Pięć minut do północy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. ANTONI OSSENDOWSKI
PIĘĆ
MINUT DO PÓŁNOCY
POWIEŚĆ
POZNAŃ

WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNER
OKŁADKĘ RYSOWAŁ T. LIPSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA CONCORDIA SP. AKC. POZNAŃ



ROZDZIAŁ I.

Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w Genewie był tak wielki zjazd gości, jak na jesieni r. 1906-go. Coprawda, że nikt też z mieszkańców Genewy nie mógł sobie przypomnieć równie pięknej, ciepłej pogody. Powietrze turkusowe, łagodne, przezroczyste; Lemańskie jezioro, tonące w mgle lazurowej; ciemne korony drzew; klomby, krzyczące jaskrawemi plamami kwiatów; połyskujący w słońcu biały, lodowy turban Montblanc stanowiły zjawisko niezwykłe dla tej pory roku.
Zjechało się więc zewsząd mnóstwo gości. Opustoszały wysokogórskie kurorty i położone na brzegach malowniczych jezior szwajcarskich przytulne, wesołe miasteczka, jak Montreux, Vevey, Lozanna, Morges, Evian, St. Gingolph, a ich sezonowa ludność przepełniła hotele genewskie, urocze nadbrzeże i stary park Mon-Repos. Gwarno było po restauracjach i kawiarniach, lecz największy zgiełk i tłok panował w parku, dokąd napływały tłumy dzieci i młodzieży.
Dorastające panienki i młodzieńcy szukali zacienionych ścieżek i ustronnych altanek, dzieci zaś dążyły ku zielonym brzegom jeziora, gdzie krzaki jaśminowe i ciemne pinje przeglądały się w lazurowem zwierciadle czystej, zimnej toni.
W tajemniczej, szafirowej głębi na białem dnie leżały duże głazy, porośnięte kędzierzawemi wodorostami; sunęły wśród nich chyże czeredy małych, srebrnych pstrągów i groźne zgraje żarłocznych, pasiastych okoni. Dalej od brzegu, za zbiegającemi ku wodzie trawnikami, rybacy, zwinąwszy różowe żagle, rzucali zielone sieci i wyciągali uwikłane w nich trzepocące ryby. Mewy z jękiem szybowały dokoła i wpadały do wody, porywając zdobycz. Płynęło stadko czarnych, ostrożnych nurków, co chwila znikających pod powierzchnią jeziora.
Ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu Lemanu, wesoło rozmawiając, szła mała grupka dzieci.
Wiotka, pełna wdzięku dziewczynka, lat jedenastu lub dwunastu, o spadających na białą sukienkę kruczych warkoczach, związanych dużą żółtą kokardą, śmiała się wesoło. Ożywiona twarzyczka o świeżych, gorących ustach i piwnych oczach, w których zapalały się złote iskierki, była rozbawiona.
— Hans to zawsze wszystko na serjo bierze! — zawołała przekornie.
— Mój ojciec mówi, że Niemcy każde słowo poddają rozwadze i nieprędko mogą zrozumieć, co jest poważne, a co żart! — wtórował jej ze śmiechem wysoki, barczysty wyrostek, o kasztanowatej czuprynie i niebieskich zawadjackich oczach.
— A ty, Borysie, zawsze musisz podkreślić, że jestem Niemcem! — odezwał się Hans, podnosząc na mówiącego okrągłe, niebieskie oczy i ręką zgarniając w tył zwichrzone złociste włosy. — Tak! Jestem Niemcem, a ty, jako Rosjanin, musisz imię to z szacunkiem wymawiać, gdyż uczono nas, że tylko my przynieśliśmy wam kulturę...
— O! — zawołał trzeci towarzysz i nagle urwał.
Wszyscy spojrzeli na niego. Był to wysoki, chudy chłopak lat czternastu, o nieruchomem spojrzeniu zimnych, bezbarwnych oczu, zlewających się z bladą cerą i cienkiemi, pozbawionemi określonego koloru włosami, spadającemi na czoło.
— Cóż oznacza owe „o“? — spytała dziewczynka.
Chłopak nic nie odpowiedział, pogardliwie wzruszając ramionami.
— Mów, Joe, Manon ciebie pyta! — trącając go pięścią w bok, krzyknął Borys.
— Powiedziałem: „o!“ To już wszystko, miss! — burknął chłopak.
— Piękna, iście angielska odpowiedź! — zaśmiał się Borys. — Oj ty — lordzie! Nie lubisz tracić słów. Myślisz, pewno, że jest to droga rzecz?
Yes! — syknął Joe. — Słowo jest drogą rzeczą.
Hans uporczywie przyglądał się Anglikowi. Usta mu się zacisnęły mocno, a w oczach migotał gniew.
Spostrzegła to Manon i, położywszy dłoń na ramieniu chłopca, rzekła:
— Jacy wy — wstrętni i nudni! O byle co jesteście gotowi brać się za czuby. Eh, wy — chłopaki!
Burza przeminęła szczęśliwie, bo Hans, czując na ramieniu rękę dziewczynki, spłonął rumieńcem i z uwielbieniem podniósł na nią niebieskie, nagle uspokojone oczy.
— E, co tam! Wszystko jedno... — mruknął i nagle, porwany radością i wezbraną siłą, pobiegł naprzód, krzyknąwszy:
— Kto mnie dogoni?!
Cała gromadka pomknęła za nim.
Lekko, ledwo dotykając ziemi zgrabnemi, już zaokrąglonemi nóżkami o drobnych wąskich stopkach, zerwała się do biegu Manon, odrzuciwszy w tył głowę i rozmiotane warkocze; z tupotem silnych nóg prześcignął ją barczysty Borys, a za nim, pochyliwszy głowę i skurczywszy upartą, nieruchomą twarz, pobiegł Joe, po krótkiej walce dogonił go, minął i, dodając biegu, zaczął ścigać Hansa.
Dwuch zapaśników, prawne równych sobie, długo biegło, lecz odległość pomiędzy nimi ani zmniejszała się, ani zwiększała. Nareszcie Hans dopadł dużego dębu i stanął. Joe dobiegł i, dotknąwszy dłonią drzewa, zauważył spokojnym głosem:
— Gdybyśmy startowali jednocześnie, przybieglibyśmy do mety głowa w głowę!
— Nie! — potrząsnął czupryną Hans. — Biegam lepiej od ciebie!
— No! — mruknął Anglik. — Spróbujmy raz jeszcze! Meta — fontanna...
— Dobrze! — krzyknął Hans. — Raz... dwa... trzy!...
Rozpoczął się bieg.
Długo migały obok siebie dwie pary nóg. Twarz Hansa stawała się coraz bardziej zawzięta, oczy nabierały ognia w zapale walki.
Joe mocniej zaciskał wąskie wargi, a w bezbarwnych oczach, zdawało się, zastygł ponury upór.
Nagle Hans podwoił wysiłek i, wyprzedziwszy przeciwnika zaledwie o kilka stóp, oparł się o basen fontanny, ciężko oddychając.
— Hans biega lepiej od wszystkich! — zawołała nadążająca za zapaśnikami Manon, klaszcząc w dłonie i z dumą patrząc na zwycięzcę. — O, on taki wytrenowany!
— Będę się trenował więcej i zwyciężę Hansa! — oznajmił zimnym głosem Joe.
— Jakże potrafisz pobić go, gdy on ciągle się trenuje? — zapytał Borys.
— Nie wiem jeszcze, lecz muszę go zwyciężyć, więc dokonam tego! — jeszcze zimniejszym głosem z uporem powtórzył Joe. — It must be done!
— Przechwałki angielskie! — zaśmiał się Borys, klepiąc towarzysza po ramieniu.
Joe podniósł na niego blade oczy i, nic nie odpowiedziawszy, mocniej zacisnął usta.
Skrzywił się po chwili pogardliwie, gdyż zauważył zachwyt na twarzyczce Manon, która nie spuszczała wzroku z zarumienionej twarzy i szerokiej, głęboko oddychającej piersi Hansa.
O! — mruknął zcicha.
— Znowu — „o?“ — spytał go Borys.
Joe przestał patrzeć na Manon. Borys nie spostrzegł nic, lecz Hans odczuł na sobie podziwiający go wzrok dziewczynki i wyprostowawszy się, rzekł:
— Trenuję się dużo i w biegu i w rzucaniu dyskiem...
— Dobrze ci idzie z dyskiem? — spytała Manon. — To bardzo trudno!
— Chodźmy na brzeg za ogrodzenie parku, pokażę wam! — zawołał.
Wyszli z parku i pobiegli wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie dokoła małej zatoki widniały stosy okrągłych kamieni.
Hans wybrał jeden i, stanąwszy w pozie dyskobola, wyprężając mocne nogi i pochylając korpus, wyrzucił kamień, który daleko od brzegu z pluskiem wpadł do jeziora.
— Na mój wiek i wagę — rekordowy rzut! — zauważył z dumą.
Spostrzegłszy ciepłe błyski w piwnych oczach Manon, zarumienił się znowu i, schwyciwszy mały kamyk, z siłą cisnął go do góry. Kamień zmalał, prawie zniknął w lazurowem powietrzu i z głuchym bulkotem wpadł do wody, nie rozrzucając bryzgów.
— Nie widziałam go nawet, tak był wysoko — klaszcząc w dłonie, wołała dziewczynka. — Jeszcze raz! Jeszcze!
Hans kilka razy ciskał dla niej kamienie, a szły coraz wyżej.
— Spróbujcie wy teraz! — rzekł do towarzyszy.
Wyrostki, w których już budził się instynkt męski, nie chcieli jednak pokazać swej niższości przed dziewczynką i, podnosząc ramiona, odparli.
— Nie jest to naszym sportem...
— Wiem, że Joe biega i boksuje. Ale ty, Borysie, jakim się sportem zajmujesz? — zapytał Hans.
— Ja... konną jazdą, — odpowiedział chłopak. — Nie tu, lecz w Rosji, w majątku ojca. Mamy dobrą stadninę... Piękne konie... Biorę już przeszkody wyścigowe i byłem zaproszony do hrabiego Orłowa na polowanie par-force!
— Tak! — zakończył rozmowę Hans, prężąc szeroką pierś. — Ja zaś uprawiam wszelkie sporty. Ojciec mówi, że w życiu to nieraz może się przydać i...
Chłopak się zaciął.
— Co jeszcze mówi? — zapytała Manon, słuchająca go z ciekawością.
Hans ze śmiechem rzekł:
— Ojciec powiada, że kilka niemieckich pokoleń suszyło sobie mózgi nad teorjami filozoficznemi, teraz zaś przyszedł czas, aby je w życie wprowadzić. W tym celu potrzebne będą stalowe mięśnie i nerwy. Popatrzcie, jakie mam muskuły!
Hans zgiął ramiona i naprężył mocne bicepsy.
Oczy dziewczynki z podziwem spoczęły na młodym atlecie.
Mała kobietka, dziecko jeszcze, wyczuła zdrową naturę męską, zdolną do poświęceń, bohaterstwa i wzbudzającą ufność dla siły. Gdy ogarnęła wzrokiem stojących dokoła chłopaków, oczy jej natychmiast powróciły do Hansa.
Zbyt spokojny, uparty i zimny Anglik nie pociągał jej do siebie.
— Jakiś śmiesznie dorosły człowiek z tego Joego! — myślała Manon, chociaż nieraz chwaliła się w domu i przed innemi dziewczynkami, że ma przyjaciela — syna „prawdziwego“ lorda.
Borys niepokoił ją. Był to wybuchowy charakter, dziki i nieokiełznany.
Nigdy nie wiedziała, co uczyni ten zuchwały chłopak.
Podobał się jej ze swemi szeroko otwartemi oczami, zdradzającemi każdą myśl, a jednocześnie umiejącemi zarzucać niewidzialną i nieprzeniknioną zasłonę tajemnicy lub marzycielstwa.
Nieraz bywał rycerski, uprzejmy i dobry, często zaś brutalny lub złośliwy, szukający zwady i spierający się namiętnie o rzeczy proste, jasne.
Manon, nie rozumiejąc powodu, bała się Borysa. Spuszczała oczy, mimowoli przyciskała ręce do piersi lub obciągała sukienkę, gdy rozrosły, roześmiany chłopak stawał przed nią i ogarniał ją zamglonym wzrokiem nagle zwężonych źrenic.
— Nie! Hans jest najprostszy i najmilszy! — rozumowała Francuzeczka. — Cóż z tego, że jest on „boche“. — Na Hansie, jeżeli jest przyjacielem, zawsze polegać można!
Chłopcy podczas swoich zabaw i przechadzek z dziewczynką usiłowali zwrócić na siebie jej uwagę. Była to już odwieczna rywalizacja mężczyzny o kobietę, bezwiedna, nigdy nie ustająca walka samców.
Hans starał się pociągnąć do siebie Manon siłą swoich mięśni, zamiłowaniem i zdolnością do sportu, a gdy czuł, że to już nużyć zaczyna przyjaciółkę, pozostając z nią sam na sam, deklamował poezje Goethego, lub z uniesieniem opowiadał o flocie niemieckiej, gdyż miał wstąpić do marynarki.
Borys rozpowiadał o wspaniałych przyjęciach dworskich w Petersburgu i o życiu rodziny cesarskiej, którą znał, będąc towarzyszem zabaw jednego z wielkich książąt, opisywał polowania, odbywające się w majątku rodziców, chwalił się wpływami ojca — generała żandarmów, walczącego z wrogami ubóstwianego monarchy.
Joe nie chwalił się nigdy, nie zapalał i nie wpadał w marzycielstwo. Mówił tylko o tem, co sam zrobił, czego sam dotknął swemi rękami. O sporcie rozprawiał suchym głosem, niby o nieuniknionym obowiązku, dodając, że powinien stać się rekordsmanem dalekiego biegu, gdyż wszystko po temu robi i tak sobie postanowił.
Obszernie, bardzo ściśle opowiadał o dokonanej z ojcem i bratem podróży po południowej Afryce i Indjach, odsuwając siebie na daleki plan, wiernie malując krajobrazy i charaktery widzianych ludzi. Zmysł dokładnego określenia otoczenia i zrozumienia swego miejsca wśród niego, tak bardzo rozwinięty w Anglikach, dawał się spostrzec odrazu.
Jednocześnie każdy mógł zrozumieć, że ten dorastający dopiero młodzieniec potrafi wolę swoją narzucić i nagiąć do niej każde środowisko.
Nawet w tej małej i niesfornej jeszcze gromadce dzieci Joe umiał wzbudzić, jeżeli nie przyjaźń lub miłość dla siebie, to szacunek i posłuch.
Gdy opowiadano sobie o przeróżnych rzeczach, oczy mówiącego mimowoli biegły ku zimnym źrenicom Joego i pytająco patrzyły na niego. Chłopak wyrokował krótko i dokładnie.
Well! — mówił Joe, gdy zgadzał się z wypowiadanem zdaniem.
No! — przeczył suchym, stanowczym głosem.
O! — mruczał, podnosząc ramiona, gdy myśl wydawała mu się zbyt nikła lub pogardy godna.
Nikt nie protestował przeciwko wyrokom chłopca.
Czasami tylko Hans, nie zrozumiawszy istotnej przyczyny pogardliwego wzruszenia ramion, żądał wyjaśnień.
Na to Joe najczęściej nie odpowiadał, gdy wszystko było jasne, zrzadka objaśniał krótkiem, dokładnie ułożonem zdaniem, a gdy przeciwnik nareszcie zrozumiał i zgodził się z nim, ponownie podnosił ramiona i rzucał zimnym tonem swe ulubione „o!“
Manon instynktem rozumiała charaktery swoich przyjaciół i, opowiadając rodzicom o chłopakach, formułowała je w ten sposób:
— Do Borysa nie poszłabym nigdy po żadną przysługę, gdyż, uczyniwszy dla mnie wszystko, co może, pamiętałby o tem, chwaliłby się lub wypominał mi to. Joe dałby mi dobrą, mądrą radę. O, mamusiu, on jest synem lorda i bardzo rozumnym chłopcem, bardzo! Jednak, wiem, że on każdemu dałby mądrą radę, tym samym głosem, z jednakową miną i spokojnie patrząc, jak gdyby nic go to nie obchodziło! To mnie gniewa! Ja chcę, żeby rada była wyłącznie dla mnie, żebym wiedziała, iż tylko Manon obchodzi go w tej chwili! Zato Hans! Ten toby zapalił się odrazu, myślałby tylko o mnie, radziłby mi i chciałby pomóc nietylko słowami, lecz czynem!
— Co to za Hans, córeczko? — pytała pani de Chevalier, matka Manon.
— Hans von Essen, syn admirała! — zawołała dziewczynka. — Admirała, który przed sześciu laty wojował z Chińczykami. Bardzo porywająco opowiadał mi o tem Hans! Było to w Kiao-Czao. Hans przynosił nam mapę i pokazywał to miejsce. Daleko stąd, bardzo daleko!
Boche! Niemiec! — zawołała pani de Chevalier.
— Niemiec... — ze smutkiem w głosie powtórzyła dziewczynka.
— Strzeż się tego chłopca! — rzekła matka. — Niemcy — to barbarzyńcy, ludzie niepewni, wrogowie Francji.
— Hans — miły i ja jestem go pewna! Bardzo go lubię! On ma mocne muskuły, rzuca dyskiem, jest pierwszym w swojej klasie, jako biegacz, na pamięć umie długie, piękne wiersze! — broniła przyjaciela zarumieniona i podniecona Manon.
— Co za zachwyty! — zaśmiała się ubawiona pani de Chevalier. — Zresztą dobrze, że przebywasz z tymi cudzoziemcami. Są oni z dobrych rodzin...
— Joe jest synem lorda Leystona, mamusiu, Hans ma ojca admirała, a Borys... — wtrąciła dziewczynka.
— Dobrze, dobrze! — przerwała jej matka. — Korzystaj z ich towarzystwa, bo zrobisz postępy w angielskiej i niemieckiej konwersacji... Teraz idź do hallu, bo nauczycielka czeka na ciebie już od pół godziny przy fortepianie!
Dziewczynka wyszła z pokoju i, chociaż wkrótce starannie wygrywała różne kawałki muzyczne, jednak czuła urazę do matki, a ból ściskał jej serce.
Cierpiała za Hansa.
— Taki miły, dzielny chłopak, dobry towarzysz, wierny przyjaciel, a mamusia nazywa go boszem, barbarzyńcą i niepewnym człowiekiem! Za co?
Przy obiedzie zwróciła się do ojca, zaglądając mu w oczy:
— Papo, dlaczego Niemców nazywają barbarzyńcami i niepewnymi ludźmi, których trzeba unikać?
— Hm! — chrząknął ojciec znacząco. — Niemcy? Boches?
— Tak... — rzekła Manon, przygotowując się do słuchania.
Pan de Chevalier, wysoki urzędnik ministerjalny, uśmiechając się pobłażliwie, zaczął mówić:
— Stare to dzieje, moja mała Manon, bardzo stare! Niegdyś, przed wiekami, do Francji z tamtego brzegu Renu przyszły hordy barbarzyńców. Byli to wojownicy, noszący na ramionach skóry dzikich zwierząt, na głowach, zamiast hełmów, czaszki rogatych bawołów lub niedźwiedzi. Uzbrojeni byli ci najeźdźcy w ciężkie maczugi i długie miecze. Napadli na Francuzów i zaczęli mordować mężczyzn, porywać w niewolę kobiety i dzieci, rabować i palić domy, burzyć świątynie... Byli to Niemcy, dziecko moje!
— I kaplicę Notre Dame z Lourdes zburzyli? — spytała Manon.
— Nie! — odparł pan de Chevalier. — Francuzi wtedy byli jeszcze poganami...
— Oh! To z pewnością było bardzo dawno, papo? — z radością w głosie wykrzyknęła dziewczynka.
— Bardzo, bardzo! — zgodził się ojciec.
— Oh, papo! — zawołała znowu Manon. — Dawniej to i Francuzi byli bardzo źli. Widziałam rycinę, na której jakiś król francuski kazał odrąbać głowę świętemu. To zupełnie źle zabijać świętego! Gorzej niż zwykłych ludzi! A kiedyś oglądaliśmy u państwa Boissat album, gdzie widziałam obrazy bardzo straszne. Później spać nie mogłam!.. Gilotyna odcina głowę panom i paniom, a nawet biednej królowej Marji Antoninie... Jacyś bandyci, którzy mieli na piersiach napis: „Śmierć tyranom!“ — za włosy wloką piękne panie, małe, strojne dzieci, niosą na włóczniach głowy ludzkie!...
— No, wtedy była rewolucja, to zupełnie co innego... — mruknął pan de Chevalier.
— Rewolucja? — powtórzyła dziewczynka, nie rozumiejąc znaczenia tego słowa. — To musiało być też dawno, kiedy rewolucja zabijała panów, panie i dzieci?
— Tak... dość dawno... — mruknął ojciec.
— A teraz, czy Niemcy zabijają Francuzów? — pytała Manon.
— Teraz nie, lecz niedawno rzucili na nas swoją armję, rozbili nasze wojska i wzięli do niewoli pod Sedanem... przy Napoleonie III.
— A nauczycielka opowiadała nam o zwycięstwach wielkiego Napoleona, który zwalczył Niemców, Austrjaków i Rosjan... — wtrąciła dziewczynka.
Zapanowało milczenie.
Przerwała je pani de Chevalier, mówiąc:
— Wojna jest zawsze wielką zbrodnią, a ludzie wtedy stają się dzicy i okrutni.
Manon o nic więcej nie pytała. Była bardzo zadowolona. Dokazywała, figlowała, a z oczu i rozbawionej twarzyczki biła głęboka i szczera radość.
Wiedziała bowiem, że nazwa „boche“ jest niczem innem, jak tem „starem pudłem“ którem stangreci eleganckich powozów nazywali furmanów konnych autobusów. Zwykłe żartobliwe, szydercze lub złośliwe przezwisko.
— Wszystko idzie doskonale! — wołało coś w duszy dziewczynki, chociaż nie wiedziała właściwie, o co jej chodzi.
Był to zaś pierwszy wysiłek, uczyniony w obronie tego, który poza granicami świadomości zajął miejsce w jej sercu kobiety-dziecka.
Nie istnieją, bowiem, w świecie człowieka czyny i zjawiska, które, mając w oczach kobiety wytłumaczenie, nie byłyby przez nią bronione z całą namiętnością i siłą przekonania, wiernie, wytrwale, do ostatniego tchu.
Wybiegłszy do hallu, Manon spostrzegła nowych gości, przybyłych do hotelu.
Młoda, przystojna pani w żałobnej sukni rozmawiała z dyrektorem. Obok niej stał chłopak, lat trzynastu, w czarnem ubranku z białym wykładanym kołnierzykiem i krepą na rękawie bluzki.
Manon odrazu zrozumiała, że pani jest matką chłopaka, gdyż podobieństwo było uderzające.
Te same obfite włosy płowe, oczy ciemne, ściągła twarz i usta smutne.
Dziewczynka uważnie przyglądała się chłopakowi, bo podobał się jej od pierwszego wejrzenia. Gdy czarno ubrana pani weszła z dyrektorem do biura, Manon zbliżyła się do chłopca i rzekła:
— Nazywam się Manon de Chevalier. Czy na długo pan przyjechał do Genewy?
Lekko się rumieniąc, chłopak odpowiedział:
— Jeszcze nie wiem! Może na dwa tygodnie, a może na miesiąc, gdyż później jedziemy do Krakowa...
— A jak się pan nazywa? — pytała dalej.
— Alfred Małachowski — rzekł.
— Rosjanin? — zawołała. — Mam już jednego znajomego Rosjanina — Borysa Suzdalskija.
— Nie jestem Rosjaninem — odparł, podnosząc głowę. — Jestem Polakiem, Rosjanie zaś są mymi wrogami... śmiertelnymi wrogami.
Oczy błysnęły mu złowrogim ogniem.
— Polak? — powtórzyła przeciągle dziewczynka. — Ależ to Rosja? Ojciec zawsze tak mówi.
— Jeżeli ojciec panienki tak mówi, to niezawodnie uważa Alzację za niemiecką ziemię? — uśmiechając się ironicznie, spytał Alfred Małachowski.
— O, nie! — wykrzyknęła dziewczynka. — Alzacja — to nie Niemcy!
— Bardzo pięknie! — zauważył chłopak. — Polska też nie jest Rosją.
— Gdzież jest wasza metropolja? — pytała, przypominając sobie niedawne lekcje geografji.
Chłopak zamyślił się, lecz po chwili podnińsł oczy i twardym głosem odpowiedział:
— W naszych sercach, które nie umieją zapominać...
Manon nie zrozumiała słów ponurego chłopaka i, podnosząc ramiona, szepnęła:
— Dziwne to...
Nagle błysnęła jej inna myśl, więc ujęła chłopaka za rękę i zawołała:
— Jeżeli Alfred (będę tak go nazywała!) chce, to będziemy się razem bawili! Poznam Alfreda z Hansem, Joe i... Borysem. Są to bardzo dobre chłopaki!...
— Dziękuję! — odparł krótko, ukłonił się, wziął walizkę i poszedł w stronę wychodzącej z biura matki.
Manon uważnie patrzyła za nim. Widziała, że był wysoki, zręczny w ruchach i bardzo poważny.
— Podobny do Joego... chociaż nie! Jest on inny. Takiego jeszcze nie spotykałam ani tu, ani w Paryżu... — rozumowała, przypominając sobie słowa nowego znajomego.
Po obiedzie na trawniku, gdzie grano w tennisa, Joe, Hans i Borys czekali na Manon.
Zjawiła się z małem opóźnieniem, prowadząc z sobą nowego przyjaciela.
— Zaznajomcie się szybko, — zawołała, — jest to Alfred Małachowski — Polak!
Chłopcy nieufnie spojrzeli na nieznajomego, jednak wkrótce zaczęli ściskać dłoń jego i wymieniać swoje imiona.
Alfred był dobrze wychowany i trzymał się spokojnie.
Gdy zbliżył się do niego Borys, podniósł śmiałym ruchem głowę i, patrząc twardym wzrokiem, rzekł dobitnie:
— Nie chcę pana obrazić, lecz nie mogę podać mu ręki. Uścisk dłoni jest oznaką pokoju, a nawet przyjaźni, ja zaś jestem i będę przez całe życie w wojnie z Rosją i wrogiem wszystkich Rosjan. Przepraszam pana za tę obrazę, która go osobiście nie dotyczy. Zresztą, jeżeli pan tego nie rozumie, może pan żądać ode mnie satysfakcji.
— Czego? — zapytała zdziwiona Manon.
— Satysfakcji — powtórzył Alfred. — Inaczej pojedynku...
— Pfy! — parsknął Borys. — Nic mnie to nie obchodzi. Nie chce podawać ręki, niech nie podaje. Nie zależy mi na tem...
O! wyrwało się Joemu.
Wszyscy spojrzeli na syna lorda.
— Co takiego? — spytali go.
Anglik pogardliwie skrzywił usta i podniósł ramiona.
Zdawało się, że chce przemówić, lecz rozmyślił się i, podniósłszy ramiona jeszcze wyżej, umilkł.
— Zagrajmy partję! — zaproponowała dziewczynka.
Podzielili się, ciągnąc losy. Alfred grał z Manon. Wszyscy zrozumieli, że mieli przed sobą wspaniałego gracza. Przeciwna partja przegrała wszystkie sety.
— Jesteś rekordsmanem, Alfredzie? — rzekła Manon, odrazu przechodząc na „ty“.
— O nie! — odparł chłopak. — Dużo grałem w tennisa.
— W jakim sporcie się trenujesz? — spytał Hans.
— Biję się na szable i florety, a także strzelam — odpowiedział. — W Biarritz wziąłem nagrodę za strzelanie z karabinu.
Zamiłowanie do tak wojowniczego sportu zjednało w grupie szacunek dla Alfreda.
— Chcesz iść do wojska? — zapytał Hans.
— Może zamierzasz stać się sławnym myśliwym? — dodał Joe.
— Chcę się bić za swoją ojczyznę, ale gdzie i jak, tego jeszcze nie wiem. Staram się tylko być gotowym — powiedział Alfred cichym głosem.
— Ja będę marynarzem, a gdy otrzymam stopień oficerski, popłynę, jako dowódca podwodnej łodzi — rzekł Hans. — Nowy rodzaj statków. Jest to niebezpieczne, ale ciekawe pływanie!
— Ja pójdę do szkoły kawalerji, a, ukończywszy ją wstąpię do konnej gwardji, — wtórował mu Borys. — Najpiękniejszy to pułk w Petersburgu. Wysokie, lakierowane botforty, z białej łosiowej skóry rejtuzy obcisłe, biały krótki mundur ze złotem haftowaniem na kołnierzu i na piersi, na nim pancerz mosiężny, świecący, takiż hełm z orłem dwugłowym, długi pałasz, kary koń wysokiej krwi. Eh! Piękny pułk, a ciągle pozostaje przy boku Cara i jego rodziny...
Joe słuchał w milczeniu, zaciskając usta i szyderczo patrząc.
— A ty czem będziesz, Joe? — spytała Manon.
Anglik podniósł ramiona i cicho mruknął:
— Będę dyplomatą, jak mój ojciec... A ty, Manon?
— Ja... ja wyjdę bogato zamąż, będę miała dużo strojnych sukienek, brylantów. W teatrze i na balach wszyscy będą mówili z zachwytem: „Jaka piękna i szczęśliwa ta mała hrabina Debausse!“ — wołała dziewczynka, klaszcząc w dłonie.
— To już masz narzeczonego? — spytał, nagle rumieniąc się, Hans.
— Nie! — odparła Manon. — Tylko słyszałam, jak rodzice mówili, że chcieliby wydać mnie za syna starego hrabiego, tego, co ma w Bretanji historyczny zamek, a w Paryżu i Nicei wspaniałe wille, gdzie wiszą rzadkie obrazy i stoją marmurowe posągi.
— Znasz tego młodego hrabiego? — nacierał Hans.
— Nie widziałam go nigdy, ale stary hrabia jest przyjacielem tatusia, — odparła dziewczynka i, nagle zwracając się do Alfreda, zadała pytanie:
— Wszyscy powiedzieliśmy o sobie, tylko o tobie jeszcze nic nie wiemy! Co ty będziesz robił?
Alfred wzruszył ramionami i spokojnie, dobitnie rzekł:
— Będę rzucał bomby na wrogów Polski...
— Na wojnie? — zapytała zdziwiona Manon.
— I na wojnie i nie na wojnie... — odparł.
— Aha! — krzyknął Borys. — On chce być anarchistą!
— Ależ anarchistów posyłają na gilotynę? — szepnęła dziewczynka, zupełnie zbita z tropu.
— U nas takich wieszają! — rzekł Borys.
Alfred milczał, milczeli Hans i Joe, wpatrując się w surową, poważną twarz nowego towarzysza.
Hans zamyślił się głęboko. Anglik zaś wyrzucił jedno tylko słowo:
— Rewolucja...
Manon z przerażeniem spojrzała na Alfreda i, dotykając jego ramienia, szepnęła:
— Czy ty też będziesz miał na piersi napis: „śmierć tyranom“, będziesz wlókł na gilotynę strojne panie i poważnych panów, nosił na włóczni głowy zamordowanych?
Chłopak energicznie potrząsnął czupryną i rzekł:
— Nie — nigdy! My na gilotynę nikogo nie poślemy. To nas posyłają na śmierć, bo my walczymy z tyranami, nie z niewinnymi ludźmi...
Joe podniósł na mówiącego blade oczy i szepnął:
Yes! Rozumiem...
— Rozumiesz? — zdziwił się Alfred.
Yes! Anglja podtrzyma was, jeżeli to będzie dla niej potrzebne... — odparł.
Hans tymczasem zbliżył się do Manon i cicho zapytał:
— Kiedy się spotkasz z młodym hrabią?
— Nie wiem — odrzekła. — Ma on zaledwie siedemnaście lat i uczy się w „collège“ gdzieś w Ameryce. — Nie prędko jeszcze powróci do domu.
Hans uspokoił się i poweselał odrazu.
— Chodźcie na daleką przechadzkę za miasto, brzegiem jeziora! — zawołał.
Gromadka, przeganiając się i ścigając, skierowała się ku wyjściu z parku.
Manon szła, otoczona przyjaciółmi, roześmiana i rozbawiona.
Radość, towarzyszka młodości, porwała ich nagle, chociaż, zdawało się, nie było po temu żadnego powodu. Promieniowała ona z szczęśliwego nastroju Hansa, z kipiącej życiem i zdrowiem zgrabnej postaci dziewczynki.
Nawet surową twarz Alfreda rozświetlił uśmiech wesoły. Joemu żywiej błyszczały blade, zimne oczy.
Chłopcy jeden przed drugim usiłowali przypodobać się małej kobiecie.
Hans i Joe biegali na wyścigi, a w zawodach na daleki dystans Anglik wyprzedził Niemca. Widząc zmieszanie Hansa Joe obejrzał się i, uspokojony, że nikt na nich nie zwraca uwagi, poklepał towarzysza po ramieniu i mruknął:
— Nie smuć się, Hansie! To się nie liczy, bo nie był to bieg prawdziwy. Spróbujemy szczęścia innym razem...
— Dobrze, dziękuję! — odparł Hans.
Borys pokazywał swoją siłę, podnosząc ciężkie kamienie. Alfred zaś, wymachując laską, objaśniał najtrudniejsze i niezawodne cięcia szablą.
Dziewczynka, podświadomie rozumiejąc, że wszystko to robi się dla niej, obdarzała każdego uśmiechem lub okrzykiem, pełnym zachwytu, tak, jak gdyby wieniec laurowy wkładała na czoła zapaśników.
Nareszcie doszli do zatoki, głęboko wrzynającej się w ląd.
— Biskajska zatoka! — zawołał Hans. — Zupełnie Biskajska zatoka z kształtu, a ta kępa to nieznana wyspa.
O! — mruknął Joe. — Niema nieznanych wysp i nieznanych mórz, gdyż wszędzie pływały już okręty Wielkiej Brytanji.
— Więc, jeżeli tak, — krzyknął Hans, — powiedz, jak się nazywa ta wyspa, ale bez namysłu!
— Manon-Isle, — odpowiedział zimnym głosem Joe, — należy zaś do posiadłości angielskich.
Hans zmieszał się, nie oczekując takiego obrotu sprawy. Manon zaczęła klaskać w dłonie i wykrzykiwać z dumą w głosie:
— Manon-Isle! Manon-Isle! Wyspa mego imienia!
— Należy jednak do Wielkiej Brytanji! — powtórzył z naciskiem Joe.
— Wiecie co? — rzekł Hans. — Zabawmy się od jutra w budowę portów w tej zatoce, którą proponuję nazwać „Zatoką Przyjaźni!“ Kto zbuduje najpiękniejsze miasto, i nada mu najdźwięczniejszą nazwę, ten może żądać, abyśmy uznali je za stolicę. Dobrze?
— Wspaniale! Bardzo się cieszę! Ja rozbiję ogrody wersalskie na brzegu zatoki! — wołała uradowana dziewczynka.
Well! — zgodził się Joe, uważnie rozglądając się po terenie.
— Zrobione! — huknął sztucznym basem Borys.
— A kto mnie dopomoże, gdy wszyscy będą zajęci przy budowie swoich miast? — zapytała zakłopotana dziewczynka.
— Ja! — natychmiast odezwał się Alfred. — Ja nie będę budował swego miasta, bo...
Urwał i spojrzał na Manon.
— Dziękuję! — zawołała. — Dobry, poczciwy kamrat z ciebie.
Hans bacznie przyjrzał się Alfredowi, lecz, widocznie, wygląd chłopca nie wzbudził w nim niepokoju, więc nic nie powiedział i zaczął znosić kamienie, odłamki cegły i drzewa, rozrzucone na brzegu.
— Później zbudujemy sobie jachty i będziemy posyłali je z wizytami od miasta do miasta, — zaproponował Borys.
Joe podniósł oczy na mówiącego, zamyślił się, lecz po chwili zaczął badać głębokość zatoki i uważnie przyglądać się samotnej kępie.
Yes! — mruknął do siebie.
Słońce już znikało za górami. Zmrok zapadał szybko. Musieli powracać do domu.
Szli, rozprawiając o swoich przyszłych miastach obmyślając dla nich pięknie brzmiące nazwy.


ROZDZIAŁ II.

