Pięć minut do północy/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

W parku Mon-Repos było gwarno. W słonecznych godzinach południowych, gdy jesienne słońce jeszcze dobrze przygrzewało, tłumy dzieci zapełniały ścieżki i trawniki, a nawet na boiskach tennisowych przyszli rekordsmeni próbowali swoich sił.
Jedną z bocznych alei wolnym krokiem szedł Hans von Essen, ciężko opierając się na lasce. Idąc, uważnie rozglądał się tak, jak gdyby oczekiwał kogoś.
Istotnie wkrótce obejrzał się i, z radosnym uśmiechem na twarzy, skierował się ku bramie wejściowej, dość szybko schodząc po pochyłości ścieżki.
Nie spuszczał oczu z wysokiej, wiotkiej postaci kobiecej, prowadzącej za rękę jasnowłosego chłopczyka.
— Pani Manon! — jeszcze zdaleka zawołał Hans.
Zatrzymała się. Ujrzawszy śpieszącego ku niej kapitana, pogroziła mu i krzyknęła:
— A nie chodzić mi tak szybko!
Zbliżyła się i uścisnęła dłoń Hansa.
— Jak się pan czuje? — zapytała troskliwie.
— Bardzo dobrze, chociaż jeszcze słaby jestem — odparł i zatrzymał wzrok na jasnowłosym chłopaku.
Dziecko zdjęło kapelusik i obfite złote włosy spadły mu na ramiona Jeden niepokorny pukiel igrał z wiatrem, muskając wysokie, szlachetne czoło.
Chłopczyk stał bez ruchu i, przechyliwszy główkę na bok, zdawało się, uważnie słuchał. Po chwili postąpił krok naprzód i wyciągnął do Hansa rączkę.
Kapitan pochylił się ku niemu i przytulił dziecko do siebie.
— Henryku! — szepnął. — Ja ciebie bardzo kocham!
Chłopczyk objął go rękami za szyję i, tuląc się, nieznacznie dotknął swoim zwyczajem czoła, oczu, ust nieznajomego.
Nagle wybuchnął radosnym śmiechem i zawołał:
— Pan Hans — bardzo, bardzo dobry! Ja go kocham mamusiu!
— Wzajemne wyznania miłosne! — z uśmiechem zauważyła Manon. — Bardzo się cieszę!
Henryk zawładnął kapitanem, coś mu opowiadał i pytał.
Hans zupełnie poważnie rozmawiał z chłopczykiem, co mu się bardzo podobało. Nie lubił, gdy do niego mówiono pieszczotliwym głosem, używając zdrobniałych, nienaturalnych słów.
Szli powolnym krokiem i wkrótce stanęli nad brzegiem jeziora.
— Dlaczego tu zimniej niż tam? — zapytał Henryk, podnosząc oczy na kapitana.
— Jesteśmy nad brzegiem jeziora — odpowiedział Hans. — Nad wodą zawsze trochę zimniej.
— Opowiedz mi o jeziorze! — cichym głosem poprosił chłopczyk, odrazu przechodząc z kapitanem na ton poufałości.
— Usiądźmy na ławce, bo kapitan się zmęczył! — zaproponowała Manon.
Hans usiadł i, trzymając rączkę zapatrzonego w dal niewidomemi oczami Henryka, zaczął mówić.
— Dawno to było, wtedy, gdy na ziemi nie można było odnaleźć człowieka. Straszne potwory, ogromne i silne, żyjące na niej, walczyły z sobą i pożerały się. Wtedy cały ten kraj pozostawał pod śniegiem i lodem...
— Wiem! — przerwał mu chłopczyk. — Lód — to twarda, zimna woda. Kiedy babcia chorowała, mamusia kładła jej lód na głowę...
— Tak! — zawołał Hans. — Na ziemi było tak zimno, że wszystka woda stwardniała. Nagle zaczęło silnie przygrzewać słońce i lód topniał, strumyki wody biegły do głębokich kotlin i tu się zatrzymały. Tak powstały jeziora... Później zjawiły się ryby w toni, a na brzegach — drzewa, trawa i kwiaty...
— Jeszcze, jeszcze! — szepnął Henryk. — Czy piękne jest jezioro?
— Bardzo piękne! — rzekł Hans. — Woda w niem przezroczysta, jak powietrze, a niebieska, bo niebo w niej się odbija. Z brzegów przeglądają się w wodzie wysokie, zielone drzewa i piękne domy. Płyną po jeziorze białe statki z czerwoną flagą, co ma krzyż pośrodku. Za niemi ciągną się długie wstęgi lotnego dymu... Na małych fałach połyskuje słońce i skrzą się w oddali lodowce na górach...
