, wytrzęsłaś się.
— Ja tatuńciu nie głodna.
— O! nie wstydź się, jeść nie grzech. Myślisz że Wojtuś nie wie że panny jadają. Wie on dobrze.
— Ale, tatunio zawsze żartuje. Proszę do stołu... wszystko jest.
— Może panie Wojciechu napilibyśmy się?
— Bóg zapłać.
— I ty widzę taki skromny jako i Julcia. Jadło jadłem, picie piciem, a interes interesem. No, daj nam Boże zdrowie.
— Daj Boże.
— I ty Julciu mogłabyś dziobek umaczać, w drodze nie szkodzi. No, jeno mi się nie targuj, bo tu nie jarmark. Choć w stancyi najętej, ale jakby w domu. Ot tak!... A teraz przekąśmy co Bóg dał.
Gdy sobie podjedli, Zacharyasz fajkę zapalił i do Wojtusia rzekł:
— Teraz mi kochanie opowiedz wszystko dokumentnie, po porządku. Nic mi nie opuszczaj, bo trzeba żebym o każdym twoim kroku wiedział.
— A cóż mam opuszczać? Nie zabiłem nikogo, nie okradłem...
— To się wie, ale widzisz, różnie na świecie bywa.
— Niby do czego to pan Zacharyasz powiada?
— Ot tak sobie. Dowiesz się jak będzie czas. A teraz gadaj.
— Co tu dużo mówić. Z Lipowic poprostu uciekłem, bom się bał...
— Mój Boże — westchnął Zacharyasz — za marną gęś!
— Bałem się. Ojciec gniewny był zawsze, zły, lada o co krzyczał, a czasem bywało i uderzył.
— I cóżeś ty biedaku robił, ze wsi wyszedłszy? gdzieś się obrócił?
— Uciekłem do lasu.
— Takie dziecko! i nie bałeś się?
— W dzień nie, ale jak noc przyszła, jak zaczęło coś szumieć, hukać, a odzywać się po lesie, to myślałem że skonam, taki mnie strach zdjął. Dzwoniłem zębami jakby mnie najgorsza febra trzęsła i nie dziw, byłem taki mały...
Julcię dreszcz wstrząsnął.
— Biedactwo — rzekła półgłosem.
— Najgorzej bałem się wilków. Jak gałązka zaszeleściła, jak się co poruszyło tylko, to myślałem że już wilk wychodzi, już wyszczerza zęby, żeby mnie pożreć... a tu noc coraz ciemniejsza. Przeżegnałem się, zmówiłem Ojcze nasz, bo i nawet więcej pacierza nie umiałem... a że byłem leciutki i zgrabny jak kot, więc wdrapałem się na pierwsze lepsze drzewo i tak, nie śpiąc wcale, jak ptak między gałęźmi, przesiedziałem do rana. Jak tylko świtać zaczęło, już mi otucha wstąpiła do serca. Myślałem czy nie wrócić do domu, ale bałem się... rzekłem sobie tedy: niech co chce będzie, ucieknę... pójdę w świat!
— Pewnie pan i zgłodniały był? — rzekła Julcia.
— Miałem przy sobie chleba kawałek, co ze sobą, na pastwisko idąc, wziąłem. Zjadłem ten chleb, napiłem się wody ze strumyka i poszedłem nie drogą, ale prosto przed siebie — lasem. Darłem się przez gąszcze, przechodziłem przez bagna, skacząc z kępy na kępę i takem sobie po słońcu miarkował: Lipowice w zachodniej stronie zostały, więc ja ku wschodowi słońca biegłem, bez pamięci, bez wytchnienia, aby dalej... Tak przeszedłem przez las, a żem się nie chciał ludziom pokazywać, żeby mnie kto znajomy nie spotkał, więc przycupnąłem w zbożu. Sen mnie zmorzył, zmęczony byłem, usnąłem... Już nocą wydostałem się na gościniec i znów biegłem gościńcem aż do rana... parę mil przeleciałem, aż znalazłem się w jakiejś wsi i przy pierwszej chałupie padłem, prawie jak nieżywy, ze zmęczenia i z głodu.
Julcia słuchała, podparłszy się na ręku, a w dobrych jej oczach łzy się kręciły.
— O los sierocy! — szepnęła, jakby sama do siebie.
— Na moje szczęście — mówił dalej Wojtuś — poczciwi jacyś ludzie w chałupie mieszkali. Pierwszy mnie chłop zobaczył, za nim baba wyszła i dalej pytać: a co? a jak? a zkąd? Ja odpowiadać i niebardzo chciałem i niebardzo też mogłem, bo mnie coś w gardle okrutnie ściskało, prosiłem tylko, żeby mi chleba kawałek i wody trochę dali, bom całkiem bezsilny, czczy...
— I dali?
— O to! Kobiecisko mnie ze swojemi dziećmi do miski posadziła, dostałem barszczu, kartofli, chleba, a prócz tego jeszcze mi mleka z półkwarty dała, pożywiłem się.
— Zawsze ludzie poczciwe są — rzekła Julcia.
— O prawda! Niech im Bóg wynagrodzi, ale ja z niemi nie wyszedłem rzetelnie.
— No? w czem? — spytał Zacharyasz.
— Ha, jak mię zaczęli dopytywać zkąd jestem, czyj jestem, takem ich okłamał: powiedziałem, że mój ojciec pod samą Warszawą siedzi, że ja do niego od krewnych idę, ale żem się zbłąkał i drogę zgubiłem. Dziwił się chłop, że krewni takiego dzieciaka w drogę puścili, ale pokazał mi którędy trzeba iść, a jego kobieta kawałek chleba mi dała, żebym głodu w drodze nie marł. Poszedłem. Kazali mi iść gościńcem dwie mile, a potem do samej Warszawy wprost przed się, szosą. Szedłem tak przez kilka dni, dziwując się różnym wioskom i miastom. Czasem jaki człowiek na furę mnie zabrał i podwiózł, czasem ludzie nocleg dali i tak oto dowlokłem się prawie pod samą Warszawę.
— Taki dzieciak!
— A co, dzieciak lekki, nogami żwawiej przebiera niż stary.
— Ale siły nie ma.
— Bóg miłosierny daje.
— Toć prawda.
— Już pod Warszawą prawie usiadłem w rowie odpocząć. Wtem jakiś człowiek nadjechał. Niemłody już, stateczny człowiek. Zatrzymał konia, z woza zszedł i pytać zaczął. Ja jakoś bałem się bardzo Warszawy, że tam zginę ze szczętem, rozpłakałem się, powiedziałem całą prawdę, nie kłamiąc. On pomyślał trochę i powiada: chcesz, zabiorę cię ze sobą, źle ci nie będzie, a ja mówię: dobrze — i zabrał mnie, niby do usłużenia.
— Wielki sługa, siedm lat!
— Dość że zabrał. Kolonię swoją miał i wiatrak. Przywiózł mnie do domu i powiada do swojej żony tak i tak... jako mnie na drodze znalazł, a ona mówi: skoro chcesz, żeby u nas był, niech sobie będzie. Jak się pokaże że dzieciak dobry, to zobaczymy. No i zostałem się.
— I dobrze ci tam było?
— Bardzo dobrze. Poczciwi, godni ludzie! Nie mieli wcale swoich dzieci, więc tak jakoś polubili mnie jak najlepsi rodzice. On nawet chciał, żeby do sądu iść i za syna swojego mnie zapisać, ale odwłóczyło się to z dnia na dzień i odwlekło. Zapisał mnie tylko do ksiąg w gminie, jako znalezionego sierotę.
— A dlaczegóż cię Rafalskim nazwał?
— Ano, pytał się jak ojca mego zowią, ale zkąd ja wiedzieć mogłem że mój ojciec Lipowicki? Słyszałem że wołali na ojca Rafał. Rafał to i Rafał, a o przezwisku żadnem nie wiedziałem.
— No i długo byłeś u tego kolonisty?
— O! byłem kawał czasu. Jakoś podobałem się im, polubili mnie bardzo. On mnie do roboty grubej nie zapędzał, ale owszem do nauczyciela, co w poblizkości mieszkał, posyłał.
— Uczyć kazał?
— A jakże. Skorzystałem też trochę. Umiem dobrze czytać i pisać, rachować, trochę historyi, geografii. Niewiele to, ale dziś już sobie sam daję radę na świecie.
— A dlaczegóż odszedłeś od swego opiekuna?
— On to odszedł... oboje odeszli.
— Jak?
— Ano, naprzód ona umarła, niedługo po niej i on.