Nazajutrz rano Alfred, gdy służba hotelowa w zielonych fartuchach i miękkich pantoflach dopiero zaczynała sprzątać hall, wybiegł z domu i szybko kierował się ku „Zatoce Przyjaźni“. Chciał bowiem rycerski chłopak dopomóc Manon i zgromadzić dla niej jak najwięcej budulca. Nikogo jeszcze nie było na brzegu zatoki, lecz, rozejrzawszy się uważnie, Alfred spostrzegł nowe rzeczy, których wczoraj stanowczo tu nie było.
Na kępie na wetkniętym w ziemię drągu powiewała flaga angielska, dwie inne trzepotały na wietrze z obydwuch brzegów, tuż przy wejściu do zatoki.
— Hm... — mruknął chłopak. — Ten Anglik wyprzedził wszystkich, zajął najlepsze miejsce i, zamknąwszy wyjście i dostęp do zatoki, będzie panował niepodzielnie.
Zaczął się namyślać nad wyborem terenu dla Francuzeczki.
— Zbudujemy miasto na samym końcu zatoki, bo w tem wąskiem miejscu łatwiej będzie nam się bronić, a zresztą cała zatoka otworem stoi przed nami. I tak na pełne jezioro nie będziemy wypływali!
Po Alfredzie wkrótce nadbiegł Hans. Ujrzawszy flagi Joego, zacisnął pięści i krzyknął:
— Pośpieszył się i zajął strategiczny punkt!
Minęła jeszcze godzina, gdy wszyscy byli już przy pracy.
Manon planowała „ogrody wersalskie“, mające tarasami zbiegać ku wodzie; Alfred zaś wznosił na brzegu mury, składając je z kamieni i podpierając wbijanemi w ziemię odłamkami desek.
Joe i Borys przybyli z całą armją „robotników“. Byli to wynajęci chłopcy uliczni.
Joe z powagą oznajmił, że są to angielskie wojska kolonjalne; rozkazywał im, co mają robić, a łobuzy, pewni zapłaty, pracowali starannie, wbiegali do wody, wznosząc na kępie wały i wysokie mury.
Borys armję swoją nazywał „Azjatami“ i odrazu stawiał dwa miasta: jedno — małe nad brzegiem, które miało być Kronsztadtem, drugie — o kilka metrów dalej, pomiędzy pagórkami piasku — Petersburgiem.
Hans czekał, aż wszyscy rozpoczną pracę. Gdy zobaczył, że towarzysze zajęci są robotą, długo stał na brzegu i rozważał.
Nareszcie tupnął nogą i mruknął:
— Tu!
Wybrał miejsce w pobliżu Joego w małej wąskiej zatoczce, od strony wody bronionej przez dwa wystające z wody głazy.
Zabrał się do pracy w milczeniu i skupieniu. Rozpoczął od kopania głębokiego dołu, a gdy ujrzał warstwę lepkiej gliny, wykrzyknął radośnie:
— Teraz obaczymy!...
Hans pierwszy zakończył budowę Wilhelmsstadtu, jak nazwał swój port. Wały i wysokie mury z kamieni, otynkowanych gliną, zmieszaną z trawą, otaczały znaczny czworobok, dochodzący do głazów, broniących wejścia do małej, własnej zatoki.
Obejrzawszy uważnie swoje dzieło, chłopak zaczął kopać rów, którym otwierał boczne wyjście z małej do dużej zatoki.
— Mam teraz kanał Kiloński! szeptał do siebie i jął wznosić przy jego końcu mały czworokątny mur, niewysoki, lecz gruby.
— Kukshafen! — rzekł nareszcie i otarł pot z czoła.
Usiadł i rozglądał się dokoła.
Przed obiadem wszystkie porty były zbudowane. „Kolonjalne wojska“ i „Azjaci“ otrzymawszy zapłatę, odeszli, śpiewając i śmiejąc się.
Manon była bardzo znużona, gdyż musiała ciągle się schylać przy planowaniu tarasów wersalskich, wykopywaniu kwiatów polnych i przesadzaniu ich do swoich ogrodów, zbiegających ku wodzie.
Zresztą i chłopcy czuli ból w krzyżach, więc zaczęli się umawiać, że dopiero nazajutrz powrócą do „Zatoki Przyjaźni“.
— A dziś zagramy w tennisa! — zawołała Manon. — Tylko ja chcę grać w partji z Alfredem!
Joe i Hans, chociaż wiedzieli, że przegrają, natychmiast się zgodzili.
Borys zaś zapytał wyzywającym głosem:
— Jest nas pięcioro, więc w jakiej partji ja mam grać?
— Będziesz grał na zmianę z Joem i Hansem, — zadecydowała dziewczynka.
Kapryśnie wydał usta, lecz zgodził się, ociągając i niechętnem okiem spoglądając na Alfreda.
Małachowski poszedł oglądać budowlę Joego. Mały Anglik zbudował trzy naraz twierdze, a pomiędzy swemi portami przeciągnął zawieszone na drągach grube druty.
— Co to jest? — zapytał Alfred. — Telegraf?
— Nie, to most, łączący obydwa moje miasta, — odparł Joe.
— Chodźmy do domu, bo już czas na obiad! — zawołała Manon.
Umywszy ręce, powalane ziemią i gliną, pobiegli w stronę miasta.
Po obiedzie wszyscy znowu się spotkali na placu tennisowym.
Znowu wygrywali set po secie Manon z Alfredem, nareszcie Hans krzyknął:
— Dość tego! Jutro będziemy grali w innym składzie, bo tak to nie ciekawe. Zawsze przegramy.
— Dobrze! — zgodziła się, gniewnie marszcząc brwi, dziewczynka. — Dobrze, skoro boicie się Alfreda...
Hans i Borys nic nie odrzekli, lecz Joe, spokojnie patrząc na nią, odparł:
— Przyznajemy, że gra lepiej od nas wszystkich.
Chłopcy zbliżyli się do Alfreda i zaczęli naradzać się z nim co do niektórych uderzeń rakiety.
Borys tymczasem podszedł do Manon i coś opowiadał jej przyciszonym głosem.
Dziewczynka nagle zasłoniła twarz rękami i wykrzyknęła:
— Ależ to straszne?! Muszę zapytać o to Alfreda...
Borys zmieszał się i odparł szeptem:
— Powiedziałem o tem tylko tobie, Manon...
— Tak, tak, ale Alfred musi o tem wiedzieć i zaprzeczyć, jeżeli to jest nieprawda! — zawołała.
Borys chciał odejść, lecz ona schwyciła go za rękę i zawołała:
— Alfredzie, Joe, Hansie, chodźcie tu!
— Co takiego? — pytali chłopcy, otaczając ją i patrząc ze zdumieniem na pobladłą i przerażoną twarzyczkę przyjaciółki.
Dziewczynka, ciężko oddychając, zaczęła mówić urywanym głosem:
— Borys twierdzi, że Alfred jest synem zbrodniarza, zbrodniarza, którego powieszono za morderstwo w Rosji... To straszne! Czy tak istotnie było, Alfredzie?
Twarz chłopaka pokryła się śmiertelną bladością, ściągnęły się ciemne brwi i oczy błysnęły złowrogo. Milczał.
— A widzisz, widzisz?! — krzyknął Borys, rozzuchwalony milczeniem Alfreda. — Niech odpowie na pytanie, czy jego ojciec nazywał się Sewerynem? Sewerynem Małachowskim?
— Powiedz, Alfredzie... — szepnęła Manon, dotykając dłoni chłopca.
— Tak! — padło krótkie słowo.
— A więc wiedzcie — ciągnął Borys, triumfująco spoglądając na Alfreda, — wiedzcie, że jego ojciec zabił gubernatora i został powieszony... Tak, czy nie?
Cztery pary oczu wpiło się w usta bladego chłopca.
— Tak! — zabrzmiała odpowiedź.
— Wiem, że tak, bo mówił mi o tem ojciec, który wszystkich zbrodniarzy wyławia i przed sądem stawia! — ze złym śmiechem wołał Borys.
Zapadło milczenie. Nikt nie wiedział, co trzeba w takim wypadku zrobić. Czuli jednak, że coś należało czynić.
Pierwszy oprzytomniał i powziął decyzję Joe.
Patrząc badawczo, prawie surowo na Alfreda, spytał:
— Dlaczego powieszono ojca twego?
Alfred podniósł głowę i uważnie zatrzymał wzrok na każdej twarzy pokolei.
— Nie wiem, czy mnie zrozumiecie... — mruknął. — Trudno to wam pojąć, bo wy nie wiecie, co się dzieje tam, gdzie żyją tacy... Borysy.
— Mów! — rzekł Joe.
— Zapytam was pokolei, ciebie Joe i ciebie, Hansie, coby zrobili wasi ojcowie, gdyby cudzoziemcy znęcali się nad Anglikami i Niemcami, krzywdząc kobiety i dzieci, zamykając szkoły i kościoły?
— O! — wzruszył ramionami Joe. — Mój ojciec zabiłby pierwszego takiego, któregoby spotkał.
— Mój ojciec uczyniłby to samo! — zawołał Hans, potrząsając głową.
— Jesteście silnemi narodami, mającemi swoje państwa i rządy, więc, na szczęście dla was, zdarzyć się to nie może ani w Anglji, ani w Niemczech. My zaś jesteśmy tymczasem słabi, znosimy zatem długo znęcanie się i krzywdę, aż póki ktoś śmielszy nie zabije wroga. Tak postąpił mój ojciec, tak też będę czynił i ja, gdy dorosnę!
Znowu zapanowało milczenie.
Przerwał je Alfred zimnymi, twardym głosem:
— Niech teraz odpowie ten... Rosjanin, ojciec którego jest jednym z krzywdzicieli, czy nie za to został śmiercią ukarany mój ojciec — Seweryn Małachowski?
Borys długo milczał, aż odpowiedział nareszcie:
— Tak... ale to wszystko jedno, bo ojciec jego był zbrodniarzem.
O! — mruknął Joe i pogardliwy uśmiech skrzywił wąskie usta chłopca.
— Nie!... — podtrzymał go Hans. — W tem jest coś innego... Coś jak na wojnie...
— Panna Corday też zabiła kogoś, a pamiętam, jak mamusia płakała, czytając o niej książkę! — dodała Manon.
— Dziękuję wam, że zrozumieliście mnie! — szepnął Alfred i, nagle skoczywszy ku Borysowi, z rozmachem uderzył go w twarz.
— Wisielec! — ryknął wyrostek, rzucając się na przeciwnika.
Rozpoczęła się bójka.
Nikt nie wątpił, że Alfred ulegnie, gdyż po każdym ciosie rozrosłego Borysa zataczał się i padał, krew ściekała mu z nosa i czoła, lecz zrywał się z ziemi i napadał ruchami szybkiemi i zwinnemi, coraz zręczniej unikając ciosów i zadając je.
Pojedynek się przeciągał.
Przeciwnicy walczyli w milczeniu. Godzina była już późna i nikt z publiczności nie zaglądał do ustronnej alei, gdzie toczył się bój.
Manon, wcisnąwszy twarz w drobne dłonie, stała bez ruchu, wyczuwając całą istotą swoją grozę chwili. Joe i Hans bladzi, z błyszczącemi oczami, śledzili walkę, pierwszą w ich życiu poważną walkę.
Alfred zmuszał cięższego od siebie i wyższego Borysa do obracania się wkółko, szybko atakując go z różnych stron i coraz uporczywiej nacierając. Zdawało się, że pozostaje nieczuły na straszliwe ciosy, że nic nie może pozbawić go sił i woli do walki. Wszyscy rozumieli, że nie zna strachu przed rosłym, silnym Rosjaninem i że postanowił zmóc go lub zginąć.
Joe, znawca boksu, pojął, że Alfred posiada system, nie robi niepotrzebnych ruchów i zamierza znużyć przeciwnika.
Well! — syknął z zadowoleniem, spostrzegłszy, że Borys, już zmęczony, kilka razy uderzał pięściami w powietrze i, przechylając się przy zamachu, otrzymywał ciosy od Alfreda.
Upłynęło jeszcze kilka minut. Nagle Borys z krzykiem bólu zgiął się we dwoje, ugodzony pięścią w brzuch, a po chwili, rozkładając ręce, odrzucił się w tył i padł nawznak, zemdlony.
Alfred położył przeciwnika, uderzywszy go w brodę i pomiędzy oczy.
Mały Polak z pokrwawioną twarzą podszedł do leżącego wroga i postawił mu nogę na piersi.
Well! — zawyrokował Joe.
— Zuch z ciebie! — zawołał Hans.
Manon, przycisnąwszy ręce do piersi, szeptała:
— Alfredzie... biedny, mały Alfredzie!...
Chłopak nic nie odpowiedział, bo nagle zatoczył się i padł nieprzytomny.


ROZDZIAŁ III.

Porty i miasta nad „Zatoką Przyjaźni“ stały samotne. Na murach siadywały tylko rybitwy lub wrony, a wśród wałów śmigały jaszczurki i skakały żaby.
Gromadka przyjaciół nie przychodziła tu przez kilka dni, wzburzona zajściem.
Manon spotykała się z Joem i Hansem w parku i przynosiła wieści o Alfredzie. Leżał w łóżku, a lekarz codziennie odwiedzał chorego chłopca.
Borys też nigdzie się nie pokazywał i dopiero po tygodniu Joe opowiedział, że spotkał go, wychodzącego od dentysty.
— Od knock-out’a nieraz łamią się zęby, — objaśniał. — Alfred uderzył go z całej siły zdoł— u w podbródek. Był to straszny, decydujący cios! All right!
Nareszcie Borys się zjawił, trochę zmieszany, lecz ukrywający zawstydzenie niezwykłą pewnością siebie i krzykliwemi przechwałkami.
— Będzie mnie pamiętał ten wisielec! — wołał. — Ojciec mój już się dowiedział, że Alfred jest ciężko chory. Dostał ataku nerwowego! Cha, cha, cha! Co za mężczyzna! Nosi się z sobą, jak baba!
Towarzysze w milczeniu i zakłopotaniu przyglądali się mówiącemu.
Nagle twarzyczka Manon spłonęła rumieńcem. Mrużąc pałające oczy, zbliżyła się do Borysa i zaczęła oglądać bluzkę na jego piersi.
— Zdaje mi się, że nie zeszedł jeszcze ślad stopy Alfreda, gdy zwalczywszy ciebie, postawił ci na piersi nogę?
— Niemądra jesteś! — żachnął się Borys. — Są to niesmaczne żarty! Wiem, że wy wszyscy jesteście po jego stronie. Nie znacie Polaków. Są to buntownicy...
— O! — skrzywił usta Joe i zapytał: — A dlaczego masz teraz aż trzy złote zęby?
Borys zacisnął wargi i odpowiedział syczącym głosem:
— Wybił mi ten... wisielec!
Well! — mruknął Joe. — To widzę, że nie był on „babą“...
— Podstępnie uderzył mnie! — bronił się Borys.
No! — energicznie zaprzeczył Anglik. — Uważnie śledziłem przebieg walki. Wszystko było all right! Mówisz nieprawdę!...
— Milcz ty, angielska małpo! — wrzasnął Borys.
Joe w jednej chwili zerwał z siebie kurteczkę i stanął w pozycji.
— Kłamca! — syknął, wyzywająco patrząc na Rosjanina.
W chwili, gdy miała rozgorzeć bójka, Manon zaczęła głodno płakać.
Hans podbiegł do niej.
— Co ci jest, mała Manon?
— Nie chcę, żeby się oni bili, to takie straszne, takie wstrętne! — mówiła, drżąc na całem ciele i płacząc coraz głośniej.
Chłopcy spojrzeli na nią i zaniechali bójki.
Borys zamaszyście splunął i, nie pożegnawszy nikogo, odszedł.
Żeby pocieszyć płaczącą, Hans rzekł:
— Zapomnieliśmy o naszych portach i o zabawie w „Zatoce Przyjaźni!“
Manon przez łzy uśmiechać się zaczęła i szeptać:
— A prawda... prawda! Chodźmy tam!
Doprowadzili do porządku swoje mury i rowy, a Manon zasadziła w „ogrodach wersalskich“ świeże kwiatki.
— Jak nazwiemy nasze miasta? — zapytał Joe.
— Mój port nazywa się Wilhelmsstadt na cześć cesarza Wilhelma! — zawołał bez namysłu Hans.
— Nazwę swoje główne miasto, leżące na prawym brzegu zatoki, — Power-city — odpowiedział Joe. — Jaką nazwę dajesz swemu miastu, Manon?
Dziewczynka zamyśliła się przez chwilę, poczem powiedziała:
Patrie-en-fleurs!
— Brawo! — wykrzyknęli chłopcy. — Bardzo ładna nazwa! Patrie-en-fleurs będzie stolicą „Zatoki Przyjaźni!“
Dziewczynka klasnęła w dłonie.
— Jesteście dobrzy i mili! — zawołała uradowana. — Dziękuję wam! Ale cóż będziemy robili teraz?
— Musimy najpierw budować jachty, aby mogły odwiedzać zaprzyjaźnione porty, — rzekł poważnie Joe.
— Doskonale! — zgodził się Hans. — Musimy jednak wracać do domu po deski i instrumenty, bo dla takiej roboty trzeba mieć dłóta, świdry, młotki, noże i gwoździe.
Well! — kiwnął głową Joe.
Dzieci pobiegły do miasta.
— A nie zapomnijcie zabrać z sobą dużo flag papierowych, żeby ozdobić nasze miasta! — mówiła Manon i nagle przystanęła.
— Co się stało? — zapytał Hans, patrząc na nią.
— Któż zrobi dla mnie okręty? — zapytała głosem, w którym drżały łzy. — Alfreda niema, a sama nie potrafię...
Chłopcy zamyślili się nad tą poważną przeszkodą.
— Każdy z nas podaruje ci jeden okręt — zadecydował nareszcie Joe.
— Naturalnie! — podtrzymał towarzysza Hans. — Zbuduję dla ciebie piękny jacht trzymasztowy.
— No, to biegnijmy prędzej! — zawołała dziewczynka, z wdzięcznością uśmiechając się do chłopaków.
Po południu na brzegach „Zatoki Przyjaźni“ kipiała robota.
Manon ozdabiała kwiatami i flagami Patrie-en-fleurs, zasadzała na tarasach wersalskich przyniesione z domu bratki różnobarwne i zdobiła zbiegające ku wodzie ścieżki białemi kamykami. Chłopcy strugali i heblowali deski, budując jachty, ustawiając maszty i przeciągając liny.
W oddali stał Borys, przyglądając się zabawie. Nie podchodził i nie witał się z nikim. Nareszcie zabrał się do pracy. Na murach wystawił armaty, powtykał rosyjskie flagi trójbarwne, w środku swego miasta z gliny zbudował kopulasty gmach, uwieńczony krzyżami.
Jeszcze jeden chłopak stał na uboczu i uważnie patrzał.
Przed wieczorem, gdy już sześć jachtów kołysało się przy brzegu koło wszystkich trzech portów, nieznajomy chłopak podszedł i, uchylając czapki, rzekł:
— Przepraszam! Czy mogę się zaprosić do towarzystwa, bo ta zabawa podoba mi się?
— Prosimy! — odparły dzieci.
— Będzie pan w mojej partji — zadecydowała Manon. — Ja temu sama nie poradzę. Proszę spojrzeć, jakie to piękne miasto — Patrie-en-fleurs!
— Bardzo piękne i wesołe, zupełnie jak nasze amerykańskie miasta na Florydzie — zgodził się chłopak.
— To pan jest Amerykaninem? — zapytała dziewczynka.
— Tak! Nazywam się Roy Wilson — odparł chłopak z ukłonem, silnie potrząsając ręce nowych przyjaciół.
Po zawarciu znajomości, Roy natychmiast zabrał się do roboty.
Miss... — zaczął Amerykanin.
— Nazywaj mnie — Manon, Roy — zaproponowała dziewczynka.
All right! — odrazu zgodził się chłopak. — Cieszę się, że będziemy very good friends, bo ja lubię tylko rozumne zabawy.
— A sport lubisz? — zapytał go Hans.
— O tak! — odparł. — Gram w foot-ball w dobrej, poważnej ekipie i w hokkey. Wolę jednak piłkę, bo tam trzeba kombinować nietylko głową lecz całem ciałem...
— Cóż będziemy robili? — spytała Manon. — Może zbudujesz dla mnie okręt?
— Poco? — odpowiedział Roy. — Masz już dwa i tego dość dla zabawy. Najlepiej będzie, jeżeli zamienimy Patrie-en-fleurs w nowoczesne miasto. Wtedy z innych portów zaczną zjeżdżać się tu ludzie, rozwinie się handel, dolary popłyną do banków...
— Ach, jak to dobrze mieć nowoczesne miasto! — klasnęła rączkami Manon. — Widziałam na obrazku Nowy Jork z drapaczami nieba! Bardzo zabawne!
— Zbudujemy sobie drapacze, gdzie umieścimy banki, biura, kinematografy, restauracje, urządzimy wodociągi, tramwaje, żeby mieszkańcy mieli wygodne życie, a później postawię na brzegu wysoką latarnię morską, aby wskazywała statkom innych państw drogę do nas!
Roy Wilson nakreśliwszy plan działania, nie zwlekając, przystąpił do wykonania. Poszedł do miasta i wkrótce powrócił obładowany różnemi przedmiotami.
Oprócz narzędzi stolarskich i rydla przyniósł dużą torbę z cementem, rulon żelaznej siatki, kilkanaście metrów rurki gumowej i duże żelazne pudełko. W parę dni później na placu, ogrodzonym murami, wznosiło się kilka domów o piętnastu piętrach. Zbudowane były z czterech słupów, pomiędzy któremi Roy naciągnął drucianą siatkę i oblepił ją cienką warstwą cementu. Na jednymi z domów ustawił żelazną skrzynkę z wodą, wpadającą w sieć rurek gumowych, które stanowiły wodociągi.
Pomiędzy domami Manon porobiła klomby i zasadziła krzaczki.
Na domach wisiały szyldy banków, fabryk, restauracyj, teatrów i biur. Każda ulica i plac miały swoją nazwę, obmyśloną przez Manon.
Chłopak przyniósł z domu dwa wozy tramwajowe i mały automobil, poruszane sprężyną. W Patrie-en-fleurs rozpoczął się ożywiony ruch. Wszędzie powiewały flagi, pieściły oko kwiaty.
Nareszcie Roy zbudował latarnię morską wysoki — słup z cementu i powiesił na nim małą latarkę papierową.
— Teraz mamy prawdziwe miasto, którego możemy się nie wstydzić! — zawołał, myjąc ręce, powalane gliną i cementem. — Szykuj teraz, Manon, jachty! Poślemy je z wizytą do Wilhelmsstadtu i Power-City, aby zawiozły sąsiadom nasze zaproszenie.
Tegoż wieczora dwa jachty, przybrane flagami i kwiatami, a ciągnione z brzegu za sznurki, skierowały się ku innym portom.
Dzieci bawiły się znakomicie, posyłały swoje jachty w odwiedziny z portu do portu, lecz, jak przewidywał Roy Wilson, goście najchętniej przybywali do Patrie-en-fleurs które rozbudowywało się coraz bardziej, a wieczorem cieszyło wzrok długiemi linjami palących się latarni, biegnących wzdłuż ulic i oświetlających plac. Połyskiwały okna drapaczy nieba, na ciemne wody zatoki rzucała promienie latarnia morska. Piękne miasto pociągało ku sobie jachty Anglji i Niemiec, więc chętnie tu przybywali Joe z Hansem, a Manon miała zawsze czekoladki lub owoce, któremi częstowała gości.
Po kilku dniach Joe zaczął budować nowe okręty nietylko na brzegu „Zatoki Przyjaźni“, lecz nawet w domu wieczorami, więc wkrótce posiadał całą flotę dużych i małych jachtów, handlowych statków i wojennych krążowników, uzbrojonych w działa.
— Poco ci tyle okrętów? — zapytał go Hans, z niepokojem patrząc mu w oczy.
— Zamierzam założyć kilka kolonij! — odparł krótko chłopiec.
Ciągnąc za sobą swoją flotę, ruszył wzdłuż brzegu i, odnalazłszy małą zatokę, zbudował nowe miasto.
Za jego przykładem poszedł zazdrosny Hans. W tym celu sporządził tak duży okręt, jakiego nie posiadał Joe.
— W małej zatoce trudno mu będzie manewrować! — zauważył Roy.
— Tak! Lecz zato Joe będzie czuł szacunek i strach przed moją flotą — odparł Hans. — Nie zechce napaść na mnie. Będę spokojnie zakładał swoje kolonje!
Roy Wilson wzruszył ramionami.
It’s stupid! — burknął do Manon. — Nie mają porządnych miast, tylko same mury i wały, a kolonij im się zachciewa! Wiesz co, mała Manon, zburzmy nasze mury! Ukrywają one za sobą całe miasto. Jakby było pięknie, gdyby Patrie-en-fleurs mogła odbijać się w zatoce. Byłby to malowniczy widok!
— Ależ tak, tak! — zawołała dziewczynka. — Wtedy oświetlone domy i latarnie uliczne mogą się przeglądać w wodzie. Zupełnie jak Paryż w Sekwanie!
Szybko zburzono mury i Patrie-en-fleurs stanęła nad zatoką w całej okazałości i świetności. Roy zbudował tuż nad wodą długą kolumnadę z cementu, ozdobioną stojącemi na frontonie latarkami.
Dzieci nie posiadały się z radości.
Niedługo jednak cieszono się w „Zatoce Przyjaźni“.
Szukający dogodnego miejsca dla kolonij Hans wprowadził swój duży okręt do małej zatoki, doskonale nadającej się dla wzniesienia nowego miasta.
Ujrzał tam jednak mały jacht Joego.
Nie zwracając na to uwagi, chłopak zaczął zakładać miasto. Pracował cały ranek, a gdy prowadził swój okręt do Wilhelmsstadtu, ze zdziwieniem spostrzegł, że od Manon-Isle do brzegu był przeciągnięty sznur, stojący zaś na kępie Joe krzyknął:
— Nie wpuszczę ciebie, jeżeli nie zburzysz swojej kolonji, gdyż mój jacht zajął zatokę przed tobą!
Hans, nic nie mówiąc, zaczął zrywać sznur. Wtedy Joe cisnął w jego okręt kilka kamieni i przewrócił go.
— Wojna? — zapytał Hans, prostując się.
— Wojna! — odparł Anglik.
Chłopcy zaczęli w pośpiechu budować flotę. Hans spuszczał na wodę coraz większe okręty, Joe — coraz mniejsze, lecz liczniejsze.
W bitwach, gdy okręty, ciągnione za sznurki, ścierały się z sobą, Hans zwyciężał, bo jego ciężkie, wielkie „pancerniki“ szerzyły zniszczenie we flocie angielskiej. Zato, gdy wywiązała się „bitwa artylerji“, Hans przegrywał. Nie mógł on trafić kamieniami w drobne statki Joego, ten zaś łamał maszty i przewracał swemi pociskami duże okręty przeciwnika.
Wkrótce flota Hansa nie mogła ukazać się w „Zatoce Przyjaźni“, gdyż natychmiast z Manon-Isle i z Power-City leciały kamienie i topiły niemieckie okręty.
Hans był zmuszony ukryć swoje pancerniki we własnym porcie.
Manon postanowiła pogodzić zwaśnionych przyjaciół.
Joe, słuchając jej namów, upartym głosem odpowiadał:
— Niech się wyrzeknie kolonij, wtedy podpiszę pokój! Yes!
Hans też nie chciał słyszeć o zawieszeniu broni.
— Jakim prawem uważa się Joe za właściciela całego brzegu? To gwałt!
Zaczął namawiać Manon, aby dopomogła mu w walce z Anglją.
Bardzo lubiła Hansa i żałowała go, jednak odmówiła.
— Rozumiem! — mruknął rozgniewany chłopak. — Masz teraz Roya Wilsona i we wszystkiem słuchasz go. Jesteś złą, niepewną przyjaciółką! Ale ja mu pokażę i zburzę te głupie, wstrętne amerykańskie drapacze!
Powiedziawszy to, odwrócił się od Manon.
— Jesteś niegrzeczny i zły! — zawołała dziewczynka. — Jesteś rozgniewany i mówisz głupstwa! Roy Wilson nie boi się ciebie!
Obrażona, odeszła.
Hans spełnił groźbę. Przez swój kanał wyprowadził dwa okręty, zatopił jachty Manon i zaczął ciskać kamienie w Patrie-en-fleurs.
— Stój! — krzyknął Roy. — My nie bierzemy udziału w wojnie. Jakim prawem napastujesz nas?
— Zburzę wasz głupi port! — wołał rozwścieczony Hans. — Komu są potrzebne te babskie wersalskie ogrody i te tyki, zamiast domów?
Joe przyglądał się zdaleka całemu zajściu, bo obawiał się wyprowadzić swoje stateczki.
— Wypowiadam wojnę Francji! — wrzeszczał Hans. — Zdobędę miasto i tu założę swoją kolonję!
— Ja nie będę walczył! — spokojnie odparł Roy Wilson. — Jest to bezsensowne job. Budowaliśmy nasze miasta, pracowaliśmy, traciliśmy czas, a teraz mamy to burzyć? Głupio! Bardzo głupio!
W odpowiedzi na to Hans cisnął kamień i uszkodził latarnię morską.
— Słuchaj ty, brutalu! — krzyknął Amerykanin. — Latarnia obsługuje całą zatokę, wszystkie pływające w niej okręty, a więc i twoje. Pocóż masz niszczyć ją? To bardzo dziki pomysł!
Hans w milczeniu ciskał kamienie w latarnię, odbijając od niej kawałki cementu.
Manon blada, z płonącemi gniewem oczami, rzekła poważnym i groźnym głosem:
— Poczekaj, Roy! Patrie-en-fleurs jest mojem miastem i ja się będę broniła.
Powiedziawszy to, zaczęła rzucać kamienie w okręty Hansa, a tak celnie, że musiał się cofnąć.
— Manon, — powiedział Roy ze smutkiem w głosie, — nie mogę więcej pomagać ci. Nie mogę, bo lubię rozumne zabawy, gdzie się coś robi nowego, coś się zdobywa, co ma wartość, lecz burzyć zrobione — to nie moja rzecz!
Wzruszył ramionami pogardliwie i, po raz ostatni ogarnąwszy wzrokiem „Zatokę Przyjaźni“, odszedł, pogwizdując.
Manon pozostała samotna. Czuła się smutna i bezradna, jednak, przypomniawszy sobie brutalność Hansa, zmarszczyła brwi i zamyśliła się głęboko.
— Hallo, Joe! — krzyknęła. — Zawrzyjmy przymierze! Na wodzie ja ci nie mogę pomóc, bo Hans zatopił moje jachty, lecz będę broniła brzegu. Nie uda mu się zdobyć Patrie-en-fleurs i założyć tu swojej kolonji!
Well! — odkrzyknął Joe. — Hans będzie zmuszony poddać się!
Tymczasem zapadł wieczór i musieli powracać do miasta.
Manon szła obok Joego, smutna i milcząca. Chciałaby zbliżyć się do Hansa, lecz zacięty chłopak posępnie wlókł się na uboczu i nie patrzał na nią.
Joe kroczył wyprostowany, dumny, pewny siebie.
W milczeniu rozstali się przy bramie parku, przez zęby rzuciwszy sobie słowa pożegnania.
Dziewczynka nie spała całą noc. Ledwie brzask zajrzał do pokoju, ubrała się i, zabrawszy z sobą, długi sznur i nóż, wybiegła z domu.
Przyszedłszy na brzeg „Zatoki Przyjaźni“, ze smutkiem obejrzała szkody, poczynione latarni przez Hansa, westchnęła i zabrała się do roboty.
Przeciągnęła sznur tuż ponad wodą, odgradzając się od statków Hansa, chociaż wiedziała, że zawzięty i porywczy chłopak, jeżeli zechce, zerwie tę przegrodę.
Jednak, widocznie, Manon wszystko dobrze rozważyła podczas bezsennej nocy. Wiedziała, że teraz była zmuszona sama sobie radzić, więc obmyśliła taki sposób obrony, jakiego nikt się nie spodziewał.
Wzięła kawał sznura, uwiązała go do sporego kloca zatopionego drzewa, leżącego przy brzegu, drugi zaś koniec, przeciągnąwszy go pod wodą, ukryła tam, gdzie dobiegały do kresu ogrody wersalskie i kolumnada, zbudowana przez Roya Wilsona.
Ledwie skończyła swoje przygotowania, zjawił się Hans. Widocznie, spędził też noc bezsenną, zatrutą wrogiemi uczuciami do dawnych przyjaciół, bo miał bladą, ponurą twarz i pozdrowił dziewczynkę zimnem skinieniem głowy.
Po nim przybiegł Joe. Zdjąwszy trzewiki i pończochy, zajął placówkę na kępie.
Drażnił przeciwnika, wpuszczając do zatoki najdrobniejsze stateczki, których nie mógł Hans trafić, rzucając kamienie, padające dokoła i nie przynoszące szkody flotyli Joego. Gdy zaś chłopak usiłował wyprowadzić z portu swoje niezgrabne pancerniki, Anglik zasypał je celnemi pociskami i zmusił do odwrotu.
— Poczekajcie! Poczekajcie! — mruczał Hans, zaciskając pięści.
Po chwili wypuścił z kanału kilka drobnych „jachtów“. Zdumiony Joe, starannie mierząc, ciskał w tę flotylę kamienie, nie uważając na to, co robi Hans. Chłopak, widząc, że przeciwnik zajęty jest walką z jachtami, które, poderwane przez wiatr, rozbiegły się po zatoce w kierunku posiadłości angielskich, szybko wyprowadził wszystkie swoje duże pancerniki i zaczął holować je w stronę Patrie-en-fleurs.
Manon, zajęta czyszczeniem ulic i placu swego miasta, ujrzała zbliżającego się nieprzyjaciela i szybko stanęła koło miejsca, gdzie był ukryty koniec pogrążonego w wodzie sznura.
Hans na chwilę zatrzymał się przy przegrodzie, lecz, namyśliwszy się, zerwał sznur i, ustawiwszy przed Patrie-en-fleurs swoje okręty w groźnym szeregu, zawołał szyderczym głosem:
— Manon, poddaj się, bo moje pancerniki zburzą twoje miasto, jeżeli będziesz ze mną walczyła!
— Nie masz prawa zrywać przegrody! — odpowiedziała dziewczynka, schylając się nad wodą.
— Prawo należy do silnego! — krzyknął Hans. — Jeszcze raz pytam, czy poddajesz się? Za chwilę moje pancerniki zagrzmią ze wszystkich dział!
— Nie poddaję się! — odrzekła twardym głosem.
— Ognia! — krzyknął napastnik i cisnął pierwszy kamień.
— Miasto moje jest bezbronne, nie posiada murów i floty — upomniała go groźnie. — Żądam, abyś odszedł i nie napadał na Patrie-en-fleurs, gdzie przebywa pokojowa ludność, kobiety, dzieci; poniosą szkodę piękne gmachy...
Mówiąc to, ujęła koniec zanurzonego sznura.
— Ognia! — powtórzył komendę Hans i cisnął drugi kamień, który odłupał część jednego z cementowych gmachów.
— Będę się broniła do ostatniego tchu! — krzyknęła, wbijając w złą, zawziętą twarz Hansa płonące gniewem oczy.
— Ty będziesz się broniła? — wybuchnął śmiechem chłopak i cisnął trzeci kamień.
Wtem stała się rzecz niespodziewana i dla „floty niemieckiej“ straszna.
Manon wyprostowała się i z całej siły szarpnęła za sznur. Uwiązany kloc drzewa szybko przesunął się po dnie, wystający z wody grzbiet jego przewrócił pancerniki Hansa.
— Co to jest? Jak śmiesz? — ryknął z wściekłością.
— Moja podwodna łódź zaatakowała twoje okręty! — zawołała z dumą dziewczynka.
Hans rzucił jej brutalne przekleństwo i pobiegł ku Wilhelmsstadtowi.
— Poddaj się! — zawołał Joe. — Francja zniszczyła twoją flotę pancerną, a ja utopiłem twoje torpedowce! Poddaj się!
Hans spojrzał na „Zatokę Przyjaźni“. Wszystkie jego drobne statki kołysały się na małych falach, przewrócone, potrzaskane.
Wściekłość ogarnęła chłopca. Wpadł do Power-City, obcasami rozwalał mury i wały, oberwał wiszący nad zatoką most, przebiegł w butach na drugi brzeg, zburzył mniejsze miasto, a wtedy, z podniesionemi pięściami zwrócił się ku Joemu, stojącemu na Manon-Isle.
Biegł ku niemu po wodzie, chcąc rzucić się na niego. Joe nie namyślał się długo, porwał za kamienie i jął bombardować atakującego Hansa. Miał duży skład pocisków na kępie, mierzył starannie i, widocznie, postanowił obronić się za jakąbądź cenę. Wkrótce Hans, ugodzony kamieniem w czoło, cofał się, ścigany lecącemi za nim pociskami.
Niewiadomo, czemby zakończyła się ta walka, gdyby zupełnie nieoczekiwany wypadek nie zmienił postaci rzeczy i nastroju walczących.
Z niewysokiego pagórka kilku chłopaków pod wodzą Borysa ruszyło do ataku na miasta nadbrzeżne.
Z dzikiemi okrzykami rozwalano mury, gmachy, przewracano okręty, strącono do wody Joego, potargano sukienkę i warkocze Manon i wkrótce — tylko ruiny pozostały na brzegach „Zatoki Przyjaźni“. Banda napastników z wyciem i śmiechem zmykała w stronę miasta.
Joe, Manon i Hans stali zdumieni i przerażeni nad zwaliskami. Długo nie mogli ochłonąć z oburzenia.
— Bandyta... — rzucił Joe.
Zdrajca i tchórz! — dodał Hans.
— Zbrodniarz! — jęknęła Manon.
Nic więcej nie mówiąc, podali sobie ręce.
Obmywszy ranę Hansa i zatamowawszy krew, wysuszyli na słońcu mokre ubranie i wolnym krokiem ze smutnie spuszczonemi głowami szli do domu.
— Nigdy nie powrócimy już na brzegi „Zatoki Przyjaźni!“ — zawołał Hans.
— Nie wiem... — odpowiedział Joe.
— Powrócimy, gdy będziemy dorosłymi ludźmi! — szepnęła Manon. — Wtedy, gdy nie będziemy głupiemi dziećmi, które o lada drobiazg waśnią się...
— Nie wiem... — powtórzył Joe.
Przez kilka dni spotykali się na placu tennisowym, lecz dawna szczerość i serdeczność zniknęły bez śladu. Każde bowiem z tych dzieci już wiedziało, co ma o innem myśleć, każde z rubaszną prostota odkryło swoją duszę.
Borys unikał spotkania z dawnymi znajomymi i do parku nie przychodził. Alfred, jak dowiedziała się Manon, wraz z matką opuścił Genewę.
Wkrótce cała gromadka rozpierzchła się.
Przed rozstaniem zeszli się raz jeszcze w parku Mon-Repos. Długo patrzyli na siebie, czuli głuchy smutek i ból w sercu, lecz coś potężnego zamknęło im usta.
Powiedzieli sobie zdawkowe słowa pożegnania i poszli w różne strony, nie oglądając się nawet.
„Zatokę Przyjaźni“ spowiła chmura nieufności, bardziej gęsta i jadowita, niż mgła zapomnienia.



ROZDZIAŁ IV.