Henryk nagle cicho zapłakał.
— Co ci jest, synku? — z trwogą zapytała Manon.
— Jakie to piękne... a ja... ja tego nigdy nie zobaczę!... — odparł i na pogodnej zawsze twarzyczce odmalowała się rozpacz.
Manon nie wiedziała, co powiedzieć i spojrzała pytająco na kapitana.
Zdziwiła się bardzo, bo spostrzegła, że twarz Hansa zbladła straszliwie, a oczy patrzyły gdzieś powyżej szczytów Alp.
Nie spojrzawszy na Manon, kapitan pochylił się nad główką dziecka i rzekł twardo, dobitnie:
— Nie płacz, nie rozpaczaj, mały Henryku! Wkrótce już będziesz widział i ujrzysz wszystko własnemi oczami, podziwiać będziesz i cieszyć się!
Po tych słowach, znikła bladość twarzy, a oczy nabrały zwykłego łagodnego wyrazu.
Uradowany Henryk zawisnął mu na szyi i okrywał policzki kapitana pocałunkami.
— Źle, że pan to powiedział — szepnęła po angielsku Manon, — bo budzi to w dziecku niepotrzebną nadzieję...
Kapitan nie odrazu odpowiedział, a gdy podniósł oczy na Manon, spostrzegła w nich ten sam dziwny, niezwykły wyraz.
— Powiedziałem to, co czułem, nie! — co widziałem, — odparł cicho.
Długo milczeli, słuchając radosnego szczebiotu Henryka, który wołał:
— Zobaczę słońce i fale, zielone drzewa, białe obłoki, niebieską wodę... wszystko, wszystko będę widział!
Był podniecony i co chwila tulił się do rąk matki, lub namiętnym ruchem rzucał się na szyję kapitanowi, ściskał go i całował.
Kapitan jednak nie mógł opędzić się wzruszeniu i podniecie, które przed chwilą opanowały go tak nagłe na widok rozpaczy dziecka.
Od tego czasu codziennie w południe spotykał się z małym Henrykiem w parku, lub zabierał go z domu i razem szli na przechadzkę. Prowadzili z sobą nieskończone rozmowy, a chłopczyk, pozbawiony towarzystwa mężczyzny, czuł się z Hansem bardzo szczęśliwym. Kapitan opowiadał mu o wszystkiem, co mógł zrozumieć niewidomy, przypominał sobie dla niego słyszane niegdyś bajki i czytał mu zabawne, zajmujące książki.
Pewnego razu Hans dowiedział się z dzienników, że do Genewy przybył słynny okulista niemiecki, wezwany do chorego na oczy amerykańskiego potentata przemysłowego.
Kapitan natychmiast poszedł do lekarza, a gdy długo nie chciano go dopuścić, zniecierpliwiony rzekł stanowczym głosem do lokaja:
— Proszę powiedzieć profesorowi, że kapitan von Essen, dowódca łodzi N. 30, prosi o przyjęcie!
Poczem natychmiast został zaproszony do poczekalni i wkrótce miał z okulistą rozmowę o Henryku. W godzinę później wszedł do doktora z chłopcem.
Profesor długo oglądał małego pacjenta, badał go i wypytywał.
Nareszcie wydobył z szuflady biurka kawałek czekolady i dał chłopczykowi, mówiąc:
— Pogryź to sobie, a my z kapitanem porozmawiamy tymczasem!
— Nadzwyczajnie interesujący wypadek! — mówił do Hansa po niemiecku. — Powiada pan, że okuliści nie robili żadnej nadziei? Hm... hm... A czy dawno to było?
— Zapewne przed paru laty, gdy dziecko było zupełnie małe — odpowiedział kapitan drżącym głosem. — Pan rozumie, że zrozpaczona matka obawiała się usłyszeć ponownego wyroku i usiłowała pogodzić się z losem, przyzwyczajając do tego syna...
— Tak, rozumiem! — zawołał profesor. — Twierdzę na podstawie wrażliwości na światło, nawet zdolności do odmiennego reagowania na promienie różnego zabarwienia, że aparat nerwowy i centrum mózgowe są w porządku. Natomiast zewnętrzne organy wzrokowe były od urodzenia niedorozwinięte. Z biegiem czasu zaszły pewne zmiany... Jestem przekonany, że możliwa jest operacja z dobrym skutkiem.