— A majątek?
— Znaleźli się zaraz krewni. Wnet, ledwie go pochowano, przylecieli, zabrali, rozdrapali wszystko. Jeszcze na mnie było posądzenie, żem gotówkę zabrał, ale Bóg mi świadkiem żem grosza jednego nie dotknął. Nawet mi to w głowie nie postało, bom się do starego przywiązał, a jak umarł, tom już i światu dla żałości wielkiej nie widział.
— I cóżeś dalej robił, biedny chłopcze?
— A cóż? Powiedzieli mi ci krewni, żebym sobie poszedł, że już dla mnie miejsca niema, więc poszedłem. Co miałem tam robić? Poszedłem do Warszawy, tam jeden przyjaciel nieboszczyka mieszkał, który znał mnie dobrze. Do niego poszedłem, użaliłem się, uskarżyłem, ale on powiada: nie bój się, nie zginiesz. Miał znajomości i przez niego tu dostałem obowiązek, w Kraszance. Niewiele mam, boć to pierwsza służba, ale przy Bozkiej pomocy może się przecie czego dosłużę...
— Ot także! potrzeba ci służyć? — rzekł Zacharyasz. — Ojciec bogaty, fortunę piękną ma, możesz na swojem siedzieć i pracować. Prócz ciebie dzieci wcale niema.
— A może mnie przyjąć nie zechce?
— A, gadasz! chybaby już całkiem ślepy był. Właśnie uraduje się i ucieszy, takiego syna obaczywszy. Zawszeć to swoja krew. Przemówi... Ja się nawet dziwuję i bardzo, że ty mój Wojtusiu, już po ucieknięciu z domu ojcowskiego, nie dałeś znać o sobie, może byłby ojciec sam po ciebie przyjechał i zabrał cię do siebie.
— To prawda — wtrąciła Julcia — trzeba było choćby i list napisać.
— Proszę pana, dzieciak byłem, bałem się. Ja się zawsze ojca bałem, bo zły był, o lada co gniew go taki porywał że niech Bóg broni. Więc wolałem że się tak stało. Macocha, chociaż krzywdy od niej nie miałem, ale nie lubiła mnie też. Po cóż było do domu iść?
— Aleć to zawsze dom... ojciec.
— Potem, jakem się do tych poczciwych ludzisków dostał, to już mi było tak dobrze, że przywiązałem się do nich. Zapomniałem poprostu żem miał kiedy ojca i macochę, a później do obowiązku poszedłem i ot tak lata zeszły.
— Nie wiedziałeś, że ojciec w Latoszynie teraz?
— Zkąd miałem wiedzieć? Pamiętałem tylko żem się w Lipowicach urodził; ale gdzie te Lipowice są, którędy do nich jechać, tego na dzisiejszy dzień nie wiem i zresztą nie myślę. Tu u nas główny administrator, co nad nami wszystkiemi jest, niemiec, hardy, zły; a znów rządca także niemiec; pędzą do roboty od świtu do zmroku, a jak święto przyjdzie, to posyłają nas za interesami swojemi, to do miasta, to do fabryki, to tu, to owdzie, tak że godziny odetchnienia niema... więc zkąd czas o sobie rozmyślać, albo i Lipowic po świecie szukać?
— No, już po Lipowicach nic ci teraz, ale Latoszyna musisz poszukać, musisz się ojcu pokazać.
— Toż ja nie wymawiam się.
— Bo i nie możesz, mój chłopcze. Pókiś nie wiedział gdzie ojca szukać, toś nie szukał, ale teraz...
— A może ojciec już o mnie wcale zapomniał?
— Choćby nawet tak było, to synowskie prawo jest do ojca przyjść, a nie ojcowskie do syna.
— Ja rozumiem...
— Bo właśnie i w przykazaniu Bożkiem stoi: czcij ojca twego i matkę twoją, jeżeli chcesz długo żyć na świecie. Tedy mój Wojtusiu kochany, inszego sposobu niema, tylko żebyś do Latoszyna przyjechał i ojcu się pokłonił.
— Przyjadę.
— Ale kiedy?
— Otóż to właśnie że nie wiem. W obowiązku jestem.
— Toć obowiązek nie niewola.
— Prawda, ale zawsze bez rządcy pozwolenia na parę dni odjechać nie mogę.
— Tedy proś.
— Upatrzę jak parę dni świąt będzie...
— I cóż się masz na święta oglądać? Pozwolą ci to dobrze, a nie, to ukłoń się im pięknie i jedź.
— Niby żeby obowiązek porzucić całkiem?
— A tak.
— Proszę pana, boję się.
— Dlaczego?
— Może mnie ojciec przyjąć, albo i nie przyjąć, jak wola jego będzie, a jak służbę porzucę, to gdzie będę potem kawałka chleba szukał?
Zacharyasz pomyślał chwilkę, roześmiał się i rzekł:
— Widzę, mój Wojtusiu, że z ciebie chłopak stateczny, tak gadasz jak stary, sprawiedliwie. Żeby ojciec tu gdzie za ścianą stał, a twoje słowa słyszał, toby cię już za to jedno powinien do serca przygarnąć. Tedy dobrze, uczyń-że jako powiadasz... niemca o pozwolenie poproś i przyjeżdżaj do Latoszyna, wprost do mnie.
— Tak, niech pan do nas... — odezwała się Julcia, ale wnet umilkła i pokraśniała na gębie jak róża.
— Widzisz Wojtusiu, oto i ona zaprasza. Prawda Julciu, zapraszasz?
— Proszę, niech pan przyjedzie.
— Tylko się zanadto nie pośpiesz, ale tak miarkuj, żebyś dopiero za jaki tydzień, albo choć i za półtora w Latoszynie był.
— Dlaczego?
— Bo ja z drogi wcześniej nie wrócę, a chciałbym wtedy w domu być i sam cię do ojca zaprowadzić.
— Zrobię wszystko jak pan Zacharyasz powiada i nie wiem nawet jak mam za taką życzliwość i przychylność dziękować.
— Ot, co tam! Chowałeś się u jakiegoś kolonisty, to o tem nie wiesz, że wszystka szlachta, nasza zagonowa szlachta, to właśnie jakoby jedna familia. Jeden drugiego powinien ratować, jeden za drugim stać jako mur. Oto w czem rzecz, moje dziecko. Skorom pomiarkował że żyjesz, że nie zginąłeś na świecie, to już całem sercem poratować cię chciałem i do twojej krwi rodzonej, do fortuny twojej cię doprowadzić. Przy Boskiej pomocy to się zrobi, a dziękować za co nie masz..
Wojtuś Zacharyasza w ramię pocałował.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali ze sobą, aż Wojtuś spojrzał na zegarek, a miał piękny nawet zegarek, i rzekł że do obowiązku musi iść.
Pożegnali się tedy bardzo poczciwie i Wojtuś przyrzekł, że za jakie dwa tygodnie uprosi rządcy o pozwolenie i do Latoszyna przyjedzie.
Gdy już Wojtuś odszedł, Zacharyasz, pomyślawszy chwilę, rzekł: — Głupi Rafał.
— Dlaczego? — spytała Julcia.
— Tak czy siak, zawsze głupi: raz że krwi swojej zagubionej nie szukał, a po drugie, że teraz wiedząc już o synu, że żyjący jest, tak sobie niewiele to waży. A chłopak porządny i pokorny, mnie przecie w rękę pocałował.
— Prawda tatuńciu, a jaki ładny... jak malowanie!
— Przyjrzałaś mu się?
Julcia zaczerwieniła się.
— A gdzież miałam oczy podziać? — odrzekła.
Nazajutrz rano Zacharyasz z córką z Kraszanki wyjechał i na stare śmiecie ku Lipowicom pociągnął. Droga była długa, ciągnęła się przez różne wioski, miasteczka, że było na co spoglądać i przypatrywać się czemu, ale Julcia nie bardzo wodziła oczami po stronach, siedziała cicho na bryczce, mało co się odzywając, a ciągle zaś o onym Wojtusiu myśląc.
Zacharyasz też w swoje dumania zapadł i pomyślenia różne w głowie sobie rozważał i tak oto im droga zeszła. Dopiero gdy do Lipowic wjechali, gdy z każdego dworka ludzie zaczęli na powitanie wybiegać, rozmarszczył brwi i przemówił.
Jak dawni sąsiedzi starego witali, jakie mu uczynili przyjęcie, jak się Julcinego wyrośnięcia i urody nachwalić nie mogli, o tem powiadać nie będę, bo i trudno taką rzecz opowiedzieć...