Minęło siedem lat. Kilkanaście nowych dużych budynków przeglądało się Genewskiem jeziorze. Rozrósł się park Mon-Repos. Miasto wyciągnęło swoje macki ku wschodowi i tam, gdzie niegdyś w „Zatoce Przyjaźni“ wybuchła wojna, zostało usypane i murem wzmocnione nadbrzeże ze stojącemi na niem willami.
Nie zmieniło to jednak wyglądu Genewy. Mocno lazurowe niebo i szafirowe fale Lemanu były te same. Po dawnemu upajało i przepełniało radością czyste, gęste, jak wino bogów, powietrze, pieściło i podniecało słońce, skrzyły się lodowce Montblanc i dalekiego łańcucha Alp.
Miasto przybrało świąteczny wygląd. Wszędzie szły przygotowania do mających trwać trzy dni balów, widowisk i sportowych zawodów na cel dobroczynny.
Rząd szwajcarski zamierzał budować wysoko w górach sanatorjum dla ubogich — chorych na gruźlicę.
Zamożna ludność i wszyscy cudzoziemscy goście poczuwali się do obowiązku przyjścia z pomocą rządowi pięknego kraju, gdzie każdy był otoczony gościnnością i uprzejmością, czując się wśród gór swobodnym obywatelem ziemi.
Bo tak też było.
Najlepiej wiedzieli o tem alpiniści, docierający do najdalszych zakątków. Przecinając zielone hale górskie w chwili, gdy z cichym brzękiem dzwonków powracały z pastwisk trzody góralskie, słyszeli brzmiącą w powietrzu łagodną piosenkę o ledwie dostrzegalnem, pogodnem szyderstwie. Ktoś niewidzialny nucił ją, rozpowiadając o dawnych dziejach: o szczęku mieczów i grzmocie strzałów pod zmurszałemi, rozsypującemi się teraz murami zamków, o ściganiu po miastach wyznawców wiary reformowanej i o jękach i skargach katolików, wrzuconych przez zwycięzców do ciemnych, wilgotnych lochów na śmierć głodową.
Cichy śmiech rozsypywały dokoła dzwonki basowe i wesołe dzwoneczki kóz, a echo biegło od urwiska do szczytu śnieżnego i nagle staczało się na dno dolin zielonych i mrocznych wąwozów.
Echo mówiło:
— Przeminęło wszystko i, jak Alpy niebotyczne, zastygłe w majestacie srebrnych szat, niewzruszony w górach naszych, na brzegach modrych jezior zamieszkał pokój!
Nawet ci, którzy zwykle nie myśleli o podobnych rzeczach, odczuwali tchnienie wielkiego, niezmąconego spokoju.
Stanąwszy nad skrajem głębokich przepaści, gdzie błąkały się, topniejąc, nikłe, mgliste smugi obłoków, turyści spoglądali na dół, na doliny i wąskie brzegi lazurowych jezior. Widniały tam szmaragdowe lub złociste czworokąty łanów i winnic, ciemne plamy drzew; błyskały krzyże kościółków, igrały w słońcu barwne dachy domów; sunęły różowe żagle łodzi rybackich, do skrzydeł mew podobne; biegły pociągi, samochody, co chwila znikające w tunelach lub na zakrętach dróg; ślizgały się po zwierciadle jezior białe statki, ciągnące za sobą pióropusze dymu.
Od każdego szczytu, gdzie jarzył się śnieg miljonami ogników, od lustrzanej powierzchni jeziora, od zwisających skalnych spychów, z zieleni łąk i lasów spływały niewidzialne, kojące, upajające potoki pokoju i radości bezwiednej.
Chętnie więc zjeżdżały tłumy gości do Genewy, aby złożyć czarownej krainie w darze znaczną sumę pieniężną na wzniosły cel i daninę wesołości niezmiernej, rozsadzającej piersi nawet tych, których ręka losu i nielitościwego życia dotknęła srodze.
Widowiska rozpoczęły się od zawodów sportowych.
Olbrzymie tłumy zaległy malownicze nadbrzeża Lemanu i most Montblanc.
Dziesięć łodzi startowało od mostu, wypływając dalej na jezioro, gdzie okrążywszy ustawiony znak, zawracało z powrotem.
Gdy pędzone dwunastu wiosłami, łodzie zbliżać się zaczęły do nadbrzeża, mknąc ku finiszowi, zgromadzone tłumy ujrzały, że wszystkie idą razem. Zapaśnicy byli równi sobie i na oznaczonym dystansie różnica wytrzymałości oraz treningu nie dawała się odczuć. Jednak gdy łodzie dobiegły początku parku, jedna z nich zaczęła gwałtownie wybijać się naprzód. Próżno inni wioślarze usiłowali dogonić ją. Parła naprzód w pędzie niepohamowanym, odsadzając się coraz dalej i szybciej.
— To niemiecka łódź! Widzę czarnego orła i barwy niemieckie na sterniku! — krzyknął niemłody jegomość, śledząc przez lornetkę pędzącą na przedzie łódź.
Impossible! — mruknął jakiś Anglik. — A gdzież jest łódź „Britania?“
— Razem z innemi! — objaśniał szpakowaty pan, ogarniając wzrokiem zapaśników. — „Britania“ — to ta biała łódź, ot — tam, od południowego brzegu. Aha, zaczyna się też wyrywać naprzód! Dobrze idzie!
Istotnie biała, wąska łódź, na której rytmicznie, niby wahadła maszyny, schylało się, gwałtownie odrzucało wtył i ślizgało na ruchomych ławeczkach dwunastu wioślarzy, sunęła naprzód.
Z trudem zdobyła przed innymi zapaśnikami długość jednego korpusu, później dwuch i zaczęła metr po metrze doganiać pędzącą przed sobą niemiecką łódź.
Jednak most był coraz bliżej. Po chwili uderzył dzwon i zwycięska niemiecka dwunastka, zatoczywszy szeroki łuk stanęła. Uniosły się nad wodą i zesztywniały wiosła.
Sternik wstał i trzy razy machnął flagą.
Po chwili dobiegła „Britania“, a za nią nadążały, idąc głowa w głowę, inne łodzie.
— Pierwsza przyszła „Germania“, sternik Hans von Essen! — rozległy się rzucone przez tubę słowa z trybuny sędziów. — Druga „Britania“, różnica 1 minuta 3 sekundy. Sternik William Garding.
Angielski sternik stanął w łodzi i, podnosząc w górę flagę, krzyknął:
— Ustalony dystans był za krótki dla mojej ekipy! Żądam rewanżu!
Głos jego zginął w gwarze tłumu.
— Patrz, ojcze! — zawołała piękna panna, przyciskając się ramieniem do siwego, starannie ubranego mężczyzny. — Zwycięzcą dzisiejszych regat jest Hans von Essen, towarzysz moich zabaw dziecinnych z przed siedmiu lat. Jakie to dziwne, spotkać znajomego po tak długim czasie!
Siwy jegomość uśmiechnął się pobłażliwie.
— Tak! — rzekł. — Później, w wieku dojrzałym podobna różnica nie jest tak uderzająca.
— Naturalnie, — zgodziła się, podnosząc na ojca ciemne, poważne oczy.
Po chwili zmarszczyła brwi i zaczęła patrzeć na jezioro. Spostrzegła bowiem jakiegoś młodzieńca, który wcisnąwszy monokl w oko, natarczywie przyglądał się jej. Czuła, że ogarnia wzrokiem całą jej postać, zarysowującą się pod lekką białą sukienką, zatrzymuje się na dużym węźle kruczych włosów, spiętych na karku, ślizga się po wiotkiej kibici i osuwa wzrok na drobne stopy.
— Patrzeć tak bezczelnie, no! — pomyślała oburzona i zwróciła na natręta śmiałe, błyszczące gniewem oczy.
Monokl wypadł z oka, a twarz młodzieńca radośnie się uśmiechnęła.
Wyciągnął ręce i szedł ku niej, mówiąc:
— Manon... Miss Manon de Chevalier. Patrzę na panią już dwa dni, szukam w całej postaci dawnej Manon i — ciągle wątpiłem! Dopiero teraz, gdy pani rozgniewała się, widzę, że nie omyliłem się. Może, miss raczy sobie przypomnieć Joego Leystona i nasze przymierze podczas wojny w „Zatoce Przyjaźni?!“
Zaśmiał się suchym śmiechem, krzywiąc usta.
Manon, filuternie zacisnąwszy wargi, rzekła z lekkiem szyderstwem:
„O!“ Tak często mawiał mój przyjaciel Joe.
— Mam do dziś ten sam sposób określania swego stosunku do ludzi i ich słów, — zauważył spokojnie.
— Może i o mnie pan zawyrokuje swojem niezmiennem „O?“ — zapytała.
No! — zaprzeczył. — Gdy patrzę na miss powtarzam ciągle: „well“, tylko — „well!“
— Przedstawię pana memu ojcu, — rzekła Manon.
Panowie uścisnęli sobie dłonie.
— Bierze pan udział w igrzyskach? — zapytał pan Chevalier.
— Tak! — odpowiedział Joe. — Startuję w okrężnym biegu dokoła jeziora. A wie pani, z kim będę walczył o pierwszeństwo? Z Hansem von Essen!
— Dużo się pan trenuje? — spytała.
— Ukończyłem w tym roku Oxford i w Anglji ustaliłem swoje rekordy dalekobieżne. Nikt ich dotąd nie pobił. Będzie to już ostatni mój występ w sporcie. Smutne to, lecz prawdziwe! Starzeję się, a co najważniejsze, otrzymałem przydział do naszej ambasady w Berlinie. Mam zamiar iść drogą dyplomatyczną, — opowiadał Joe.
— W dzieciństwie jeszcze miał pan ten sam zamiar. Pamiętam doskonale! — rzekła Manon.
— Ja nigdy swych zamiarów nie zmieniam! — mruknął suchym tonem.
— W takim razie powinien pan zwyciężyć Hansa w jutrzejszym biegu, bo pan mu to kilkakrotnie obiecywał! — zauważyła z ironicznym uśmiechem Manon.
— Zwyciężę! — rzucił Joe i zamilkł.
Po chwili jednak zaczął znowu mówić.
— Jesteśmy prawie w komplecie — rzekł, krzywiąc w uśmiechu wąskie wargi. — Dziś zdobył pierwszą nagrodę w foot-ball’owych zawodach Roy Wilson, ten, co nie lubi wojny, — pamięta pani? Popołudniu w wyścigach konnych uczestniczy Borys Suzdalskij, który zburzył Power-City, twierdzę na Manon-Isle...
— Pamiętam! — zawołała. — Rozbił on ze swoimi Azjatami piękną Patrie-en-fleurs, zbudowaną przez Roya, a założoną przez Alfreda...
— Alfreda nie spotkałem dotąd... — rzekł Joe. — Jeżeli nie mylę się, raz tylko w zeszłym roku czytałem w „Times“ korespondencję z Rosji. Pisano w niej o jakimś spisku, zamachu i procesie sądowym. Figurowało tam nazwisko Małachowskiego. Nie było jednak wskazane imię, więc nie wiem, czy to był Alfred...
— Biedny chłopak!... — szepnęła Manon, a w jej wspomnieniach zjawiła się ściągła, blada twarz i groźne oczy smutnego, poważnego chłopaka w czarnem ubraniu, z krepą żałobną na rękawie.
— Nie żałuję takich, — zauważył Joe, wkładając monokl do oka, — są oni szkodliwym i niebezpiecznym elementem! Wyroki historji są dyktowane przez przeznaczenie uprzywilejowanych narodów. Skoro weszło się do tak wielkiego społeczeństwa, jakiem jest Rosja, Polska powinna poświęcić drobne narodowe marzenia dla rzeczywistości i współdziałania z imperjum, którego część składową zrządzeniem losu stanowić musi. Mamy przecież to u siebie w Wielkiej Brytanji: Irlandję, Szkocję, kolonje.
— Przepraszam pana! — wmieszał się do rozmowy pan Chevalier. — Czyżby pan poważnie myślał, że Irlandja i kolonje nazawsze poświęciły swoje narodowe dążenia dla dobra Wielkiej Brytanji?
Yes! Muszą! — rzucił Joe.
— Muszą, bo są tymczasem zmuszone, lecz siła, przemoc nie wykorzenią nazawsze uczucia narodowego i żądania wolności. Mamy przykład na Alzacji i Lotaryngji. Niemcy mają tam ład i spokój, lecz w tych prowincjach żyje duch Francji, mój panie! — mówił pan Chevalier, zapalając się. — Co zaś do Polski, to sprawa się wikła niewymownie, nawet jeżeli myśleć podług recepty pana. Dla jakiego z trzech społeczeństw zaborczych mają się wyrzec marzeń swoich Polacy: dla rosyjskiego, pruskiego, czy austrjackiego? W wypadku wojny, naprzykład, z którem społeczeństwem mają się solidaryzować, i jakie mogą wynaleźć powody do współdziałania z tem lub innem państwem?
Młody dyplomata spojrzał spokojnie na mówiącego i, nie wahając się ani chwili, — odparł:
— Każdy obywatel powinien pamiętać o całokształcie państwa, które jest najwyższym i najdoskonalszym ideałem, pochłaniającym osobiste, rasowe i narodowe zapatrywania. Wielka Brytanja dąży do tego w swoich kolonjach i dalekich dominjach!
— Wiem o tem! — kiwnął głową pan Chevalier. — Dąży, lecz nie dojdzie do takiego ideału.
— Jeżeli nie dojdzie — wtedy zginie, gdyż nasze imperjum jest zbyt rozlegle i wielobarwne, — zauważył Joe. — Lecz to być nie może!
— Kto wie? Wszystko prawdopodobne, jeżeli taki pogląd na rolę składowych części państwa jest ogólnym w rządzie angielskim i jeżeli ta rola narzucona zostanie drogą przymusu...
No! — zakończył rozmowę Joe Leyston, twardym wzrokiem bladych oczu patrząc na pana Chevalier. — Teraz muszę pożegnać państwa, gdyż dziś ostatni dzień treningu. Jutro będę się starał pobić swój własny rekord i zamknę księgę swoich sportowych dziejów!
— Przyjdę na start! — zawołała Manon.
Good bye! — z uśmiechem powiedział Joe i zginął w tłumie, który z przejęciem omawiał wyniki regat, a także zaproponowany przez załogę „Britanji“ nowy wyścig na podwójny dystans, oraz ofiarowanie przez starego lorda Leystona tysiąca funtów, jako nagrody dla zwycięskiej łodzi.
Gdy Joe odszedł, pan Chevalier rzekł, wzruszając ramionami:
— Drażnią mnie i niepokoją ci Anglicy! Mają misternie, i, nie przeczę, mądrze ułożoną receptę wielkopaństwowego życia. Jednak jest to recepta angielskich lekarzy dla angielskich pacjentów. Co do innych narodów może ona mieć, a może też nie mieć zastosowania. Oni zaś tego nie uznają! Skoro system nosi stempel „made in England“, wszystko jest „all right“ i każdy powinien ten system uważać za najlepszy. Zarozumiałość, czy krótkowzroczność? Jeżeli zarozumiałość, wtedy rzecz może ulec naprawie, jeżeli krótkowzroczność — nabiera cech klęski.
— Co do mnie, to myślę, że jest to zarozumiałość, spowodowana nieprzerwanem pasmem powodzeń — zauważyła Manon. — Mam na uniwersytecie kolegów Anglików. Pamiętam jeden spór, który wynikł pomiędzy Girodou, namiętnym rewolucjonistą, marzącym o oczyszczeniu współczesnej atmosfery społecznej i politycznej. Na to jego oponent odpowiedział słowami Joego Chamberlaina: „Wierzę w naszą rasę, największą z ras panujących, jaką ludzkość kiedykolwiek wydała, wierzę w rasę anglo-saską, dumną, stanowczą, ufną w swoje siły i upartą, nad którą władzy nie ma, ani klimat, ani żadna zmiana warunków, ufam naszej rasie, która będzie głównym czynnikiem przyszłej historji i cywilizacji. Wierzę w przyszłość naszego imperjum, szerokiego jak świat, wierzę w naszą ojczyznę, o której żaden Anglik nie potrafi mówić bez dreszczu zachwytu!“ Taki jest ich symbol wiary! Tylko ciężkie ciosy dziejowe mogą zmusić Anglików do innego sformułowania symbolu swojego katechizmu państwowego. Jednak zachodzi pytanie, które zadał inny nasz kolega — Burger. Francja, mimo zdolności do nowych, wspaniałych myśli, miota się; miotają się od idealizmu do militaryzmu Niemcy; spekuluje wszystkiem, czem potrafi, Austrja: kroczy niepewnemi i niewyraźnemi drogami Rosja i tylko Anglja od wieków dąży swoją drogą, powtarzając słowa swego „confiteor“. Pozostaje ona jedynym dotąd rzecznikiem wielkiego porządku, wyrazicielką określonego systemu...
Pan Chevalier uważnie słuchał słów córki.
— Pamiętam jeszcze jedno zebranie naszych studentów-medyków, gdy Henri Boyle na zarzuty, stawiane bezwzględnej i egoistycznej polityce angielskiej, spokojnie odpowiedział: „Wiemy to, lecz pytamy, czy i upadkiem naszej bezwzględnej polityki, czyli polityki ścisłego systemu, nie nastałby w Europie okres anarchji, zaniku cywilizacji, cofnięcia się w głąb wczesnego średniowiecza?“
— Cóż mu na to odpowiedzieli inni? — zapytał zaciekawiony pan Chevalier.
— Jakiś Rosjanin krzyknął, że widzi w tem jedyny ratunek, gdyż można byłoby poprowadzić cywilizację od początku, — rzekła ze śmiechem Manon.
— Anglik zareagował na te słowa?
— O tak! — zawołała dziewczyna. — Boyle odpowiedział, że nie udałoby się rozpocząć w tych warunkach żadnej cywilizacji, gdyż ludzkość poprostu wymordowałaby się wzajemnie. Objaśnił to twierdzeniem, że jaskiniowy człowiek był aniołem dobroci i łagodności w porównaniu z gentlemanem współczesnym, który jest drapieżny, nawykły do codziennej walki, podstępny, nie znający litości i współczucia dla słabszego. Anglik dowodził, że jaskiniowiec, żyjący miljon lat przed przyjściem na świat Chrystusa, był stuprocentowym chrześcijaninem w porównaniu z najbardziej nabożnym człowiekiem naszych czasów, chętnie powtarzającym frazesy o miłości i przebaczeniu!
Zaśmiali się oboje nad jaskrawym i śmiałym paradoksem, lecz pan Chevalier zauważył:
— W tem jest dużo prawdy... Nie było to powiedziane tylko dla efektu...
— Ojcze! — poprosiła Manon. Gdy się skończą te wszystkie sportowe widowiska, pozwól, że zaproszę do nas na obiad starych przyjaciół Joego, Hansa, Roya i Borysa. Sprawi mi to przyjemność! Spotkać towarzyszy z lat dziecinnych — to bardzo miło, a, wątpię, czy zbierzemy się jeszcze kiedyś tak razem.
— Ależ naturalnie, moje dziecko! — rzekł ojciec. — Mama, z pewnością, nic nie będzie miała przeciwko temu!
Po południu państwo Chevalier razem z Manon zajęli miejsce na trybunie.
Na torze rozjeżdżali zapaśnicy, przygotowując się do wyścigu i innych popisów.
Cała publiczność zwróciła uwagę na piękną postać jeźdźca w cudzoziemskim uniformie oficerskim.
— Kto to jest? — zapytał pan Chevalier jakiegoś urzędnika z zieloną kokardą w klapie tużurka.
— Ten, w białym mundurze? — odparł, wskazując jeźdźca. — To rosyjski oficer gwardji cesarskiej Borys... Borys...
Urzędnik nie mógł przypomnieć sobie nazwiska.
— Borys Suzdalskij — podpowiedziała z uśmiechem Manon.
— Tak, tak! Jedzie na klaczy „Irma“, należącej do stadniny samego cara. Piękny koń — faworyt dzisiejszy!
Tymczasem na trybunie sędziowskiej rozległ się dzwon.
Jeźdźcy zaczęli zjeżdżać z pola i ustawiać się w jedną linię.
Manon uważnie przyglądała się Borysowi. Nie poznałaby go.
Był to piękny mężczyzna o smagłej, śmiałej twarzy, szeroko rozwartych oczach i miękkich, prawie dziecinnych ustach.
Biały mundur i obcisłe rejtuzy oblegały silną, zgrabną figurę, biała czapka z czerwonym paskiem, zsunięta na tył głowy, odkrywała wysokie marzycielskie czoło.
Siedział na siodle jak posąg i niedbale oglądał przeciwników.
Obok Rosjanina stał skupiony w sobie oficer szwajcarski w szaro-zielonym mundurze i w czapce z wystającym daszkiem.
Za nim, zgarnąwszy trenzle, wstrzymywał rwącego się konia, angielski jokey.
Mały, chudy jeździec siedział pochylony nad karkiem rasowej klaczy. Żadnego wzruszenia nie można było zauważyć na długiej, piegowatej twarzy. Patrzał wprost przed siebie jasnemi, niemrugającemi oczami i lekkiemi ruchami uspakajał wierzchowca.
Podniosła się i opadła sygnałowa flaga. Szereg jeźdźców ruszył z kopyta.
Niedługo jednak biegły konie w łamiącym się co chwila szyku, bo „Irma“ odrazu wysunęła się naprzód i, nabrawszy rozpędu, galopowała, rozdymając chrapy i ledwie dotykając ziemi.
Borys, pochylony naprzód, bódł ostrogami boki konia i podniecał go głośnemi okrzykami.
Z gromady zapaśników tuż za „Irmą“ pędził mały jokey angielski, a przy nim szwajcarski oficer.
Gdy przebiegali przed trybunami, pozostawiwszy daleko za sobą innych współzawodników, Manon spostrzegła na twarzy Anglika ten sam zaciekły upór, jaki widziała w oczach Joego, gdy w parku Mon-Repos grał z nią w tennisa, lub gdy ścigał się z Hansem. Ujrzała też czające się na zaciśniętych ustach spokojne okrucieństwo, to samo, z jakim niegdyś Joe ciskał kamienie z Manon-Isle.
— Panująca anglo-saska rasa! — pomyślała dziewczyna.
Szwajcarski oficer zachowywał też zupełny spokój i prowadził konia pewnemi ruchami. Jednak był to inny spokój, odmienny od angielskiego. Nie był to upór, zimny i wszechwładny, lecz raczej pewność, oparta na sumienności i rozwadze.
Borys, wyprzedziwszy konkurentów o dwa korpusy końskie, szalał, podbudzając „Irmę“ do biegu. Pochylał się niemal do samej grzywy klaczy, to znów prostował się, bódł ją coraz mocniej ostrogami i krzyczał wściekłym, ochrypłym głosem.
Białe płatki piany zaczęły spadać z pyska konia.
— Poco on podnieca bez potrzeby tak piękną klacz? — rozległ się głos z jednej z ławek trybuny. — Denerwuje konia i torturuje go...
Nagle Borys obejrzał się i, zrozumiawszy, że przeciwnicy zyskali trochę przestrzeni, krzyknął coś gwałtownym, wściekłym głosem, podniósł się w strzemionach i z całej siły ciął szpicrutą przez szyję „Irmy“.
Szlachetna klacz rzuciła się w bok, a później usiłowała stanąć dęba, lecz pohamowana silną ręką, pobiegła naprzód, potrząsając łbem.
Tej chwili zamieszania starczyło, aby obok Borysa, omijając go, przemknęły, jak dwa widma, jokey i szwajcarski oficer, obaj nieruchomi, spojeni z wyprężonemi ciałami wierzchowców.
Rosjanin zaklął straszliwie i, widząc zbliżających się innych współzawodników, jął siec konia szpicrutą po biodrach i głowie. Przez chwilę jeszcze galopowała, aż zagryzła wędzidła i poniosła jeźdźca na środek pola, gdzie dopiero zdarł ją biały jeździec. W tej chwili uderzył dzwon, wykluczający go z szeregu zapaśników.
— Mówiłem, że denerwuje konia! — krzyknął ten sam głos z tylnych ławek trybuny. — Sam pozbawił się nagrody, bo „Irma“ jest najlepszą klaczą na torze!
Znowu wydzwoniono z trybuny i oznajmiono, że angielski jokey Billy Steward i szwajcarski oficer François Chanvier doszli do mety jednocześnie.
Borys w oddali zjeżdżał z pola, kierując się ku stajniom.
Miał wyzywającą, zuchwałą minę i niedbale palił papierosa.
— Co znaczy szkoła i system! — zawołał młody człowiek, siedzący obok pana Chevalier.
— Wszystko decyduje wola jeźdźca, udzielająca się koniowi! — poprawił go łamaną francuzczyzną wysoki Anglik, o ciemnej, opalonej na bronz twarzy.
— Wola bez szkoły, mój panie... — zaczął młody człowiek.
— Wola, tylko wola, sir! — wyniośle przerwał mu Anglik i poszedł ku wyjściu.
— Chciałbym widzieć takiego pana z jego wolą na kulawej szkapie! — starał się pokryć żartem swoje zmieszanie młody człowiek, patrząc na pana Chevalier i śmiejąc się.
— Upewniam pana, że Anglicy umieją swoją wolą nietylko z kulawej szkapy zrobić klacz wyścigową, lecz nawet pobić Niezwyciężoną Armadę i Napoleona, bo wiedzą, czego chcą i do czego dążą — odparł pan Chevalier, surowo patrząc na młodzieńca. — My — Francuzi nie powinniśmy lekceważyć tej zdolności naszych sąsiadów z tamtej strony kanału!
— Pan, jak widzę, jest anglofilem! — szyderczym głosem mruknął zbity z tropu młodzieniec.
— Bynajmniej! — żywo odpowiedział pan Chevalier. — Jednak, gdyby kiedyś wyniknęła wojna, wolałbym mieć Niemców za wrogów, niż Anglików, mój panie...
— Rzecz gustu... — mruknął znowu młodzieniec, zupełnie zmieszany.
Pan Chevalier spojrzał na niego z góry i już więcej nie zwracał żadnej uwagi na przygodnego oponenta.
Manon siedziała milcząca. Przypomniała sobie ciemną aleję Mon-Repos, gdzie znacznie silniejszy Borys, mimo, że bił się z drapieżnością i dzikiem okrucieństwem, uległ słabszemu Alfredowi Małachowskiemu; później odtworzyła sobie brutalny obraz napadu Borysa na Patrie-en-fleurs i Power-City, gdy z bandą wyrostków burzył mury i gmachy, wykrzykując przekleństwa i śmiejąc się bezmyślnie.
— Nie zmienił się Borys, a może jest to cecha jego narodu? — pomyślała z westchnieniem i mimowoli zgodziła się z ojcem, gdy mówił o Anglikach.
Myśl jej pobiegła ku Alfredowi. Tenby się cieszył, widząc porażkę swego wroga!
— Gdzie on teraz? Co robi? Czy żyje? — pytała siebie, widząc wyraźnie ciemne, śmiałe oczy Alfreda i poważną, trochę ponurą twarz chłopaka. — Czy zmienił się bardzo? Pewno nie poznałabym go!...
Powróciwszy do domu, długo myślała w swoim pokoju o słyszanych rozmowach, rozważała każde słowo, analizowała ludzi i przejawy ich charakterów.
— Bądź co bądź, — zadecydowała, — wiemy dokładnie, czego chcą Anglicy i czego po nich spodziewać się możemy. Rosjanie są niepewni, nieuchwytni. Taki Borys, naprzykład. Gdy zjawił się na torze, wszystkie oczy przykuł do siebie. Królewicz piękny, wytworny! Gdy zaś zaczął działać, — niespodziewanie i bez potrzeby popsuł sprawę, przejawił dzikość i brutalność przerażającą, niepojętą.
Czekała z niecierpliwością następnego dnia, gdy miały się odbyć zawody w biegu na dalekie dystanse, ze współudziałem Joego Leystona i Hansa von Essen.
Nazajutrz o ósmej rano była już przy starcie.
Hansa, wczorajszego zwycięzcę na regatach, niemiecka publiczność witała entuzjastycznie. Młodzieniec uśmiechał się i potrząsał ręce znajomych i nieznajomych.
Gdy zbliżyła się do niego piękna dziewczyna, zdziwiony odrzucił w tył jasne włosy i przyglądał się jej bacznie.
— Hansie... panie von Essen, czy pan nie poznaje mnie? — spytała swobodnie.
Gott! — wykrzyknął Hans. — Manon de Chevalier? Czy to pani?
— Tak, — odpowiedziała ze śmiechem i nagle się zarumieniła, widząc zachwyt w oczach młodzieńca. — Rozstaliśmy się wrogami, bo pan mi zatopił dwa piękne jachty...
— Ach! — zawołał. — Ta nieszczęśliwa bitwa w „Zatoce Przyjaźni“, w której wszyscyśmy się pokłócili. Pamiętam! No, ale teraz nikt nie może być wrogiem pani... bo pani taka urocza, taka piękna!
Wypowiedział te słowa ze szczerym wybuchem i wielką serdecznością.
Manon spuściła oczy i przerwała milczenie, mówiąc:
— Wczoraj spotkałam Joego i widziałam Borysa, który nie doszedł do mety na wyścigach, bo koń go poniósł.
— Z Joem dziś będziemy walczyli w biegu! — rzekł. — Poważny to przeciwnik, czytałem o jego rekordach. Jeden tylko Finlandczyk Ulajnen ma lepsze, lecz stłukł sobie nogę, więc nie startuje. Ale to wszystko bagatela! Niech mi pani o sobie opowiada! Wyszła pani zamąż za tego hrabiego z Ameryki, widzę, że nosi pani piękne sukienki, a pewno ma pani dużo brylantów, o których marzyła.
— Życie nie przysłuchuje się marzeniom dzieci, panie Hansie! — odparła Manon. — Ono kieruje losami, zmienia upodobania, poglądy i dążenia. Nie wyszłam zamąż i nie myślę o tem. Jestem studentką medycyny...
— Studentką medycyny! — wykrzyknął Hans. — Taka piękna panienka i — medycyna. Zwarjować można ze zdumienia!
To mówiąc, z uwielbieniem patrzył na Manon.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zjawił się Joe, gotowy do biegu. Uścisnęli sobie ręce.
— Gdy będziecie przebiegali koło „Zatoki Przyjaźni“, pozdrówcie ją ode mnie! — rzekła Manon z uśmiechem. — A nie kłóćcie się, panowie, jak wtedy, gdy wybuchnęła wojna pomiędzy Wilhelmsstadt a Power-City!
— Przepraszam, miss, — rzekł Joe, — musiałem bronić Manon-Isle!
— Która należała do posiadłości Wielkiej Brytanji, — odcięła się dziewczyna.
— Na szczęście wtedy należała, przynajmniej ja ją dołączyłem — rzekł Joe z naciskiem, patrząc na Manon. — Lecz teraz...
— Teraz już wcale niema ani wyspy. ani nawet naszej zatoki. Przechodzi tam nadbrzeże murowane, a na nim siedzą starzy emeryci i łapią ryby na wędkę — dokończyła Manon. — Starzejemy się szybko, niestety!
— Pani, jak róża w rozkwicie, panno Manon! — zawołał Hans...
Well! — rzekł poważnym głosem Joe.
— Panowie, proszę stawać do startu! — rozległy się głosy sędziów.
Współzawodnicy szybko się ustawili i na dany znak ruszyli.
— Do widzenia, panno Manon! — krzyknął Hans, rzucając na dziewczynę gorące wejrzenie niebieskich oczu.
Joe nie spojrzał na Manon. Pochylony biegł wolno, wprawnemi ruchami wyrzucając muskularne, wytrenowane nogi. Poza biegiem i zwycięstwem nic już nie istniało dla Anglika. Umiał włożyć całą wolę, wszystkie siły i namiętności, niemal całe życie w dokonywaną chwilowo czynność.
Startujący szybko się oddalali, witani okrzykami widzów. Wkrótce zniknęli w bramie parku, skąd rozległy się nowe powitania tłumu.
Manon leniwym krokiem powracała do domu.
Szla zamyślona.
W dzieciństwie podobał się jej Hans, lecz później zraziła ją jego zaciętość i wybuchowa wrogość. Teraz podobał się znowu. Widziała przed sobą niebieskie, rozpromienione na jej widok radością oczy, pełną zachwytu i podziwu twarz, słyszała serdeczny okrzyk pożegnalny, którym rozpoczął ciężki bieg.
— Poza pragnieniem zwycięstwa jeszcze ja istniałam dla niego... Hans posiada gorące, umiejące czuć serce! — myślała z rozrzewnieniem. — A Joe — to maszyna, automat, działający i czujący serjami...


ROZDZIAŁ V.