— Profesorze, słów nie mam na wyrażenie mojej wdzięczności! — wybuchnął Hans ściskając mocno obie ręce okulisty.
— Bardzo się cieszę, drogi kapitanie, że mogłem wzniecić chociaż trochę nadziei w sercu tak znakomitego oficera naszej floty! — odparł profesor.
Uradowany Hans porwał Henryka i, wziąwszy taksówkę, pojechał z nim na ulicę de Candolle.
Manon już powróciła z kliniki i kapitan, stłumiwszy w sobie wybuch głębokiej radości, opowiedział jej o wizycie u niemieckiego okulisty, przepraszając, że uczynił to bez jej wiedzy.
Niespodziewany błysk nadziei tak oszołomił Manon, że długo nie mogła mówić.
Żeby rozproszyć jej wzruszenie, Hans zaczął nalegać, aby natychmiast uprosiła kolegów okulistów o powtórzenie badań niemieckiego uczonego.
Tegoż wieczora dwóch profesorów zgodziło się z opinją berlińskiego kolegi.
Przed Manon zaświtała nadzieja, pochłaniająca teraz wszystkie jej myśli. Codziennie zaglądała w oczy synkowi.
Nie spała po nocach, uszczęśliwiona, pełna namiętnego oczekiwania, zaczęła modlić się gorąco i nie odchodziła od łóżeczka dziecka.
Wkrótce spostrzegła, że zwykły, smutny, niemal tragiczny wyraz znikać zaczyna z twarzyczki Henryka, który coraz częściej śmiał się głośno i nawet figlował.
Smutek i rozpacz wróciły ponownie, gdy pewnego razu kapitan oznajmił, że ojciec jego, stary admirał, ciężko zachorował i wzywa go do siebie.
Hans mówił to niemal z płaczem, patrząc na Manon i Henryka, a był tak przejęty, że nawet nieprzejednana pani de Chevalier rozczuliła się nad nim.
— Bóg da, że wszystko dobrze się skończy i ojciec pana odzyska zdrowie! — uspokajała kapitana. — Zresztą musi pan kiedyś powrócić do domu. Jest pan teraz na dobrej drodze, prawie zupełnie zdrów!
— Tak! tak! — potwierdziła Manon. — Może pan teraz jechać i spełnić to, o czem tu nieraz rozprawialiśmy. Ciężko panu będzie, lecz czas już rozpocząć walkę z przeżytemi, staremi poglądami Niemiec, wielki czas! Będzie to ratunkiem dla ojczyzny pana i dla całej Europy.
Kapitan milczał, coraz niżej opuszczając głowę. Nie chciał, aby ktoś widział, że ma oczy pełne łez.
Nazajutrz Manon, Alfred Małachowski, Joe Leyston i Wilson stali przed wagonem Hansa.
Manon była spokojna, prawie oderwana od ziemi. Żyła tylko nadzieją uzdrowienia synka.
Henryk gorzko płakał od chwili, gdy po raz ostatni ucałował swego przyjaciela.
Starzy towarzysze byli pogrążeni w myślach.
Tyle słyszeli o kapitanie von Essen, a taki inny wydał im się w ciągu szczerych rozmów, że mimowoli zadawali sobie pytanie:
— Jak teraz będzie działał ten śmiały człowiek czynu? Jak się ułoży jego życie w ojczyźnie? Czy nie ulegną zmianie jego myśli?
Wątpliwości te wyraził po odejściu pociągu Joe Leyston. Krzywiąc usta, odezwał się nagle:
Well! Nie wiem, jak przyjmą w Berlinie Hansa z jego krytyką Germanji!
— Kapitan jest śmiałym i szczerym człowiekiem! — zawołał Roy Wilson. Ja mu ufam!
— Tak! — rzekła Manon. — Kapitan von Essen jest szlachetnym człowiekiem i takim pozostanie.
Mały Henryk wybuchnął nagle głośnym płaczem i, tuląc się do matki, skarżył się żałośnie:
— Odjechał dobry, kochany Hans! Nikt tak nie potrafi pięknie opowiadać o słońcu, kwiatach, lazurowem jeziorze i białych duchach gór! Gdy Hans mówił, widziałem to wszystko, a teraz znowu będę ślepy!
Chłopak łkał i szeptał przez łzy:
— Hansie... Miły, dobry, kochany Hansie... Powracaj prędzej!... Będę prosił o to małego Jezusa...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.