Taki to bo naród ci panowie bracia... Każdy prawie, zapracowany przy roli, uganiający się za chleba kawałkiem, skryty a prawie mrukowaty jest, ale gdy swojaka a dobrego zobaczy, to już otworzy przed nim serce naoścież i choćby, jak to mówią, z pod duszy wyjął, ostatkiem się podzieli, wszystko odda, aby szczerość serca swego pokazać...




IX.

Gdy Zacharyasz w Lipowicach z dawnymi sąsiadami, a i z krewniakami, swojakami, wesołości i przyjacielstwa używał, jako się przynależało mu po pracy ciężkiej i wszelakich frasunkach — w Latoszynie tymczasem ludzie coraz częściej na Rafałowy czworak obracali oczy... bo jakoś tam niedobrze się działo.
Co było, jak było, co się stało, nikt dobrze nie wiedział, a i dowiedzieć się nie mógł, bo Rafałowie oboje nie byli mówni i żyli w izbie sami, tak że i dziewka plotek żadnych wynieść nie mogła, bo jej nie było. Kobieta najemna przychodziła rankiem, wychodziła przed wieczorem i to była cała sługa Rafałów.
Aliści raz mały Milczek, bobrując jako miał zwyczaj, to tu, to owdzie, zaszedł i do olszyny, a już mrok się całkiem zrobił, gdy umyślił do domu wracać.
Najbliżej mu było właśnie koło czworaka przejść, tamtędy się też obrócił, ale gdy pod samemi prawie oknami szedł, zdało mu się, że kłótnię jakąś słyszy. Ciekawy chłopak przystanął i podsłuchiwać jął, nie w złem jakowem pomyśleniu, ale tak oto przez psotę, ciekawość, która jako w takim dzieciaku wcale zwyczajna jest.
Stanął tedy cichutko, przytulił się do ściany i słuchał. Miarkował, że się tam dwoje ludzi kłóci, miarkował, że to Rafałowa z Rafałem, ale o co się kłócą i jakie słowa do siebie powiadają, nie mógł dosłyszeć, bo właśnie nie była to kłótnia jako zwyczajnie między ludźmi bywa, że jedno stara się drugie przekrzyczyć, a cudze słowa swojemi słowami zagłuszyć, ale kłótnia przyciszona, cała w szeptaniu. I nie można było słów nawet pomiarkować, tylko jakieś mruczenie, jakby wtedy, gdy dwa wilki naprzeciw siebie staną, sierść najeżą i zęby wyszczerzą, chcąc się rzucić jeden na drugiego.
Ciekawy chłopak przez szybkę zajrzał, a że w stancyi już się lampka świeciła, więc dostrzegł Rafała jak na środku izby stał, z zaciśniętemi pięściami, i oczami strasznemi patrzył na żonę, która stała przy kominie, także rozszalała prawie, trzymając w ręku głownię tlejącą.
Tacy się straszni oboje ci ludzie wydali Milczkowi młodemu, że jak prędko do okienka zajrzał, tak jeszcze prędzej uciekł, a zębami dzwonił ze strachu.
Przybiegłszy do domu, matce opowiedział co widział, matka znów sąsiadkom i poczęły szeptać między sobą, radzić, a nazajutrz skoro tylko dzień się zrobił, to jedna, druga i trzecia pobiegła ku Rafałowemu czworakowi, żeby coś zobaczyć.
Ale nie zobaczyły nic, wszystko było po dawnemu. Rafał na dziedzińcu wóz smarował, a ona zaś szła z obory, niosąc skopek mleka i nie pokazywała po sobie żadnej odmiany, tylko była jakby bledsza, jakby bardziej zabiedowana niż zawsze.
Pomyślała sobie tedy Milczkowa, że chłopakowi ze strachu przywidziało się więcej, niż było po prawdzie. Bo i plótł też Bóg wie co. Powiadał że Rafał podobny był do tego szatana, co go na żałobnych chorągwiach malują, a ona... ona była jeszcze straszniejsza; jak zamachnęła się głownią tlejącą, to jakby ją krąg ognisty opasał, wielki krąg czerwony...
Ot dzieciak! zwyczajnie dzieciak! Lada co sobie uwidzi i plecie niestworzone rzeczy.
Zawsze jednak i w tem przywidzeniu dziecinnem musiała być jakaś cząstka prawdy, bo jak Rafałowa ze skopkiem do czworaka szła, to nie wprost koło tego miejsca gdzie jej mąż wóz smarował, ale przez ogród ścieżką i drugiem obejściem do stancyi weszła.
Rafał zaś nie obejrzał się na nią wcale, tylko wóz nasmarował, a potem do starej karczmy do Mordki poszedł.
Nie zastawszy żyda, czekał tam może z godzinę, a nie mogąc się doczekać, znowuż na dziedziniec powrócił, zapowiedziawszy pierwej żydówce, żeby mu zaraz znać dała jak tylko Mordka powróci.
Okropnie niespokojny był tego ranku Rafał, ręce mu się trzęsły, coś nurtowało mu w sercu. Chciał się czem zatrudnić, ale robota nie szła.
Porwał siekierę, zaczął z wielką zapalczywością drwa rąbać, ale uciąwszy może z dziesięć drewienek, wbił siekierę w pniak prawie po sam obuch, a sam usiadł na klocu. Za moment zerwał się znów, poszedł do stodoły sieczkę rżnąć na ladzie, ale jak zaczął tłuc bez pomiarkowania i szarpać, tak kosę złamał.
Zaklął całem piekłem i na dziedziniec wybiegł. Belki co pod stodołą leżały, podnosił i drągiem na inne miejsce kantował, a wszystko to robił jakoby w gorączce, w szaleństwie...
Nareszcie ujrzał że Mordka nadchodzi.
Pobiegł naprzeciw niego pędem wielkim i chciał go do czworaka wołać, ale żyd nie chciał iść, widać coś złego czując.
— Nu — mówił — na co ja mam chodzić z jegomością do izby? tam duszno, a na świecie ciepło i pogodnie.
I ku pałacowi szedł, żeby bliżej ludzi być i w cztery oczy z Rafałem nie pozostawać.
Rafał za rękawy go chwytał.
— Mówię ci — krzyczał — do izby chodź! rachunku na trawie z tobą robić nie będę!
— Aj! niech jegomość da spokój! co rachunek? jaki tu ma być rachunek? tyle razy zarobiliśmy, dziś mamy stratę! Co na to zrobić jak jest strata? W handlu zawsze się można takiego interesu spodziewać. Dziś zysk, jutro strata! Za rok niech jegomość zrobi rachunek; zysk tyle, strata tyle, to się jegomość przekona jak cały interes wygląda.
— Co mi tam rok! Ja roku nie chcę, ja czekać nie chcę. Wiem że tobie pieniądze duże dałem, żeś mi zysk przyobiecał. Gdzie zysk?! Dawaj mi mój zysk, bo cię tu na kawałki rozedrę!
— Co to rozedrę? ja będę krzyczał! ja będę gwałt robił! Co ma być? Rozbój, ja nie potrzebuję wcale rozbój, ja nie chcę znać żaden rozbój, co ja jegomości winien?
— Pieniądze moje wziąłeś!
— Wielkie pieniądze! Aj waj! co to za pieniądze! Całe trzysta rubli! wielka parada!
— Gdzieżeś je podział?
— Wcale nie podziałem, włożyłem w interes. No, nie poszczęściło się, te trzysta rubli przepadły, całkiem przepadły.
— Przepadły! — ryknął Rafał, że aż mu zarzężało w gardle — przepadły! a przepadnij i ty niedowiarku!
Rzucił się z wyciągniętemi rękami na Mordkę i chciał za gardło go chwycić, ale żyd zgrabnie na bok uskoczył, pod sam prawie pałac podbiegł, gdzie ludzie na ganku stali.
— Panie Rafale! jegomość! — wołał — nie bądźcie takie złe. Wielka rzecz, straciliśmy, zarobimy jutro, o co się spierać?
— Do izby chodź, do mnie chodź! to ja z tobą obrachunek wnet zrobię...
— Po co do izby? Jak jegomość pan Rafał chce rachować, to możemy i tutaj rachować. Ot właśnie pan Ignacy idzie, on nas rozsądzi.
— Nie potrzeba mnie żadnych sędziów — rzekł Rafał.
— Co to panu szkodzi? Nikt sam swojej sprawy nie osądzi dobrze, zawsze drugi człowiek lepsze oko ma.