Po skończonych widowiskach sportowych, za któremi szalała cała międzynarodowa w te dni Genewa, trzech wytwornych młodzieńców weszło do hallu hotelu des Bergues.
Na spotkanie ich podniosła się Manon Chevalier, przeglądająca pisma ilustrowane.
— Bardzo się cieszę, że widzę panów! — zawołała, wyciągając do nich ręce. — Rodzice wkrótce zejdą na dół, my zaś możemy sobie tymczasem porozmawiać.
— Będziemy prosili, żeby pani nam o sobie opowiedziała — rzekł Borys, patrząc na piękną dziewczynę zamglonemi oczami. — My chyba nie dużo mamy do powiedzenia o sobie? Porwało już nas życie, codzienne i jednostajne. Kroczymy własną drogą powoli naprzód ku nieznanemu celowi. Z pannami to inna sprawa! Jest to materjał nietrwały, podlegający ciągłym zmianom.
Zaśmiał się i usiadł, starannie obciągając na sobie biały kostjum flanelowy, doskonale oblegający zgrabną, wyniosłą postać.
Joe Leyston, wyczekawszy aż usiądzie Manon, zajął miejsce na trzcinowej kanapce. Hans, uścisnąwszy drobną dłoń dziewczyny, odszedł na stronę i zaczął wybijać popiół z fajki do zielonej kadzi z kwitnącym oleandrem.
Po chwili umieścił się naprzeciwko Manon i przyglądał się jej z nieukrywanem rozrzewnieniem.
Słońce padało na piękną dziewczynę, złociło i połyskiwało na białym jedwabiu sukienki, różowiło smagłą skórę, zapalało ogniki w piwnych oczach i na koniuszczkach zbłąkanych nad czołem czarnych loków.
— Marzenie! — myślał Hans, ogarniając wzrokiem wiotką kibić i dziewiczą pierś, spokojnie wznoszącą się pod lekką jedwabną tkaniną.
Młodzi mężczyźni uważnie badali siedzącą przed nimi panienkę, na jaką wyrosła mała, kapryśna, zawsze wesoła Manon.
— Piękny, barwny motyl wyfrunął z drobnej poczwarki! — zauważył Borys, bezceremonjalnie patrząc na Manon i odsłaniając białe zęby.
Spuściła oczy i tak, jak dawniej, obciągnęła na sobie sukienkę, poprawiła kołnierz bluzki, czując, że zmrużone, jarzące się oczy pięknego młodzieńca ogarniają jej kibić i ślizgają się wzdłuż wysmukłych bioder.
— Motyl — to słabe porównanie! — zaprotestował Hans. — Nie jest pani podobna do motyla, o, nie! Gdybym miał porównać, powiedziałbym, że była pani kawałeczkiem błyszczącego kryształami kamyka barwnego, a gdy go rozbito, ukazał się brylant, ukryty w nim!...
— Ależ, panie Hansie, nikt mnie nie rozbijał, upewniam pana! — ze śmiechem odparła Manon.
Do rozmowy wmieszał się Joe i jak zwykle, myśl swoją wyraził krótko.
— Motyl — o! — mruknął z pogardliwem wzruszeniem ramion. — Brylant, ukryty w dawnym barwnym kamyku, to — well!
— No, wy zachodni ludzie zawsze lubicie porównywać wszystko do czegoś, co ma dużą materjalną wartość! Businessmeni! — zaśmiał się Borys. — Dla was pozostaje niezrozumiałą czysta poezja!
Mówiąc to, wparł zamglone oczy w wyraźnie zarysowujące się pod sukienką foremne nogi Manon.
Przyłapał ten wzrok Joe, wcisnął w oko monokl i, patrząc na Rosjanina szyderczo, — rzucił:
— Czysta poezja — o!
Natychmiast skrzywił usta i odwrócił się od Borysa.
— Ale, ale! — zaczęła Manon. — Zapomniałam powinszować panom, bo przecież samych zwycięzców widzę przed sobą!
— Niebardzo jestem zadowolony z rezultatów, — odpowiedział Hans. — Wziąłem pierwsze nagrody na regatach i w rzucaniu dyskiem, lecz w biegu przegrałem całą godzinę do Joego!
— Mnie się też nie powiodło! — zauważył Borys. — Podła „Irma“ popsuła mi wszystkie szyki na wyścigach. Poprawiłem swoją reputację w biegu z przeszkodami.
— A pan jest zadowolony z siebie, panie Leyston? — zapytała Manon.
Yes! — odparł pewnym głosem. — Przyjechałem tu, aby zwyciężyć w biegu na daleki dystans i uczyniłem to... naturalnie.
— Naturalnie! Pyszna jest ta pewność! — zaśmiał się Borys.
Joe podniósł na mówiącego blade oczy i powtórzył twardym głosem:
— Jest to naturalne, bo powiedziałem, że po to przyjechałem do Genewy. Nie miałem wątpliwości ani na chwilę, gdyż wszystko obmyśliłem i uczyniłem tak, żeby być pewnym zwycięstwa, my dear...
— To pan wszystko robi na pewno?! — zapytał, wybuchając głośnym śmiechem, Borys. — No, a gdyby tak zechciał pan zdobyć serce panny Manon, walcząc o nią z nami...
— O! — wyrwało się Joemu i usta jego skrzywiły się z wyrazem niesmaku. — Co za porównanie!...
W tej chwili do hallu wpadł zdyszany Roy Wilson.
— Przepraszam! — zawołał, witając się z Manon i jej gośćmi. — Spóźniłem się? Nie? No to bardzo się cieszę! Byłem zmuszony, jako zwycięzca na polu foot-ball’owem, być rozjemcą w sporze dwuch ekip i to mnie zatrzymało.
Potężny Roy, o szerokiej, dużej, otwartej twarzy i jasnych, młodzieńczych oczach usiadł, wyciągając muskularne nogi.
— Ha! rzekł. — Widziałem pana, panie Leyston, wczoraj na finiszu. Biegł pan świeży i suchy, niby dopieroco wyruszywszy ze startu. Doskonała forma i pierwszorzędny trening! Winszuję!
Joe, zrzuciwszy z oka monokl, pochylił głowę w stronę mówiącego, chciał coś powiedzieć, lecz natychmiast się podniósł, spostrzegłszy wchodzących państwa Chevalier.
Zaczęły się powitania i po chwili wszyscy przeszli do sali jadalnej, gdzie był przygotowany stół, przybrany kwiatami.
Rozmowa toczyła się wokoło wesołych dni, pełnych zabaw i widowisk, omawiano spotkanie się na balu, który miał być kulminacyjnym punktem światowego życia Genewy.
Jednak pan de Chevalier, lubujący się w polityce, wkrótce naprowadził rozmowę na inne tematy.
— Ogólny stan w Europie jest nader naprężony, — rzekł. — W kołach miarodajnych zaczynają poważnie obawiać się wojny i z tem już się liczą...
— Będzie tak, jak zechce Wielka Brytanja! — sentencjonalnym głosem oznajmił Joe.
Wszyscy mimowoli podnieśli głowy i patrzyli na młodego dyplomatę.
Yes! — ciągnął twardym głosem Anglik. — Jeżeli to nie będzie odpowiadało zamiarom i celom Anglji, potrafi ona zażegnać wybuch wojny. Jeżeli zaś uzna ją za pożyteczną, wyniknie krwawa i długa walka.
— Wielka Brytanja? — zapytał, mrużąc oczy, Borys. — Cóż ona ma do powiedzenia, jeżeli Rosja i Francja zechcą lub nie zechcą wojny? Proszę pamiętać, że sto pięćdziesiąt miljonów Rosjan — to potęga! My też mamy głos i nieograniczone możliwości.
Joe uśmiechnął się nieznacznie.
— Francja posiada mężów stanu o zdrowych poglądach, — rzekł. — Sprzymierzona wyłącznie z Rosją do tak ryzykownego przedsięwzięcia, jak wojna, nie przystąpi. Musi oglądać się na Anglję. Nasz głos tę sprawę rozstrzygnie w tę lub inną stronę.
— Dlaczego pan jest tak niepochlebnego zdania o rosyjsko-francuskiem przymierzu? — spytał podrażnionym głosem młody oficer.
O! — przeciągnął Joe, bawiąc się monoklem. — Psychologja tych dwuch narodów jest zupełnie odmienna. Łaciński zachód i azjatycki wschód, my dear! Cóż chcecie państwo? Francja, aczkolwiek nie posiadająca trwałych, powiedziałbym, wiecznotrwałych, dziedzicznych systemów, jak Anglja, jednak jest narodem o wysokiej kulturze, o zdolnościach do długiego wysiłku woli i mięśni. Tego nie możemy powiedzieć o Rosji. Wszystkie wojny dowiodły tego...
— Tak! — zaśmiał się złośliwie Borys. — Naprzykład, zwycięstwo nad Napoleonem? Prawda?
— Jako Anglik nie jestem obowiązany być adwokatem Bonapartego — uśmiechnął się młody dyplomata. — W wojnie z Napoleonem zwyciężyła nie armja rosyjska, lecz niezmierzone przestrzenie waszych równin. Napoleon nie obawiał się Aleksandra Pierwszego i jego wodzów, lecz nie obliczył znaczenia i niebezpieczeństwa przestrzeni. Wojna krymska, turecka, japońska dowiodły niepewności ducha Rosji. Zostaję przy swojem twierdzeniu, my dear!
Borys nagle zmienił ton i z mgłą rozmarzenia w oczach powiedział cichym, rzewnym głosem:
— Mówimy o wojnie, a tymczasem w Rosji nikt jej nie pragnie i o niej nie myśli! Nasze inteligentne społeczeństwo coraz bardziej zagłębia się w zagadnienia duchowe, w szukaniu Boga na ziemi, w dążeniu do wymarzonego grodu boskiego! Lud zaś, ten potulny, dobry, wierzący lud wieśniaczy spokojnie i wytrwale, bez sarkania cierpi, znosi swój los, jako kary, dopust Boży...
— Cóż to za los tak ciężki? — spytał Roy Wilson, szybko zwracając głowę w stronę Borysa. — Nie rozumiem!
— Brak ziemi, głód, epidemje. wyzysk złych urzędników prowincjonalnych — zaczął wyliczać młody oficer.
— Na Boga! — zawołał Roy. — Joe w takim razie ma podwójnie rację, bo nietylko niepewność ducha, lecz wprost materjalne warunki większości narodu zmuszą go do wybuchu pod wpływem wojny i niepowodzeń. Wewnętrzne zamieszki przejdą na takim terenie w rewolucję. Rezultatem zaś będzie wycofanie się Rosji z grona walczących. Nigdy nie słyszałem nic podobnego o Rosji, lecz wierzę panu, bo jesteś Rosjaninem i znasz swój kraj!
Borys się zmieszał i, starając się naprawić wywołane przez siebie nieprzychylne wrażenie rzekł:
— Buntów nie boimy się, bo umiemy je tłumić... Jesteśmy pozatem narodem wiernym w przyjaźni i do ofiarności i bohaterstwa zdolnym...
Joemu coś przyszło na myśl, bo wtłoczył monokl do oka i bystro spojrzał na dawnego towarzysza. Pohamował się jednak i zaczął małemi łykami pić białe wino.
Rozmowa toczyła się takim torem, że panu Chevalier, jako Francuzowi, nie wypadało zabierać głosu.
Postarał się więc zwrócić myśl gości w innym kierunku.
— Słyszałem niejednokrotnie, — rzekł, — że właśnie w Anglji obawiają się współzawodnictwa Niemiec na morzu... silna i doskonała flota niemiecka, wyszkolona armja... ekspansja kolonjalna. Są to zjawiska, zwracające na siebie uwagę kierowników polityki angielskiej. Wzmagający się militaryzm niemiecki jest objawem groźnym...
Hans von Essen, posłyszawszy to, postawił swój kieliszek, i patrząc na wszystkich siedzących przy stole spokojnym wzrokiem niebieskich oczu, odpowiedział cicho:
Gott! Ileż razy zdarza się słyszeć zagranicą te obawy przed osławionym militaryzmem niemieckim! Pochodzi to stąd, że Europa źle pamięta, a jeszcze gorzej ocenia naszą historję, jako monarchji.
— To ciekawe! — rzekła Manon, zachęcając Hansa do mówienia.
Spojrzał na nią wdzięcznemi oczami i ciągnął dalej:
— Narody, wchodzące w skład niemieckiego państwa, bardzo różnią się pomiędzy sobą. Jest to zlepek różnych szczepów, nie powiązanych pomiędzy sobą, ani wspólnotą tradycji, ani jednością pochodzenia. Jedynie plemię pruskie posiadało wszystkie cechy, potrzebne dla wytworzenia panującego żywiołu i, jako najwspanialsze swe dzieło, wydało dynastję Hohenzollernów. Przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, mądra prawie do jasnowidzenia i stanowcza polityka ich stworzyła jednolite państwo, spojone potężną armją. Historja Prus — to historja armji pruskiej! Ona, armja ta, wywołała zrozumienie, że powiązane z sobą plemiona, mają żyć i działać w imię wspólnych idei — miłości ziemi i państwa! Król, armja i naród stanowią całość nierozerwalną, kompleks potężnych sił! Armja stokroć silniej niż prawo stała się łącznikiem pomiędzy królem a narodem! Armja niemiecka w chwili obecnej, — to — miłość ojczyzny przeobrażona w wolę i czyn!
— Groźny obraz, zdolny obudzić poważny niepokój... — zauważył pan Chevalier.
— Przeciwko komu skierowany jest ten militaryzm? — nagle zapytała Manon.
Nie namyślając się, Hans odpowiedział:
— Przeciwko wszystkim i przeciw nikomu! My czujemy w naszych duszach potężną potrzebę posłannictwa w Europie i na całej kuli ziemskiej. Jesteśmy zdolni do głębokiej, może najgłębszej, w porównaniu z innemi narodami, myśli syntetycznej i twórczej, możemy i mamy prawo myśleć nietylko o sobie, lecz i o innych... Być może bezwiednie marzymy o stworzeniu jednolitego państwa ludzkiego, o przeprowadzeniu unifikacji idei ogólnopaństwowych i ogólnoludzkich...
— Pod berłem najpierwszego żołnierza pruskiego, jakim jest Wilhelm II lub inny Hohenzollern? — zapytał pan Chevalier.
— Tak! — potwierdził Hans. — Tak! Wiemy, że to nie przejdzie bez oporu i dlatego pruski militaryzm stał się duchem narodu niemieckiego, stojącego pod bronią w imię wysokiej idei!
— Czy Niemcy zapytali, jak się na to wszystko zapatrują Alzatczycy lub Polacy? — wtrącił Joe.
— A czy Anglicy pytają Irlandczyków, Kanadyjczyków, Nowozelandczyków, Hindusów i mieszkańców południowej Afryki o zgodę na wprowadzenie swoich systemów politycznych? — odciął się Hans. — Rządzeni, jako słabsi, muszą ulec kierującej woli silniejszej rasy. Nie inaczej myślą w londyńskim Foreign Office, kochany panie Leyston!
— Tam nie drapują tego w togę ideologji posłannictwa, my dear! — odparł Joe. — Praktyczny program polityki angielskiej nie jest skończony. O ideach tak obszernych, jak stworzenie ogólno-ludzkiego państwa, będą marzyły kiedyś następne pokolenia. Tymczasem jest jeszcze dużo do zrobienia wyłącznie dla Wielkiej Brytanji.
Roy Wilson słuchał obojętnie, wkońcu zaś pochylił się do Manon i rzekł:
— Wolę budować Patrie-en-fleurs, wodociągi, koleje, fabryki i tramwaje, które służą ludziom, dopomagają im w dążeniu do doraźnego dobrobytu, gdyż sytość i spokojne życie bądź co bądź są zapowiedzią szczęścia. Nie lubię rozmów o takich rzeczach, wykonanie których oblicza się na pokolenia!
— Czy Stany Zjednoczone powstały odrazu? — zapytał, spoglądając na niego z ukosa. Joe. — Od Linkolna i Waszyngtona dużo czasu upłynęło...
— Pewnie! — wzruszył ramionami Roy. — Jednak przodkowie nasi budowali kawałek po kawałku, nie robiąc gigantycznych planów Pan-Ameryki, co chodzi teraz po głowach naszych polityków, zarażonych przez tych, którzy mają tworzyć jakąś jednolitą środkową Europę, a później, jak słyszałem, ogólno-ludzkie państwo. My też myślimy o człowieczeństwie, a nasi potentaci rzucają miljony na ogólno-ludzkie sprawy. To może się zmieścić w mojej głowie, lecz, żeby udało się siłą bagnetów uszczęśliwić różnorodne ludy, jak to uczynili pruscy Hohenzollernowie z innemi germańskiemi szczepami, — nie wierzę temu! Musi to runąć, jak gmach, zbudowany na piasku, jak Wielka Brytanja w przyszłości, jeżeli nie porzuci swego odwiecznego systemu „Rule, Britania!“...
— Brawo! — wykrzyknął Borys, zacierając ręce.
Wszystkie oczy ze zdziwieniem podniosły się na pięknego oficera i jednakowa myśl błysnęła w nich.
— Co było w mowie Amerykanina, czemu mógł przyklasnąć Rosjanin, przedstawiciel brutalnego, zaborczego imperjum? — zadali sobie pytanie wszyscy obecni.
Borys zaś rzekł:
— Tak! Najpierwszym obowiązkiem i najważniejszym zadaniem jest wprowadzenie wewnętrznego ładu we własnem państwie. Rząd Jego Cesarskiej Mości jest tem obecnie poważnie zajęty...
O! — mruknął pogardliwym głosem Joe. — W Wielkiej Brytanji ład panuje od wieków. Rozumiemy prawo i interesy państwa.
— Nie wiem, czy także głęboko są przejęci tem zrozumieniem mieszkańcy północno-zachodnich prowincyj angielskich Indyj? — zaśmiał się Rosjanin.
— Zawdzięczając staraniom rosyjskich agentów istotnie zapominają nieraz tubylcy o prawie angielskiem i interesach Wielkiej Brytanji, lecz my im to natychmiast przypominamy dobitnie. Yes! — powiedział Joe, uporczywie wpatrując się w twarz Borysa.
Roy Wilson wzruszył ramionami. Hans uśmiechnął się nieznacznie, a pan Chevalier, rzuciwszy spojrzenie w stronę żony, — rzekł:
— Nadzwyczaj ciekawą wymianę zdań wysłuchaliśmy dzisiaj. Teraz możemy przejść do hallu, gdzie nam podadzą kawę i cygara.
— Biedaczka pani, panno Manon, — szepnął Borys, patrząc na nią gorącem wejrzeniem. — Rozmawialiśmy o takich nudnych rzeczach. Poruszaliśmy „przeklęte kwestje“, które nie mogą pani wcale interesować, jako młodej i tak bajecznie pięknej osoby.
— Cóż to za przestarzałe poglądy na kobiety, mój panie?! — zawołała Manon. — Owszem, bardzo się interesuję temi zagadnieniami, bo jako przyszły lekarz, będę miała bezpośredni z niemi łącznik i to najstraszliwszy i najboleśniejszy... w pewnych okresach.
— Boże sprawiedliwy! — wykrzyknął, wznosząc ręce, Borys. — Pani lekarzem, do tego lekarzem w szpitalu wojskowym, wśród poszarpanych ciał, okropnych ran! To wprost nie do pomyślenia!
— Myślę, że przeciwnie, — rzekła poważnym tonem. — Kobieta-lekarz, mimo wiedzy swojej i sumienności, może mieć większe od mężczyzny znaczenie. W szpitalach wojennych spotyka się nietylko poszarpane ciała i okropne rany, lecz boleść, zwątpienie i rozpacz. Z tem wszystkiem kobieta-lekarz potrafi walczyć skuteczniej od mężczyzny.
Spojrzała na młodych ludzi, oczekując potwierdzenia swoich słów.
O! — powiedział Joe, marszcząc usta. — Boleść, jako ból, tak, lecz zwątpienie i rozpacz — nigdy! Spełnia się wolę narodu, a on wie, na co posyła swoich ludzi! Jest tylko mus spełnienia obowiązku, innych zaś uczuć nie powinno być...
— Nawet w chwili zgonu? — spytała pani de Chevalier.
— Tak, pani! — odparł Joe.
— A co pan myśli o kobietach-lekarzach, panie Hansie? — zwróciła się do Niemca dziewczyna.
— Myślę, że jej rola niczem się nie różni od zwykłych czynności lekarza — rzekł. — Boleść i zwątpienie nie powinny istnieć dla żołnierza. Co do rozpaczy — to może zjawić się przed śmiercią wobec świadomości, że ranny nie dożyje dnia triumfu ojczyzny.
— O, młodzi jeszcze jesteście panowie, bardzo młodzi! Nie znacie granic ludzkich uczuć i przeżyć — zauważył pan de Chevalier.
Joe wzruszył ramionami w milczeniu, Hans zacisnął wargi, a Borys z lubieżnym uśmiechem przyglądał się poważnej, zasłuchanej dziewczynie. Pił przy śniadaniu więcej od innych i wino działało na niego.
— Bogini! Cudna bogini! — szepnął, przysuwając się do Manon.
Spojrzała na niego uważnie i poszła ku Royowi, który stał na uboczu, paląc fajkę dyskretnie.
— Pan nic nie mówi? — spytała.
— Ach, proszę pani! — rzekł z wybuchem. — Gdy przyjeżdżam do Europy, czuję się tak, jak gdybym był wśród obłąkańców niebezpiecznych i drapieżnych! Co piąte słowo — wojna, co siódme — nieprzekraczalne prawo, co dziesiąte — system! A tymczasem na wojnę, której żądają królowie, mogą nie pójść żołnierze, prawo może być podeptane przez większość parlamentu, system zmieniony do gruntu przez nowy gabinet ministrów, lub nawet przez dziennikarzy. Wojna, prawo, system, a tymczasem istnieją: głód, niszczące ludzkość choroby, prostytucja, nędza, handel kobietami, wyzysk słabych przez silnych, powstania, bunty w wojsku, niezadowolenie społeczeństwa, ohydne procesy sądowe! Głupcy i zbrodniarze, po stokroć głupcy i zbrodniarze!
Manon ze zdziwieniem spojrzała na Roya Wilsona, całego w obłokach dymu.
— Mówi pan nie po amerykańsku! — zauważyła.
— Czy wy znacie Amerykanów, wy — Europejczycy? — zapytał. — Mówicie i sądzicie o Amerykanach, spotykając w Paryżu, Londynie lub Wenecji naszych snobów, szukających rozmaitości i silnych wrażeń, w rodzaju kabaretowych piękności, ruletki lub ukrytych przed policją restauracyjek; tańcząc ze znudzonemi amerykańskiemi miljonerkami, znużonemi bogactwem i pustką życia; czytając o dziwactwach i gigantycznych pomysłach naszych królów stali, nafty lub mąki... Lecz wy nie znacie Amerykanów! Oni też posiadają ducha narodowego, tylko nie gnieździ się on ani na końcach bagnetów, ani w kieszeni, lub stalowych kasach bankierów z Down-Street, jak o tem pospolicie myślą w Europie, panno Manon! Nas uważają za ludzi naiwnych, a wie pani dlaczego? Dlatego, że wierzymy w istnienie dobra i sprawiedliwości bez armji, bez systemów, chociażby najmądrzejszych, lecz za to cenimy ducha ludzkiego w przejawach energji, rozumu, talentu, uczciwości, siły i moralności. Ale Europa tego nie widzi!...
— Europejczycy dużo mówią o mechanizacji Ameryki, — zauważyła panienka.
— Mówią dużo, lecz nic z tego nie rozumieją! — zawołał Roy Wilson. — Mechanizacja jest środkiem do dobrobytu pracy, tak samo, jak dobrobyt ogólny do zdobycia szczęścia. Czem jest szczęście? Wolnością w dążeniu do rozwoju własnych upodobań, do wykonywania własnych zamiarów. Trudnem zadaniem jest praca nad historją sztuki lub nad odczytywaniem napisów na grobowcach asyryjskich, gdy jednocześnie trzeba zarobkować ciężko na zaspokojenie codziennych potrzeb! Jeszcze trudniejszą rzeczą jest przechowywanie w duszy dążenia do szczęścia, gdy człowiek traci siły, zdrowie i radość bytu w ohydnych warsztatach, które wymagają fizycznego wysiłku mięśni przez cały dzień. Mechanizacja pracy usunęła z drogi ludzi te ciężką przeszkodę. Mechanizacja całego życia ma na celu zwalczenie konieczności myślenia nad tem, co może być wprowadzone i wykonane przez rząd, administrację miejską, fabryczną lub biurową. To są rzeczy proste i praktyczne! My, Amerykanie, wprowadziliśmy to do życia codziennego, i z nas się śmieją, rozpowiadając niestworzone bajki o mechanizacji naszej. Europa jest ślepa i z tej mechanizacji wzięła najgorsze dla ludzkości: maszyny dla powiększenia prywatnych majątków i kulomioty, aby jednego żołnierza zmienić w całą kompanję. To, co wzięła z naszej mechanizacji Europa, musi ją zgubić: maszyny, wprowadzane wyłącznie dla zysku, zrodzą rewolucję, kulomioty chęć do nowych krwawych starć. Szaleńcy, krety ślepe!
Pani de Chevalier zaczęła omawiać sprawę balu, więc Manon z Royem musieli przyłączyć się do reszty towarzystwa.


ROZDZIAŁ VI.

Obszerna, pięknie udekorowana kwiatami, girlandami i flagami sala kasyna była szczelnie wypełniona. Z galerji przygrywała do tańca orkiestra, a pary już sunęły po lustrzanej posadzce.
Gdy Joe wszedł na salę, ujrzał Manon, tańczącą z Royem Wilsonem.
Barczysty, potężny Amerykanin z powagą prowadził swoją uroczą damę w modnym one-stepie. Rozmawiali ze sobą. Oczy im błyszczały. Od czasu do czasu uważnie patrzyli na siebie.
Wśród tłumu stał Hans i, niecierpliwie spoglądając na orkiestrę i tańczące pary, czekał na swoją kolej.
Borys Suzdalskij tańczył już.
Jego dama wysoka, chuda panna o bezbarwnych loczkach, rozrzuconych niedbale dokoła wysokiego, pogodnego czoła, śmiała się wesoło, mrużąc nieco skośne, ciemne oczy i ukazując szereg olśniewająco białych zębów.
Widocznie, młody oficer bawił ją dowcipnie, gdyż zanosiła się od śmiechu i kilka razy zatrzymywała się, nie mogąc postąpić kroku naprzód.
Borys mrużył piękne oczy i prawił coś zabawnego, bo miał filuterną, roześmianą twarz.
Tancerka jego, a nawet inne panie i panienki zatrzymywały wzrok swój na wspaniałym młodzieńcu.
Frak bez zarzutu uwydatniał wypukłą, szeroką pierś Borysa i wąskie biodra. Mocne nogi o niedużych stopach poruszały się sprężyście i sprawnie.
Starsze panie podnosiły do oczu lornety i, pochylając się ku sobie, pytały o pięknego młodzieńca.
Kilka razy Borysa doszły słowa:
— To oficer gwardji cara, zwycięzca na konkursach hippicznych. Znakomicie bierze przeszkody... Jego dama jest córką posła rosyjskiego...
Słysząc to, tancerz wyprężał szeroką pierś i coraz zgrabniej wykonywał niespodziewane figury one-stepu, nie przestając bawić swej damy.
— Niech pan koniecznie odwiedzi nas jutro. Będzie się pan nudził, bo mama cierpi ciągle na migrenę, gdy patrzy na Montblanc, a ojciec wyjechał do Berna — mówiła panna. — Zato mamy zupełnie porządny plac tennisowy, więc zagramy sobie partję. Proszę przyjść odrazu w sportowem ubraniu!
— Będę panią śmieszył, — odpowiedział Borys, — to pani przegra, żaden „play“ pani się nie uda. Zobaczy pani! Jedyny mój ratunek w tem, bo dawno do rąk rakiety nie brałem i inaczej przegrałbym haniebnie.
Doprowadził swoją tancerkę do jej krzesła, obok towarzyszącej jej damy. Muzyka umilkła i nastąpiła krótka przerwa.
Do Joego, który zwracał na siebie uwagę dystyngowaną i sztywną figurą, zbliżyła się nagle nieznajoma kobieta. Była bardzo przystojna, lecz szczególnie pociągały ku niej spojrzenia mężczyzn namiętnie rozchylone usta i płomienne oczy.
Zatrzymała się wprost przed Joem i oglądała go bezceremonjalnie.
— Bardzo rasowy gentleman! — rzekła półgłosem. — Widziałam pana podczas biegu, bo cały dystans zrobiłam z sędzią Troutterem w samochodzie. Bardzo wysoka klasa sportowa! Podoba mi się pan!
Młody dyplomata trochę się zmieszał, ale ukrył niepokój, wkładając powolnym ruchem monokl. Z podziwem patrząc na nieznajomą, ukłonił się jej w milczeniu.
Spostrzegł piękną, smagłą, śmiało dekoltowaną pierś, oliwkowe, o złocistym połysku obnażone ramiona i pukle czarnych włosów, spadających na dumnie zarysowany kark. Miała na sobie suknię ze złotej, lśniącej łuski, i etolę z ciemnego futra. Był to strój wyzywający, niemal szyld.
Milczał, ostatecznie zwalczywszy zmieszanie.
Milczała też kobieta, nie spuszczając płomiennych oczu z jego twarzy.
— No cóż? — zapytała. — Przyjrzał mi się pan dobrze? Mówią, że jestem piękna i warta tego, aby szaleć za mną. Twierdził to nieraz Manuel Portugalski, który wahał się pomiędzy mną, a tą bezbarwną Delys.
Joe opanował się zupełnie, i, mrużąc blade oczy, rzucił szyderczo:
O!
Kobieta odrazu dosłyszała pogardliwy ton młodego dyplomaty i, błysnąwszy oczami, rzekła, dotykając jego ramienia:
— Pan jest niedobry, albo też bardzo zepsuty! Piękna kobieta może mieć także, jak mężczyzna, swoje kaprysy. Nie chodzi mi o to, że młody lord Leyston jest posiadaczem olbrzymiej fortuny, lecz podoba mi się wspaniały biegacz, Joe Leyston, bo czuję pod korą lodowatego, dumnego spokoju krew gorącą. Może pan zechce zatańczyć ze mną, reszta się wyjaśni powoli?
Joe skłonił się i odparł sucho:
— Grają walca, więc służę pani, jeżeli pani sobie tego życzy.
— Powiedział to pan tak, jakgdybym była jakimś dyrektorem z Foreign-Office! — zaśmiała się.
Zaczęli tańczyć.
— Nie gniewam się na pana, Joe Leyston, za ten niemożliwy ton, bo wiem, że wy — Anglicy jesteście z natury bojaźliwi...
Well? — wyrwało się młodzieńcowi.
— Niech pana to nie dziwi! — zawołała. — Tak! Jesteście bojaźliwi. Czyż pan nie zauważył, że w Anglji, u siebie w domu, jesteście najmilszym, najkulturalniejszym, najprostszym narodem, a z chwilą gdy ze swemi żółtemi walizami przekroczycie kanał i dotkniecie Europy lub innego lądu, stajecie się sztuczni, pozornie obojętni, nieznośnie dumni, czasami brutalni. A to dlatego, aby ukryć swoją bojaźliwość, obronić się przed pychą i brutalnością innych. Znam was dobrze! Jesteście odważni w przeprowadzaniu waszych planów na obcej ziemi, — powie pan, w zamiarze zaprzeczenia. Odpowiem na to, że ta odwaga jest wynikiem hipnozy...
— Hipnozy? O! — mruknął Joe.
— Niezawodnie! — odparła. — Obmyślacie przedtem dokładnie wszystkie szanse pro i contra, a gdy przekonacie się, że cel może być osiągnięty, — pewność powodzenia hipnotyzuje was i zwalcza waszą wrodzoną bojaźliwość.
— Pani ułożyła sobie całą teorję dla zrozumienia Anglji! Well! — zaśmiał się Joe.
— Moja teorja jest all right! — odpowiedziała, przyciskając się do tancerza. — Jeżeli nie — proszę mi wytłumaczyć różnicę pomiędzy Anglikiem, swobodnie idącym po Regent-Parku a napuszonym i niedostępnym na balu w Genewie i to z kim — z taką kobietą, jak Julita Sargolli?...
Joe Leyston wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział, odsunął się tylko nieco od pięknej Julity.
Uśmiechnęła się nieznacznie i szepnęła:
— Mieszkam w swojej willi, będę czekała na pana jutro z podwieczorkiem, a później porwę pana samochodem do Evian, gdzie teraz nikogo niema, Joe, nikogo!
Joe zdumiony spojrzał na nią.
— Ależ śmiała jest pani i pewna siebie! — mruknął, a w jego tonie nie było już pogardy.
— O, mój panie, — zawołała Julita, — jako Anglik powinien pan te cnoty cenić we mnie, tem bardziej, że są to, zdaje się, jedyne jakie mam! Uważam siebie za wyjątkową istotę, która może rozporządzać sobą. Nie mam męża i nie znoszę nudnych, oficjalnych kochanków, którzy albo się chwalą swoją przyjaciółką, albo starannie ukrywają swój stosunek do niej. I jedno i drugie jest jednakowo upokarzające! W pierwszym wypadku kobieta jest uważana za własność, w drugim — za coś niezmiernie niższego. To — nie dla mnie! Jestem bogata, wolna i lubię rozmaitość. Od ostatnich dwuch dni ciągle myślę o panu, Joe, dlatego powiedziałam to, co go tak zdziwiło i nawet zgorszyło. Więc zgoda? Jutro? Chcę już odejść, bo przyszłam tu dla pana wyłącznie i wszystko załatwiłam pomyślnie.
Joe podejrzliwym wejrzeniem ogarnął Julitę i, krzywiąc usta, odparł:
— Dziękuję pani za zaproszenie, jednak nie przyjdę ani jutro, ani nigdy...
— Jakto? — wykrzyknęła Julita z gniewem. — Odtrąca pan taką kobietę, jak ja?
— Nie odtrącam, — rzekł z zimnym ukłonem, — lecz dziękuję!
— Dużo pan traci w tej chwili! — rzekła spokojnie. — Takie kobiety, kapłanki miłości i kaprysu, rzadko się trafiają na drodze młodych ludzi, którzy dla nich zwykle nie są dostatecznie interesujący. Znają nas tylko ludzie starsi, przeżyci, snobi niepoprawni. Pan tymczasem...
— Jestem właśnie snobem niepoprawnym, — przerwał jej Joe.
— Już? W tym wieku? — zdziwiła się Julita.
— Tak! — odparł. — Powiem pani coś, aby zakończyć naszą rozmowę raz nazawsze.
— Bardzo ciekawa jestem! — szepnęła, zagryzając wargi.
— Jestem dyplomatą i w szkole jeszcze utworzyliśmy grupę przyszłych urzędników ministerstwa spraw zagranicznych, którzy przysięgli sobie, że nigdy nie poznają kobiety.
— Co za perwersja! — wybuchnęła z oburzeniem Julita, odsuwając się od Joego.
— Można to nazywać, jak komu się podoba, — zauważył młodzieniec. — Jednak my myślimy, że kobieta bywa czynnikiem zdrady, nadużyć i niedostatecznej gorliwości urzędników na tak odpowiedzialnej drodze, jaką jest służba dyplomatyczna.
— To wstrętne! — wzdrygnęła się piękna Julita. — Jeszcze jeden dowód waszej angielskiej bojaźliwości. Panie!
Kiwnęła niedbale główką i szybko odeszła.
Joe w milczeniu patrzał za nią.
— Czy mam honor widzieć przed sobą pana Joe lorda Leystona, sekretarza brytyjskiej ambasady w Berlinie? — rozległ się nieznajomy głos.
Joe obejrzał się.
Jakiś mały, krępy jegomość o twarzy czerwonej, stał za nim i pytająco patrzał mu w oczy.
— Jestem Joe lord Leyston, — odpowiedział młody dyplomata.
Nieznajomy w milczeniu pokazał mu kartę legitymacyjną tajnego agenta politycznego i, odprowadziwszy młodego człowieka na stronę, szepnął mu do ucha:
— Pan tańczył z Julitą Sargolli. Uprzedzam pana, że jest ona agentką jednego z państw europejskich.
— Dziękuję panu, — rzekł spokojnie Joe, — sam to zrozumiałem podczas rozmowy z tą lady.
To powiedziawszy, odszedł od czerwonego jegomościa i skierował się w stronę Manon Chevalier, rozmawiającej z Hansem von Essen i Royem Wilson.
W tej chwili podbiegł do nich Borys.
— Panno Manon! — zawołał Rosjanin, przykładając rękę do piersi. — Dowiedziałem się, że zaraz będzie tango. Bardzo proszę panią o ten taniec, jeżeli moi przyjaciele nie wyprzedzili mnie.
Mówiąc to, obrzucił szyderczem spojrzeniem młodych ludzi, z których żaden nie nadawał się na partnera do tak namiętnego i jednocześnie pełnego wyrazu tańca.
Muzyka zagrała łkający, namiętny motyw argentyńskiego tanga, pełen szalonego błagania i żądzy.
Na salę wyszło zaledwie pięć par najlepszych, pewnych siebie tancerzy.
Jednak od pierwszego momentu oczy publiczności zatrzymały się na Rosjaninie i jego damie.
Manon tańczyła z zimną obojętnością, trochę zmieszana ogólną uwagą, skierowaną na nich. Jednak wkrótce krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach pięknej dziewczyny. Podbudzało ją zainteresowanie widzów, płonące oczy mężczyzn, pełne zachwytu szepty, głośne wykrzykniki, gorąca muzyka, a przedewszystkiem wspaniały tancerz, jakim był Borys Suzdalskij.
Zdawało się, że młodzieniec w ekstazie i zachwycie pogrążył się w dźwiękach, bezwiednie odpowiadając im ruchami gibkiego, zdrowego ciała, porwanego tajemniczem znaczeniem tańca.
Wstrzymując rytm na krótką chwilę, gdy orkiestra nagle milkła, patrzył wyraziście i groźnie prosto w oczy tancerce, a później zaczyniał się skradać, wyginając wspaniałą, cienką postać. Zdawało się, że pada na kolana, a ruch ten pełen był milczącego zmagania się, walki, rozpalonej żarem pożądania. Prężył się cały, przyciskając gwałtownie tancerkę do szerokiej piersi, dumny, drapieżny, pewien zwycięstwa i gotowy do obrony swojej zdobyczy.
Borys słynął, jako mistrz tańca, i na balach petersburskich uważany był za najlepszego tancerza.
Pochylając się ku Manon, nieznacznie muskał jej policzek miękkim wąsem i szeptał:
— Tango... Tango!... Nikt nie rozumie tego tańca... Jest to symfonja miłości wszechpotężnej, gdy sama noc opiekuje się kochankami, narzucając czarną płachtę bezdennego mroku, lub pieszcząc ich i kojąc cichemi, omdlewającemi promieniami księżyca!... Tango — to skwarna noc podzwrotnikowa, tajemnicza, przyczajona, duszna... Czy słyszy pani?... W mroku niemym, w ciszy bezbrzeżnej cwałuje koń. Jeździec — to gauczo, dziki pastuch, już od kilku miesięcy strzegący stad na prerji... Ponure oblicza towarzyszów przy dymiących ogniskach, szalony galop mustanga, świst rozwijającego się lassa, strzał z rewolweru do zgrai krwiożerczych kujotów, lub do bandytów, porywających woły i konie... Suną gauczosy, przez stepy, pasąc i broniąc stad... Nareszcie skończona ciężka praca!... Woły i konie sprzedane. W kieszeniach skórzanych spodni gaucza dzwonią ciężkie, srebrne durosy... Rozlatuje się na wszystkie strony banda dzikich pastuchów, rozpierzchła się, niby gromada drapieżnego ptactwa... Słyszy pani, jak pędzi na gorącym mustangu ten najmłodszy gauczo? Zaginają mu się ronda szerokiego sombrero, miotają się na wichurze końce czerwonej chustki, a nielitościwe ostrogi bodą boki wierzchowca... Dokąd pędzi, jak szalone widmo, młody gauczo? Oczy wbił w mrok nocy i w jego głębi widzi zgiełkliwy szynk pobliskiej osady, tłum pastuchów, właścicieli hacjend, kupców i drapieżnych włóczęgów stepowych; chwyta ostrym słuchem brzęk kubków, groźne, ponure przekleństwa, odgłosy głuchych strzałów... Lecz mgła przysłania te majaki nocne i z mroku jak gwiazda promienna wypływa twarz, szynkarki! Krucze włosy, wijące się na smagłym karku, płomienne oczy, szkarłatne usta, żądne pocałunków, falująca pierś pod cienką zasłoną białej koszuli, okrągłe, obnażone ramiona, zwinne ciało i mocne, drgające, jak u gorącej, dzikiej klaczy nogi. Śmieje się dziko, błyskając zębami i paląc ognistym wzrokiem Inezyta, wabi, obiecuje, odtrąca i znowu pociąga, drażni... Ona tu panuje, ona jest tu królową marzeń, tęsknoty, kochania, pożądań palących!... Wpada młody gauczo, konia do zagrody uwiązawszy. Butny, śmiały, buchający żarem krwi i ogniem oczu, głodny uciech miłosnych. Twardym, zamaszystym krokiem podchodzi do lady, dzwoniąc ostrogami i garścią durosów, podrzucanych niedbale. Cisnął ciężkie monety przed szynkarką i, ogarniając ją zamglonym wzrokiem, — woła: „Pić!“ Rzuca durosy muzykantom i nagle, podniósłszy się na palcach, przeciąga się namiętnie, robiąc wstęp do tanga. „Hallo, Inezyto, zatańczymy sobie!“ — woła i, przypadając na kolano tak nisko, że aż ogromna ostroga dotyka frendzli „czokaras“, zaczyna taniec. Klasnęły dłonie widzów, a tupot ich ciężkich butów odpowiedział gauczowi. Tańczy rozszalała, mdlejąca, groźna, miotająca się w dzikim porywie para... Widzom się wydaje, że patrzą na wiosenne błonia i buchający żądzą bieg weselny dwuch mustangów. Pali Inezyta strzelistą piersią ramię gaucza, przyciska się do niego całem ciałem, tuli się sprężystemi biodrami i wyślizguje się, jak wąż zdradliwy... Szaleje pastuch i gotów walczyć z całym światem o miotającą się przed nim kobietę, co wabi, przyrzeka i odpycha... Uderzył gauczo pięścią w wiszącą lampę, a gdy mrok połknął izbę, porywa Inezytę, przerzuca sobie przez ramię i, wywalając nogą drzwi, wypada, wskakuje na siodło i mknie do prerji tam, gdzie nad strumykiem wznosi się ściana zarośli agawy. Noc się zaczaiła, zatrzymał się w biegu księżyc. Słuchają i patrzą... Pocałunki, skargi, przysięgi i — cisza straszliwa... Cóż z tego, że jutro młody gauczo stanie przed lufą rewolweru rywala, lub, lewe ramię owinąwszy kapą, będzie się bił na nawachę?! Ta noc upojenia i szału, to jego noc, chociażby ostatnia... chociażby ostatnia!...
Borys mówił namiętnym szeptem, nieznacznie muskając ustami rozwiane włosy Manon.
Poważna dziewczyna, studentka medycyny, panna z rodziny surowej i konserwatywnej, odczuła bijący ze słów i z pięknej twarzy tancerza żar niepohamowanej namiętności.
Porwana, oszołomiona, słuchała śmiałej improwizacji, poddawała się biernie mocnym ramionom, ściskającym ją i czuła lekki dreszcz, gdy włosy jej dotykały ust Borysa.
Bezwiednie na mocny uścisk dłoni odpowiedziała uściskiem.
— Cudowna, urocza Manon, królowo moja, wybacz, że zburzyłem twoją piękną Patrie-en-fleurs! — błagalnie patrząc w oczy dziewczyny, z cichym śmiechem szepnął młodzieniec. — Żądaj ode mnie za to, czego chcesz, chociażby życia!
Żywiołowy i wprawny uwodziciel burzył w tej chwili istotnie dziewiczy spokój Manon, budził w niej kobietę sam o tem nie wiedząc. Od tej chwili nie mogłaby już powrócić z dawnemi uczuciami, prostemi i jasnemi, do towarzyszy z „Zatoki Przyjaźni“. Przyjaźń bowiem została wykreślona ze słownika kobiety w stosunku do mężczyzny.
Borys zaś, coraz śmielszy i bardziej natarczywy, widząc, że kilkanaście nowych par tańczy na sali, mocniej tulił do siebie Manon i szeptał gorąco:
— Pocałunki, skargi, przysięgi — i cisza straszliwa... Ta noc upojenia i szału, to moja noc, chociażby ostatnia noc!...
Orkiestra grzmiącym akordem przerwała taniec.
Podnieconą, słaniającą się dziewczynę odprowadził Borys do krzesła obok pani de Chevalier.
— Śliczną stanowiliście parę! — zawołała z zachwytem.
— Mamo! — upomniała matkę Manon.
— Z panną Manon nawet Quasimodo stałby się Apollinem! — rzekł Borys, rzucając gorące spojrzenie na dziewczynę.
— Ach! Jak cudownie tańczyliście! — zachwycała się pani de Chevalier. — Czyż nieprawda, Paul?
Mąż skinął głową z powagą i odparł:
— Z pana to istny mistrz choreografji! Zresztą rosyjski balet jest najpierwszy na świecie, wy macie nadzwyczajne zdolności do tańców...
— Boże, Boże, jakie to było piękne! — nie mogła uspokoić się pani Chevalier. — Cóż, nic nie mówicie, panowie? Panie Leyston? Panie von Essen? Kochany panie Wilson?
Joe skrzywił usta i burknął:
— Ta—a—ak! Bardzo... bardzo.
Hans był zły, gdyż spostrzegł mieniącą się ze wzruszenia twarz Manon, i odrazu cała jego głęboka sympatja dla dziewczyny prysła.
— Istotnie... — odparł krótko i odszedł.
— Ja się nie znam na tych tańcach — rzekł, spokojnie patrząc na panią Chevalier, Roy Wilson. — W szczególności co do tanga, wydaje mi się wprost śmieszne, że kulturalne towarzystwo naśladuje dzikich południowo-amerykańskich pastuchów, których nazywają gauczo! Są oni podobni do naszych cow-boyów.
Manon drgnęła. Wydało się jej, że Roy podsłuchał opowiadanie Borysa.
Słowo — gauczo, wymówione przez Amerykanina o twarzy otwartej i szerokiej, wywołało na twarzy panienki niepokój i rumieniec zakłopotania, czy wstydu.
— Muszę jednak przyznać, że miss Manon i mister Borys wykonali tango po mistrzowsku! Widziałem znakomitych tancerzy w Buenos-Ayres, ale tamci robili to gorzej! — zakończył Roy i, pod pozorem wypalenia fajki, odszedł.
Lubił Manon, szanował ją za zdolność do rozumowania, za powagę i za zamiłowanie do nauki, teraz jednak czuł niesmak i rozczarowanie.
Devil! — mruczał do siebie. — Jak można tak tańczyć tango, gdy się ma myśli w głowie i uczucia ludzkie w sercu? Ten Rosjanin podoba mi się coraz mniej! Ma zuchwałe, brutalne oczy, które na zawołanie stają się rozkochane, zachwycone lub marzące!... Nie szczery to człowiek albo może błazen... Zresztą, no metter, nic mnie to nie obchodzi!
Zaczął nabijać fajkę, wyszedłszy na taras, i usiłował zapomnieć o przykrem Wrażeniu. Wspomnienie tańczącej pary powracało jednak i sprawiało Amerykaninowi ból. Nie wiedział ten czysty, prostoduszny młodzieniec, że mężczyzna pod niebiosa wywyższa kobietę, gdy dla niego obudzi się w niej namiętność, a pogardza nią lub nienawidzi jej, gdy ktoś inny to zrobi!
Pykał fajkę zapamiętale, a dla oderwania się od natrętnych myśli, zaczepił znajomego footballistę i wypytywał go o trening ekipy szwedzkiej.
— Panna Manon tańczy tak cudownie, że mimowoli zmusza partnera do zapomnienia o ziemi. Zanika niemal prawo ciążenia! — mówił tymczasem Borys Suzdalskij, stając przed panią Chevalier. Z taką tancerką wyczuwam doskonale rytualne pochodzenie sztuki tanecznej.
Rozpromieniona pani de Chevalier słuchała z radością pięknego młodzieńca.
Borys tymczasem prawił pełnym zachwytu głosem:
— W Rosji mamy sporo Tatarów, szczególnie na Krymie. Zwiedzałem z rodzicami Bachczyseraj — dawną stolicę chanów, i meczet, gdzie tańczą derwisze, w szalonych zawrotach dochodzący do ekstazy mistycznej.
— To bardzo interesujące! — wołała pani de Chevalier.
— Istnieje też w Rosji pewna sekta, uprawiająca podczas zebrań religijnych pląsy, wprowadzające zgromadzonych w stan najwyższego podniecenia. Spotykałem ludzi, którzy twierdzą, iż podczas wirujących tańców sekciarze nieraz odrywają się od ziemi, unosząc się w powietrzu.
Manon, jeszcze podniecona, uważnie słuchała opowiadania Borysa, z zaciekawieniem wpatrując się w piękną twarz młodego mężczyzny. Pierwszy raz przemówił w niej instynkt, odezwała się namiętność, więc innem okiem spoglądała na towarzysza lat dziecinnych. Był piękny, wytworny, kipiał zdrowiem i wezbraną siłą. Przypomniała sobie wybuch jego wściekłości, gdy płazował „Irmę“, groźną twarz, małe, silne ręce, poskramiające klacz, i zgrabne, muskularne nogi, ściskające boki szlachetnego zwierza.
Zdziwiło ją, że w tej chwili podoba się jej to wszystko, nawet dzika wybuchowość — dowód natury męskiej.
Jak każda kobieta, zaczęła w myślach porównywać z Borysem innych swoich przyjaciół.
— Joe, — myślała z uśmiechem, — wspaniały, zastygły w swej dumie i angielskiej majestatyczności — Joe Leyston! Może on wszystko robić dokładnie i doskonale, lecz nie czuję w nim mężczyzny. Hans — miły chłopak, lecz jakiż niezgrabny, z bryły wyciosany, o ograniczonym horyzoncie myślenia... Roy Wilson — dusza dziecka, usta dziewicy, olbrzym z innej planety, mocarz o potężnych mięśniach, a najsłabszy w obcem dla niego środowisku. Borys...
Przymknęła na chwilę powieki i znowu ujrzała pięknego młodzieńca o ściemniałych oczach i przybladłej twarzy, ściskającego kształtnemi nogami boki rozszalałego konia i drobną dłonią w białej rękawiczce podnoszącego szpicrutę.
Spojrzała na Borysa.
Patrzył na nią uporczywie.
— Co za dziwne oczy... — pomyślała i przyjrzała mu się uważniej.
Istotnie, oczy młodzieńca zmieniły się do niepoznania. Stały się dwiema ciemnemi plamami, mglistemi, a zmiennemi, jak płynące nad moczarami tumany. Czasami błyskały w nich iskierki migotliwe, słabo znacząc rozszerzone źrenice. Były to oczy rusałek, zwodnicze, kryjące w sobie otchłań niezgłębioną, mroczną, mamiące przepaścistą zagadką, budzące niepokój, niemal trwogę.
Borys nie spuszczał z podnieconej twarzy dziewczyny swoich dziwnych oczu. Znał ich siłę i urok, był pewien siebie, spróbowawszy ich mocy na kobietach rosyjskich.
Poznał oddawna czar przyciszonego, zakradającego się do duszy głosu, posiadł sztukę budzenia zmysłów, natchnioną, ujętą w formę objawienia mową o rzeczach niezbadanych, a pociągających, nagłym wybuchem żądzy, nieraz szalonym hymnem na cześć miłości i porywu ciała.
Rozumiał w tej chwili, że potrafił utorować namiętności drogę do zmysłów pięknej dziewczyny.
— Panno Manon — szepnął, nisko się przed nią pochylając, — grają walca, taniec rzewnych marzeń.
Wstała natychmiast i ze słodkim dreszczem oddała się cała tancerzowi, czując, jak palą ją przez powiewną sukienkę gorące dłonie męskie, ogarniające jej kibić.
Tańczyli długo, aż zaciężyła mu na ramieniu z gwałtownie falującą piersią i półzamkniętemi oczami.
Wyprowadził ją na taras, zeszli do parku i usiedli na samotnej ławce w ciemnej alei.
Borys obejrzał się uważnie. W oddali płonęły duże okna kasyna i oświetlony elektrycznością budynek wydawał się zupełnie biały, jakby ze śniegu cały.
Tłum, paląc papierosy i rozmawiając, przesuwał się przez taras. Dochodziły przyciszone dźwięki muzyki, gwar głosów i gromka komenda wodzireja, prowadzącego tańce.
— Doskonale... — pomyślał Borys i nagle, twarz ukrywszy w dłoniach, zaczął podnosić szerokie ramiona.
Manon ze strachem spojrzała na niego. Głową i ramionami młodzieńca wstrząsały łkania.
— Pan... pan płacze? — spytała cicho, dotykając jego ramienia.
Milczał przez chwilę, a później, gwałtownie zwracając ku niej twarz i błyszczące oczy, namiętnym szeptem rzekł:
— Tak... płaczę, płaczę nad życiem swojem!... Zdawać się może, że nic mi nie brakuje, że szeroka droga leży przede mną. Bogactwo, świetna karjera, miłość kobiet, łatwo zdobywanych, potężne stosunki. Tak! To — prawda! Lecz cóż znajdę na końcu tej drogi? Nie wiem!... Mgła i ciemność straszliwa kryje przede mną los mój... Nie mam przyjaciół... Jedni, podobni do mnie, są mi obcy, drudzy zazdroszczą mi, lub nienawidzą mnie... Kobiety próżne i rozpustne przejmują mnie wstrętem... Jestem samotny!...
— Pan taki młody! — zawołała. — Całe życie przed panem!
— O, nie, Manon! — szepnął. — Noszę w sobie truciznę, tę, o której tak trafnie powiedział nasz poeta:

„Bogaci my jesteśmy niemal od kołyski.
„Błędami ojców i ich rozumem, spóźnionym rozpaczliwie.
„Życie nuży nas, jak droga jednostajna, bez nadziei błysku.
„Jak pośród nieznajomych uczta, płynąca hałaśliwie.