— No, dam ja tobie oko! — krzyknął Rafał i ku żydowi poskoczył.
— Aj waj! — zawołał Mordka, chowając się za szerokie plecy Ignacego.
— Daj pokój sąsiedzie — perswadował Wędrowny — daj pokój.
— Tobie do tego nic! — wołał zaperzony Rafał — co w tem masz? swojego pilnuj, a w cudze się nie mięszaj!
— Ale przecież ci perswaduję po dobremu; chociażby nawet i pieniądze twoje stracił, to jeszcze nie koniec świata na tem.
— Ny... ja sam powiadam że nie koniec.
— A kto mi je odda? — krzyczał Rafał — może Ignacy? to dobrze, skoro się Ignacy za żydowskiego adwokata obrał, to niech za żyda płaci, abym ja swoje miał!
— Ja nie mam prawa do oddawania, ale ten kto pożyczył, czy stracił, tak samo i oddać może.
Mordka, bojąc się Rafałowego gniewu, tembardziej że wiedział jaki to popędliwy szlachcic, uczepił się tego słowa jak pijany płotu.
— Ny, właśnie pan Ignacy rozumne słowo powiedział, kto potrafił stracić, może potrafi i oddać; Bogu dzięki jeszcze jestem odpowiedzialny na taką sumę.
— No, to dawaj!
— Zaraz?
— Zaraz mi tu kładź na tych schodkach moje pieniądze, bo jeżeli nie...
— Aj, aj! dlaczego jegomość taki prędki?
— Oddaj kiedy ci po dobroci powiadam.
— Ny dobrze, ja oddam.
— No to kładź.
— Ja nie mam przy sobie.
— To ja z tobą do starej karczmy, do stancyi twojej pójdę.
— Ja powiadam prawdę, że dziś to ja i w stancyi także nie mam.
— Widzisz jaki cygan!
— Co mam cyganić?! Czy to grzech jak kto niema w tej chwili pieniędzy? Ja handluję. Dziwnoby było, żebym miał zawsze pieniądze. Każdy grosz potrzebuje ruchu. Dziś jest, dziś niema, wczoraj przyszedł od ludzi, dziś poszedł między ludzi, cały handel na tem stoi! Kto chce zbierać, to dusi pieniądze w skrzyni, kto dorabiać się chce, to puszcza je w ruch, żeby szły... żeby rosły.
— Co mnie do tego? Ja ci powiadam oddaj, to oddaj, bo inaczej cię ztąd żywego nie wypuszczę!
Mordka za Ignacym stojąc, śmielszym się czuł, tembardziej że i inni sąsiedzi, słysząc kłótnię, zaciekawieni na dziedziniec powychodzili. Próbował więc z innej beczki.
— Aj, panie Rafale — mówił — źle sobie jegomość miarkuje, bo jak mnie żywego jegomość nie wypuści, jakim sposobem jegomość od umarłego swoje pieniądze odbierze?
Wędrowny roześmiał się.
— No — rzekł — juści sprawiedliwie żyd powiada, bo jakby go, na to mówiący, na kierkut wynieśli, toby już chyba długu nie zapłacił.
— Prawda — potwierdził Piotr — juścić powiadają, że nie rychło Marychno po śmierci wędrować.
Rafał spuścił oczy ku ziemi i myślał, sam nie wiedząc co począć, a Mordko pragnąc się jaknajprędzej z opresyi takowej wyrwać, całkiem już spokojnie i słodko przemawiać zaczął. Mówił on niby nie do Rafała, ale do sąsiadów, ważył zaś dobrze każde słowo i żadnego bez racyi nie wyrzekł.
— Aj, aj, panowie nie wiecie co ja z tym panem Rafałem mam, wiary panowie nie dacie! Ja jemu we wszystkiem służę i do każdej rzeczy jestem dla niego potrzebny, jak parobek do sochy.
— Orać nie chodzisz...
— Prawda że za sochą nie chodzę, ale z tego co ja jegomości wyorzę, jest czysty grosz... jak złoto, na moje sumienie, czysty grosz jest! I wszystkoby było bardzo dobrze, bo pan Rafał jest dobry człowiek, taki dobry jak ja nie widziałem jeszcze na świecie... tylko trochę prędki. On taką naturę już ma.
— Tobie do mojej natury nic.
— Niech będzie nic, jak nie z natury, to może ze zmartwienia, ale skutek jeden, jegomość okropnie prędki jest. Ja się nie dziwuję nawet, bo kto ma takie zmartwienie...
— Nic ci do tego! Nie twoje prawo moje zmartwienia po całej wsi rozwłóczyć. Jeżeli mam, to moje a nie czyje.
— Ny, ny, już siojn, już ja nic nie gadam.
— A pieniądze moje?
— Oddam.
— Kiedy oddasz?
— Nie wiem, jak tylko będę miał, może za parę niedziel, może prędzej, niech-no tylko zarobię.
— Myślisz że będę ci czekał?
— Dlaczego nie? Przecież ja jegomości nie zapieram. Przy świadkach powiadam że oddam.
— Przy świadkach?
— Ny, przecież ludzie słuchają. Słyszy pan Piotr i pan Ignacy słyszy, na co jegomości więcej? Dwa godne świadki, to więcej znaczy niż pismo.
— Będziecie sąsiedzi świadczyli?
— Dlaczego nie? Przecież słyszeliśmy jak cała mowa wasza była.
— Pamiętajcie.
— Niech-no tylko jegomość złość swoją wydycha krzynkę, to pogadamy. Wszystko jest ludzka rzecz. Można raz trochę popsuć, można raz trochę reperować, jak w handlu...
— Niewiem jak?
— Żeby jegomości trochę gniew ominął, żeby jegomość spokojnie posłuchał, to jabym powiedział. My naszą stratę możemy odbić w dubelt, na moje sumienie! Chce jegomość posłuchać?
— No to chodź — rzekł Rafał.
Mordko, ciągle na ostrożności się mając, zaczął Rafałowi coś szeptać, dogadywać, a rękami rozkładał, a w piersi się bił jakby przysięgać chcąc, ale do izby nie szedł, tylko chodził z Rafałem po dziedzińcu, to znów, wciąż rozmawiając, na wieś go wyprowadził i tak ulicą między chałupami szli, ciągle prawie przy ludziach, aż dopóki Rafała nie udobruchał; udobruchawszy go zaś, do siebie do starej karczmy zaciągnął i co tylko miał najlepszego przed nim stawiał. Wódki różnakie, arak nie arak, likier nie likier, czarne piwo, a i do jedzenia też same smaki: obwarzanki, śledzie, nawet i pieprznej rybki kawałek, co się z szabasu pozostała.
Częstował żyd Rafała czem miał najlepszem, spoić go chciał, a żeby pomyślenie jego od onej nibyto straty odwrócić, zaczął wzdychać nad nim i losu się jego użalać.
Siedzieli oba w alkierzu osobnym. U pułapu wisiało bogactwo żydowskie, wielki pająk mosiężny na ośm świeczek, a pod tym pająkiem zaś stał stół nakryty szmatką czerwoną, a na nim te smaki różne, któremi Mordka gościa swojego częstował. Przy ścianach były znów dwa łóżka jesionowe, żółte, na nich cała góra betów, do samego prawie pułapu usłana. W jednym końcu izby, prawie przy samem łóżku, opałka stara wisiała na sznurach, rozbujana trochę, a w niej najmłodszy bachor Mordki spał. W drugim znów kącie, przy drzwiach, szafa czerwona bejcowana, zapisana kredą od góry prawie do dołu rachunkami i znaczkami różnemi...
Mordka z Rafałem przy stoliku siedzieli. W alkierzu nie było więcej nikogo, tylko z drugiej stancyi dolatywał krzyk dzieci i dwóch czy trzech żydówek, które, jako familiantki, przy jednym kominie gotując, musiały się ze sobą kłócić i przeklinać jedna drugą w pień.
— Aj, panie Rafale — mówił Mordko — na co się mamy sprzeczać, o co kłótnie robić? Tyle czasu żyliśmy w zgodzie i napędziłem jegomości dosyć pieniędzy, czystego grosza, na moje sumienie! Będzie tak i dalej. To co przepadło to się odrobi, mnie gorzej markotno, co jegomość w domu zmartwienia ma.
— Mam — odrzekł Rafał cięty już dobrze — jakbyś wiedział że mam...
— Ja wiem.
— Zkąd możesz wiedzieć?
— Ha, co ja nie mam wiedzieć. Bogu dziękować nie jestem ślepy, mam swoje dwa oczy, żebym tak niemi zawsze samo szczęście oglądał.
— Cóżeś ty swojemi oczami mógł zobaczyć? Gadaj, widziałeś co? Powiedz gdzieś ją widział? z kim była?
— Kto? Kogo ja miałem widzieć?
— Żonę!
— Czy jegomość sobie odemnie kpi? czy jegomość o drogę pyta? Moja żona siedzi cały dzień w chałupie, co ja ją nie miałem widzieć?
— Ale moja! moja!
— Jegomości żona? Pani Rafałowa?
— Tak, gdzie ją widziałeś?
— Mnie się zdaje co ona także jest w chałupie, a jak w chałupie nie jest, to w polu. Gdzie gospodarska żona ma być? Przy gospodarstwie.
— Ty coś wiesz, tylko powiedzieć nie chcesz.
— Co ja mam wiedzieć?!
— Ty żyd, ty masz lepsze oko... ty jesteś tu we wsi jak ja wyjadę, możeś co podpatrzył, usłyszał?
— Aj waj, co jegomość powiada?! Po pierwszego, ja wcale nic nie podpatrzyłem, a po drugiego, ja nic nie wysłuchałem; co ja mogę wiedzieć?!
— Łżesz jak pies!
— Tfy! u jegomości zawsze tak! U jegomości jak co źle to źle, a jak co dobrze — to także źle! Ja już sam nie wiem, jak ja z panem Rafałem mam gadać. Jegomości nazywają Hulajdusza, a jabym jegomości nazwał Straszydusza, bo jegomość już mało duszy ze mnie tem strachaniem nie wypędzi! Czy to się godzi, czy to pasuje na taką osobę, na takiego szlachcica, na Latoszyńskiego dziedzica? Ja nie rozumiem za co jegomość taki straszy-dusza ma być. Ja od tego strachania całkiem już zdrowie straciłem!
— A ty sobie godnem przezwiskiem zębów nie wycieraj, bo ci się mogą połamać.
— Jest! nowy kompliment! nowa polityka! To wszystko za moją dobroć, za moją życzliwość dla jegomości.
— Słuchaj — rzekł Rafał szeptem, nachylając się prawie do samego ucha Mordki — słuchaj... tyś mi te trzysta rubli zaszachrował, tyś mi je, poprostu powiedziawszy, ukradł.
— Pfe! co jegomość powiada... co jegomość takie paskudne słowo mówi! Komu ja co ukradł? Pytaj się jegomość na całą okolicę, niech ludzie powiedzą co Mordka komu kiedy ukradł?!
— Głupiś ty! Durz kogo chcesz, ale mnie nie zdurzysz... nie!
— Co mam durzyć? zresztą ja już powiedziałem jegomości, że się porachujemy, że jegomość stratny nie będzie.
— Nie chcę! — krzyknął Rafał, uderzywszy pięścią w stół, aż wszystkie szklanki i butelki zadzwoniły. — Nie chcę i skutek!
— A co jegomość chce? — zawołał żyd i odskoczył od stołu.
— Słuchaj — szeptał Rafał, chwytając Mordkę za rękę i ściskając ją, aż w niej wszystkie kości zatrzeszczały.
— Słucham! Aj słucham! ale niech jegomość puści! Aj jegomość mnie rękę złamie! Dajno jegomość spokój, bo będę krzyczał gewałt! pfe dalibóg!
— Cichaj — rzekł Rafał, sadzając go na stoiku i nachylając mu się do samego ucha — słuchaj... ja tobie te trzysta rubli daruję, ja ci jeszcze więcej dam... co zechcesz ci dam! tylko... tylko powiedz co wiesz? coś widział? coś słyszał?
I kiedy tak nachylony nad żydem stał, to wszystka krew do twarzy mu zbiegła, białka oczu naszły mu czerwonością, właśnie jak u tego byka, co gdy się na pastwisku z drugim bykiem spotka, to łeb nachyli, pomrukuje, a nogą ziemię grzebie...
Straszny był, a żyd wejrzenia jego znieść nie mógł i oczami wystraszonemi po wszystkich kątach izby wodził, byle się tylko z tym przerażającym wzrokiem Rafała nie spotkać.
A ten Rafał nie szeptał już, ale syczał, właśnie jak gadzina, gdy językiem rozszczepionym obraca, a jad chce na kogo wypuścić.
— Ja ci wszystko oddam za to jedno słowo, za to jedno słowo, gdzieś ją widział i z kim?
Tu już żyda strach jeszcze bardziej zdjął, przeraziła go ta gorącość dziwna, która od Rafała szła, ten ogień co z jego oczów buchał.
Cofnął się i już uciekać chciał, ale Rafał przytrzymał go za rękę i prawie płacząc, prosić zaczął:
— Powiedz, powiedz co wiesz. Niech raz albo tak, albo tak będzie. Niech ja wiem, powiedz... ja nie poskąpię, ja fortunę całą oddam, tylko powiedz. Słuchaj żydzie, jeżeli w Boga wierzysz, a wierzysz ty w Boga?
— Pfe! czy ja pies jestem, żebym w Boga nie wierzył? Tfy! co jegomość chce? dalibóg, ja nie mogę wiedzieć co jegomość chce?
— Toż mówię ci co chcę, powiedz!
— Co powiedzieć mam? co ja powiedzieć mogę?
— Przecie wiesz!
— To cała komedya dalibóg! Jegomość myśli że co wiem, a ja nie wiem nic, co ja mogę wiedzieć? Niech ja usłyszę co ja mogę wiedzieć?!
— Nieprawda! łżesz, oszukujesz mnie! ty wszystko wiesz, ty wiesz gdzie ona chodzi, co robi...
— Nie wiem.
— A dlaczego mówiłeś że ja mam w domu zmartwienie, zkąd wiedzieć możesz, że ja zmartwienie mam i że ja ani jeść, ani spać nie mogę, że mnie tu dławi... dusi... Słyszysz, dusi mnie tu! tu dusi!
To mówiąc, szarpnął ręką za kołnierz od koszuli, rozdarł odzienie na sobie i odsłonił pierś nagą, suchą, włochatą.
— Ty wiesz — syczał — boś mówił że ja zgryzotę mam... że mi już życie niemiłe.
— Jegomość! aj jegomość! niech-no jegomość sobie przypomni jak my na jarmark jechali i co my wtenczas rozmawiali ze sobą. Czy jegomość już nie pamięta?
— Nie.
— Dziw jaką jegomość ma krótką pamięć, na moje sumienie! My wtenczas gadali o żonach! Jegomość mówił że insza żona to gorsza niż cały dyabeł i ja jegomości powiedziałem, co u nas, w starym zakonie, na taki interes sposób jest.
— Sposób?
— Bardzo prosty sposób: jak żona nie jest taka jak człowiekowi potrzeba, to można rozwód jej dać... To była cała nasza rozmowa! Ja panu Rafałowi nie powiedziałem więcej i nie powiedziałem mniej, a pan mówił, że u państwa, w pańskim zakonie, takiego sposobu niema. Więcej to my wcale nie gadaliśmy ze sobą o tym interesie.
— A czegóż ty zatraceńcze powiadasz, że mi źle na świecie, że ja zmartwienie mam?
— Ny, ja powiadam, bo przecież jegomość sam mówił.
— Ja ci nawet ani dziesiątej, ani setnej części nie mówiłem tego co jest.
— Co może być? Powiada jegomość, że źle i że to źle co jest, nie jest nawet dziesiąta część z tego co jest! Niechże mi jegomość powie jakie to całe złe jest?
— Całe?! chcesz wiedzieć jakie to całe złe? Ha! wleź mi w piersi, w głowę moją wejdź i obacz jaki tam ogień, jaki żar, jakie piekło!...
Żyd przerażony odskoczył.
— Pfe! pfe! co jegomość najlepszego powiada? Jegomość sobie pewną krzynkę podchmielił, jegomość, z przeproszeniem, trochę napity jest.
— Pójdziesz ty!
— Pójdziesz! Ładne słowo! Czy ja jestem jegomości pies, żebym potrzebował słuchać taki komplement? Ja nie chcę, ja wcale nie chcę znać taki konfidencya!
— To nie znaj.
— Ej, panie Rafale, na co nam ta sprzeczka? Jegomość sobie krzynkę prześpi i wszystko będzie dobrze.
— Myślisz że każdy może spać?
— Aj, aj! Ja jegomości dam takiej gorzałki z kropelkami, że jegomość będzie spał jak kot.