Umilkł i załamał ręce.
— Jestem nikomu niepotrzebny... — szepnął.
— Jakto? — oburzyła się dziewczyna. — Pan jest oficerem. Gdy wybuchnie wojna, będzie pan bronił ojczyzny, którą kochasz.
— Wojna... wojna! — zaśmiał się cicho. — Czego, czy kogo mam bronić?
— Rosji... ojczyzny! — rzekła zdziwiona.
— Moja ojczyzna — to anegdota zabawna, lecz głupia! — odpowiedział. — Co jest Rosja? Car i służąca mu arystokracja? Czy naród? Są to dwie siły wrogie sobie... Car i jego rząd popełniają takie szaleństwa, żyją w takiej ohydzie, że nawet mój ojciec, broniący ich, ręce nieraz opuszcza. Naród — ciemna tłuszcza, dzika i tępa, prowadzona przez bandę zwarjowanych marzycieli! Wojna! Wojna rozpęta wewnętrzne sprzeczności. Przeżyjemy hańbę porażki, wylejemy morze krwi, a w niem utonie car i my, a po nas zachłyśnie się cały naród.
— Co pan mówi?! — zawołała przerażona dziewczyna.
— Tak, tak, Manon! — mówił, tuląc się głową do jej piersi. — Niema narodu rosyjskiego! Mamy Słowian, rozdartych waśniami partyj rewolucyjnych, mamy szereg podbitych ludów, które pierwsze od Rosji się oderwą, gdy ciężka stopa caratu spadnie z ich karków. Rosji niema, bo niema narodu rosyjskiego! Wojna to pokaże! Ja tego nie ujrzę, bo tacy, jak ja, zginą pierwsi, broniąc tego, co wcale nie istnieje. O, Manon! Manon!
Otoczył ją ramieniem, zaczął całować po rękach i obnażonych ramionach, tulić się, szlochać.
Wezbrało w niej głębokie współczucie kobiety dla rozpaczy mężczyzny. Uspokajając cichym głosem, głaskała miękkie, falujące jego włosy.
Przyciskał się do niej coraz mocniej i mówił:
— Manon! Jesteś dobra, jesteś święta! Zrozumiałaś mnie, zajrzałaś w głąb mojej znękanej duszy... Pokochałem ciebie od pierwszego wejrzenia, a teraz ubóstwiam, kocham ciebie jeszcze bardziej, szaleję za tobą!
Nic nie odpowiadała, więc pewien siebie porwał ją w objęcia i namiętnemi pocałunkami okrywał jej ramiona, pierś, policzki. Gdy przechylił jej głowę, szukając ust, Manon zajrzała mu w oczy.
Nie dostrzegła w nich żadnego rozczulenia i tęsknoty, którą wyczuła w jego mowie, ani cienia rozpaczy i bólu. Oczy pięknego młodzieńca płonęły triumfującą żądzą.
Bystry, zdolny do ścisłej krytyki i szybkiej decyzji rozum francuski w okamgnieniu wziął górę. Rozwiały się bez śladu współczucie i rozczulenie, prysnęło nagle pełne niemocy rozmarzenie i żarem dyszące wzruszenie, które kazało zapomnieć o wszystkiem, wszystko wytłumaczyć i przebaczyć.
Przemówił rozum, przywołał na pomoc wspomnienia niedawne i porównania...
Bez powodu, dla kaprysu, zburzona Patrie-en-fleurs, dzikie okrzyki, namiętna improwizacja o miłości gaucza i szynkarki, drażniące tańce, a teraz nagle, niepojęte przejście do beznadziei, poniżenia własnej ojczyzny, jakaś rozpaczliwa spowiedź publiczna przed nią, mało znaną cudzoziemką, a po chwili znowu te oczy zamglone, te miotające się z głębi źrenic płomienie, te dłonie gorące i zuchwałe, nabrzmiałe krwią policzki, usta palące i takie obce nastrojowi słowo — „szaleję!“...
— Niepewny naród! — odezwało się wspomnienie echem słyszanego niegdyś słowa.
— Dzicz! — padło drugie.
Wynurzyły się, jak żywe na chwile zapomniane obrazy.
Smagający pięknego konia Borys; zuchwała, bezczelna postawa zjeżdżającego z toru oficera; ponury Alfred Małachowski, opierający nogę na piersi leżącego wroga; źrenice niezbadane, zmienne, zwodnicze, maska bez oczu; zakradający się, podstępny, brutalny lub pokorny głos...
Kultura setek pokoleń, głęboka myśl francuskiego narodu, wytworność czynów, nieubłagana, matematyczna logika i takt rasy zatriumfowały.
Odsunęła się nagle od swego towarzysza i spokojnym, pogodnym głosem rzekła:
— Biedny, biedny Borysie! Nie trzeba rozpaczać. Całe życie przed panem. Wszystko złe przeminie i ulegnie naprawie!
— Nic się nie naprawi w Rosji — odparł, zamierzając powrócić do pierwotnego tematu i wyrzucając sobie w duchu zbytni pośpiech. — Tam tylko bomby... rada jedyna...
— Przychodzi pan do wniosków Alfreda Małachowskiego? — zapytała, podnosząc się i patrząc na niego z lekkiem szyderstwem.
Zrozumiał Borys, że przegrał kampanję, więc zaczął ratować sytuację.
— Pani mi wybaczy, panno Manon, moje uniesienie? Napadają mnie takie chwile rozpaczy, głuchej beznadziei... — mówił wyciągając dłoń do dziewczyny.
— Naturalnie — odparła swobodnie. — Bardzo żałuję pana, ale mam nadzieję, że wszystko minie pomyślnie bez śladu. Teraz powracajmy, bo, z pewnością, rodzice marzą już o powrocie do domu.
Gdy przechodzili przez taras, ujrzeli Joego i Roya Wilsona. Młodzi ludzie spostrzegli powracającą parę i w milczeniu przyglądali się jej.
O! — mruknął Anglik, pogardliwie wznosząc ramiona i mocno zaciskając wargi.
Devil! — wyrwał się Royowi energiczny okrzyk.
Spojrzeli na siebie uważnie.
— Białe lilje nieraz niespodziewanie szybko tracą właściwy sobie aromat, my dear! — zauważył Joe ze zgrzytliwym, szyderczym śmiechem.
Devil! — powtórzył Amerykanin i z wściekłością tupnął nogą.
Well? — spytał Joe, wciskając sobie do oka monokl. — Co się stało?
— Nic! — odparł Roy. — Nie powinno mnie to obchodzić, a jednak czuję wielką przykrość...
Młody dyplomata wciąż patrzał pytająco.
— No, taką naprzykład, jak gdybym ujrzał bardzo urocze dziecko, które dopuszcza się ohydnej zbrodni, albo...
— Albo? — powtórzył Joe.
— Albo... piękny obraz, który bezczelny malarz zamazuje pospolitą farbą olejną... — szepnął.
Yes! — syknął Anglik i poklepał przyjaciela po ramieniu.
Devil! — z wybuchem zakończył rozmowę Roy Wilson i okrył się obłokiem dymu, pyknąwszy fajką całą siłą płuc.
Na sali Manon ujrzała Hansa von Essen, siedzącego przy panu de Chevalier. Rozmawiali z ożywieniem.
Dziewczyna przypomniała sobie przyjaźń i zaufanie, które odczuwała dla silnego i szczerego chłopaka. Jednak natychmiast odtworzyła w pamięci zaciętą walkę, jaką prowadził Hans z Joem, jego napad na jej bezbronny port, obraźliwe słowa, które rzucił na brzegach „Zatoki Przyjaźni“ i nareszcie wrogi stosunek, trwający później, ukrywany w milczeniu i nieufności.
— Czyż nie istnieje taka „Zatoka Przyjaźni“, gdzie wszystko zawsze pozostaje jasne i proste, gdzie trwać może poszanowanie wzajemne i spokój niezmienny? — pytała siebie ze smutkiem.
Hans na widok zbliżających się Manon i Borysa wstał natychmiast, patrząc przenikliwie na uroczą dziewczynę i jej pięknego towarzysza.
Mimo głębokiego wzruszenia i oburzenia, Manon była spokojna, Borys zaś nawet hałaśliwą wesołością nie mógł pokryć swego zmieszania.
Rodzice nic nie spostrzegli, lecz Hans nagle spochmurniał i, pożegnawszy towarzystwo, odszedł.
Nie spojrzał nawet na Manon i nic jej nie powiedział.
— Wiesz, że pan Hans von Essen jutro odjeżdża do Kilonji na swój okręt? — zapytała matka.
— Tak? — rzekła zdziwiona Manon.
Popatrzyła za odchodzącym przyjacielem. Odjeżdżał bez pożegnania?... Co mu się stało?
Spojrzała na siebie w lustrze i nagle spostrzegła zmięty kwiat, który miała na piersi.
Popatrzyła raz jeszcze na znikającego w tłumie Hansa i westchnęła.
Było jej żal przyjaciela i samej siebie. Nie potrafiłaby określić tego dziwnego uczucia. Uświadomiła sobie jednak, że straciła coś, co ją pozbawiło ciepłego, życzliwego stosunku z Hansem von Essen. Jednocześnie zrozumiała, że przeszła jakąś nieznaną granicę, za którą leży dziedzina doświadczenia i nowych przeżyć.
Borys w wytwornych wyrazach zachwycał się balem i żegnał państwa de Chevalier. Podszedł następnie do Manon i ścisnął mocno jej rękę.
— Do widzenia! — rzekł przyciszonym głosem. — Raczej żegnam panią nazawsze! Kroczy, bowiem, wielki nieznany, który powoła ludzkość do czynów szalonych. Kto przeżyje ten czas? Ja chyba nie. Odchodzę... ciężko mi na sercu, że pani zrozumiała mnie fałszywie...
Powiedział to głosem wzruszonym, patrząc na dziewczynę swoim nieprzeniknionym wzrokiem.
Manon odczuła nieszczerość i sztuczność tonu i, spojrzawszy spokojnie na pięknego młodzieńca, odparła swobodnie:
— Myślę w tej chwili, że pan ma twarz bez oczu, a głos bez dźwięku. Brzmienia nie słyszę, lecz myśl zgaduję... Jest pan bardzo... zagadkowym człowiekiem!
— Dziękuję pani, panno Manon! — zawołał z ukłonem i nagle na dnie ciemnych oczu zapaliła się iskierka gniewu; gniew zabrzmiał też w głosie.
— Teraz zagadkowość zniknęła — zaśmiała się Manon. — Pan się gniewa. Za co?
Nic nie odpowiedział i, złożywszy etykietalny ukłon, oddalił się.
— Cóż to za romantyczne, arcy-namiętne tango, tak niewłaściwie dla oficera carskiej gwardji wykonane? — zatrzymała go na tarasie paląca papierosa córka posła, szyderczo patrząc na Borysa.
Z udanem zdziwieniem podniósł brwi.
— Niech pan nie udaje! — zawołała panna, uderzając go wachlarzem po ramieniu. — A to wprost demonstracyjne zniknięcie z sali? Któż jest ta piękna brunetka?
Młodzieniec wzruszył ramionami i niedbałym głosem odpowiedział:
— Francuzka, córka pospolitego bourgeois, zresztą studjuje medycynę...
— Kobieta, studjująca medycynę, i do tego francuska kobieta, nie może być pospolitą! — zaprzeczyła.
— Niech pani określa, jak się jej podoba! — odparł Borys. — Co do mnie, nie zadawałbym sobie tego kłopotu. Może pójdziemy napić się szampana?
— Bardzo mądre powiedzenie! — rzekła ze śmiechem, kierując się do bufetu i zalotnie patrząc na Borysa, kroczącego obok.
— Mam ważenie, że na eksport pańskie systemy uwodziciela okazały się nie wystarczające? — szepnęła.
— Skąd pani może wiedzieć o moich systemach i mojem uwodzicielstwie? — rzekł ze śmiechem.
— Sporo rzeczy wiem o panu, drogi Borysie! — zawołała. — Gdzie jest dwoje ludzi — on i ona, tam już niema tajemnicy! On opowie kolegom, aby się pochwalić, ona przyjaciółkom, aby na ich piersiach wypłakać swój zawód życiowy. Księżniczka Zina opowiadała mi, płacząc i łamiąc ręce, o pewnej scenie w eleganckiej garsonjerze w Petersburgu, opowiadała ze wszystkiemi szczegółami! Drapieżnik z pana!
Pogroziła mu palcem, lecz w oczach jej wyczytał zachętę wyraźną.
Nic nie odpowiedział i zaczął się śmiać cicho.
W hallu przy wyjściu państwo Chevalier spotkali Joego i Roya Wilsona.
— Panie pozwolą, że jutro złożymy naszą pożegnalną wizytę? — zapytał Joe.
— Odjeżdżamy pojutrze! — dodał Amerykanin, unikając wzroku Manon.
Gdy następnego dnia Joe Leyston i Roy po krótkiej, zdawkowej rozmowie na tematy genewskie, odeszli, Manon, pozostawszy w salonie, długo myślała nad tem, co zaszło nowego.
Właściwie nic się nie stało i dzielnie wybrnęła z bardzo trudnej sytuacji, a jednak była już inną kobietą.
Dawna Manon umarła nagle w wyobraźni starych towarzyszy zabaw, nowa zaś była jeszcze obcą i jak gdyby wrogą dla nich. Wszyscy dawni przyjaciele czuli zmieszanie i przykre skrępowanie, mówili zimnemi, nieszczeremi głosami, a rozmowa ciężyła wszystkim.
Rozstała się z przyjaciółmi znowu z takiem uczuciem, jakiego doznała wtedy, gdy Borys Suzdalskij zburzył na zawsze Patrie-en-fleurs, Power-City, Manon-Isle i ufortyfikowany przez Hansa Wilhelmsstadt, wszystkie piękne porty i miasta nad „Zatoką Przyjaźni“.


ROZDZIAŁ VII.

Krwawy demon wojny pędził nad Europą. Biała rasa, opanowana przez tego szatana, popełniała największe szaleństwo, dopuszczając się zbrodni nietylko wobec współczesnej ludzkości, lecz wobec szeregu przyszłych pokoleń.
Przebrzmiewały jedne po drugiem echa złamania neutralności Belgji, bitwy nad Marną, karpackich operacyj, rosyjskiego najazdu na Prusy wschodnie, tajemniczej bitwy na jeziorach Mazurskich i ataku na Verdun. W Europie umierały i rodziły się nadzieje, podnosiły głowy to centralno-europejski blok, to koalicja, lecz w jednym odłamie ludzkości raz zrodzona nadzieja nie zagasała.
Było to mrowisko ludzi barwnych. Bacznie patrzyło ono na zachód i północ, a w miljardzie jarzących się oczu rozgorzał triumf.
Urok białej rasy padał. Słabła jej pięść, uderzająca w mury starych cywilizacyj. W Europie tępiono się wzajemnie, a każdy dzień nowy dowodził, że biała rasa w padła w marazm, jest słaba, chwiejna w kierujących jej życiem prawach, wyzuta z moralnych zasad i przewodnich idej doskonałości. Kierownicy myśli ludów innych ras widzieli, że Europa odrzuciła chrześcijaństwo, zrodzone w Azji, tak bardzo bliskie jej i zrozumiałe, a znienawidzone w dobie, gdy biali ludzie stali się krzewicielami przykazań i fałszywymi prorokami Nauczyciela z Nazarei.
W okresie wielkiej wojny byt Europy wszedł na drogę zbrojnych wysiłków.
Przekształcały się formy życia społecznego, państwowego i rodzinnego, podlegały gwałtownym zmianom podstawy religij, prawa i moralności.
Nikt, zdawało się, nie słyszał ostrzegawczego, upominającego głosu głowy kościoła katolickiego, nawołującego do pokoju i uśmierzenia rozpętanych dzikich instynktów, drzemiących na dnie duszy ludzkiej. Z poza murów watykańskich głos papieża brzmiał słabo, zagłuszony szczękiem bagnetów, hukiem dział, ryczących od Warszawy, Rygi i Alp do Bałtyku, La-Manche, Pacyfiku i wysp Falklandzkich.
Natomiast potężnie i brutalnie brzmiały inne szaleńcze głosy książąt kościołów, krzyżem błogosławiących dzieło zbrodni i zdziczenia, a nie mających odwagi zwalczać wrogich Chrystusowi i kościołowi słów, rzucanych przez Cecil Rhodesa, Troeltscha i Baumgartena.
— Jeśli jest Bóg — powtarzano bluźnierstwa Rhodesa, — i jeżeli choć cokolwiek obchodzi Go to, co ja czynię, to rzecz oczywista, że On chce, abym czynił to, co On sam czyni. Widoczną zaś rzeczą jest, iż On pracuje nad tem, aby mieć w rasie anglo-saskiej wybrane narzędzie do stworzenia porządku, osnutego na sprawiedliwości, wolności i pokoju. Bóg więc niezawodnie pragnie, ażebym wszystko, co jest w mojej możności, uczynił dla nadania naszej rasie największego rozpędu i potęgi!
Wtórował mu z innego obozu, obalając piękny gmach moralności chrześcijańskiej, heidelberski teolog Ernest Troeltsch, twierdząc, że państwa nie mogą kierować się tem samem prawem moralnem, jakiemu podlegają poszczególne jednostki, a jego kolega Baumgarten śpiewał hymny na cześć świętości państwa i jego prawa najwyższego, żądającego od poddanych ofiary z ogólnoludzkich ideałów moralnych w imię dobra państwa.
Uczeni, uważani za proroków, krzewicieli wielkich, szlachetnych idei, zrzucili z siebie maski, bluzgali śliną wściekłości, nawoływali do krwawych porachunków, pracowali nad nowemi straszliwemi środkami zniszczenia rodzaju ludzkiego, tworzyli nowe teorje filozofji jaskiniowców, lub do ich upodobań naginali dawne ideje, co, jak wielkie świetliska, wskazywały w mroku drogi ludzkości.
Padały w gruzy twierdze, miasta i świątynie, piętrzyły się mogiły, marnowały się łany i dobytek szeregu pokoleń, lecz nikt w owe czasy nie widział, jak kruszyły się misterne budowle, wznoszone przez absolutne prawo, naukę Chrystusa, wysiłki genjuszów i wzloty myśli mędrców. W krwawych oparach wojny, niby w żrącym płynie kwasów, rozpuszczały się bez śladu przez wieki wznoszone i wzmacniane podwaliny życia rodzinnego, moralności społecznej, ideały młodości, wysiłki wieku dojrzałego, ginach stosunków, z takim trudem pomiędzy ludami ustalanych na zasadach głębokiej myśli, poczucia obowiązku, honoru, humanizmu i miłości chrześcijańskiej.
W tym strasznym okresie kruszyły się dusze, zmieniały się oblicza ludzi, nowe powstawały kodeksy, nieuchwytne, nietrwałe, płynne.
Hans von Essen, lejtenant marynarki niemieckiej, od pierwszych dni wojny pałał namiętnem pragnieniem walki za swój kraj. Miał poza sobą już dwa lata służby na krążowniku i szkołę pływania podwodnego.
Rokowano świetną przyszłość dzielnemu oficerowi, sprawnemu, odważnemu i posiadającemu rozległe stosunki.
Jednak stała się rzecz nieprzewidziana.
Rząd berliński nie uwierzył twórcy floty niemieckiej, admirałowi Tirpitzowi, który twierdził, że okręty niemieckie są lepsze od angielskich, że są przygotowane do wojny zaczepnej, że załoga, dobrze wyszkolona, jest opromieniona wolą zwycięstwa.
Nie uwierzono mu, a może nie chciano zbytnio narażać się potężnej Anglji?
Próżno błagał zrozpaczony Tirpitz, aby zaufano mu, wołał, że porażka Anglji na morzu szybko zniechęci ją do dalszych działań wojennych, że spowoduje powstania w Indjach i Egipcie, że oziębi ofiarność dominjów kanadyjskiego i australijskiego, wiernych metropolji, i może przynieść nieocenioną korzyść.
Cesarz Wilhelm i stojący przy nim wyraziciele pruskiej idei militarystycznej wierzyli tylko w siłę bagnetów. Przemówiła i zwalczyła idea wojowniczych Germanów, którzy przez wieki prowadzili wojny na twardym lądzie, niosąc śmierć i zniszczenie aż pod mury Rzymu i Pekinu.
Skończyć wojnę za jednym zamachem, wywiesiwszy swoją flagę nad Paryżem, — stało się zadaniem Niemiec.
Flota, osłonięta fortami, ukryła się w Kilońskim kanale i stała bezczynna.
Coraz częściej oficerowie marynarki, zniechęceni bezpłodnem oczekiwaniem, przechodzili do wojsk lądowych.
Gdy kanclerz Bethman-Holweg oznajmił, że „walcząc o najwyższe dobro, Niemcy, aby utorować sobie drogę do morza i do północnej Francji, przechodzą do porządku dziennego nad słusznym protestem rządów belgijskiego i luksemburskiego“, a rozgoryczony admirał von Essen napisał do syna, że flota narazie nie będzie brała czynnego udziału w wojnie, Hans odrazu pomyślał o wstąpieniu do artylerji lądowej.
Ostateczne postanowienie zapadło, gdy pierwsza armja niemiecka forsownemi marszami zwaliła się przez Helgję na Antwerpję, zmuszając Anglików do cofania się na całej linji. Ponieważ przed trzema armjami niemieckiego prawego skrzydła droga stała otworem, nikt wtedy w Niemczech o zwycięstwie nie wątpił.
W tym okresie wojny, gdy rozwijała się słynna bitwa nad Marną, Hans von Essen wstąpił do ciężkiej artylerji i wkrótce zasypywał pociskami okopy Francuzów, koło Sézanne.
Niezwykłe podniecenie panowało w kołach oficerskich. Zwycięstwo wydawało się bliskie; nieprzyjaciel odchodził coraz bardziej ku południowi.
— Jeszcze dwa tygodnie i będziemy w Paryżu! — mówiono z radosnym uśmiechem.
Wiele obiecywano sobie po „stolicy świata“, a ci, którzy odwiedzali przedtem Paryż, rozpowiadali przyjaciołom o piękności miasta i jego wesołem, rozkosznem życiu. Ten i ów z oficerów niemieckich w wolnych chwilach z zapałem uczył się języka francuskiego, ślęcząc nad niemiecko-francuskiemi rozmówkami.
Oddział, do którego należała baterja Hansa, posuwając się naprzód, pewnego dnia, zagarnął pozostawiony przez przeciwnika szpital połowy.
Mieścił się on w małym pałacyku, w starym kościele, o zburzonej pociskiem armatnim dzwonnicy, i w kilku zabudowaniach dworskich.
Niemcy triumfowali, przekonawszy się o stratach, poniesionych przez odchodzące armje nieprzyjacielskie podczas trwającego kilka dni pojedynku artylerji.
Długie szeregi mogił ciągnęły się przez zorane granatami pole, dwa tysiące rannych dostało się w ręce atakujących niemieckich oddziałów, składy materjałów leczniczych i opatrunkowych, a z tem wszystkiem — liczny personel, który nie chciał porzucić szpitala, pozostawionego w pośpiechu odwrotu.
Hans, wybrawszy nowe pozycje dla swojej baterji, doglądał ustawiania dział i wieży obserwacyjnej. Do stojącego pod strzaskanym kasztanem oficera, zbliżył się jeden z młodszych lejtenantów i zawołał:
— Przyszedł nowy rozkaz ze sztabu! Nieprzyjaciel robi jakieś przegrupowanie wojsk, więc dwa dni będziemy mieli spokój. Dobrze to zasłużony wypoczynek, a będzie bardzo miły, bo w tym szpitalu pracują trzydzieści dwie pielęgniarki, wszystkie jak malowanie! Są to podobno panny i damy z najlepszego towarzystwa. Wielkie patrjotki, cha, cha, cha! Pułkownik Volkmann urządza dziś kolację, na którą zaprasza oficerów, oraz sanitarjuszki francuskie i belgijskie. Będzie zabawa huczna, bo pułkownik ma w taborze cały wóz z szampanem i likierami, a i w zamku znaleziono dobrą piwnicę.
Hans von Essen uśmiechnął się z zadowoleniem. Był znużony i stęskniony do towarzystwa po długiej pracy bojowej i ciągłych marszach.
W kwaterze znalazł list od dowódcy odcinka, pułkownika Volkmanna, swego dalekiego kuzyna, zapraszający go na kolację w letnim pawilonie zamku.
Zjadłszy naprędce przyniesioną przez ordynansa strawę, rzucił się na łóżko polowe i usnął, jak zabity. Obudził się dopiero o ósmej wieczorem, wymył się starannie i, ogolony, przebrany, poszedł do lekkiego, białego pawilonu, stojącego w parku. Z trudem minął pole, zryte brózdami i dołami, wyrwanemi przez pociski ciężkich dział, przekroczył zwały gruzów murowanego ogrodzenia parku i posuwał się wolno naprzód, lawirując pomiędzy potrzaskanemi pniami i grubemi konarami, odłupanemi od starych dębów i lip.
Nareszcie wyszedł na obszerny trawnik, ciągnący się od szerokiego tarasu białego pawilonu. Spostrzegł odwalony wybuchem granatu narożnik domu, rozrzucony tynk i odłamki dachówek. Pośrodku gazonu leżał zabity koń. Biały, rozdęty brzuch majaczył w mroku, a na trawie rozpłynęła się czarna plama skrzepłej krwi i wyrwanych wnętrzności.
Lejtenant von Essen rzucił na to wszystko obojętnem okiem. Oblicze wojny było mu znane i nie przejmowało go już ani wstrętem, ani lękiem.
Z zadowoleniem patrzył na rzęsiście oświetlone okna pawilonu, a uchem łowił donoszące się odgłosy rozmów i śmiechu.
Wchodząc na taras, nagle podniósł głowę.
Posłyszał bowiem przeciągły świst samotnej kuli. Mimowoli zatrzymał wzrok na ciemnem, głębokiem niebie, gdzie pogodne i niewzruszone błyszczały gwiazdy. Te same konstelacje na tem samem miejscu, z tą samą siłą i łagodnością posyłały na zbiedzoną, skrwawioną, po tysiąc razy wstrząsaną wybuchami pocisków i min ziemię, słodkie promienie.
Gdyby Hans von Essen, komendant baterji ciężkich dział, był w tej chwili nastrojony filozoficznie, mógłby przyjść do wniosku, że wojna jest zjawiskiem tak naturalnem, jak burza, zmiana pory roku, ulewa, lub zaćmienie księżyca. Bo gdyby nie tak było, czyżby mogła natura, rządzona prawem absolutnem i przedwiecznem, pozostawać nietylko obojętną, lecz spokojną i pogodną? A te gwiazdy? Czyżby mogły z taką niepojętą łagodnością muskać swemi promieniami milczące szeregi mogił i białych krzyżyków nad niemi, rozdęty kadłub zabitego konia i mocną, kipiącą zdrowiem, pachnącą mydłem i wodą kolońską postać lejtenanta Hansa von Essen?
Młody oficer nie miał jednak takich myśli, usprawiedliwiających wojnę, bo mruknął:
— Pojedynczy strzał...
Uspokojony, że zbłąkana kula nie jest zapowiedzią dłuższej strzelaniny z okopów, pogwizdując, wszedł do pawilonu.
W dużej sali stały trzy rzędy nakrytych stołów, połyskujących kryształami i srebrem, wydobytem z pałacowych kredensów. Długie szeregi butelek ciągnęły się pomiędzy bukietami kwiatów jesiennych i czerwonych już liści klonowych. Inne, owinięte w namoczone serwety i ręczniki ze znakami Czerwonego Krzyża, były rozstawione po oknach.
— Volkmann umie urządzać uczty — uśmiechając się, pomyślał oficer. — Ma sposób na ochłodzenie szampana.
W sąsiednim dużymi pokoju, gdzie stały miękkie meble, fortepian, duży okrągły stół, zawalony francuskiemi dziennikami, i kilka szaf z książkami, zebrane było całe towarzystwo.
Pułkownik Volkmann, paląc cygaro, siedział rozparty na skórzanej kanapie i bawił niemłodą, lecz wyniosłą damę o dumnej twarzy i surowych oczach. Miała na sobie czarną suknię i znak Czerwonego Krzyża zamiast broszki.
Hans usłyszał słowa pułkownika.
— O droga pani! Niech mnie pani nie przeraża! Cóż w tam jest złego, że zaprosiliśmy panią i jej urocze pomocnice na ucztę zwycięzców? Przepraszamy za to, że będzie to tylko zwykła żołnierska uczta. Cha! Cha!
— Zwracam uwagę pana pułkownika, że personel naszego szpitala złożony jest z pań i panien, pochodzących z najlepszych rodzin. Należymy do organizacji Czerwonego Krzyża, wreszcie...
— Tem lepiej, tem lepiej, droga pani! — śmiał się Volkmann. — Jesteśmy oficerami gwardji, nawykłymi do najlepszego towarzystwa. Potrafimy to ocenić, proszę mi wierzyć! Co zaś do owego straszenia nas Czerwonym Krzyżem, to poza tem, iż niebardzo nas ten fakt wzrusza, muszę zaznaczyć, że panie nie posiadają legitymacyj odpowiednich...
— Stawiłyśmy się w Sézanne dopiero przedwczoraj i nie zdążono zaopatrzyć nas w legitymacje! — broniła się, wyniośle patrząc na niedbale rozpartego pułkownika.
— Niema to żadnego znaczenia, chére madame... — rzekł, pochylając się ku niej Volkmann, lecz w tej chwili spostrzegł wchodzącego lejtenanta.
— Przedstawię pani bardzo miłego oficera, dobrze mówiącego po francusku. Hallo, kuzynie, chodź-no tu do nas!
Hans zaczął rozmawiać z siedzącą panią, coraz bardziej wyniosłą i ponurą. Volkmann oddawał ostatnie rozkazy usługującym ordynansom i naradzał się z mistrzem ceremonji, małym, tłustym majorem Zuhalten, nazywanym powszechnie „Halt“. Widocznem jednak było, że tego zbawczego rozkazu do samego siebie rumiany major nie stosował, bo oczy miał już mętne, a chód zupełnie niepewny.
Nareszcie pułkownik klasnął w dłonie i donośnym głosem, niby komendę, rzucił:
— Panie i panowie oficerowie! Proszę do stołu, gdzie powinny królować wesołość i przyjaźń. Niech niewidzialni zasiądą na najwyższem miejscu krotochwilny i zuchwały Bachus obok tajemniczej a słodkiej Venus! Bardzo proszę!