— Głupiś ty!
— Niech ja będę głupi, a jegomość niech będzie zdrów! Niech jegomość napije się. Robaka dyabli wezmą i zmartwienie dyabli wezmą. Jegomość sobie trochę prześpi, a potem pogadamy o interesach, o wszystkiem. Niech jegomość idzie już, niech jegomość idzie do chałupy.
Rafał wypił wódkę, którą mu żyd podał, podniósł się i słowa nie rzekłszy z izby wyszedł. Wejrzenie miał jeszcze bardziej ponure niż zazwyczaj, głowę ku ziemi spuszczoną, a idąc, trochę się zataczał.
Poszedł do domu, na ławie siadł, zadumał się. Potem jął się po kątach rozglądać, aż wejrzenie jego padło na strzelbę, która na ścianie wisiała. Wisiała zaś w tem miejscu od zimy, bo z wiosną polowanie ustało i chodzić z nią nie było po co.
Popatrzył Rafał na strzelbę chwil parę, potem wstał, z gwoździa ją zdjął i wyszedł.
Powlókł się przez miedzę, między polami, potem przez łąkę i do lasu zwrócił. Widzieli go ludzie jak szedł, stąpając powoli, krokiem niepewnym.
Już ku zachodowi się miało. Słońce zniżyło się dobrze i biły od niego promienie złociste, a kładły się po paprociach, mchach, trawach, migotały między drzewami, wśród krzewów.
Rafałowa o tej porze przy gospodarstwie, jako zwykle, się kręciła, gdy wtem przybiegł zadyszany pastuszek, płacząc że krowa jedna w las poszła i że jej odnaleźć nie można. Nie myśląc długo, jako dobra gospodyni, pobiegła Rafałowa zaraz z tym chłopcem, ścieżką pomiędzy zbożami, by zabłąkanego bydlęcia odszukać.
Gdy do lasu dopadła, kazała chłopcu jedną dróżką biedz, a sama pospieszyła drugą.
Biegła co jej sił starczyło, aż jej tchu w piersi brakło. Na twarz jej bladą i zmizerowaną wystąpiły rumieńce, musiała oprzeć się o drzewo, żeby odpocząć trochę.
Postała tak parę chwil, cokolwiek tchu złapała i znów pobiegła, uważając pilnie czy zguby swojej nie ujrzy.
Ale ani widać.
Tak biegnąc, dostała się na polankę niewielką, co między drzewami była, ale tu siły ją prawie całkiem opuściły i znów musiała stanąć i o drzewinę się oprzeć.
Jużto ten las zawsze ją strachem przejmował. Nieraz chciała bywało pobiegnąć tam, do tej kłody zwalonej, co jej na całe życie została w pamięci.
Głos jakiś z onego boru wychodził, wołał ją, zapraszał: chodź, przyjdź! a taki był dziwny i przenikający, taki serdeczny a żałobliwy... ale ona nie chciała tego wołania słuchać, nie chciała za głosem iść. Trzymała się domu, w którym było jej gorzko i źle. Oj, jak źle! tylko Bogu wiadomo...
Teraz pobiegła; pobiegła jako gospodyni dobra za swoim dobytkiem, za dobrem swego męża, ale gdy zmęczona przystanęła na polance, gdy ją owiał ten wiatr, co szeptanie i szmery liści roznosił, poczuła strach jakiś dziwny i trwogę.
Zdało jej się, że każdy liść, każda gałązka woła na nią: chodź, chodź...
I już się wołaniu temu oprzeć nie mogła i biegła dalej, sama nie wiedząc za czem, bez pamięci, bez tchu i znalazła się znów na innej polance, nad samym prawie brzegiem strumienia, który jej drogę zagrodził.
Nad strumieniem drzewa różne rosły, sosny i świerki o igłach ciemnych i ta ciemność żałobna odbijała się w wodzie i czyniła ją czarną prawie.
Tu Rafałowa opamiętała się w biegu i stanęła.
Odgarnęła ręką włosy, co się jej z pod chusteczki na czoło wymknęły i siadła z forsy wielkiej i zmęczenia...
Ledwie, że odpoczęła trochę... głos ją jakiś znajomy doleciał.
Zlękła się strasznie.
Zdawało jej się, że wszystkie ptaszki śpiewające i wszystkie listki na gałęziach i wszystka woda w strumieniu woła na nią:
— Józiu! Józiu!
Zdawało jej się, że promienie słoneczne, co się pomiędzy drzewami migotały, przyczepiły się do niej jako złote sznury i ciągną ją w las, ku temu głosowi wołającemu; że wiaterek, co między listkami chodzi, trąca ją, popycha, a szepce:
— Józiu! Józiu!
Były to wołania dziwne, jakby zaczarowane, nie nakazujące, nie straszne; owszem pieszczone właśnie i słodkie, ale taką osobliwą swoją moc miały, że im się oprzeć nie było sposobu, że człowiek poszedłby za niemi choćby na przepaście bezdenne, za wody niezgłębione, za lasy nieprzejrzane...
Wsłuchiwała się biedna kobieta w te wołania, w te głosy i już nie pytając na nic, biedz chciała za niemi, choćby na kraj świata, biedz bez pamięci, do tchu ostatniego.
Aliści z pomiędzy tych wołań, szeptań, co niewiadomo czyje były i zkąd szły, dał się słyszeć prawdziwy, ludzki głos:
— Józiu!
Rafałowa drgnęła i zatrzęsła się... i wnet porzuciła ją wszystka siła i wszystka moc i stanęła na miejscu jako figura kamienna. Przed momentem chciała na kraj świata, na przepaście, na bory nieprzejrzane, na wody niezmierzone biegnąć, a teraz ten jeden głos, ten ludzki głos, jakby ją przymurował do ziemi.
Podniosła w górę swoje duże czarne oczy, lecz wnet je spuściła ku ziemi, a na twarzy uczuła wielką krwi gorącość jakoby od wstydu, albo od kochania wielkiego...
Przed nią Antoś stał, jej Antoś, jej kochanie z lat dawniejszych, ale już nie podobny do tego Antosia, co ongi u jej ojca był. Zafukany chłopczyna na mężczyznę teraz wyrósł, ale choć już i wąsy miał, choć smukły był jak dąbczak i wypiękniał, ale zawsze pozostał mu w oczach smutek dziwny, żałość jakaś osobliwa.
Przystąpił do niej i za rękę ją wziął.
— A ja ciebie tak dawno czekałem — rzekł — tak cię pragnąłem zobaczyć...
— Nie do ciebie ja tu przyszłam Antosiu — odpowiedziała mu cicho — nie do ciebie. Ty wiesz, że mnie nie godzi się tutaj przychodzić... nie wolno. Taki już mój los zatracony! Nie twoja ja jestem Antosiu, choć twoją być chciałam i nie tego jestem, który ma prawo do mnie, ale serca przyniewolić nie może. I tak ci oto powiadam Antosiu, przed Bogiem, który na nas patrzy, że po prawdzie niczyja nie jestem i niczyja nie będę do śmierci.
On znów za rękę ją wziął.
— A niewola tobie kochanie, takiem życiem marnem żyć, takiem cierpieniem cierpieć?
— Cóż zrobić mam? kiedy prawdziwie prawo już moje takie, niewola!
— Uciekaj ztąd, rzuć wszystko; pójdziemy razem w świat i będziemy żyli w szczęściu.
— Ach! nie powiadaj ty mnie przykrego słowa Antosiu, nie przemawiaj do mnie taką mową. Wiesz że nie posłucham się ciebie... choć ciężko. Sam Bóg widzi jak ciężko...
— Józiu!
— Nie, nie! choćbyś mi ty samo szczęście dawał, choćbyś na mnie jeszcze żałośniej patrzał... ja nie pójdę za tobą... nie pójdę.
— Boś już chyba o naszem kochaniu zapomniała... Józiu?
Ona nic na to nie odrzekła, tylko spojrzała na niego, a w tem wejrzeniu tyle było cierpienia, tyle bólu, kochania i żałości, że on już nie mógł dłużej serca swego hamować, ale poskoczył ku niej, rękami ją objął i do siebie przyciągnął.
Ona nie odepchnęła go z siłą, tak jak ongi, nie furknęła i nie uciekła jako ptak spłoszony, tylko lekko się z rąk chciała wysunąć i rzekła:
— Puść mnie Antosiu, puść, nie zatrzymuj. Nie dla nas szczęście, nie dla nas dobre życie... Daj mi odejść...
W tejże chwili szum i łomot pomiędzy krzaczkami się zrobił, jako wtedy, gdy dzik przed psami ucieka i przez gąszcz się przedziera.
Rafałowa i Antoś odskoczyli od siebie i strach ich ogarnął, aliści zanim mogli zmiarkować co się dzieje, na polankę Rafał wyskoczył...
Straszny był. Krew mu do oczu nabiegła, jako zwierzowi dzikiemu. Krzyczeć chciał, ale nie mógł widać, bo tylko rzężało mu w gardle. Koszulę rozerwaną miał całkiem na piersiach, czapkę zgubił, a cała twarz jego i czoło poznaczone były pręgami czerwonemi, podrapane od gałęzi i krzaków, przez które się przedzierał.
Gdy na polankę wpadł, stanął i roześmiał się strasznie, aż się echo po całym lesie rozległo i w jednej chwili zmierzył się i strzelił.
Rafałowa padła, nie jęknąwszy nawet. Cały prawie nabój siekańców ugodził ją w piersi.
Antoni rzucił się ku niemu, ale ten, nie obejrzawszy się wcale, słowa nie rzekłszy, w las poszedł.
— Józiu! Józiu! — wołał Antoś, klękając przy leżącej — Józiu, odezwij się!
Ona podniosła na niego oczy, spojrzała, jakby pożegnać go chcąc, westchnęła cicho... i skonała prawie bez cierpienia, z uśmiechem. Może właśnie uśmiechnęła się do tego spokoju mogilnego, o który przez ostatnie lata swego ciężkiego życia nieustannie Boga prosiła.
Antoni mało nie oszalał, sam nie wiedział co robić, wody ze strumienia w czapkę nabrał, zabitej w twarz prysnął, myśląc że nie skonała, ale omdlała tylko...
Wielkim serce rozdzierającym głosem do życia ją wołał, to znów szepcąc, błagał, po rękach całował, ale ona już na to wszystko była głucha. Nie słyszała tych wołań, nie potrzebowała ani cierpieć więcej, ani lękać się czego.
Leżała martwa na murawie zielonej, nad strumieniem. Słońce zachodzące przyświecało jej, ptaszki śpiewały, wietrzyk szumiał...
To te widać promienie, co jak złociste sznury ciągnęły ją w las, te ptaszęta, te szumiące listki, co wołały na nią: Józiu! Józiu! — pociągnęły i powołały jej duszę niewinną tam, gdzie już ani złość ludzka, ani plotka, ani obmowa żadna nie sięgnie, gdzie smutkom, żalom a boleści wszelakiej uspokojenie i koniec...
Widząc że już ciało prawie stygnąć zaczyna, Antoś pobiegł wprost do wsi, ludzi zwołał, krzyku narobił, że taka straszna zbrodnia się stała.
Jedni pośpieszyli, żeby na zabitą spojrzeć, drudzy co śmielsi na konie wsiedli i puścili się zabójcę ścigać. Zakotłowało się we wsi całej, wzburzyło; mali, starzy, szlachta, chłopi, kobiety, mężczyźni i dzieci, wszystko w stronę lasu biegło, a tymczasem słońce już zaszło, a natomiast zaświeciły gwiazdy i paliły się z wysokości nad zwłokami zamordowanej niewinnie.
Kiedy Zacharyasz z Julcią do Latoszyna powrócił, uszom swoim wiary dać nie chciał, słysząc co się stało.
Rafałów czworak kołkami zabity, pusty był i niezamieszkały, dobytku doglądali potrosze sąsiedzi, a gospodarz i gospodyni oboje legli już w ziemi.
W ziemi, bo i Rafał już nie żył, rękoma własnemi koniec ze sobą uczyniwszy.
Nazajutrz po zabójstwie żony znaleźli go w lesie, ale już nieżywego.
Czy go żal taki ogarnął, czy sumienie dręczyło... czy może, co i najpodobniej rozum go odstąpił do reszty, dość że się na życie swoje targnął i obwiesił się sromotnie w lesie na dąbku.
Straszna zbrodnia! straszne rzeczy!
Były przecież, czy jeszcze w Lipowicach, czy choćby i tu w Latoszynie, sprzeczki różne i kwestye; za czasów onego sławnego procesu zachodziły i bitwy tęgie, w których wieś na wieś, jak chłop na chłopa uderzała, ale takiej zbrodni i takiego na życie własne nastania, jeszcze w rodzie Lipowickich nie było.
Dopust Boży!
Opowiedzieli Zacharyaszowi sąsiedzi wszystko dokumentnie, tak jak było. Jak sąd zjechał z doktorem, jak leśniczy Antoni wszystko pod przysięgą zeznał i jak potem spowiadał się w kościele i za duszę nieboszczki nabożeństwo zakupił. Jako się Rafałowej pogrzeb foremnie odbył, a narodu moc się zeszła. Sam proboszcz na cmentarz ją wyprowadził i nad grobem przemówił tak gorąco i pięknie, że się wszyscy popłakali rzewnie, a te języki co plotek chciwe i sławy niewieściej oszczerstwa, musiały całkiem umilknąć.
Pogrzebali ją na cmentarzu, na wzgóreczku, pod brzozą, a ów Antoni, jak się tylko pogrzeb skończył, pomodliwszy się na grobie, zaraz odjechał z tych stron. Powiadają że do samego hrabiego miał jechać i prosić, żeby go do innych lasów, gdzieś tam za Bug podobno, przeznaczył, bo tu dla wielkiej serca żałości pozostawać nie chciał i mocy na to nie miał wcale.
Rafał nie na poświęconej ziemi spoczął.
Wywieźli go na wozie, bez krzyża, bez śpiewania, bez światła i pogrzebali za murem cmentarnym, na polu. Baby ze wsi powiadają, że coś tam straszy teraz na tem miejscu po nocach, ale widać to takie oto, zwyczajnie kobiece gadanie, bo jako żywo nikt onych strachów na oczy swoje nie widział.
I koło czworaka nocną porą boją się ludzie przechodzić, a już do tej olszynki nad wodą, gdzie Rafałowa zawsze w święto przesiadywać lubiła, to nawet wieczorem nikt nie zajrzy, bo się tam podobno jakaś biała osoba pokazuje...
Ot bają ludzie...
W lesie, na onem miejscu, gdzie krew była przelana, pozostawiła szlachta krzyż wysoki, dębowy, na gniewu Bożego przebłaganie i na pamiątkę, że się w onem miejscu taka straszna rzecz stała, jakiej jeszcze w Lipowickich rodzie nie bywało i chyba już nigdy nie będzie.




X.

Dwa lata zeszło, a przez ten czas w Latoszynie duże się porobiły odmiany.
Zacharyasz w serca swego dobroci zabrał się do sprawy Wojtusia, sieroty, który do Latoszyna przyjechawszy, aby ojca zobaczyć, już ojca ani macochy nie zastał, tylko dwie mogiły świeże. Zacharyasz Głowacz opiekunem dla niego się obrał, a miał z tem roboty i zachodu niemało, bo skoro się o Rafała śmierci wieść rozeszła, wnet się różni krewniacy, to z Lipowic, to z za Lipowic pozlatywali i paść chcieli na fortunę jako krucy i drzeć co się tylko dało, a sierotę całkiem od prawa jego sprawiedliwego odsunąć.
Samozwaństwo Wojtusiowi zadawali i fałsz i byliby go pewnie odsadzili, niby kota od mleka, ale Zacharyasz za sprawiedliwością stał jak mur; całe one krewieństwo na cztery wiatry rozpędził, podobno nawet i pięście w ruch puścił i guzów parę nabił, w czem mu i Milczek, okrutnie do takich interesów ochotny, sprawiedliwie dopomógł.
Rozpędziwszy krewniaków, zaraz się Zacharyasz do prawowania zabrał, a że nie darmo Głowaczem go zwali i że z rodu swojego do takich obrotów dowcip miał, więc nie dojadł, nie dospał, aż swego dokazał. Świadków pościągał, proces zrobił, wyroki pouzyskiwał i nareszcie Wojtusia do przezwiska prawowitego i do fortuny przywrócił, a w dokładku jeszcze mu i Julcię swoją ukochaną dał. A prawdziwie i po sprawiedliwości mówiąc, to Wojtuś sam nie mógłby zmiarkować co było lepsze? czy fortuna i imię, czy dokładek? aleć chyba dokładek, bo takiej dziewuchy foremnej jak Julcia, trudno na świecie znaleźć.