Hans znalazł swoje miejsce naprzeciwko pułkownika. Obok niego siedziała młoda, blada panienka, prawie dziecko jeszcze, i patrzyła dokoła nieprzytomnym wzrokiem wylęknionych oczu.
Oficer wymienił swoje nazwisko i zaczął częstować sąsiadkę, która jednak nie tknęła niczego, co chwila podnosząc ramiona i zaciskając blade, chude dłonie.
— Pani jest paryżanką? — zapytał Hans.
— Nie! Jestem z Leodjum... — szepnęła, podnosząc na niego ciemne, błagające oczy.
— Jaka szkoda! — rzekł zimnym tonem.
— Dlaczego? — spytała, prawie nie poruszając ustami.
— Belgja nie powinna była trzymać się Francji! — odparł. — Macie w sobie chyba zaledwie piątą część krwi gallijskiej, a resztę stanowi krew flamandzka, pokrewna germańskiej...
Blada panienka nic nie odpowiedziała, coraz silniej zaciskała blade ręce i wpatrywała się w dumną, ponurą twarz starszej damy w czarnej sukni.
— Kto jest ta pani? — zapytał Hans, wychylając kieliszek koniaku.
— Hrabina Debausse, nasza przełożona, — odpowiedziała cichym głosem.
— Debausse? Debausse?... — powtórzył oficer. — Skądciś znam to nazwisko.
Zaczął przypominać sobie, nie patrząc na bladą, milczącą sąsiadkę. Nagle odezwała się w nim głuchym bólem zadana w dzieciństwie pierwsza rana:
Zatoka Przyjaźni... Park Mon-Repos... Manon de Chevalier, wybierająca się zamąż za młodego hrabiego Debausse, bo niósł z sobą bogate stroje i brylanty... A później bal w kasynie genewskiem... bezczelna twarz Rosjanina, zmieszanie i rumieńce na twarzy Manon, zmięta róża na piersi... Nowa rana — rozczarowanie i pogarda dla tej, przy której żywiej biło jego serce...
— Czekaj! — pomyślał Hans. — W Paryżu pokażę, jak się burzy Patrie-en-fleurs!
Stracił humor i powiedział kilka przykrych zdań, złośliwie patrząc w przerażone oczy bladej sąsiadki.
W tej chwili z hałasem odsuwanego krzesła wstał pułkownik Volkmann i, podnosząc kieliszek, krzyknął:
— Za zdrowie jego cesarskiej mości — Wilhelma II! Niech żyje!
Wszyscy w pośpiechu zerwali się na równe nogi i z okrzykami „Hoch!“ pili do dna.
Tylko hrabina Debausse nie ruszyła się z miejsca. Siedziała sztywna i obojętna.
— Proszę wstać! — wrzasnął, podbiegając do niej, major Zuhalten.
Obrzuciła go ponurem spojrzeniem i pozostała na swojem miejscu.
— Wstać! Wstać! — krzyczał, tupiąc nogami, pijany major.
Pułkownik Volkmann obejrzał się. Iskry gniewu mignęły mu w oczach. Już otworzył usta, gdy Hans, pochylając się przez stół, — rzekł do niego:
— Fryderyku, daj jej spokój!
Volkmann, jeszcze dość trzeźwy, wyprostował się i rzekł głośno:
— Za obrazę majestatu cesarza Niemiec, zostanie pani aresztowana i odstawiona do sztabu armji. Adjutant Preusker!
Młody oficer podbiegł i stanął wyprostowany.
— Proszę natychmiast sporządzić doniesienie i odesłać tę kobietę do sztabu!
Preusker skinął na hrabinę i wraz z nią opuścił salę.
— Znasz tę starą? — zapytał ze śmiechem Volkmann, patrząc na Hansa.
— Niezupełnie! — odparł swobodnie. — Wiem tylko, że jej syn wychowuje się w Ameryce, więc mógłby być hałas niepotrzebny i szczekanie po gazetach.
Wiedział, że mówił nieprawdę, lecz chciał odrazu przeciąć wątpliwości pułkownika. Czuł, że rozproszył ciężką atmosferę z innych powodów. Chciał odwdzięczyć się starej hrabinie za to, że jej syn nie stał się mężem Manon.
— Co mi z tego przyszło? — pytał w duchu.
Nie znajdywał odpowiedzi, lecz rozumiał, że był wdzięczny Debausse’om za to, że oszczędzili mu nowego bólu, który czuł zawsze, gdy myślał o Manon de Chevalier i przypominał sobie rozmowę z nią tam, gdzie mieniła się w słońcu zielona lub lazurowa tafla Genewskiego jeziora i skrzyły się śniegiem białe turbany gór.
Zaczął pić, ciągle dolewając do swego kieliszka.
Siedzące przy stole sanitarjuszki nagle powstały.
— Musimy zastąpić na dyżurze nasze koleżanki — objaśniła jedna z nich.
Zupełnie już pijany „Halt“ lekceważąco machnął ręką i rzekł:
— Niech sobie idą! Jakieś wychudłe szkapy pogrzebowe! Tamte będą lepsze, oho, dużo lepsze! Kawałki tam są pomiędzy niemi — pierwsza klasa!
Oficerowie, znużeni ciągłemi bitwami i marszem, cieszyli się ze sposobności wesołego i beztroskiego spędzenia czasu. Pili więc naumór, śpiewali; któryś z oficerów, przeniósłszy butelkę z winem do sąsiedniego pokoju, hałaśliwie przygrywał na fortepianie do tańca, a młodzi, podpici oficerowie zaczęli wyprawiać fantastyczne i niezawsze przystojne pląsy.
Wino, podawane w obfitości, działało coraz wyraźniej. Jednocześnie śpiewano różne pieśni, wznoszono kilka naraz toastów, opowiadano tłuste anegdoty. Jedni krzyczeli pijanemi głosami, inni ryczeli, zataczając się od śmiechu; jakiś stary kapitan patrzył na wszystkich z rzewnym uśmiechem i płakał.
Pułkownik Volkmann w rozpiętym mundurze i czupryną w nieładzie, podszedł chwiejnym krokiem do szafy z książkami i chciał ją otworzyć. Była jednak zamknięta na klucz.
Potoczył nieprzytomnym wzrokiem po obecnych i krzyknął:
— Rewolwer!
Podano mu broń. Pułkownik, nie namyślając się, przyłożył lufę do zamka i strzelił. Szafa została otwarta.
— Dobry klucz na wszelkie zatrzaski! — ryczano od śmiechu.
Pułkownik z nabrzmiałemi krwią oczami, coś mrucząc do siebie, brał z półek książkę po książce i, odczytując tytuły, rzucał na podłogę, wykrzykując:
— Skazana!
Gdy się utworzył spory stos z pięknie oprawnych w skórę tomów, Volkmann obrócił się do zgiełkliwej rzeszy ucztujących oficerów i huknął donośnym głosem:
— Panowie oficerowie! Na baczność!
Wszyscy się wyprostowali, prężąc chwiejnie, co chwila uginające się nogi.
— Panowie oficerowie! — mówił niskim głosem pułkownik. — Oto mamy przed sobą kwintesencję francuskiego genjuszu, który zniszczył ideję Boga i ogłosił najwyższe prawo obywatela i człowieka. Świat cały przyklasnął temu genjuszowi... Cha, cha! A teraz widzimy, że po raz drugi do siedziby tego osławionego genjuszu dążą pewnym, żelaznym krokiem niemieccy żołnierze, obrońcy Boga i ojczyzny swej — Gemianji! Genjusz padł w proch, umarł i cuchnie. Skazuję go na całopalenie! Polać te szpargały alkoholem i — zapalić!
Po chwili stos zaczął płonąć, a oficerowie wyciągali coraz nowe książki i wrzucali do ognia; inni niszczyli je, wyrywając stronnice i depcząc okładki.
Kilku z obecnych w pokoju starszych, poważnych oficerów z lubością przeglądało wyjmowane z szaf dzieła, dłużej zatrzymywało się na niektórych rozdziałach, zagłębiając się w czytaniu.
Bezustannie pijany, lecz nigdy nie ustępujący z pola, major Zuhalten wbiegł nagle. Spostrzegłszy płonący stos i obłoki dymu, krzyknął:
— Nic nie wiecie, kamraci! A tymczasem francuskie dzierlatki pokładły się w swoich pokoikach. Udają, że śpią, lecz niecierpliwie czekają na panów oficerów!
— Gdzie? Gdzie? Co mówisz? Prowadź! — rozległe się głosy pijanego towarzystwa.
— Wnet zaprowadzę, a tymczasem idźcie panowie do jadalnej sali... — wołał Halt i mrugnął na ordynansów.
— Migiem wyrzucić te palące się śmiecie za okna i zagasić kobierce! Żeby iskry nie pozostało! Taki dom — wesoły i dogodny! Zdążymy spalić, porzucając go, a nie teraz!
Zaklął i, zataczając się, ruszył ku swoim.
Hans von Essen został na sali, a, gdy usłyszał strzał Volkmanna, skrzywił się i rzekł do młodego lejtenanta, studenta teologji:
— Nie zbrzydły im odgłosy wojny! Popili się kamraci... Więc o czem mówiliśmy, Sturmie?
— Właśnie twierdziłem, że narazie miałem dziwne uczucie nierównowagi psychicznej, gdy zestawiałem słowa Chrystusa, wypowiedziane w Kazaniu na Górze, z wojną obecną...
— Lepiej o tem nie wspominać! — zaśmiał się Hans.
— Jednak znalazłem drogę pośrednią, wyprowadzającą z gmatwaniny tych sprzeczności — oświadczył Sturm, popijając szampana.
— Ciekawe! — zawołał Hans.
— Być może, uzna pan lejtenant w moich słowach paradoks, śmiały paradoks, lecz mający potwierdzenie w historji ludzkości — rzekł trochę niepewnym głosem. — Śmiem dowodzić, że ostateczne umocnienie jakiegoś potężnego kultu zawsze dokonywało się albo siłą oręża, albo wielką zbrodnią...
— Ciekawe! — powtórzył Hans von Essen.
— Naprzykład chrześcijaństwo, z pewnością, długo nie wynurzyłoby się poza obręb Palestyny, gdyby nie zbrodnia Judasza, starszyzny żydowskiej i nareszcie prześladowanie chrześcijan przez cezarów rzymskich... Albo drugi przykład. Islam... Gdyby Mahomed nie miał przeciwników, nie powstałby Koran, jako święta księga, a legenda i suraty pozostałyby własnością Arabów, zamieszkujących tę część kraju, która leży pomiędzy Mekką i Yemenem. Prorok zaś miał odwagę przenieść swoją naukę do polityki, ująć za miecz i siłą rozpowszechnić własne wskazania w ciągu kilkudziesięciu lat od Gangesu do Atlantyku... Sprzeciwy walki były najlepszemi łożyskami, któremi spływały na ziemię buddyzm, kodeks Konfucjusza, a w nowszych czasach — reformacja.
— Nie rozumiem jeszcze, do czego zmierzasz, kochany Sturmie? — zapytał Hans, czując, że język mu się plącze pod wpływem wypitego wina. — Zupełnie nie rozumiem...
Stumi, przecierając klejące się powieki, zaczął mówić, schwyciwszy Hansa za guziki munduru:
— Proszę skupić uwagę, panie lejtenancie! Powszechny upadek wiary spowodował gniew Boży. Stwórca zwrócił oczy ku wybranemu narodowi, jakim jest szczep germański, tak cudownie potężny, zorganizowany, spojony w jednolitą monarchję i uczynił z niego swój miecz ognisty, który najpierw spadł na bezwyznaniową Francję, a następnie uderzy w tonącą w hipokryzji Anglję! Przejdziemy, jak orkan niszczący, podbijemy wszystkie ludy, pogrążymy je w strachu i rozpaczy, a na tej zoranej i do siewu przygotowanej roli nanowo utwierdzimy naukę Zbawiciela świata, prowadząc ludzkość ku promiennemu celowi. Taki jest boski czynnik w tej wojnie. Ma ona jeszcze jeden cel — dążenie do obalenia katolicyzmu, odjęcie mu uroku władzy i potęgi, aby zapewnić nauce Chrystusowej czystość, logikę wiary, wyniesienie ponad wszystko jedynego symbolu. Gdy doszedłem do takich wniosków, sumienie moje pozostaje spokojne, panie lejtenancie!
Duszkiem wypił szklankę szampana i drżącą ręką zaczął napełniać ją nanowo.
— Co pan o tam myśli, panie łejtenancie? — z uporem pijanego pytał były student teologji, widząc, że Hans milczy.
Lejtenant, popijając wino, machnął niedbale ręką i rzekł:
— Nie radzę zagłębiać się w podobne myśli i szukać objaśnienia rzeczy katastrofalnych... Bezowocny to wysiłek, bo życie prędzej, czy później zburzy cały gmach rozumowań nawet mądrzejszych od nas ludzi... Ja pomyślałem sobie tak: masz rozkaz od tych, którzy są odpowiedzialni za fakt, więc musisz czynić, co każą, a poza tem bacz, abyś pozostał samym sobą!
— Nie, nie! — zawołał coraz bardziej pijany Sturm i z tępym uporem bił dłonią w stół. — Człowiek musi mieć logiczne wytłumaczenie swoich postępków, aby być w zgodzie z sumieniem... Sumienie, to głos Boga w naszej duszy! Sumienie — to wielka rzecz!...
Na sali rozległy się głośne okrzyki i wybuchy śmiechu.
Schodami, prowadzącemi z wyższych pięter, kroczył czerwony Halt, komenderując wrzaskliwym głosem:
— Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Za nim szła gromadka czarno ubranych kobiet i kilka wieśniaczek.
— Mam honor przedstawić szanownym paniom zacną kompanję moich kamratów, walecznych oficerów jego cesarskiej mości! — ryknął pijackim głosem major. — Prosimy bardzo, aby panie raczyły z właściwym francuskim damom urokiem i umiejętnością uprzyjemnić nam czas pobytu w tak wytwornem towarzystwie. Panowie oficerowie, proszę zawrzeć znajomość!
Hans podniósł ociężałą głowę i zaczął się przyglądać tej scenie.
Przyprowadzone przez Halta sanitarjuszki były młode. Blade twarze, mimo przerażenia, zachowywały godność i spokój. Dziwnie jednostajnie z ponurą rezygnacją patrzyły oczy przyprowadzonych przez Halta kobiet.
Wieśniaczki tylko miały wylękłe twarze, szeroko otwarte, pełne łez oczy i drżące usta.
Kilku oficerów zbliżyło się do sanitarjuszek i zaprosiło je do stołu, częstując winem, owocami i biszkoptami. Inni brali wieśniaczki pod ramiona i prawie przemocą rozsadzali je przy stole, otaczając roześmianą czeredą.
Sanitarjuszki szybko się opanowały i spokojnie, jak gdyby były w dobranem towarzystwie, rozmawiały z oficerami, a że prawie wszystkie posiadały język niemiecki, więc rozmowa wkrótce stała się ogólną.
Hans von Essen nie słuchał jej, lecz rozumiał, że musiała być interesująca, gdyż ten i ów z pijanych oficerów nagle stawał się trzeźwiejszy i zaczynał rozprawiać poważnie.
Rozparty w fotelu Volkmann narazie bardzo poufałe pochylił się do siedzącej przy nim sanitarjuszki, mówiąc do niej półgłosem, lecz po chwili nieznacznie zapiął na sobie mundur i z uprzejmym uśmiechem podał jej kosz z winogronami.
W sali zaczęła się rozpraszać bardzo zgęszczona i naelektryzowana atmosfera; oficerowie po krótkim czasie powracali do dobrych, towarzyskich zwyczajów, nagle odrzuconych pod tchnieniem wojny i surowego życia.
Mężczyźni zabawiali damy, jak mogli. Z zadymionej jeszcze czytelni poznoszono albumy i ilustrowane książki, przeglądano je, opowiadano sobie różne wypadki i przygody. Starsi oficerowie na zapytania Francuzek o rodziny, obszernie rozwodzili się nad pozostawionemi w domu nad Elbą i Renem małżonkami i dziećmi, odczytywali niedawno nadeszłe listy, pokazywali fotografje swoich bliskich.
Młodsi dawali do oglądania breloki z kul karabinowych i odłamków pocisków, wyjętych z własnych ran, bransoletki i łańcuszki z aluminjowych części granatów, które nie wybuchnęły po wpadnięciu do niemieckich okopów.
Jakiś lejtenant wydobył z pugilaresu portret narzeczonej, postawił go przed sobą i, uśmiechając się do swej sąsiadki — młodej dziewczyny o wspaniałych, rudych włosach i ciemnych, prawie czarnych oczach, zaczął śpiewać rzewny romans.
Miał piękny tenor, silny i dźwięczny, którym władał umiejętnie.
Stanął w pozie zawodowego śpiewaka operowego i głosem zagłuszył gwar, panujący na sali.
Wszystko się uciszyło i oczy towarzystwa spoczęły na śpiewaku.
Zupełnie młody, może dwudziestoletni chłopak, o bladej, natchnionej twarzy, spostrzegłszy to, nagle zaczął arję Zygfryda.
Głoś jego brzmiał niezwykłą siłą, przechodząc od grozy do żywiołowej namiętności.
— Takich kompozytorów, jak Wagner, może zrodzić tylko rasa zwyciężająca! — szepnął pułkownik Volkmann do swojej sąsiadki.
Ta spojrzała na niego głębokim, poważnym wzrokiem i nic nie odpowiedziała.
— Brawo, brawo, baronie! — krzyczeli i klaskali w dłonie oficerowie, gdy śpiewak skończył.
— Jest to Oskar baron Mirbach, spokrewniony z naszymi wybitnymi mężami stanu, zbliżonymi do osoby cesarza! — objaśnił Volkmann, patrząc na swoją towarzyszkę z dumą.
— Bardzo piękny głos! — rzekła szczerze. — Zupełnie skończony, subtelny śpiewak. Bardzo lubię Wagnera, bo był rewolucjonistą w muzyce.
— Ha, rewolucjonistą! — zaśmiał się pułkownik. — W ustach francuskich słowo to brzmi jak najwyższa pochwała! Wagner byłby pozostał zwykłym kompozytorem, gdyby nie miał objawienia potęgi Grrmanji. Od tej chwili stał się tytanem, jakim inne narody poszczycić się nie mogą!
— Pułkowniku! — rzekła sanitarjuszka, śmiało patrząc w oczy Volkmannowi. — Słuchając pana, przejmuję się szacunkiem dla waszego zachwytu nad własną ojczyzną. Jeżeli ten zachwyt jest wynikiem prawdziwego uczucia i przekonania, a nie został wpojony przez szkołę, subordynację i inne środki hipnozy państwowej, to istotnie — Niemcy powinny stać się rasą zwycięzców.
— Pięknie to sformułowała pani! — odparł z lekkim ukłonem Volkmann. — Pani jest bardzo wykształcona... rozumna. Gdzie się pani urodziła i co pani robi w życiu normaonem?
— Moja rodzina mieszka w Bordeaux. Jestem adwokatem przy sądzie apelacyjnym, — odparła ze smutnym uśmiechem. — Gdy się rozpoczęła wojna, a przekonałam się, że wszelkie prawa, nie wyłączając międzynarodowego, które powinno było stać się kodeksem moralności w stosunkach pomiędzy państwami, wpadły w ciężki stan letargu, a może nawet, czego poważnie się obawiam, zamarły zupełnie, postanowiłam być pożyteczną swoim współobywatelom na innem polu. Ukończyłam szkołę sanitarjuszek i jestem od bitwy pod Belfort na pozycjach.
Volkmann, pochodzący z dobrej rodziny bawarskiej, słuchał uważnie, a gdy skończyła, rzekł:
— Bardzo szlachetnie pani postąpiła!
Rozmowie tej przysłuchiwał się Hans von Essen, z podziwem przyglądając się bojowym towarzyszom.
Byli pijani, podbudzeni zwycięskim marszem do Paryża, ucieszeni z krótkiego, lecz zupełnego wypoczynku i niespodziewanej uczty. Widział, jak wybuchnęła w ich duszach, oderwanych od kłopotów codziennego życia, dzika żądza niszczenia, która kazała im rwać książki na strzępy i ciskać je do ognia. Nie wątpił, że widok kobiet podnieci tych głodnych, zdrowych mężczyzn jeszcze bardziej, lecz stał się cud, tak niezrozumiały, jak niepojętym jest wpływ kobiety — ujemny lub dodatni.
Spokojne, choć nieufne i wyniosłe, pełne rezygnacji kobiety francuskie zmusiły żądze i dzikie porywy do ukrycia się w przepaścistych głębiach duszy, i na chwilę przeniosły oficerów w sferę normalnego życia, kulturalnych obyczajów, niemal przyjaźni.
Patrząc jednak uważnie, Hans von Essen spostrzegł w oczach spokojnie i bez przymusu rozmawiających sanitarjuszek francuskich jakieś silne, mroczne postanowienie, głęboko ukrytą obawę i ostre, lecz nie obezwładniające oczekiwanie nieznanych, nieprzewidzianych, a strasznych wypadków.
Podniósł się i wziął ze stołu leżący przed pułkownikiem album obrazów z okresu wielkiej rewolucji.
Usiadł znowu i, rozmawiając ze swoją sąsiadką, przerzucał piękne reprodukcje. Nagle zatrzymał się i zaczął się przyglądać obrazowi, przedstawiającemu salę więzienną, zatłoczoną urzędnikami rewolucyjnego konwentu, wyniosłymi arystokratami epoki króla Ludwika, powiewnemi postaciami strojnych kobiet, zdruzgotanych trwogą i klęską, gromadkami tulących się do matek drobnych dzieci w lokach i koronkach, obdartych, groźnych sankiulotów z karabinami w rękach. Przez zakratowane okno w głębi sali majaczyła straszliwa gilotyna, ze stojącym przy niej półnagim katem.
Hans nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia. Ujrzał bowiem w oczach jeńców Rewolucji ten sam wyraz rezygnacji, przyczajonej obawy i ostrego prawie, ciekawego oczekiwania wypadków, mających zdecydować o życiu lub haniebnym zgonie na szafocie pod trójkątnym nożem Czerwonej Wdowy, jak przezwali sankiuloci i pijana tłuszcza uliczna gilotynę.
Spojrzał na siedzącą obok niego sanitarjuszkę, rozmawiającą ze Sturmem.
Była to mała, smagła dziewczyna o piwnych oczach, przysłoniętych, jak mgłą, długiemi rzęsami.
— Przepraszam panią — szepnął, gdy podniosła na niego zdziwione oczy, i wskazał jej oglądaną rycinę.
— Znam ten obraz w oryginale! — rzekła, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Chcę zwrócić uwagę pani na jedną dziwną okoliczność, — mówił szeptem. — Czy nie spostrzega pani w oczach i obliczach ofiar Rewolucji tego samego wyrazu, jaki obserwuję tu wśród pań, tak nieoczekiwanie biorących udział w tem... zebraniu?
Pochyliła się nad obrazem i długo nic nie odpowiadała. Hans rozumiał, że myślała nad odpowiedzią, a jeszcze bardziej nad celem jego zapytania.
Nareszcie spojrzała na lejtenanta smutnym wzrokiem i powiedziała cicho:
— Myślę, że niepewność zawsze nadaje ludziom ten sam wygląd, niezależnie od okoliczności...
Hans nic nie odpowiedział. Myślał teraz o tem, że piwne oczy jego sąsiadki przypominały mu Manon.
— Nie zna pani czasem Manon de Chevalier, studentki medycyny z Paryża? — zapytał nagle.
— Chevalier? Nie znam. Jestem też medyczką, lecz z Nancy — odparła. — Pan bywał w Paryżu?
— Pannę Chevalier znam od dzieciństwa z pobytu w Szwajcarji — rzekł z westchnieniem. — Pierwsza wojna niemiecko-francusko-angielska wybuchnęła na brzegach Lemańskiego jeziora w „Zatoce Przyjaźni“. Stanęło mi to w pamięci, gdyż oczy pani przypominają mi Manon de Chevalier.
— O! — odparła. — Posiadam takie pospolite francuskie oczy.
Hans w milczeniu uśmiechnął się i zlekka podniósł ramiona.
Nie chciał więcej rozmawiać. Czuł się znużony i miał głowę ciężką po winie.
Postanowił powrócić do swojej kwatery i zaczął szukać wśród kręcących się po sali żołnierzy swego ordynansa.
W tej chwili jedna z wieśniaczek — posługaczek szpitalnych, z któremi oficerowie obchodzili się jak z prawdziwemi damami, uspokojona, że nic jej nie grozi, nie wyczuwając niebezpieczeństwa, wiszącego w powietrzu, a ujarzmionego wielkim wysiłkiem zbiorowej woli sanitarjuszek, wobec wesołego opowiadania Halta, wybuchnęła nagle głośnym, drażniącym śmiechem i z prostaczą rubasznością położyła białą dłoń na ustach majora.
Zuhalten głośno cmoknął pulchną dłoń, a potem, schwyciwszy obnażone ramiona wieśniaczki, wpił w nie mokre, pijane wargi, mlaskał niemi i przyciskał kobietę do piersi, po błazeńsku wykręcając oczy.
Wszyscy oficerowie naraz podnieśli się i patrzyli w milczeniu.
Wieśniaczka, jeszcze nie obawiając się niczego, chichotała coraz głośniej i wywijała się majorowi, ukazując biały kark i wybujałą pierś z pod rozpiętego białego fartucha szpitalnego.
Halt stawał się coraz natarczywszy i śmielszy. Zmaganie się mężczyzny z kobietą przechodziło w walkę. Nareszcie udało się majorowi obezwładnić wieśniaczkę, przycisnąć do siebie i wpić się w jej usta.
Było to sygnałem.
Kilku oficerów natychmiast poszło za jego przykładem. Zaczęto porywać posługaczki, a jeden ze starszych kapitanów narazie jeszcze nieśmiało pocałował sanitarjuszkę w rękę, przytrzymując jej dłoń.
Ujrzawszy to, lejtenant Sturm otoczył nagle ramionami siedzącą między nim a Hansem studentkę z Nancy i zaczął okrywać pocałunkami jej pochyloną szyję, wyprężoną w wysiłku mięśni, odtrącających napastnika.
Przed Hansem zaczęły kołować zielone i czerwone ognie. Nie wiedząc, co robi, porwał szklankę i cisnął ją w lejtenanta.
Gdy Sturm wypuścił swoją ofiarę, Hans podniósł się i zaczął bić go w twarz raz po raz, czując jak coś gorącego ścieka mu po dłoni i skleja palce. Bił w milczeniu, aż pięść przestała czuć opór.
Wtedy dopiero oprzytomniał trochę i spojrzał. Upadłszy twarzą na stół, leżał pijany, nieprzytomny student teologji, a na białej, zlanej winem serwecie, coraz szerzej rozpływała się krwawa plama.
Hans opuścił głowę i ujrzał przerażone, lecz pełne wdzięczności piwne oczy, zamglone osłoną rzęs.
— Wyjdźmy razem... — rzekł do niej głucho. — Teraz niema innej rady!
Potknął się silnie i zataczając, poszedł za sanitarjuszką.
Podbiegł do niego ordynans i podtrzymał go.
— Chwat z Hansa von Essen! — usłyszał za sobą głos, jak mu się wydało pułkownika Volkmanna. — Odbił dziewczynę i teraz uprowadza ją, jak porwaną Sabinkę...
Gdy wyszli na taras, a zimny powiew wiatru trochę otrzeźwił głowę, Hans usiadł na balustradzie i mruknął do ordynansa.
— Mikel, odprowadź panienkę do szpitala... Ja tu zaczekam na ciebie...
Oparł się plecami o mur i nagle usnął.
Nie słyszał, jak na sali zapanował hałas, zgiełk, odgłosy tłuczonego szkła, krzyki kobiet, tupot nóg, stuk przewracanych mebli... Po chwili zgasły lumpy i mrok zaległ biały pawilon.
Tłumnie, śmiejąc się i wyrzucając sprośne, zgniłe słowa, wybiegli wypędzeni przez oficerów żołnierze i rozproszyli się po parku...
Hans von Essen spał ciężkim snem, lecz obudził go wkrótce powracający ordynans.
Z trudem otworzył oczy lejtenant, a gdy tęgi Mikel wstrząsnął nim kilka razy, oprzytomniał.
— Panie lejtenancie! — krzyczał mu do ucha ordynans. — Słyszy pan lejtenant? Działa!
W oddali rozległ się huk, podobny do ogromnej, toczącej się kuli, na ciemnem niebie błysnęła migotliwa smuga światła, pocisk z wyciem przeleciał nad wierzchołkami drzew i rozerwał się o pół kilometra od murowanego parkanu zamku.
Gdzieś za horyzontem, ukrytym za dachami zabudowań pałacowych i domów wioski, ryknęły działa francuskie i zaczęły ziać pociskami.
Bitwa nad Marną wchodziła w nową fazę...
Biegli do białego pawilonu dyżurni telefoniści z doniesieniami i rozkazami sztabu.
Oficerowie, nagle zrzucający z siebie opary alkoholu, tłocząc się, wypadali na taras i, w pośpiechu doprowadzając do porządku ubranie, przez trawnik pędzili ku swoim pozycjom.
Gdy czerwony, jak burak, ledwie poruszający nogami major Zuhalten i uduchowiony, złotowłosy baron Mirbach wbiegali w mrok szerokiej kasztanowej alei, francuski granat, zawył nad pawilonem i wybuchnął z ogłuszającym hukiem, prysnąwszy ogniem i dymem.
Hans widział, jak przełamane w połowie potężnego pnia drzewo runęło, miażdżąc grubego Halta, a odłamki pocisku zmiotły bez śladu piękną głowę śpiewaka.
Kilku oficerów, stojących na tarasie, z krzykiem osunęło się na marmurowe płyty, plamiąc je krwią.
— Do bateryj, panowie! Biegiem! Biegiem! — rozlegał się potężny głos pułkownika Volkmanna.
Biały pawilon opustoszał...
Pozostały w nim tylko francuskie sanitarjuszki.
Ich spokój i dostojna rezygnacja nie wstrzymały biegu wszystko depcącego ducha wojny.
Pociski francuskich dział namacały cały teren i, jak gdyby po namyśle, zaczęły padać, wybuchać, wstrząsać ziemią i powietrzem tam, gdzie jeszcze bezładnie odpowiadały im baterje niemieckie...


ROZDZIAŁ VIII.

Spalony przez pułkownika Volkmanna na stosie genjusz francuski nie był jeszcze martwy, bo potrafił w bitwie nad Marną odeprzeć wojska cesarza Wilhelma i przejść do kontr-ataku, zmuszając wroga do odwrotu na całej linji.
Nie ujrzano nad Paryżem flagi niemieckiej i wielu oficerów wrzuciło do ognia swoje niemiecko-francuskie rozmówki.
Cel był osiągnięty. Francja, oddająca wszystko dla obrony ojczyzny, przekonała się, że dawny duch zwycięski nie zagasł ani w potomkach arystokracji, niegdyś ginącej na szafotach, ani w ich katach-sankiulotach, że odwaga i ofiarność bezgraniczna żyje w sercach wieśniaków, socjalistów, wszystkich warstw społecznych i zawodowych.
Cały świat przyklasnął podnoszącemu skrzydła genjuszowi, a nieprzyjacielskie rządy zaniepokoiły się, gdy pierwsze, ciężkie niepowodzenie przemówiło surowym głosem.
Niepokój ten miał fatalne skutki. Porażka nad Marną uświadomiła niemiecki sztab generalny co do błędów i słabości pierwotnego planu. Rozpoczęto gorączkowe formowanie wojsk zapasowych i, po krótkiem przeszkoleniu, przerzucanie ich na front zachodni. Zdawało się, że zupełnie zapomniano o wschodniej granicy, gdzie całe zadanie miało wykonać 40 dywizyj austrjackiej armji. Jednak Rosjanie wstrzymali ofenzywę Austrjaków i, nie widząc przed sobą znacznych sił niemieckich, wtargnęli do Prus Wschodnich, dopuszczając się gwałtów, zdawałoby się, niemożliwych w dumnym XX-ym wieku.
Jednak działo się to w stuleciu, które z największem prawem może pretendować do miana „stulecia ognia, żelaza i ruchu“, czyli czynników rozkładających i niszczących wszelkie wartości moralne, a na pierwszem miejscu równowagę psychiczną, religję i politykę, jako system współżycia narodów.
Sztab niemiecki zmuszony był przerzucić cztery dywizje z frontu francuskiego do Prus Wschodnich i na Śląsk.
Był to pierwszy krok, wywołany groźnym stanem rzeczy i od tego czasu armja niemiecka długie, ciężkie cztery lata, spędzała bądź w okopach, bądź w pociągach wojskowych, przerzucana z zachodu na wschód, lub odwrotnie.
Nie sprzyjało to podniesieniu ducha w żołnierzu, który odtąd nigdy nie był pewien całkowitego powodzenia na teatrze wojny i z coraz głębszem zwątpieniem spoglądał na swoje dowództwo naczelne. Po bitwie nad Marną od generała dywizji do szeregowego piechura zrozumiano, że przygotowany od wielu lat strategiczny plan runął i że sztab generalny już nie prowadzi dalej początkowej gry, lecz zmuszony jest do improwizowania, do tworzenia szeregu mniejszych miejscowych planów.
W tym okresie ciągłych przerzucań niemieckich dywizyj, Hans von Essen walczył na różnych frontach. Jego baterja ryczała w Karpatach, odzyskując Galicję, brała udział w bitwie nad Izerą, a później na długo utkwiła pod Rygą, gdzie rosyjskie wojska stawiały dzielny opór.
Szczęśliwie wychodził ze wszystkich bitew Hans, chociaż w jego oddziale dawno już nie było pułkownika Volkmanna, studenta teologji Sturma i innych kamratów, których porwała nielitościwa ręka wojny.
Hans von Essen otrzymał już szarżę majora, a na wytartym i zniszczonym mundurze widniały wysokie odznaczenia bojowe.
Po rozpaczliwym zmaganiu się pod Verdun, major von Essen otrzymał wezwanie morskiego sztabu do stawienia się w Berlinie. Było to w listopadzie 1916 r.
Przybywszy do stolicy, dokąd zostali wezwani wszyscy oficerowie podwodnej marynarki, Hans usłyszał nowinę, przejmującą go dreszczem radości.
Admirałowi von Holtzendorffowi i Scheerowi udało się przekonać cesarza oraz marszałków Hindenburga i Ludendorfa o konieczności rozpoczęcia wojny podwodnej, oczyszczenia mórz od nieprzyjacielskiej floty i użycia niemieckich okrętów dla celów wojny.
Szef sztabu admiralicji Holtzendorff po ogólnem posłuchaniu oficerów, wezwał do siebie Hansa von Essen i rzekł do niego:
— Naradzałem się z ojcem pana i postanowiłem wykorzystać pańskie zdolności i znajomość języków w pewnej sekretnej a doniosłej sprawie. Niemiecki sztab posiada wszędzie swoich agentów-wywiadowców. Mamy więc ich w Holandji i Danji. Teraz, gdy rozpoczynamy operacje na morzu, musimy dać im nowe instrukcje i szyfry, aby jak najenergiczniej pracowali. Zamierzam posłać pana do Holandji dla porozumienia się z naszymi agentami i doręczenia im tajnego szyfru.
— Rozkaz, ekscelencjo! — rzekł Hans.
— Proszę sobie uprzytomnić, że jest to misja nader poważna i odpowiedzialna! — dodał admirał.
— Rozumiem, ekscelencjo! — odparł oficer służbowo.
Holtzendorff zamyślił się, patrząc na stojącego przed nim, wyprostowanego oficera.
— Czy pan nie ma zagranicą, w krajach wrogich, kobiety, którąby pan kochał, lub chociażby jej pożądał? — zapytał ściszonym głosem Holtzendorff.
— Nie, ekscelencjo! — odpowiedział bez wahania von Essen.
— Doskonale! — zawołał admirał. — Jutro o dziewiątej rano będzie pan w sztabie admiralicji i zamelduje się u szefa wydziału agentury zagranicznej. Dam mu potrzebne instrukcje. Żegnam!
Hans opuścił gabinet admiralski i pojechał do domu rodziców.
Nazajutrz młody oficer dążył już na zachód.
Szyfr miał zapisany niewidzialnym płynem na sztywnym gorsie koszuli i na mankietach. Tamże były umieszczone nazwiska i adresy agentów holenderskich.
W eleganckim młodzieńcu, roześmianym i trochę naiwnym, nikt nie mógłby poznać wybitnego oficera, jakim był Hans von Essen. Udawał inżyniera niemieckiej fabryki chemicznej, jadącego dla podtrzymania dobrych stosunków handlowych z holenderskimi odbiorcami.
— Czeka mnie ciężka praca! — mówił głośno z udaną wesołością do przygodnych towarzyszy podróży. — Nic nie możemy teraz sprzedawać Holendrom, więc nasze stosunki ograniczają się do tego, że co dwa miesiące odwiedzam naszych klientów, wypijam z nimi niezliczoną moc szampana i likierów, poczem wracam do Berlina, aby przyglądać się, jak w naszej zarekwirowanej przez rząd fabryce zamiast perfum, myła, pasty do zębów i różnych kosmetyków robią mieszaniny wybuchowe!
Pokazywał przytem albumy fabryki, cenniki i próbki wyrobów.
Na granicznej stacji młody oficer przedstawił urzędnikom holenderskim, strzegącym neutralności kraju, swój paszport handlowy i inne dokumenty, wydane na imię inżyniera-chemika Wolfganga Kurziusa. Gdy urzędnicy przeglądali papiery i walizki pasażera, do Hansa podszedł nagle wysoki człowiek o rudawych włosach i, wciskając monokl w oko, zawołał radośnie:
— Hallo, Hansie! Cieszę się, że ciebie widzę, stary przyjacielu!
Von Essen znieruchomiał. Poznanie go na granicy i wykrycie prawdziwego nazwiska groziło przykremi konsekwencjami i niepowodzeniem jego misji od pierwszego kroku.
Już zrobił obojętną minę, chcąc udać, że nie rozumie, o kogo idzie, lecz, przyjrzawszy się bacznie człowiekowi w monoklu, poznał Joego Loystona.
— Djabli nadali tę angielską kukłę — pomyślał.
Musiał jednak ratować sytuację, więc najspokojniej w świecie poszedł na spotkanie z wyciągniętą dłonią, mówiąc:
— Bardzo się cieszę, Joe, że cię spotykam tutaj! Nie będzie nam się czas dłużył, bo przyjechałem spędzić w Holandji parę tygodni, aby uspokoić nadszarpnięte nerwy.
— Zupełnie jak ja! — odpowiedział z całą swobodą Joe, — jestem tu już od dwuch tygodni, wypoczywam, nic nie robię i o niczem nie myślę.
— Co ciebie zaniosło aż tu nad granicę, na taką zaprzepaszczoną stację? — śmiejąc się, zapytał Hans.
— Tajemnica polityczna! — wybuchając głośnym śmiechem, odpowiedział Anglik. — W Amsterdamie dowiedziałem się, że w Lipsku wydano wszystkie dzieła i artykuły mego ziomka, a waszego najświetniejszego piewcy — Houstona Stewarta Chamberlaina. Znajomy hodowca tulipanów miał dziś dostarczyć mi książki, więc wyruszyłem na jego spotkanie. Mieszka on w pobliżu granicy i nie mógłby jechać do Amsterdamu.
Joe mówił to głośno, akcentując pewne słowa. Nareszcie po chwili zawołał:
— Ale otóż i on!
Jakiś człowiek o pospolitym wyglądzie uścisnął rękę Joego i doręczył mu sporą paczkę, lecz, gdy Hans zaczął oglądać się za swoim tragarzem, szybko pochylił się i szepnął do Anglika:
— Ten gentleman ma paszport handlowy, wystawiony na imię Wolfganga Kurziusa, milordzie.
Well! — rzekł przez zęby Joe. — Za godzinę po przyjściu pociągu do Amsterdamu wpadniesz pan do mnie do hotelu w innem ubraniu na wszelki wypadek.
All right! Good bye, gentlemen! — rzekł głośno nieznajomy, uchylając kapelusza.
Wkrótce Hans z Joem zajęli przedział pierwszej klasy i jechali do Amsterdamu.
— Mieszka pan z pewnością w poselstwie angielskiem? — zapytał Hans.
— Broń Boże! — żachnął się Joe. — Omijam je, jak mogę. Czytam, śpię i chodzę do kinematografów... wypoczywam. Stoję w hotelu... mały, doskonały hotelik dostojnego von Eyken! Może i pan się tam zatrzyma? Będzie pan zadowolony!
— Owszem! — zgodził się bez namysłu, z udaną radością Hans. — Będzie pan moim cicerone.
— Z największą przyjemnością! — rzekł Joe. — Poznałem holenderskie miasta i, doprawdy, — nie są one wcale nudne!
— Doskonale! — zawołał Hans. — Zabawimy się! Zbrzydły mi okopy i ciągła strzelanina. Pan nie wie, że, wobec beznadziejnej bierności naszej floty, przeniosłem się do artylerji i sporo wojny odrobiłem, bo przerzucano moją baterję niby piłkę foot-ballową, a kopnięcia nieraz bywały prawie od Kanału aż do rosyjskiej granicy! Ha, na to jest wojna! Głupia to i brudna robota!
Hans zmarszczył usta z wyrazem niesmaku.
Joe rzucił na niego bystre spojrzenie, zaledwie w przelocie, i, wzruszywszy ramionami, mruknął:
— O! Zgadzam się z panem najzupełniej!
Dawni znajomi przyjaźnie rozmawiali przez całą drogę, opowiadając o swoich przeżyciach w okresie wielkiej wojny. Byli zupełnie szczerzy z sobą, nie poruszali tylko drażniących tematów, jako to: odpowiedzialności za wojnę i sposobów prowadzenia walki zbrojnej, ustalonych przez niemiecką armję.
Hans von Essen jednak wkrótce sam nawiązał rozmowę w tym kierunku.
— Nie usprawiedliwiam stosowanych obecnie metod wojny — oznajmił poważnym głosem, — i osobiście unikałem ich. Muszę jednak przyznać, że mam dla nich wytłumaczenie.
Well? — zapytał Joe Leyston.
— Dwa pokolenia niemieckie, biorące udział w tej wojnie, zostały gruntownie urobione w szkołach, gdzie podawano im odpowiednią strawę, dobrze, a czasem z talentem i porywem przyrządzoną: Jan Fichte po 1806 r., a po nim Hegel z teorją boskiej natury państwa; Treitschke, Bismarck, Akademisches Alldeutschtum, Sombart, generał Delitzsch, Stirner, Nitzsche, Bernhardi, Bülow, nauczycielstwo ludowe, kościół protestancki, literatura, popierana przez rząd, i inne czynniki, które wysysały i wyssały wszystko, co było najlepszego w duszy niemieckiej. Zgadzam się! Lecz czy odpowiedzialność za wojnę pada wyłącznie na Germanję — tego nie wiem i o tem powątpiewam...
O! — mruknął Joe, lecz ust pogardliwie nie skrzywił.
— Niech pan wypowie się wyraźniej! — zaproponował Hans.
— Innym razem, przy innych okolicznościach! — kiwając głową, zagadkowym szeptem odpowiedział Leyston, zaglądając w podnieconą twarz towarzysza.
— Mam zwyczaj prawdzie patrzyć w oczy, — rzekł Hans. — Możemy teraz mówić tylko prawdę nie ze względów politycznych, lecz dla wyjaśnienia tej prawdy, samym sobie wyłącznie!
Yes! — zgodził się, spuszczając oczy, Joe. — Zapomniałem powiedzieć panu, panie von Essen, że za godzinę będę zmuszony go opuścić, gdyż mam wizytę u wspólnego naszego przyjaciela, przebywającego pod Amsterdamem.
— Wspólnego przyjaciela? — zdziwił się Hans. — To, z pewnością, dzielny Roy Wilson?
— Nie! — odparł z lekkim uśmiechem Joe. — Chcę odwiedzić chorą Manon de Chevalier.
— Mała Manon! — zawołał Hans. — Bardzo chciałbym spotkać ją i opowiedzieć o pewnem wydarzeniu, którego świadkiem byłem podczas bitwy nad Marną.
Very well! — wykrzyknął Anglik. — Pojedziemy razem, będzie bardzo ucieszona!
Pociąg dobiegał do Amsterdamu. Po ulokowaniu się w małym, lecz wytwornym hotelu, towarzysze spotkali się w hallu.
Joe wprawnem okiem oglądał Hansa.
— Ma pan teraz jeszcze bardziej męską postać — zauważył. — Z twarzy też zniknęły ślady zakłopotania, dawniej dość częstego u pana.
— Gdy trzeci ciężki pocisk wybuchnie w pobliżu, a krzywdy nie zrobi, zakłopotanie nawet najsilniejsze pryska na zawsze! — odparł Hans ze śmiechem.
Jednak nie spostrzegł tego, że Joe mniej zwracał uwagę na jego twarz, niż na ręce. Uspokoił się Anglik dopiero wtedy, gdy zauważył, że pod miękką, flanelową koszulą von Essen pozostawił inną o sztywnym gorsie i mankietach.
Zrozumiał wszystko i uśmiechnął się nieznacznie.
— Przepraszam, — rzekł Joe po chwili, — muszę dać wskazówki szoferowi.
Wszedł do windy i pojechał do siebie. Przy biurku siedział człowiek, który doręczył mu na granicy paczki z książkami.
— Billy, — rzekł Joe, — nie wątpię, że złapiemy ważnego ptaka. Wszystko nosi on przy sobie! Każ natychmiast naszym agentom mknąć samochodem do willi Kastor, a bagaże tego pana niech przejrzy Solvey. Jedźcie natychmiast, a gdy wejdziemy z Hansem von Essen, róbcie co trzeba, a szybko i bez hałasu...
Po chwili duży samochód z pięciu gentlemenami wyjechał z zapasowej bramy hotelu, a wkrótce po nim ruszył „Morris“, prowadzony przez Joego.
— Niebezpieczeństwo nie zagraża życiu Manon? — pytał Hans.
— Nie, teraz nie! Było jednak bardzo źle, bo miss Manon miała silny wstrząs nerwowy — powolnym głosem tłumaczył Anglik, nie patrząc na towarzysza.
— To Manon jeszcze nie wyszła zamąż? — pytał dalej Hans.
— Nie... Kto teraz, podczas wojny, myśli o małżeństwie, gdy dokoła panoszy się i szaleje śmierć?! — mruknął Joe, skręcając z szosy na boczną drogę, biegnącą brzegiem wąskiego kanału.
Hans von Essen westchnął, przypomniawszy sobie ucztę w białym pawilonie w okolicach Sézanne.
Samochód zatrzymał się przy samotnej willi, otoczonej niedużym parkiem.
— Proszę wchodzić, — rzekł Joe, — ja zaś tymczasem muszę skontrolować motor.
Hans skierował się ku drzwiom willi i zadzwonił.
Joe podniósł głowę i nadsłuchiwał.
Doszedł go głuchy łoskot zamykających się ciężkich drzwi, okrzyk przerażenia, gwar zmięszanych głosów.
All right! — mruknął Anglik i, poprawiwszy na sobie krawat, wszedł do willi.
Hans von Essen z kajdankami na rękach, obdarty z ubrania i koszuli siedział w głębokim fotelu, ponury i zrozpaczony.
Gentleman, noszący imię Billy, jakimś proszkiem, wyświetlał słowa zapisane na gorsie koszuli bezbarwnym płynem.
Gdy Joe Leyston wszedł do pokoju, Billy rzekł:
— Jest to szyfr, milordzie, oraz kolumna cyfr. Oznaczają one z pewnością wasze agentury, niech się pan przyzna, panie Wolfgang Kurzius!
Oficer milczał.
Dwie godziny trwała praca, a gdy gors i mankiety jeńca pokryły kolumny wyrazów szyfrowanych, oraz cyfr, przy których widniały adresy, Billy rzekł do swoich pomocników:
— Gentlemeni, możecie zdjąć kajdanki z rąk agenta niemieckiego. Pan zaś może się ubierać i dziękować Bogu, że został pan schwytany na terytorjum neutralnem. W Anglji lub Francji jutro już wisiałby pan!
— Bardzo się pan myli! — zupełnie spokojnie zaprzeczył Hans. — Jestem oficerem, pełniącym obowiązki, związane z wojną. Rozstrzelanoby mnie i do tego, nie byłbym ani związany, ani nie miałbym zasłoniętych oczu. Stryczki są pozostawione dla cywilnych szpiegów, służących za płacę od wykonanej sztuki, jak wy i ten zdrajca...
Joe Leyston drgnął i stanął jak wryty, zmrużywszy blade, zimne oczy.
— Zdrajca i tchórz! — powtórzył Hans, patrząc wyzywająco w twarz towarzysza lat dziecinnych.
O! — wyrwało się Joemu, poczem zmierzył Hansa pogardliwym wzrokiem i wzruszył ramionami obojętnie.
— Zdrajca! — powtórzył raz jeszcze oficer. — Zdradliwie wkradłeś się w zaufanie, przypominając lata dzieciństwa, zdradliwie wprowadziłeś mnie w zasadzkę, posługując się imieniem uczciwej dziewczyny.
O! — z pogardą syknął Joe.
— Panie Joe Leyston, jeżeli chcesz obrazić pannę Manon de Chevalier, każ tym drabom Scottland Yardu udusić mnie, gdyż inaczej kiedyś wynajdę pana i obronię honoru tej kobiety!
Leyston milczał długo, aż nagle podniósł głowę i rzekł do gentlemenów, przetrząsających ubranie Hansa:
— Śpieszcie się z tem! Co, już? Nie znaleźliście klucza szyfrowego? Szukajcie go w walizkach, pozostawionych w hotelu. Możecie odejść. Good bye, gentlemen!
Agenci weszli i wkrótce turkot ich samochodu umilknął w oddali.
Hans von Essen, ubrany i w kapeluszu na głowie, pytająco patrzył na lorda Leystona.
— Mogę rzucić się na pana i, spodziewam się, poturbować go dotkliwie! — zauważył z ponurym śmiechem oficer.
— Mógłby pan zaryzykować tem bardziej, że upewniam go słowem honoru... — zaczął Joe.
— Pańskie słowo honoru brzmi dość zabawnie po tem, co pan uczynił ze mną, — rzekł Hans.
O! — pogardliwie krzywiąc usta, mruknął Anglik. — Wygłasza pan banalne sentencje. Powtarzam więc, że w całym domu oprócz nas nikogo niema. Naturalnie, będę się bronił.
Powiedział Joe to wszystko cichym, prawie przyjaznym głosem i niby w salonie zasiadł spokojnie w fotelu.
Well, pozwoli pan, że zapalę fajkę? — rzekł, podnosząc na Hansa blade oczy. — Chciał pan wiedzieć moje zdanie o odpowiedzialności za wojnę i o polityce walki. Możemy porozmawiać?...
Hans wzruszył ramionami i nagle wybuchnął śmiechem, — mówiąc:
— Po takiej podłości, jakiej pan dopuścił się względem mnie, musiałbym spoliczkować pana, a tymczasem nie mogę tego uczynić. Dobrze! Porozmawiajmy!
Joe długo nic nie mówił, bo cały zagłębił się w nabijaniu i zapalaniu fajki. Skończywszy, wyciągnął do Hansa duży gumowy worek z tytoniem.
— Ma pan swoją fajkę? Bardzo polecam tytoń, bo jest bez zarzutu.
Oficer, wciąż się śmiejąc, zaczął przyrządzać dla siebie fajkę.
— Nim przystąpię do zasadniczej rozmowy, podzielę się z panem memi spostrzeżeniami — cichym głosem zaczął Joe, wypuszczając kłęby aromatycznego dymu. — Trzy nieuzasadnione, lekkomyślne słowa, które, z powodu braku logiki, nie były nawet obrażające...
— Aha! — uśmiechnął się Hans.
Well! Pan je sobie przypomina? Zdrajca, tchórz, podłość... Prawda? — wyliczył Anglik.
— Powiedziałem! — zgodził się oficer.
Yes! — syknął Joe Leyston. — Zdradzać, dając fałszywe o sobie wiadomości, zaczął pan, nie ja. Pan wiedział, że jestem Joe lord Leyston, dyplomata, Anglik, więc mógł mi pan ufać lub nie ufać. Zdradził pan swoją ojczyznę, stawiając na kartę powodzenie swej misji dla kobiety. Być może, przybył pan tu w jedynym celu zabicia mnie — kierownika wywiadu angielskiego. Mówię o tem śmiało, gdyż jutro zmuszony będę odjechać, jako już zdemaskowany. Otóż jesteśmy teraz sami i żadnych zakusów na zdradzanie pana, zdaje się, nie przejawiam. Pozostawszy z panem sam na sam, dowodzę, że nie jestem tchórzem. Podłości nie uczyniłem żadnej, bo wiernie służę Wielkiej Brytanji. Wy — Niemcy — jesteście egoistami-romantykami, wszystko musicie otoczyć dekoracją, przystroić w szaty groteskowe z jakiejś niestosownej „comedia del arte“ i na jej tle improwizować wspaniale, czyniąc jednak nader zwykłe rzeczy.
— Anglicy nie są egoistami, chce pan powiedzieć? — zapytał Hans.
No! Nigdybym takiej niedorzecznej opinji nie wygłosił! — wzruszył ramionami Joe. — My jesteśmy egoistami prawdziwymi, a że egoizm ma na celu sprawy ziemskie i doczesne, więc uprawiamy egoizm praktyczny. Gdy chodzi o dopięcie celu i gdy powiemy sobie „it must be done“, wtedy nie mamy żadnych skrupułów. Nie mając zaś osobistych zainteresowań, lubimy, gdy inni mówią: „Anglicy chętnie zgodzili się na taką lub inną rezolucję!“ Rozumie pan, panie von Essen, Anglicy się zgodzili, Anglicy zezwolili, Anglicy nadali. Hę? Niema tu miejsca dla podłości!
— Jeżeli nie będzie nią egoizm? — wtrącił Hans.
— Pocóż nadawać ideom inne określenia, od wieków ściśle i logicznie ujęte? — poruszył się Anglik. — W ten sposób trzy najsilniejsze tematy z dzisiejszej „comedia del arte“ pana rozwiały się całkowicie. Nieprawdaż, że tytoń wyśmienity?
— Istotnie wyborny! — zgodził się oficer. — Ale pan, panie Leyston, jako dyplomata, daleko zajdziesz!
— Nie tracę nadziei! — odparł. — Chociaż sprawę z panem prawie przegrałem. Nie mamy klucza do szyfru i pan go nie ma. Trzeba było obserwować innych gentlemenów, którzy ten klucz przywieźli osobno... Jedno z tego jest dobre, że musicie teraz wszystkie agentury swoje w Holandji pozmieniać, bo dawne za godzinę będą mi już znane.
— Jestem żołnierzem — nie dyplomatą, — westchnął oficer, — i, jak żak naiwny, trafiłem w potrzask.
O! — mruknął Joe. — Zdarzało się to nieraz starym, wytrawnym dyplomatom. Mógłbym o tem panu przez cały wieczór rozpowiadać!
— Wolę pomówić o odpowiedzialności za wojnę i sposobach walki zbrojnej. — przypomniał Hans. — Poto, przecież, zostaliśmy?
Zaśmiał się z goryczą i, ku wielkiemu swemu zdumieniu, usłyszał, że sztywny Anglik chichocze cienkim, bezdźwięcznym śmiechem.
— Pan posiada dowcip! Zupełna racja! Teraz pomiędzy nami pękły ostatnie lody i widzimy nasze dusze w nagości. Możemy mówić o wszystkiem bez masek i figowych listków, bo będziemy wywnętrzali się dla siebie wyłącznie, nie dla narodu, społeczeństwa i rządu! — mówił, trzęsąc się z bezdźwięcznego śmiechu, Joe Leyston. — Is’nt true? Well! Zaczynam, stary przyjacielu...
— Przypuśćmy... — uśmiechnął się Hans. — Bardzo jestem ciekaw, co może szczerego powiedzieć mi Joe lord Leyston.
— Znowu „comedia del arte?“ — spytał, podnosząc brwi, Joe. — Kiedyż niemiecki mózg pozbawi się nareszcie komórek improwizacji? Przy opracowaniu planu, o ile coś go niespodziewanie nie popsuje, jak naprzykład, Belgja, jesteście mistrzami sumienności i talentu w ocenianiu drobnych szczegółów. Improwizacja zaś nie jest waszym udziałem. Tocząca się wojna daje najlepsze dowody tego. Bez przerwy obcinacie sobie nogawice spodni, aby nadsztukować rękawy, to na zachodnim, to na wschodnim froncie, O!
Joe skrzywił usta w drwiącym, pogardliwym uśmiechu.
— Po upadku Antwerpji z systemem angielskim nie było tak bardzo świetnie, panie Leyston! — ze śmiechem zauważył Hans. Czwarta i piąta angielskie armje cofały się w pośpiechu najwyższym!...
— To nie miało nic wspólnego z systemem! — podnosząc oczy na oficera, zaprzeczył Joe. — Był to upadek planu lokalnego. System zaś działał niewzruszenie, panie von Essen, i o jego zmianie nikt nie myślał. Co zaś do zachodniego frontu, to pod hasłem systemu i jego zasad, opracowano inny plan i już od 25 sierpnia pierwszego roku wojny plan ten wykonywany jest zupełnie pomyślnie! Jednak, czyż mamy polemizować o małych rzeczach? Chcieliśmy rozstrzygnąć poważne kwestje, zasadnicze... Może zaniechamy zamiaru i opuścimy ten gościnny dom?
— Mamy czas! — mruknął Hans. — Mnie się nie śpieszy teraz.
— Gotów jestem poświęcić godzinę tak zajmującej rozmowie z panem, panie von Essen. Bardzo proszę — słucham! — rzekł z uprzejmym ukłonem Anglik.
— Jestem dziś zwyciężony, a więc zamierzam najpierw wysłuchać pana, — odparł oficer. — Tak będzie lepiej.
Well! Zaczynam więc... — powiedział Joe, zaciągając się dymem fajki. — Czy nie dopatruje się pan prawa natury w tem, że pewne rośliny prosperują na gołych kamieniach, żłobiąc je kwasami korzeni, i giną, gdy zostają przesadzone do ziemi bogatej w pokarm?
— Z pewnością! — potwierdził Hans.
— Inne prawo istnieje dla drzewa, potrzebującego obfitego pokarmu i wilgoci, a rozrzucającego wszerz i w głąb potężną sieć korzeni. Takie drzewo konarami i koroną swoją pokrywa znaczną przestrzeń ziemi. Nieprawdaż?
Hans w milczeniu skinął głową.
— Mała, okiem niewidzialna bakterja żyje w ciele innego drobnoustroja i dobrze jej z tem. Lew i tygrys szerzą zniszczenie dokoła, bo potrzebują dla życia dużo mięsa.
To powiedziawszy, Leyston pytająco spojrzał na oficera.
— Wszystko w porządku... tymczasem, — odezwał się Hans.
— Hindus, Chińczyk, Zulus, jak rośliny skalne, lub bakterje, do których, zresztą, liczebnie a nawet sposobem tworzenia ognisk zaludnienia są podobni, — snuł dalej swą myśl Joe, — posiadają małe wymagania życiowe; człowiek zaś, urodzony na wyspach Wielkiej Brytanji, jak rozrosłe drzewo, lub lew, mają prawo do żądań wygórowanych. Prawo natury, rozciągające się na wszelkie żyjące istoty.
— Pewno, Niemcy. Austrjacy, Francuzi też podlegają temu prawu? — zapytał Hans von Essen.
— Niezawodnie! Może pan ich porównać do innych roślin lub zwierząt, analogje się z łatwością znajdą, ponieważ systematyka i klasyfikacja zoologiczna i botaniczna jest dostatecznie obszerna — odparł obojętnym głosom Joe. — Mnie chodzi w tej chwili o ustalenie aksjomatu, że najsilniejsze organizmy (państwo zaś też jest organizmem) mają naturalne prawo do zaborczości i bezwzględności, dear!
Hans nic nie odpowiedział, bo nie wiedział, do czego zmierza myśl Anglika.
— Nasi wodzowie moralni zwykle mówią o tem, że rasa Anglo-Sasów stała się wybraną przez Boga dla wprowadzenia boskiego systemu ładu i sprawiedliwości na ziemi — ciągnął dalej młody lord Leyston i nagle zaczął cicho śmiać się, aż śmiech jego przeszedł w urwany chichot.
Niemiecki oficer milczał i o nic nie pytał, bo wiedział, że Joe sam objaśni przyczynę niespodziewanej wesołości.
Istotnie, nie zawiódł się w swej nadziei, gdyż Anglik, wciąż nie mogący jeszcze opanować śmiechu, zaczął mówić:
— Zgodzi się pan, że w tej formule naszych przewódców imperialistycznych mamy dwie nieznane pozycje: system ładu i sprawiedliwość. To budzi poważne wątpliwości! Co do mnie, a także ludzi mego pokolenia i warstwy społecznej, my zgadzamy się na ów „boski system ładu“, bo chcemy go widzieć w różnych jego przejawach. Naprzykład — w noszeniu przez australijskich Papuasów angielskich spodni i cylindrów, w wydawanych w krainie Zulusów dziennikach, w czarnych parlamentarjuszach z Indyj. Jednak co do sprawiedliwości i, zaznaczam, niezmiennie, nieodwołalnie boskiej sprawiedliwości, to jest śmiechu godne!
Chichotał Joe przez długa chwilę, a, uspokoiwszy się nieco, prawił dalej:
— Głodzenie niepokornych Hindusów, surowa polityka w Irlandji, napad na Boerów, najazd na Egipt, wdzieranie się do spraw kalifatu, rozumiemy dobrze, nie mogą być przejawami boskiej sprawiedliwości, my dear! Zresztą nie chodzi nam o reklamę firmową lub o szyld. To powinno było być zrobione i — zrobiono! W tem — grunt i to stanowi o sprawiedliwości! Rządzi tu nie boska ręka, wyłącznie dla Brytanji miłościwa, lecz nienaruszalne prawo naturalnego przywileju, tego, jakim przyroda obdarzyła lwa i tygrysa, dąb i baobab. Dlatego tylko jesteśmy narodem uprzywilejowanym, przez naturę powołanym do postawienia naszej stopy na karkach innych ludów, — co są jak bakterje i wrzosy skalne. Że tak jest, dowodzi to, iż tak się stało od zarania Europy, kontynentu najbardziej energicznych szczepów i narodów!
Joe podniósł oczy na siedzącego przed nim oficera.
Hans, słuchający uważnie, rzekł:
— Jest to potężna teorja triumfującego imperjalizmu!
— I prawidłowa, prawidłowa, my dear von Essen, bo gdyby w tej teorji było coś szwankującego, Wielkie Brytyjskie Imperjum tysiączne miało sposobności do rozpadnięcia się. Nieliczny, konserwatywny, sekciarsko uparty naród panuje nad całą ziemią! Nonsens, paradoks, a jednak istnieje, wzmaga się i nabiera rozpędu!
Zapadło milczenie. Siedzący naprzeciw siebie młodzi ludzie, od których miała należeć najbliższa przyszłość ich krajów, pogrążyli się w myślach.
Joe Leyston, wytrząsając fajkę, zaczął znowu mówić:
— Musimy przyznać, że przedsiębiorczy, odważni Wikingowie północni wleli do naszej krwi jeden cenny pierwiastek. Jest nim — męskość myśli i czynu. Skandynawscy wojownicy wypływali na nieznane oceany, nigdy nie biorąc z sobą kobiet. Były to wyprawy, w których surowa północ rzucała męskie zarodki po świecie. Na wschód od Lofotów ta potężna sperma wytwarzała narody, zdolne do walki z naturą arktyczną, lecz trzy czwarte swoich sił w tej walce tracące. Na południe od przylądku de Vares pierwiastki skandynawskie już po trzech pokoleniach wyjaławiały się. Tylko na naszych wyspach wybujały one w potężną rasę — panów świata, rasę, która czuje się jednakowo na północy, jak i na równiku. Jest nią — rasa anglosaska!
Joe umilkł, namyślając się.
Po chwili ciągnął dalej:
— Gdy po wojnie z Francją któryś z waszych wielkich ludzi rzekł, wskazując na Ren, że od tej chwili Niemcy — zwycięzcy wojenni muszą się stać zwycięzcami na polu przemysłu, Anglja zaczęła uważnie śledzić waszą politykę. Szybko jednak uspokojono się, bo naszemu przemysłowi i handlowi nic nie zagrażało z tej strony. Gdy jednak w drugiej połowic XIX wieku każdy wasz przemysłowiec, inżynier i kupiec stali się uczonymi, stosując z dobrym wynikiem najnowsze zdobycze nauk przyrodniczych do przemysłowych zagadnień, a towary „Made in Germany“ zjawiać się zaczęły na wszystkich rynkach, gdy wasze cechy narodowe: pęd do organizacji i posłuchu, pracowitość, sumienność, dążenie do małych zysków, lecz szybkiego obrotu kapitałów i staranne opracowywanie każdej sprawy zrodziło dla nas widmo konkurencji, nie myśleliśmy o wojnie, lecz o tem, aby zreformować przemysł oraz systemy handlu i zwalczyć niemiecką konkurencję. Wkrótce, na widok własnego powodzenia, opanowała was nieszczęśliwa myśl, że musicie stworzyć raj na ziemi, raj gdzie rządzą bagnety waszej piechoty. Pełni zapału i talentu ludzie zajęli się krzewieniem tej myśli i niemal wszyscy Niemcy uwierzyli jej. Była to zaimprowizowana ad hoc „comedia del arte“, kryjąca poza sobą zaborcze instynkty Germanów. Żeby bronić swego handlu, w pośpiechu budowaliście coraz potężniejsze okręty wojenne. Rozumieliśmy, że handel morski macie za mały na tak silną flotę, tak samo, jak my posiadaliśmy zbyt słabą flotę dla obrony rozległego handlu naszego imperjum. Ten fakt przemawiał za tem, że handel swój chcecie wzmocnić siłą armat. Przyjęliśmy wezwanie i zaczęliśmy przygotowania zbrojne. Wtedy, gdy odegraliście pierwszą swoją „comedia del arte“, — już spowodowaliście wojnę. Mogła ona wybuchnąć dziesięć razy przed r, 1914 i, tylko zawdzięczając wpływom monarchów europejskich, odroczono ją do okresu, który przeżywamy obecnie, my dear.
Joe otoczył się dymem i zakończył swoje rozumowanie słowami:
— Tak! Germanja jest odpowiedzialną za wojnę, lecz nie przez to, że wraz z Austrją zamierzała pokarać Serbów za zamordowanie arcyksięcia Ferdynanda. Wyłącznie przez to, że chciała wprowadzić do udziału w konkurencji na drogach handlu morskiego siłę zbrojną! It is all over!
Hans długo milczał, zbierając myśli i porządkując je. Podniósł nakoniec oczy na Anglika i rzekł:
— Czy mogę zadać panu pewne pytania?
Indeed! — kiwnął głową Joe i wtłoczył monokl w oko.
— Czy angielski naród uważa się za członka rodziny europejskiej? — spytał oficer, uważnie patrząc na siedzącego przed nim Leystona.
Monokl wypadł z oka. Szyderczy uśmiech skrzywił usta Joego.
Odpowiedział, akcentując każde słowo:
— I tak i — nie! Historycznie należymy do Europy, psychologicznie — tworzymy samodzielną grupę, odrębną od innych narodów w każdym calu, w najdrobniejszym przejawie myśli.
— Prosiłbym o wyjaśnienia... — rzekł Hans poważnym głosem.
Well! — mruknął młody dyplomata. — Jesteśmy egoistami, jak już zaznaczyłem, a nasze wyspy, oddzielone kanałem od kontynentu, usposabiają nas do tego. Pędzimy w swoim kraju inne życie, niż wy — ludzie z Europy, gdzie jest szalenie ciasno, gdzie interesy wszystkich narodów i ich dążenia codziennie ścierają się ze sobą, wymagając ciągłego wysiłku woli i energji dla współzawodnictwa. Zarażacie się niem wzajemnie, niby dżumą lub cholerą. Opanowała was nareszcie straszliwa epidemja...
— Epidemja? — powtórzył Hans, z ciekawością wpatrując się w spokojną, zimną twarz Anglika.
Yes! — syknął Joe. — Jest nią ogólny, niepohamowany pęd do pracy dla pracy! Geneza tej choroby polega na tem, że mimowoli zmuszeni jesteście do codziennej konkurencji, do miotania się szalonego, aby dorównywać innym na wszystkich polach naraz. W Europie zapomniano już o wypoczynku niedzielnym, o domowem ognisku, o potrzebie skupienia ducha, chociażby poto, aby do ładu doprowadzić swoje myśli i wrażenia, aby uplanować swoje czynności na dwa dni następne, a nietylko na dziś. Cha — cha! Jesteście podobni do pracującej w pośpiechu straży ogniowej!
— Czyż Anglja nie pędzi z takąż samą szybkością? — rzucił pytanie Hans.
— O tak! — odparł Leyston. — Lecz, mając ustalony plan, system, — mamy termin określony. Różnica polega na tem, że w Anglji ludność dzieli się na dwie części: małą, która myśli, bada, rządzi, kieruje wykonaniem systemu, i — ogromną, składającą się z tych, co robią i posiadają wolę i umiejętność wykonania. Dlatego nas nazywają narodem konserwatywnym. Jednak morze chroni nas od zarazy waszego szalonego pędu w pracy, od wyczerpującej ducha nieustannej improwizacji. Przechowujemy tradycyjnie niedzielę, jako wypoczynek absolutny i dzień skupienia ducha, sporty dają nam kilka godzin codziennie dla wytchnienia umysłowego i ożywienia zmęczonych nerwów. To i tylko to przechowało w Anglji religję, ciągłość naszego systemu politycznego i pewność siebie, my friend!
— Może być... — szepnął oficer.
Beyond a doubt, dear! — zawołał Joe. — Proszę pomyśleć jeszcze o jednej okoliczności. Gdy ludy Europy nikną, wyczerpane pracą, w pośpiechu, nieraz bezmyślnie naprzód, lub owczym pędem biernie za tymi, co wyprzedzają, my Anglicy mamy czas do namysłu, chociażby podczas przekraczania na statku Kanału, a cóż dopiero gdy wypadnie długa, spokojna i wygodna podróż do Kalkutty, Montrealu, Melburnu lub Tasmanji! W tem jest nasza przewaga nad kontynentem, my friend!
— Czy Anglja jest przekonana, że jej system musi być powszechnie przyjęty? — spytał Hans po długim namyśle.
Młody dyplomata wybuchnął suchym, bezdźwięcznym śmiechem.
— Ta część Anglji, która jest powołana do wykonania systemu, wierzy w to święcie, jak w Biblję! — odparł twardym głosem. — Jednak ci, co rządzą i kierują, — myślą inaczej. Powiedziałem, przecież, że oni badają wszystko, co może obchodzić Anglję. Europie nigdy nie narzucali swego systemu. Czasami tylko, jak w epoce Napoleona lub podczas toczącej się wojny proponowali swój plan i bronili go. Narzucano system z całą bezwzględnością tylko barwnym rasom, gdy te były uważane za stado półludzi. Teraz jednak wiemy, że w barwnych ludach zrodził się duch odrębności i dążenie do samodzielnego istnienia. Cywilizacja angielska dała swój plon. Nie jest on tymczasem bezwzględnie dobry dla użytku Anglji. No, ale aczkolwiek jesteśmy narodem konserwatywnym, wrogim rewolucyjnym przewrotom, zdolni jesteśmy do ewolucji idej.
— To ciekawe! — zauważył Hans.
— Popieramy rozwój ducha tubylców w naszych kolonjach, rozwój naturalnie w ramkach naszej państwowości, i chętnie nadajemy cywilizowanym szczepom większe prawa państwowe i moralne. Potrafimy dojść z niemi do porozumienia, mimo intryg innych mocarstw...
— Te prawa moralne wobec dumy angielskiej wydają się zbyt nikłe! — przerwał mu Hans.
— O! — skrzywił usta Joe Leyston. — Panowie z kontynentu chcieliby, żebyśmy natychmiast przyjmowali tubylców do swoich rodzin i płodzili równouprawnionych metysów. — Cha — cha! Tego nigdy nie będzie, my dear friend! Nigdy! My doskonale wiemy, dlaczego zanikły w mieszanych małżeństwach szlachetne cechy anglo-saskiej i normańskiej rasy. Instynkt samozachowawczy zrodził w nas fizjologiczny wstręt do barwnych kobiet i mężczyzn. Nic z tego nie wyjdzie!
Rozmowa urwała się na chwilę. Obaj młodzi ludzie w milczeniu palili łajki.
— Panie Leyston! — odezwał się Hans. — Teraz pozwolę sobie wypowiedzieć szereg myśli. Będą się one różniły nietylko treścią, lecz i wewnętrznem znaczeniem, ponieważ pan mówił w imieniu małej rządzącej części Anglji, ja zaś, żołnierz i wykonawca, będę wypowiadał myśli ogółu.
Well! — przytaknął Leyston, przyjaźnie patrząc na niemieckiego oficera. — Very well!
— Zacznę od wyznania, iż jestem przekonany o niepomyślnym dla Niemiec końcu wojny — zaczał Hans. — Tak jest! Wojnę przegramy...
O! — zawołał Joe, podnosząc brwi.
— Wojna obecna nie ma hasła ideowego, i w tem się kryje zarodek klęski. Hasło jednak było, pominięto je niestety!
— Jakież to hasło? — spytał dyplomata.
— Niemcy powinny były zjednoczyć pod swojem kierownictwem wszystkie wolne narody Europy, aby obezwładnić potęgę i wzmagającą się zaborczość Anglji — odparł cichym głosem Hans. — Wojna ta mogłaby stać się ostatnią wojną o wolność Europy przeciw ogarniającemu świat kapitalizmowi brytyjskiemu. Lecz tej idei kierownicy nasi nie zrozumieli i na swoich sztandarach wypisać nie potrafili!
Joe Leyston ukrył twarz w dłoniach i trząsł się od śmiechu.
Długo nie mógł się uspokoić, aż, cienko chichocąc, — powiedział:
— Jeżeli ogół niemiecki tak istotnie myślał, w takim razie jest on bardzo mądry i bardzo dla Wielkiej Brytanji niebezpieczny! O! Bardzo niebezpieczny! My oczekiwaliśmy tego hasła, lecz odrazu zabezpieczyliśmy się przed nim. Cha — cha — cha! Lloyd George ogłosił na cały świat angielskie hasło! Była niem walka oprawa małych narodów. Cha — cha — cha!
— Była to obłuda, świadomy kłam! — krzyknął oficer. — Nasze hasło byłoby szczere, bo jesteśmy sami przez Anglję zagrożeni!
— Obłuda! Kłam! — śmiał się Joe, zacierając ręce. — Znowu „comedia del arte“. improwizacja, fajerwerk słów pustych! Nasze hasło unicestwiło możliwość walki wolnych ludów Europy przeciwko Anglji, odsunęło nazawsze widmo porozumienia się waszego z Rosją! Czyż nie tak? Od chwili ogłoszenia praw małych narodów, mieliście w swojej armji wrogów naturalnych — Polaków, Czechów, Słowaków. A wszystkie te niezliczone szczepy Ukraińcy, Estończycy, Litwini, Liflandczycy, Azjaci Borysa Suzdalskija — oczy swoje zwróciły ku nam i rozbiłyby porozumienie niemiecko-rosyjskie, gdyby ono jakimś cudem na porządek dzienny wypłynęło!
— Nie, panie Leyston! Chociaż wojnę przegramy, a wasz obłudny plan odniósł zwycięstwo, Anglja zatruła się swem hasłem. Małe narody, nawet tak „małe“, jak... 300 miljonów Hindusów, jak ludność Egiptu zażąda od was uznania swoich praw. My im dopomożemy. Może być nie teraz, ale kiedyś... może prędko...
— Cesarz Wilhelm jak niegdyś będzie udawał w Ai-Sofji muzułmanina, a książę Henryk pruski uczyni wysiłek, aby kokietować wyznawców Buddhy i Konfucjusza? — spytał Joe, mrużąc zimne oczy. — Stare to sztuki!
— Nie wiem, jak to uczynimy, bo nie moja głowa będzie nad tem pracowała — odparł Hans. — Anglja już się kłoni ku upadkowi, bo, naśladując nas, dąży do imperjalizmu, czyniąc z niego objawienie, nakaz Boga, prowadzącego naród angielski do panowania nad światem.
O! — mruknął Joe, coraz uważniej słuchający.
— Wiemy — ciągnął dalej Hans, — że celem waszym jest zagarnięcie świata, w sieci waszego kapitalizmu. Stanęło przed wami widmo Rosji, sprzątnęliście ją rękami Japonji; teraz walczycie z nami, lejąc krew wszystkich ludów, później zamajaczy przed wami wzmagająca się Ameryka, rzucicie na nią Japonję, Chiny, Meksyk, Germanja jest pierwszem mocarstwem, które się podniosło przeciwko waszej hegemonji, bo w niej właśnie tkwi odpowiedzialność za wojnę... Przegramy wojnę obecną, lecz nie przestaniemy być tamą na drodze waszej zaborczości, jeżeli...
— Jeżeli? — powtórzył jak echo Joe.
— Jeżeli nie utracimy naszego zmysłu asocjacji i zdolności do szybkiego odrodzenia ducha organizacyjnego i twórczej pracy — zakończył młody oficer i twarz mu spochmurniała.
Well... well... szeptał Joe w’ zamyśleniu.
Nic już więcej nie mówili do siebie.
— Czas na mnie! — rzekł, podnosząc się, Hans von Essen.
— I na mnie! — odparł Anglik. — Good bye! Chciałbym się spotkać z panem w lepszych, spokojniejszych czasach!
— Kto wie, może spotkamy się prędzej, niż się spodziewamy — zauważył Hans. — Więc dowidzenia, panie Joe Leyston!
Good bye, mister Essen! — odpowiedział Joe i wstał.
Hans ukłonił się i, nie podając ręki, wyszedł.
Skierował się do miasta i, spotkawszy wolną taksówkę, wskazał szoferowi adres poselstwa niemieckiego.
Opowiedział posłowi o wypadku porwania go i zabrania szyfrów, a w godzinę później jechał już ku granicy.


ROZDZIAŁ IX.

Wojna szalała na całym świecie niemal.
Huk dział wstrząsał powietrze zaczajonej w zagadkowem milczeniu Azji — od morza Marmara do prastarej Mezopotamji i omdlałej w powodzi gorącego słońca Persji.
Wybuchały miny i torpedy koło brzegów Ameryki.
Szrapnele i granaty rozłupywały i ścinały wierzchołki olbrzymów dżungli afrykańskiej.
Krwawe widmo wojny biegło poprzez całą Europę, rzucając siew rozpaczy i zagłady.
Tylko w jednym kraju witano straszliwą zjawę z radością i nadzieją.
Krajem tym była Polska.
Przeżywała ona chwilę sprawiedliwej kary dla tych, którzy podstępem i gwałtem niegdyś rzucili ją na dno nędzy i byli teraz zmuszeni przyznać się do swojej zbrodni, proklamując pod naciskiem polskich bagnetów wskrzeszenie państwa polskiego.
Polacy widzieli zmaganie się zaborców i zrywali się do czynu.
W trzech strzępach dawnej Polski panowały trzy różne kierunki czynu, prowadzącego do odrodzenia ojczyzny.
W Wielkopolsce — legalna walka na polu ekonomicznej obrony prastarej ziemi piastowej, na którą parł kapitał i kolonista niemiecki.
W Kongresówce — dyplomatyczna ugoda, oddziaływanie na myśl rosyjską za pomocą sfer liberalnych i radykalnych.
Plan obłudny, zwodniczy, ciągle się urywający i na nowo wszczynany.
W Galicji samotny człowiek, pełen wiary niezłomnej, otoczony miłością jednych, a nienawiścią drugich, milczący brygadjer, Józef Piłsudski, wskrzesił plan wieszcza narodu polskiego — Adama Mickiewicza.
Natchniony poeta i wielki prorok przekazał swemu narodowi takie słowa:
„Ażeby była jakabądź forma rządu w Polsce, co ostatecznie wyrazi wola narodu, musi być powstanie w Polsce. Ażeby było powstanie w Polsce, musi być, choć jeden pułk polski. A że wy swojego nie macie, musicie go wziąć z rąk demokracji.“
Słowa te skierował niegdyś Mickiewicz do szlachty polskiej, która z biegiem lat niewoli na czyn szalony i śmiały już porwać się nie mogła.
Wytrwały brygadjer i jego pomocnicy, oddani idei walki zbrojnej o niepodległość ojczyzny, tworzyć zaczęli wojsko polskie w Galicji.
Sypnęła się do organizacyj wojskowych młodzież szkolna i akademicka, inteligencja pracująca, robotnicy, chłopaki wszystkich stanów.
Wstąpił do strzelców pogromca Borysa Suzdalskija — Alfred Małachowski.
Inaczej nie mógł postąpić.
Młodzieniec wyniósł z domu gorące pragnienie walki za swój kraj.
Za Polskę walczył ojciec Alfreda i zginął na szubienicy.
Alfred, będąc dzieckiem jeszcze, poprzysiągł za śmierć ojca zemstę Rosji.
Jako uczeń gimnazjalny brał udział w terorystycznych napadach bojówek, trafił do więzienia, a, zbiegłszy, przeszedł granicę rosyjsko-austrjacką i dotarł do Krakowa.
Tu odrazu wpadł w wir życia wojskowych organizacyj.
Czuł się w swoim żywiole.
Wstąpił do kadrówki, tego zarodka sławnej pierwszej brygady.
Ze spokojem i głębokimi przekonaniem śpiewał:

My — pierwsza brygada,
Żołnierska gromada.
Na stos rzuciliśmy swój życia los —
Na stos, na stos!

6-go sierpnia 1914 roku Alfred Małachowski wyruszył z kadrówką pod dowództwem porucznika Kasprzyckiego na front.
Polska rozpoczęła swoją pierwszą wojnę odrodzenia po długich latach ciężkiego letargu.
Nikt nie wiedział, jakie trudności przezwyciężał sztab polski, aż stworzył swoje brygady legjonowe.
Wszędzie były one na czele armij, walczących z Rosją.
Rozkazy dowódców austrjackich odzywały się z wielkiem uznaniem o waleczności i wytrwałości wojska polskiego.
Wysokie zalety bojowe legjonistów porywały także wrogich nam generałów pruskich, którzy polecili nawet swoim żołnierzom wznieść trzykrotny okrzyk na cześć polskich żołnierzy.
Alfred Małachowski bił się w Galicji, na Bukowinie i w Besarabji, otrzymał postrzał w bitwie pod Marmaros-Sziget, gdzie młodzi żołnierze polscy obronili południowo-wschodnie przełęcze Karpat i osłonili Węgry przed najazdem rosyjskim.
Tam do dnia dzisiejszego na przełęczy pantyrskiej pozostała sławna „Droga Legjonów“, a przy niej biały krzyż ze słowami:

„— Młodzieży polska, patrz na ten krzyż!
Legjony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, lasy i wały,
Do Ciebie Polsko i dla Twej chwały.“

Po wyjściu ze szpitala, Małachowski dostał szarżę podporucznika i bił się dalej, przechodząc różne koleje wojny.

Zwycięstwo lub honorowy odwrót zawsze towarzyszyły legjonom, lecz mimo to radości nie było w sercach odważnej młodzieży.
Nie było jej też i w sercu Alfreda.
Od matki mieszkającej w Krakowie i mającej rozlegle stosunki, wiedział o przeciwnościach, piętrzących się na drodze tworzenia wojska polskiego i osiągnięcia przyświecającego mu celu — niepodległości Polski.
Pani Małachowska donosiła o dwucn kuzynach Alfreda, którzy wstąpili do oddziałów Bajończyków i wałczyli po stronie Francuzów.
W legjonach, jak i w całej Polsce, wszyscy życzyli Francji zwycięstwa nad Niemcami, ciesząc się, że młodzież polska sławą się okryła na polu bitwy, walcząc pod sztandarami francuskiemi.
Legjoniści wierzyli, że Francuzi zrozumieją najbliższy cel Polski — obalenie Rosji i wiedzieli, że naczelna komenda nie zgodzi się na wysłanie legjonow na front zachodni.
Ciężkie wrażenie wywarła na nim wiadomość, że bardzo bliski mu brat cioteczny, Wacław Górski, poszedł na ochotnika do wojska rosyjskiego, uwierzywszy w odezwę wielkiego księcia Mikołaja, przeciwko któremu zaciętą i skuteczną walkę prowadziła carowa Aleksandra, wspomagana przez ministra Borysa Stuermera i awanturniczego, ciemnego popa Rasputina.
Z listu matki dowiedział się młody oficer o tem, że jadowity wpływ odezwy wielkiego księcia sparaliżował wszystkie zabiegi około powstania ludności polskiej w zaborze rosyjskim.
Wieści te gasiły radość w sercu Alfreda Małachowskiego, chociaż młody był, a wojna sławą okrywała nowe sztandary polskie i walczących pod niemi żołnierzy.
Ciężki cios spotkał go w bitwie nad Koprzywianką, gdzie nawet arcyksiążę Piotr-Ferdynand w rozkazie swoim z zachwytem i uznaniem wspominał „wielki rozmach wybitnego komendanta, walecznych oficerów i bohaterskich żołnierzy szóstego bataljonu pierwszej brygady legjonów“.
Na odcinku 6-go bataljonu doszło do bitwy na bagnety.
Alfred Małachowski na czele swojej kompanji z karabinem w ręku zderzył się z żołnierzami jednego z pułków syberyjskich.
Nie wiedzieli legjoniści, że w pułku tym służyli liczni Polacy.
Zderzenie było zaciekłe. Oficerowie pracowali bagnetami ramię przy ramieniu z żołnierzami.
Wśród wiary zaczęły się rozlegać okrzyki:
— Za Polskę! Bij!
Wtedy stała się rzecz straszna a nieprzewidziana.
Szara masa stojących w rezerwie sybiraków wypadła nagle z okopów i pobiegła ku Polakom, krzycząc coś, co zagłuszał zgiełk bitwy, trzask karabinów i warkot kulomiotów.
Myśląc, że do nieprzyjaciela nadciągają nowe posiłki, Alfred Małachowski skierował ku nim część swoich ludzi i wraz z nimi, jak orkan, spadł na biegnących.
Kilku strzelców-sybiraków bez życia padło na ziemię, a biegnący na ich flanku oficer, pchnięty bagnetem w brzuch, zatoczył się i krzyknął przeraźliwie:
— Stój! My Polacy! Przechodzimy do was!...
— Stój! Stój! — wołał Małachowski.
— Stój! — powtarzali komendę legjoniści, walczący w pobliżu.
Po zdobyciu okopów rosyjskich Małachowski pobiegł na pierwszą linję, aby porozumieć się z sybirakiem-oficerem.
Długo nie mógł go znaleźć. Nareszcie pokazano mu okop, gdzie umieszczono rannych legjonistów i jeńców. W kącie obszernej skrytki, ze stojącemi w niej kulomiotami rosyjskiemi, Alfred ujrzał postać ludzką, przykrytą szarym szynelem żołnierskim.
— Leży tam oficer... Umarł... — objaśnił jeden z legjonistów, zajętych wyciąganiem karabinów maszynowych.
Małachowski odsłonił głowę zmarłego.
Zobaczył bladą, wynędzniałą twarz, okoloną czarna brodą.
Schylił się nad zwłokami, rozpiął bluzę i, wyjąwszy z zanadrza pugilares, przeglądał dokumenty.
Nagle drgnął i z jękiem osunął się na ziemię.
— Podchorąży Wacław Górski... — przeczytał na jednym z papierów urzędowych.
Rozpacz i strach bezmierny zakradły się do duszy Alfreda.
— Zabijamy rodaków, braci, może ktoś z naszych żołnierzy zabije swego ojca! — szepnął.
Nielitościwy los wystawiał Polskę na najstraszliwszą próbę.
Polacy byli zmuszeni mordować się wzajemnie, rozrzuceni po wojskach Francji, Rosji, Niemiec i Austrji.
Umierali jednakową bohaterską śmiercią, lecz jakżeż różne myśli konały razem z nimi!
Ci, co nie chcieli, lub nie mogli walczyć w szeregach legjonów, ginęli

...jak niewolnik marny,
Zawleczony za włosy przemocą
I rzucony pod topór ofiarny.
Nic nie wiedząc dlaczego i poco?