Przeznaczenie w tem było pewnie, bo oboje, od pierwszego wejrzenia, bardzo sobie do upodobania przypadli. Toż gdy Wojtuś fortunę po ojcu objął i przy sąsiedzkiej pomocy dworek sobie zbudował i całe obejście na inszy ład przerobił i kiedy już miarkował, że ma w czem żonę obsadzić i jeść jej co dać, tedy jednego wieczora pokłonił się Zacharyaszowi i Kundzie do samej ziemi i powiedział, że Julcię tak miłuje, że już bez niej żyć na tym świecie nie może.
Pomyślawszy mało wiele, Zacharyasz, jako w zwyczaju miał każdą rzecz z rozmysłem robić, zawołał Julcię i przemówił do niej pięknie: czy ma chęć i wolę nieprzymuszoną, jako do małżeństwa potrzeba?
Dziewczyna, bo już u nich zawsze taki obyczaj, że każda wstydzi się powiedzieć to co w pomyśleniu swojem czuje, zaczerwieniła się jako piwonia w sadzie i nic nie rzekła, aż dopiero jak ojciec na nią krzyknął, rozpłakała się i cichutko, niewyraźnie powiedziała: że tak będzie jako ojciec i matka przykażą.
Nazajutrz zaraz Wojtuś na zapowiedzi dał, a Kunda Milczkową do pomocy zaprosiwszy, wzięła się do pracy, żeby wesele wyprawić godnie, jako się córuni ukochanej, a przecie i dziedziczce latoszyńskiej przynależy.
Żydów krawców dwóch przyjechało z miasteczka i ci dzień i noc odzienie różne szyli dla panny młodej, żeby z pustą skrzynką domu ojcowskiego nie opuściła.
Między dobytkiem rzeź uczyniono, bo Zacharyasz gości pospraszał dużo, do Lipowic na stare śmiecie sam jeździł i konnego dwa razy posyłał, żeby wszyscy sąsiedzi dawni dom jego w takiej uroczystości nawiedzili.
Jakoż zjazd był w Latoszynie wielki, a wesele, o którem pewnie ludzie do dziś dnia wspominają!
Pewnie że wspominają, bo wesele było wielkie, nad weselami wesele!
Od mięsa różnego, od okras, kur, gęsi, prosiąt, ciasta wszelakiego, pierogów osobliwych, kartoflanych pączków, stoły uginały się aż, a trunek rozmaity, co najkosztowniejszy, co najosobliwszy, lał się z butelek, z gąsiorów i beczek strumieniami. Wódki różne i arak i miód i piwo i wino nawet było, a już najbardziej krupnik gorący, szlachecki prawdziwy krupnik.
Że sobie w godnej kompanii podochocono, że każdy serce swoje otworzył na oścież, prawie jak stodołę, że się w żalach swoich użalił, w smutkach wypłakał, w radościach uśmiał, w kochaniu wycałował, w pomyśleniach wyspowiadał, o tem, jak myślę, i powiadać nie potrzeba, bo właśnie na weselu, gdzie tyle trunków różnych i napicia, najsnadniej się ludziom rozwiązują języki i wszystko, co na wnętrzu duszy jest, powiadają.
Właśnie i tu tak było, wszystko sobie, wszystko, powiedzieli do oczu, a Milczek podjadł choć raz w życiu, ale za to rzetelnie, tak że coś dwie niedziele później przeleżał, aż musieli do niego babę ze wsi sprowadzać, okadzać go i natrząsać.
Natrzęsienie jest lekarstwo dobre i pomogło tak, że Bogu dziękować, na dzisiejszy dzień Milczek chodzi sobie, w zdrowiu dobrem, w wesołości; zęby jako zwykle szczerzy i śmieje się, czy jest z czego, czy nie jest.
Najmniej do jadła i do picia na weselu mieli ochoty Wojtuś i Julcia, a choć na pierwszem miejscu przy stole siedzieli, choć im Kunda co najlepsze kąski na talerze kładła, przecie ich ochota do jadła nie brała. Woleli za ręce się trzymać, a po sobie spoglądać. Kochanie między niemi było wielkie, jako rzadko gdzie bywa.
Aliści i weselu, choć cały tydzień trwało, koniec przyszedł; goście rozjechali się, każdy do domu swojego, gdzie kto posiedzialność miał i każdy do zatrudnienia swojego, do roboty powrócił. A było tej roboty dość, bo choć Bóg miłosierny dużo chleba daje, ale zawsze każe człowiekowi, aby pracy swojej dołożył.
Wojtusia dworek od pałacu dość daleko stał i nie na tem miejscu, gdzie ów czworak dawny, ale na osobności, na wzgóreczku suchym, niedaleko rzeczki.
On sam, niby Wojtuś, pracował jak się patrzy, a Julcia dobytku swego kobiecego, gęsi siodłatych, kaczuszek białych, a kokoszek czubatych doglądała, jako gospodyni dobra i dbająca.
Mordko ze starej karczmy wyprowadził się, wielce nieboszczyka Rafała żałując. Z Wojtusiem nie mógł się jakoś zgodzić, ani do handlu go namówić, gdyż chłopak tylko do roli chęć miał i już koło niej tak chodził, że starym gospodarzom dziw było.
Nie patrzył on na to, że sam z siebie fortunę niezgorszą miał, że i żonina scheda czekała na niego wcale piękna, że wreszcie edukacyi co nieco przecie liznął, ale chętnie się do każdej roboty brał — i chwytał, jak to mówią, za zimne i za gorące, jak się w gospodarstwie porządnem przynależy.
Staremu Zacharyaszowi serce z radości rosło, gdy patrzył na jedynaczki swojej szczęście, a Kunda skoro się pierwszego wnuczka doczekała, to już u siebie w stancyi dosiedzieć nie mogła, ale po dziesięć razy na dzień biegała do Julci. O niemowie wieść doszła, że jej się zmarło u chłopa, gdzie najemnicą była...
Mały Milczek kilka razy rocznie do Latoszyna przyjeżdżał. Mundur na sobie miał piękny, ze świecącemi guzami i kaszkiet foremny, jak studenci noszą.
Uczył się dobrze i powiadał, że jak tylko szkoły skończy, pojedzie do Warszawy do takiego miejsca, gdzie doktorstwa obuczają.
Milczkowa, słysząc to, kiwała głową i nie zaprzeczała synowi, bo dla niej wszystko jedno było, czy taką, czy owaką drogą synek na ludzi wyjdzie, byle tylko wyszedł, byle poważanie na świecie miał i familii honor uczynił.
Milczek ojciec wcale się na doktorstwo nie godził, bo słyszał, że to nauka nieprzyjemna, a prawie i straszna, bo przy niej nieraz nocami trzeba w szpitalach, albo i w trupiarniach przesiadywać.
— Już ty mój synku kochany — mówił — czem chcesz sobie zostań, byle tego fachu nie próbuj, bo cię zaraz z miejsca do jadła obrzydzenie weźmie i będziesz tylko głodem przymierał....
Jużto bo stary Milczek we wszystkich pomyśleniach swoich zawsze i przedewszystkiem o gębie pamiętał.
Ignacowie i Piotrowie porządnie sobie żyli, jako się należy, po szlachecku, pracowali jak mogąc, dochowywali się dziatek i tak im schodził rok za rokiem.
Wdzięczna ziemia latoszyńska rodziła co rok zboże, od nieszczęścia i klęsk Bóg miłosierny strzegł i chronił, to też groszowinę wszyscy mieli i odkładali oszczędności do skrzynek, aby, jak dzieci dorosną, było je czem wywianować, jak się patrzy.
Każdy z latoszyńskich dziedziców swoim dworem żył, każdy na swoim roli kawałku pracował, a w niedzielę, albo w święto schodzili się wszyscy do Zacharyasza na pogawędkę.
Jeżeli latem, to na kamiennych schodkach przed pałacem siadali, jeśli zimą, to w wielkiej izbie przy kominie.
Piotr wtedy różne różności opowiadał, o wojnach dawnych, o przygodach osobliwych, o procesach wszelakich.
Słuchali starzy i młodzi, a nawet i one pędraczki małe, niby na to mówiąc, wnuczki, powytrzeszczały wielkie oczy, jak sowy, i siedziały cichutko, zapatrzone w Piotra, zasłuchane w jego mowę...
I Piotr nie bronił im tego. Owszem, do nich się nawet w przemówieniach obracał, aby się uczyły z maleńkości starych powieści słuchania, ziemi żywiącej kochania, a godnego przezwiska szanowania.


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.