Ci zaś, co „swój życia los“ sami rzucali na stos, umierali za wolność ludu, za nowe drogi szczęścia i spokoju dźwigającej się z gruzów ojczyzny.
Ostatnia iskra wesołości młodzieńczej, ostatni promyk radości zgasły w oczach Małachowskiego.
Stał się ponury i milczący...
Nie mógłby już spokojnie kierować ogniem przeciwko okopom, gdzie być może czaili się rodacy. Prosił więc o przeniesienie go do kawalerji.
— Jakaż różnica? — pytało go dowództwo.
— Przy szarży konnej łatwiej spostrzec, kogo ma się przed sobą, no, i porozumieć się... — mówił, mrocznie patrząc na starszych oficerów.
Tegoż dnia spotkał w sztabie dawnego przyjaciela — rotmistrza Zbigniewa Dunin-Wąsowicza, odjeżdżającego do swego pułku ułanów.
Alfred Małachowski opuścił bataljon i wyruszył z przyjacielem na nowe pozycje pod Rokitną.
W tydzień później rotmistrz otrzymał jakiś rozkaz od dowódcy odcinka pułkownika Küttnera. Przeczytał go dwa razy i oczy odważnego oficera błysnęły ogniem niezwykłym.
Zrozumiał bowiem całą doniosłość i bohaterstwo nowego trudu żołnierskiego.
Od 9-go czerwca na całym froncie pomiędzy Witchówką, Zadąbrówką i Ryngaczem, a także wzdłuż drogi do Kocmania druga brygada legjonów prowadziła walkę ofenzywną. Wśród huraganowego ognia artylerji i piechoty polskie oddziały, wykazując wielką wytrzymałość, posuwały się naprzód, brały jeńców i zdobywały kulomioty.
Dowództwo naczelne postanowiło dla przyśpieszenia rozstrzygającej chwili na froncie rzucić kawalerję na okopy rosyjskie.
Austrjacki sztab wysłał rozkaz do komendy legjonów, aby przystąpiono niezwłocznie do rozwiązania tego, zdawało się, niewykonalnego zadania.
Rozkaz przesłano rotmistrzowi Wąsowiczowi.
W kilka minut później 60 jeźdźców, stanowiących drugi szwadron ułanów, bez wahania rzuciło się na pewną śmierć i, jak huragan, wśród morderczego ognia rosyjskiej piechoty i karabinów maszynowych przemknęło wzdłuż poczwórnych okopów nieprzyjacielskich.
W sąsiednich transzach chwilami milknął ogień Moskali, zdumionych i przerażonych odwagą i niebywałym w dziejach wojny porywem.
Alfred Małachowski, rozpuściwszy konia, pędził obok wachmistrza Nowakowskiego. Czuł, jak żądza bohaterstwa wzbiera mu w piersi. Ta garstka młodzieży polskiej stała się ogromnym pociskiem, pchniętym potężną siłą woli niezłomnej.
Jeden po drugim padali ułani.
Stoczył się z siodła rotmistrz Dunin-Wąsowicz; wraz z końmi padli porucznicy Topór i Włodek. Krzyknąwszy, pochylił się ku grzywie konia ugodzony w głowę wachmistrz Nowakowski.
W pierwszym szeregu, gdy ułani już docierali do czwartego szeregu okopów, pędził drugi wachmistrz Adamski, lecz zachwiał się i spadł z siodła.
Przez czwarty okop przemknęło tylko sześciu jeźdźców siekąc szablami uciekających Moskali.
Małachowski o niczem już nie myślał. Widział tylko plecy i karki nieprzyjaciół, błyskał szablą, bódł nią i rąbał, słysząc obok groźne okrzyki ułana Maliszewskiego.
Gdy sześciu bohaterów doszło nareszcie do flankowych pozycyj polskich, podporucznik zbladł nagle i potoczył się z konia.
Ocknął się dopiero w szpitalu. Miał drugą kulę w płucach, a gdzieś głęboko w mózgu przeświadczenie, że brał udział w najwspanialszym czynie kawalerji, w nieśmiertelnej szarży, godnej polskich wiarusów z pod Samosierry, a opromieniającej nowym blaskiem sławy oręż polski.
Był słaby i wyczerpany, zdawało się, że lada chwila zagaśnie nikła iskierka życia, a jednak czuł po raz pierwszy od długich miesięcy głęboką radość.
Coś śpiewało mu w duszy i grało, aż wszystko zlało się w triumfujący chór anielskich głosów.
Ujrzał dokoła tłum zjaw, takich drogich i bliskich — Zbigniewa Wąsowicza, Orlicza-Dreszera, Beliny, Prażmowskiego, Topora, Włodka, Bolesława Mościckiego i setek innych, o obliczach młodych, groźnych i skupionych w rozkoszy natchnienia.
Chór grzmiał coraz potężniej:

„Na wiosny idącej gody,
Ująwszy ciężki swój młot,
Wykuję jeden dzień młody
I jeden najwyższy lot!“...

Ciemność go otoczyła. Runął w otchłań bez kresu i dna. Zemdlał....


ROZDZIAŁ X.

Od pierwszych dni wojny Manon de Chevalier wstąpiła, jako sanitarjuszka-felczerka do szpitala wojskowego.
Pan de Chevalier, gdy posłyszał o wybuchu wojny, odrazu postarzał i zapadł na zdrowiu. Jednak, ani on, ani pani de Chevalier nie stawiali przeszkód córce.
Manon odjechała i tylko zrzadka wieści o sobie przysyłała z frontu.
Rzucono ją na pozycje pierwszej linji, gdzie personel lekarski nie miał chwili wytchnienia, znajdując się w ogniu bojowym.
Nareszcie w listopadzie 1914 r. Manon ze swoim szpitalem na dłuższy czas zatrzymała się w pobliżu słynnej z krwawych potyczek Chemin des Dames, niedaleko od Craonne.
Odcinek pomiędzy tem miastem, a zburzonym zamkiem St. Erme kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk walczących z sobą wojsk.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i wtedy rozpoczęły się zażarte szturmy niemieckie i prowadzone z porywem kontr-ataki oddziałów francuskich.
Gdy się wojska po potyczkach cofały na dawne pozycje, sanitarjuszki i sanitarjusze pod ogniem kulomiotów zbierali rannych i odwozili do szpitala.
W wigilję świąt po jednej z bitew, gdy Francuzi dotarli do St. Erme i, po całodziennej strzelaninie, musieli odejść, zasypywani ogniem artylerji, Manon de Chevalier otrzymała rozkaz od naczelnego lekarza wyjazdu na czele kilku wozów dla podnoszenia rannych i grzebania poległych.
W godzinę później, mały tabor, złożony z dziesięciu furgonów Czerwonego Krzyża, rozproszył się po polu.
Manon, mając do pomocy okolicznego wieśniaka, siedzącego na koźle, znalazła dwu rannych: oficera ze strzaskaną odłamkami szrapnela szczęką i starego, brodatego żołnierza z przebitym trzema kulami brzuchem.
Zmierzch już zapadał.
Obejrzała się, lecz nie dostrzegła innych furgonów szpitalnych. Widocznie, stały ukryte za niewysokimi pagórkami lub odjechały ku swoim.
Postanowiła raz jeszcze obejść pole, szukając rannych i zabitych.
Znalazła dwu poległych piechurów francuskich, leżących obok siebie.
Krzyknęła na woźnicę i razem z nim kopać zaczęła grób.
Gdy praca była skończona, wetknęła w świeży kopiec dwa karabiny poległych i zawiesiła na nich hełmy.
Mrok zapadł. Mróz tężał przed nocą. Na niebie zapalały się gwiazdy.
Manon z wieśniakiem powracała ku swemu furgonowi.
Nagle od strony dalekich pozycyj niemieckich błysnął projektor, liznął białym żądłem pole, oświecił samotne postacie, pobiegł dalej, lecz wnet powrócił i zatrzymał na nich swe oślepiające oko.
Huknęło działo i zagrzechotały kulomioty.
— Mój Boże... — jęknął wieśniak i bezwładnie osunął się na ziemię.
Z trudem podniosła Manon rannego i pomogła mu wgramolić się do furgonu. Wsiadła na kozioł i popędziła konie.
Pociski rwały się ztyłu, bliżej do okopów francuskich, lecz jeden granat upadł niedaleko od drogi i pęknął, rozrzucając ziemię i kamienie.
Spłoszone konie zerwały się i poniosły. Próżno sanitarjuszka usiłowała wstrzymać je. Pędziły przed siebie, oszalałe z przerażenia.
Skręciły z drogi, przecięły pole, i zbiegłszy na dno niegłębokiego wąwozu, stanęły same.
Manon zeskoczyła na ziemię i podeszła do furgonu.
Ranny żołnierz głośno jęczał i, widocznie, w malignie wołał co chwila:
— Marta! Marta...
Oficer ze strzaskaną szczęką, zaciskając ją obydwiema rękami, usiłował coś powiedzieć.
Manon weszła do furgonu i pochyliła się nad nim:
— Siostro... ten wieśniak... już umarł...
Zapaliła latarkę i zajrzała w twarz leżącego na słomie człowieka.
Miał otwarte, pełne przerażenia oczy i krwawą pianę na wargach. Nos mu wydłużył się i zaostrzył, a koło ust i powiek już wypływały ciemne cienie.
Przeżegnała się i pokryła umarłego derką.
Dała pić jęczącemu miotającemu się żołnierzowi. Opatrzyła naprędce rannego oficera i zaczęła się rozglądać po okolicy.
Strzelanina ustała i cisza zaległa dokoła. Tylko po wierzchołkach strzaskanych drzew i na szczytach pagórków ślizgał się badawczy promień projektora.
Zawróciła konie i, starając się ukryć za nierównościami gruntu, sunęła ostrożnie ku okopom francuskim.
Nagle zatrzymała furgon.
Ujrzała bowiem leżącą koło krzaku przydrożnego skuloną postać, z trudem podnoszącą rękę.
Podbiegła do rannego i, ostrożnie świecąc z pod poły płaszcza elektryczną latarką, stanęła nad człowiekiem, usiłującym się dźwignąć.
Był to młody, niemiecki oficer. Miał prawie niewieścią twarz, pozbawioną śladów zarostu, pełne rozpaczy i cierpienia oczy.
Pomogła mu. Stanął na nogi, lecz w tejże chwili z wyciem i krzykiem padł i zaczął się wić z bólu.
— Pić... — wyrwało się rannemu.
Pobiegła do furgonu i przyniosła flaszkę z wodą i bandaże.
Napił się i, podnosząc na nią oczy, już mgłą zachodzące, — szepnął:
— Napiszcie do Giessen, że umarł Hans...
Wyprostował się nagle i zesztywniał. Śmierć, miotająca się dokoła, ujrzała go i dotknęła zimną dłonią.
— Hans... — powtórzyła Manon.
Wypłynęła z mroku nocy twarz starego towarzysza zabaw. Drgnęła. Opuściła się na kolana i uważnie wpatrywała się w twarz zmarłego.
— Nie! — pomyślała. — To nie był Hans von Essen.
Zmówiła krótki pacierz nad poległym i zamierzała iść ku furgonowi, gdy nagłe z wykrotów, wyrwanych wybuchami pocisków, wynurzyły się trzy głowy w hełmach.
Halt! — rozległ się cichy okrzyk.
Przystanęła i patrzyła.
Trzej niemieccy żołnierze podchodzili ku niej, naradzając się ze sobą.
— Musimy odstawić ją do sztabu — mówił jeden.
— E—e, daj spokój, Johannie! — odezwał się drugi. — Widziałeś, że pomagała naszemu oficerowi?
— Pewno, że się nie godzi krzywdzić takiej! — dodał trzeci.
— Mam rozkaz i muszę go wykonać! — nalegał pierwszy surowym głosem. — No, madame, jedź za nami! Bierzemy cię do niewoli.
— Pozwólcie mi dowieść rannych, którzy inaczej umrą! — prosiła Manon, składając ręce.
— Opatrzą ich w naszym lazarecie! — machnął ręką, unikając jej wzroku starszy żołnierz. — Mamy rozkaz, więc musimy odstawić panią do sztabu. Maksie, pojedziesz z furgonem, a omijaj St. Erme od wschodu, bo pod artylerję trafisz.
— Dobrze! — odpowiedział niechętnym głosem Maks, kierując się wraz z sanitarjuszką w stronę wozu. Dwaj pozostali ukryli się w wykrotach.
Maks zaciął konie i pojechał.
Manon widziała połyskujące światełka na lewo od drogi.
Zrozumiała, że omijali zamek St. Erme.
Uprosiła żołnierza, aby się zatrzymał, gdyż chciała napoić rannych i zmienić opatrunek oficerowi. Niemiecki żołnierz dopomagał jej. Wyciągnął z wozu skrwawioną słomę i z pobliskiego stoga przyniósł świeżej. Napompował do butli wody ze stojącej przy drodze studni i pojechał dalej.
Jadąc, ciągle mówił do Manon, ucieszony, że sanitarjuszka rozumie po niemiecku.
— Co, u djabła ciężkiego? — mruczał. — Odjechaliśmy już daleko. Sztab nasz pozostawał tuż za zamkiem, a tymczasem ciemno dokoła, żadnych wart nie spotykamy...
Jechali jeszcze dobrą godzinę. Miejscowość wciąż była pustynna.
Mijali spalone, zburzone wioski i samotne domy w zwaliskach.
Nagle niedaleko w polu błysnęło światełko.
— Nareszcie! — zawołał Maks. — Niech madame trzyma lejce! Pójdę dowiedzieć się o sztab.
Wzdychając, zlazł z kozła, i, stukając ciężkiemi butami po zmarzłej grudzie, poszedł ku domostwu, czerniejącemu w mroku.
Jakieś krzyki i odgłosy rozmowy dobiegły Manon.
Wkrótce kilka ciemnych postaci zaczęło się zbliżać ku furgonowi.
Otoczyli wóz, oglądali leżące postacie rannych i zmarłego wieśniaka.
— Kto wiózł tych truposzów? — rozległ się dźwięczny głos.
— Sanitarjuszka francuska, panie lejtenancie! — odpowiedział Maks.
— Gdzieście ją ucapili? — pytał oficer.
— Pozostawiono nas jako wywiadowców, pomiędzy zamkiem a francuskiemi transzami, panie lejtenancie. Ujrzeliśmy ten furgon i zatrzymaliśmy, bo taki był rozkaz od sztabu, aby, kogo ujrzymy, odstawić! — meldował Maks.
Oficer podszedł do Manon i, zaświeciwszy jej w twarz latarką, — zawołał, głośno cmokając:
— Cacko, a nie Francuzeczka! Chodź do nas, pieszczotko! Nie będziesz się nudziła przez noc...
Głośno śmiejąc się, porwał ją za rękę i ciągnął ku sobie.
— Panie lejtenancie! — surowym głosem rzekł Maks, zastępując mu drogę. — Ta sanitarjuszka, widzieliśmy na własne oczy, była miłosierną dla naszego rannego oficera. Nie godzi się tak postępować! Zresztą mam rozkaz odstawić ją do sztabu i odstawię.
— Szukaj swego głupiego sztabu, jak wiatru w polu! — zaśmiał się oficer. — Dawno już zwiał! Cofamy się na całej linji. No chodź-że, chodź, nie opieraj się, dzieweczko!
— Panie lejtenancie, ja jej nie oddam! Rozkaz sztabu, panie lejtenancie! — nacierał Maks.
— Co?! — wrzasnął lejtenant. — Co takiego?! Ty nie oddasz?! Ty? Psie jeden! Masz!
Ciszę nocną przeszył strzał rewolwerowy. Stary żołnierz krzyknął przeraźliwie i padł nawznak.
— Hej, wy! — rozkazał oficer. — Zdjąć tę dzierlatkę z wozu i do domu z nią! A szybko!
Próżno krzyczała i broniła się Manon.
Kilka mocnych ramion porwało ją i w milczeniu, niby na stracenie, poniosło ku dużemu domowi, gdzie się świeciły dwa okna na piętrze.
— Dla tych paniczów musimy imać się brudnej roboty! — odezwał się jakiś ponury głos.
— Psia służba! — wtórował mu inny.
Wnieśli Manon do oświetlonego pokoju i postawili przy progu.
Przerażona, oślepiona, jak przez mgłę, ujrzała stół, zastawiony butelkami i jakiemś jadłem, trzech młodzieńców w rozpiętych koszulach, dwie pijane wieśniaczki o nagich piersiach i rozsypanych na ramionach, potarganych włosach. W pokoju było gorąco, odurzał zapach wina i dymu cygar.
— Jesteśmy! — zawołał jeden z młodych ludzi. — To cacko najpierw do mnie należy!
Mówiąc to, podbiegł do Manon i, zacisnąwszy jej usta dłonią, wpadł z nią do sąsiedniego pokoju.
Ciemno tu było i zimno...
W mroku, z którego wynurzały się majaczące, blade plamy okien i czarne zarysy dużej szafy, po krótkiej, zaciekłej walce dokonana została ohydna, hańbiąca zbrodnia...
Ohydna i hańbiąca, a taka zwykła podczas wojny, we wszystkich wiekach i w każdymi zakątku ziemi, gdzie deptał ją niosący śmierć i śmierci czekający człowiek uzbrojony!
Ohydna i hańbiąca zbrodnia, a tak niepojęta i dziwna!...
Kulturalni ludzie przemocą zdobywali kobiety innych narodów.
Najeźdźcy, czujący wstręt niepohamowany do ludzi innej barwy, walczyli i dopuszczali się zbrodni, zdobywając kobiety tego szczepu, na który z pogardą najwyższą spoglądali; całowali ręce, usta i oczy tych kobiet, bezwiednie szepcząc do nich słowa uniesienia i żądzy, płodząc z niemi synów swoich i córki...
Dziwna, niepojęta zbrodnia!...
A może nie jest to zbrodnia? Może jest to wyższy nakaz życia, broniącego się przed czyhającą zewsząd śmiercią, instynkt, popychający do przedłużenia bytu zagrożonej istoty w nowem, mieszanem potomstwie?
Może, zresztą, nie jest to ani nakaz życia, ani instynkt rozrodczy, lecz nieznane prawo natury, w okresach wojny, niwelujące różnice rasowe i plemienne, a tworzące nowy, jednolity typ ludzki?
Czy nie jest to protest kosmosu przeciwko wojnom?
Protest, wytwarzający mieszany typ, w którym zagasnąć ma nazawsze duch nienawiści i krwawego porachunku?
Któż odpowie na te pytania?
Któż wypali na okrutnem obliczu wojny nowy stygmat ohydnej, hańbiącej zbrodni?
Manon długo leżała na zmiętem łóżku nieznanego wieśniaka, który wraz z rodziną musiał dawno już opuścić dom.
Była przytomna i nieprzytomna.
Przytomna, bo rozumiała całą głębię wyrządzonej jej krzywdy, całą wołającą o pomstę do nieba ohydę wypadku.
Nieprzytomna, bo nie miała sił płakać, rozpaczać, żalić się, a nawet wydać jęku lub wykonać najmniejszego ruchu.
Patrzyła szeroko otwartemi oczami w mrok, na blade, niby bielmem powleczone szyby i ciemne skłębione kontury szafy.
Nie słyszała żadnych odgłosów.
Cisza panowała w ciemnym domu i tylko jeszcze nieśmiało gryzła deski podłogi głodna mysz.
Chłód zakradł się do piersi kobiety. Wzdrygnęła się i z trudem uniosła ciężką głowę.
Leżała obnażona, przerzucona przez łóżko, z którego zwisały czarne, rozplecione jej włosy.
Niepewnym, bezładnym ruchem poprawiła ubranie i, kuląc się, zaczęła naciągać na siebie kołdrę.
Nagle posłyszała chwiejne, powolne kroki w sąsiednim pokoju.
Drgnęły powieki, grymas bólu i wstrętu skrzywił jej usta.
— Dość... dość! — krzyknęła rozdzierającym głosem, który, zdawało się, przebił ścianę ciemnej izby, wstrząsnął całym domem, bo drzwi gwałtownie się rozwarły i smuga światła wpadła w ślepy, zimny mrok.
— Siostro... siostro... — rozległy się chrapliwe słowa, przerywane jękiem i ciężkim oddechem.
Świadomość, podsycona wspomnieniem, powróciła.
Czując ból w całem ciele, szum w głowie i gwałtowne bicie serca, Manon uczyniła rozpaczliwy wysiłek. Opierając się na rękach, zwróciła oczy w stronę głosu, wciąż powtarzającego:
— Siostro... siostro...
Ujrzała w oświetlonym pokoju człowieka w skrwawionym, francuskim płaszczu. Miał obandażowaną głowę, a na gazie opatrunkowej widniała szkarłatna plama sączącej się krwi.
Poznała oficera ze strzaskaną szczęką, znalezionego na polu pomiędzy Craonne a St. Erme.
Przytomność odżyła.
Manon, jak smagnięta batem, już nie myślała o sobie. Poczucie obowiązku i litość bezmierna zagłuszyły ból i rozpacz.
Zwlokła się z łóżka i, otulając się kołdrą, wyszła do rannego.
Oficer odrazu spostrzegł bladą, wymęczoną twarz, włosy w nieładzie, porwaną bluzkę i świeże sińce na twarzy, obnażonej szyi i piersiach.
Drgnął i, zakląwszy, oparł się o stół, gdzie pozostały niedopite butelki, resztki konserw i chleba.
Boches odjechali w pośpiechu — mówił urywanym głosem. — Trzeba coś robić... siostro... siostro...!
Nagle zasłonił twarz ręką i zaczął szlochać.
Manon zrozumiała, że płakał nad nią. Ujęła go pod ramię i sprowadziła ze schodów.
Gdy wyszli z domu, obejrzała się dokoła.
Furgon, niby czarny karawan pogrzebowy, stał na drodze. Konie spały, opuściwszy głowy. Tuż przy wejściu siedział stary niemiecki żołnierz i, trzymając się za pierś, jęczał.
Nic do niej nie mówił, a gdy odeszła, prowadząc ze sobą francuskiego oficera, patrzał na nią nieruchomym wzrokiem.
Pomogła rannemu usadowić się na wozie i poszła ku domowi.
Zbliżywszy się do Niemca, obejrzała ranę.
— Macie przestrzeloną pierś, — szepnęła, — odwiozę was do waszego szpitala. Inaczej — umrzecie...
Żołnierz skinął głową i nagle porwał ją za rękę, przyciskając do niej usta.
Długo mozoliła się Manon, aż Niemiec wdrapał się na kozioł, gdyż koniecznie chciał powozić, aby dopomóc sanitarjuszce.
Furgon powracał dawną drogą.
Minęli opuszczone przez Niemców ruiny zamku i wyjechali na pole, gdzie niedawno ludzie bili się na bagnety i ręczne granaty.
Z wykrotów wyszli dwaj pozostali wywiadowcy.
— Stój! — zawołali, podnosząc karabiny.
— To ja — Maks Schultz, — odpowiedział powożący żołnierz.
Zbliżyli się. Maks długo opowiadał o tem, co zaszło przed domem, stojącym w polu, gdzie ich przyłapał jakiś podjazd, a później szeptać zaczął i oczami wskazywać na nieruchomą, zastygłą postać sanitarjuszki.
— Porzucili nas! — zakończył Maks swoje opowiadanie. — Wojska cofają się...
Żołnierze milczeli, nareszcie starszy z nich, dotykając dłoni Manon, — zapytał cichym głosem:
— Skrzywdzili panienkę?
— O, tak! — szepnęła, raczej jęknęła ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dzikie zwierzęta, potwory, psy wściekłe! — wrzasnął Niemiec i, z całej siły uderzywszy karabinem o zmarzłą ziemię, strzaskał go, a pozostający w ręku odłamek odrzucił daleko. — Dość tego! Niech będzie wojna, ale nie zbrodnia, której wnukom naszym inne narody nigdy nie przebaczą! Panienko! Idziemy z wami...
Furgon ruszył naprzód.
Gdy pierwszy brzask rozświetlił pole, wysunięte na czoło warty francuskie ujrzały dziwne widowisko.
Droga sunął wóz ze zwisającemi pękami słomy.
Słaniający się niemiecki żołnierz z trudem kierował końmi. Siedząca obok niego, owinięta w kołdrę, uszytą z różnobarwnych gałganków, francuska sanitarjuszka patrzyła przed siebie nieruchomym, nieprzytomnym wzrokiem. Dwaj niemieccy żołnierze w hełmach kroczyli tuż przy furgonie, ponurzy i skupieni.
Jeszcze chwila i otoczyli ich wybiegający z okopów francuscy piechurzy.
Manon de Chevalier na wszystkie pytania odpowiadała milczeniem.
Nie rozumiała słów, skierowanych ku niej, a może nawet nie słyszała ich.
Na skamieniałej twarzy zastygł wyraz bólu i wstydu.
Maks słabym głosem, co chwila odpluwając bulgoczącą mu w płucach krew, i oficer ze strzaskaną odłamkiem szrapnela szczęką dawali zeznania, siedząc przed dowódcą odcinka Craonne.
Oficerowie sztabowi stali w milczeniu. Na ich wychudłych, bladych twarzach i w pałających oczach, zjawił się wyraz zaciętości i pogardy.
— To nie ludzie, to dzikie zwierzęta! — szeptali.
— Tak, messieurs, — powtarzał, kiwając głową, starszy z niemieckich żołnierzy. — Już powiedziałem to tam na polu. Ale nie wszyscy tacy, nie wszyscy! Gott!
Zakrył sobie twarz rękami, jak gdyby spadł na niego policzek bolesny.


ROZDZIAŁ XI.

Krwawa wojna pozycyjna wciąż trwała w Argonnach.
Wszyscy rozumieli, że niemiecką armję wstrzymano w jej pierwotnym pędzie i że losy wojny zależą odtąd od dobrego zaopatrywania wojsk i od ich wytrzymałości nerwowej.
Broniono tu każdej piędzi ziemi. Po bitwach posuwano się lub cofano o kilkanaście metrów zaledwie. Okopy nieprzyjacielskie leżały nieraz tak blisko od siebie, że ludzie codziennie zasypywali się wzajemnie ręcznemi granatami.
Była to krwawa wojna, pełna zaciętego uporu i ofiarności niebywałej w dziejach rodu ludzkiego. Setki rannych zwożono codziennie do szpitali pierwszych linij, a długie szeregi automobilów i furgonów Czerwonego Krzyża sunęły ku stacjom kolejowym, skąd ofiary wojny wyprawiano w głąb kraju.
W przyfrontowych szpitalach sanitarjuszki i lekarze pracowali bez wytchnienia, mdlejąc nieraz podczas wykonywania swych czynności.
Zewsząd żądano zwiększenia personelu, obsługującego rannych.
Do jednego z wysuniętych na sam front szpitali przybyła w lutym 1915 r. nieduża grupa sanitarjuszek.
W godzinę później wszystkie już stanęły do pracy.
Oczekiwano ataku. W szpitalach i na punktach opatrunkowych wszyscy byli na swoich miejscach.
Istotnie po krótkiej, lecz ożywionej walce na karabiny i kulomioty, Niemcy porwali się do ataku.
Znużone drażniącą nerwy wojną pozycyjną wojska francuskie, nie czekając nieprzyjaciela w okopach, wybiegły z nich i rozpoczęły bitwę na bagnety.
Odparto piechurów niemieckich, zapędzono do ich transz, wybito z nich i pędzono do drugiej linji szańców, chociaż z flanków prażyły kulomioty nieprzyjacielskie, nie szczędzące ni Francuzów, ni Niemców.
Francuscy piechurzy, dobijając w niepohamowanym porywie resztki oddziałów, uczestniczących w ataku, wrywali się już do okopów drugiej linji. Chociaż padali gęsto, zdobyli nową pozycję i bronić jej zaczęli, wystawiwszy swoje kulomioty.
Niemiecka artylerja przystąpiła natychmiast do wybijania nieprzyjaciela. Z wyciem i hukiem leciały szrapnele i granaty. Żygając ogniem, dymem i setkami odłamków metalu, rwały się nad okopami.
Z posterunków obserwacyjnych widziano rannych, usiłujących podnieść się i wyczołgać z szalejącego dokoła piekła. Ten i ów padał, rażony kulą lub kawałkiem pękającego pocisku armatniego.
Nareszcie telefonicznie dano rozkaz wynoszenia rannych z pola wrącej wciąż bitwy.
— Nikt nie wykona tego rozkazu, — zauważył jeden ze sztabowych oficerów, — bo przejść tego terenu żaden szaleniec nie zdoła! Nieprzyjaciel zasypuje ogniem pas, leżący pomiędzy naszą pozycją, a zdobytemi okopami, obawiając się nadejścia posiłków z naszej strony...
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów pociski niemieckie zaczęły padać coraz gęściej, wyrzucając do góry slupy ziemi i gryzącego dymu.
Trzech sanitarjuszów wybiegło jednak z okopów, lecz nie zdążyli jeszcze wyjść poza kolczasty drut, gdy huknął rozrywający się szrapnel i zmiótł śmiałków.
Z pola tymczasem dolatywały rozpaczliwe krzyki rannych.
Nagle z okopu wysunęła się głowa sanitarjuszki. Obejrzała teren i wdrapała się na krawędź szańca.
Stanęła. Zaczęła poprawiać wiszącą na ramieniu torbę i naczynie z wodą.
Miała w ręku rydel i, opierając się na nim, poszła ku najbliższemu z rannych.
— Bohaterka!... — szeptano w okopach i na punktach obserwacyjnych, z trwogą patrząc na sunącą ciężkim krokiem postać sanitarjuszki.
Wyły i pękały z hukiem pociski, gwizdały kule, lecz kobieta spokojnie posuwała się naprzód.
Szrapnel ryknął i pękł z trzaskiem w pobliżu. Dym i kurz przysłoniły na chwilę idącą, a gdy rozproszyły się, ujrzano ją spokojnie dążącą naprzód.
Jakiś kulomiot nieprzyjacielski skierował ku niej swoją paszczę i zionął kulami. Z francuskich szańców widziano, jak siekły ziemię kule, podnosząc obłoczki kurzu i rozbijając kamyki.
Kobieta szła, ciężko opierając się na rydlu.
Nareszcie doszła do rannego i przyklękła przy nim.
Szybkiemi, wprawnemi rękami rozwiązała torbę, zrobiła opatrunek, napoiła leżącego i zaczęła okopywać go, usypując przed nim niewysoki wał.
Skończywszy, szła dalej, zatrzymując się przy każdym rannym, spokojna, niewzruszona.
Kilku zachęconych jej przykładem sanitarjuszów wygramoliło się z okopów, lecz po chwili już się cofali, pozostawiając dwóch zabitych i unosząc rannego towarzysza.
— Bohaterka! — krzyczano z okopów. — Kule jej się nie imają! Święta!
Tymczasem sanitarjuszka, opatrzywszy wszystkich rannych, usiadła znużona, wcale się nie kryjąc przed kulami.
Wetknęła obok siebie rydel, zdjęła ciężką torbę i zaczęła poprawiać czarną chustkę na głowie.
Piękna, napiętnowana bólem, blada twarz i duże, posępne oczy podniosła ku zadymionemu, pożółkłemu niebu.
Zacisnęła cienkie, chude palce i zagryzła blade wargi.
— Śmierci! śmierci! — szepnęła.
Szrapnel ze zgrzytem wybuchnął nad jej głową, odurzył ją hukiem i dymem, obrzucił ziemią i suchemi pędami zdruzgotanego krzaku, roztrzaskał aluminjową butlę z wodą, lecz nie tknął jej.
Podniosła się i stanęła wyprostowana.
— Śmierci! — szeptała. — Boże, jeżeli jesteś miłosierny, daj śmierć!
Zbliżać się ku niej zaczęły biegnące po ziemi obłoczki kurzu, podnoszone kulami szczękającego w oddali karabinu maszynowego.
Nie dobiegły jednak i skierowały się ku okopom.
Wciąż stała wyniosła i nieruchoma, ponure oczy wbijając w mętne niebo.
Trzy razy powracały do niej mknące i skaczące tuż nad ziemią obłoczki, lecz, nie dobiegłszy, uciekały w inną stronę.
— Chcesz, Boże, dosięgnąć mnie ręką karzącą? — pytała zrozpaczonym, bolesnym i groźnym zarazem szeptem. — Chcesz rzucić mnie na mękę rozpaczy i hańby?
Nikt nie odpowiadał na jej pytania, chociaż czekała długą chwilę, patrząc w niebo i na zbroczoną krwią ziemię szeroko rozwartemi, męczeńskiemi oczami.
Zarzuciła torbę na ramię, ujęła bladą dłonią rydel i poszła ku zdobytym okopom.
Wieczorem tego dnia dowodzący generał zażądał stawienia do sztabu odważnej sanitarjuszki.
Przyszła spokojna, milcząca i ponuro patrzyła przed siebie:
— Jak się pani nazywa? — pytał generał.
— Sanitarjuszka 43-go ruchomego szpitala, Manon de Chevalier — odpowiedziała cicho.
— W imieniu Francji dziękuję pani za bohaterską pracę. Zostanie pani przedstawiona do krzyża Legji Honorowej. Wszyscy podziwialiśmy odwagę pani i jej ofiarność! — mówił generał, z szacunkiem i współczuciem patrząc na piękną, zamarłą w bólu twarz młodej kobiety.
Nic nie odrzekła i odeszła, obojętna, ociężała.
Obecny przy rozmowie szef szpitala, objaśnił:
— To panna de Chevalier, studentka medycyny, którą na froncie Chemin des Dames porwali Niemcy i...
— Ta—ak! — zawołał generał. — Czytałem o tym wypadku, tylko nazwiska nie pamiętałem.
— Nazwisko, na prośbę poszkodowanej, nie było podane, — meldował doktór.
— Nieszczęśliwa dziewczyna! — westchnął generał. — Taka piękna i taka odważna! Przecież to, co uczyniła, było prawdziwem bohaterstwem, panowie!
— Patrząc na nią, idącą wśród pocisków i kulomiotowego ognia, czułem, że siwieję... — dodał jakiś sztabowy podpułkownik, wzdrygnąwszy się na to wspomnienie. — Zdawało się, że szukała śmierci...
— To bardzo prawdopodobne — dorzucił adjutant. — Stała, wystawiając się na cel, gdy oglądała teren pomiędzy okopami. Straszne to było!
— Tak! — zauważył generał. — Inna rzecz, gdy pada mężczyzna, lecz nie mogę obojętnie widzieć kobiety podczas bitwy. Jest w tem coś potwornego!...
Był to zaledwie jeden epizod z działalności sanitarjuszki de Chevalier. Wszędzie, bowiem, stawała w najniebezpieczniejszych miejscach, zawsze spokojna i ponura.
Świadomie szukała śmierci, a śmierć omijała ją.
Zrozumiała nareszcie, że los, czy przeznaczenie oszczędzają jej życie.
Jaki był w tem cel?
Odpowiedzi nie znajdowała. Od dwóch miesięcy już wiedziała, że jest w ciąży.
Została matką dziecka, poczętego z nieznanym, zdziczałym człowiekiem, wrogiem, w zimnymi mroku nocnym na zmiętem łożu, na które patrzyły blade bielma szronem powleczonych okien. Myśl ta napełniała ją wstrętem, nienawiścią, bezdenną rozpaczą, wstydem...
— Umrzeć! Umrzeć! — błagała kogoś niewidzialnego podczas nocy bezsennych lub wtedy, gdy śmierć szalała dokoła.
Nie mówiła z nikim, odpowiadając tylko na niezbędne pytania służbowe. Nigdy nie uśmiechała się, nie czuła głodu i znużenia, bo wewnątrz zastygłego w niemym bólu ciała płonęła gorąca żądza śmierci. Do rodziców pisała krótkie, zdawkowe listy, starając się uspokoić ich opisem zupełnie bezpiecznej i nie ciężkiej pracy po szpitalach.
Sztab nie podał jej nazwiska przy ogłoszeniu wypadku ohydnego gwałtu i o tem wiedziała zaledwie mała grupka osób, trzymających imię Manon w tajemnicy.
Przed Wielkanocą na pozycje przybył ksiądz dla dokonania posług religijnych.
Nawet ci z żołnierzy i oficerów, którzy od dzieciństwa zdradzali zupełną obojętność dla kościoła, teraz garnęli się do młodego, o otwartej, pełnej zapału twarzy kapłana.
W obliczu śmierci, zagrażającej co chwila, ludzie ci wyczuli obecność Boga, niewidzialnie osłaniającego ich w chwili niebezpieczeństwa. Opowiadano sobie chętnie o cudownych wypadkach uniknięcia groźnego niebezpieczeństwa, o dziwnem przeczuciu, ostrzegającem przed nieoględnym czynem. Nikt wtedy nie mędrkował, nie rozwodził się nad fatalizmem lub nad nieznaną logiką przypadku. Mówiono krótko i z przekonaniem:
— Bóg tak zrządził...
Obok różnych talizmanów wojny nabierały szczególnego rozpowszechnienia i poszanowania obrazki św. Teresy, zakrystjanki z Karmelu.
Wobec takich nastrojów żołnierze i oficerowie spowiadali się i przystępowali do świętej komunji przed małym ołtarzykiem, urządzonym w cementowanej celi zdobytego okopu niemieckiego.
W Wielki Piątek do siedzącego przed ołtarzem księdza podeszła Manon de Chevalier.
Ksiądz spojrzał na nią badawczo. Pracował na froncie od pierwszych dni wielkiego żniwa śmierci, słyszał i widział otchłań ludzkiej nędzy, bólu i tęsknoty bezmiernej, dotknął tajników serc i dusz, więc zrozumiał mękę, nurtującą kobietę o surowej twarzy i ponurych oczach, która zbliżała się do konfesjonału.
— Uklęknij, siostro, i w obliczu utajonego Boga-Człowieka wyznaj swoją troskę i mękę — rzekł do niej ksiądz.
Bezdźwięcznym głosem, patrząc przed siebie nieruchomo, opowiedziała o wszystkiem, co złamało jej życie, o tem, że próżno szuka śmierci i o tem, że stoi na rozdrożu, nie wiedząc, co ma ze sobą czynić.
Gdy skończyła, młody kapłan długo milczał skupiony i przejęty rozpacznem opowiadaniem.
— Co mam robić? — pytała namiętnym szeptem. — Śmierć oszczędza mnie, tymczasem zbliża się dzień, gdy stanę się matką... Czy mam zrodzić to dziecko gwałtu i ohydy, czy pozbyć się go?
Ksiądz milczał długo.
Odjął nareszcie stułę od twarzy i opuścił się na kolana przed ołtarzem. Modlił się żarliwie, aż rumieńce wykwitły na wychudłych policzkach, a w oczach migotały iskry podniecenia.
Szeptał głośno:
— Doradź, Ojcze na wysokościach, abym tej miotającej się duszy radę zbawienną dał! Doradź... doradź, Boże Sprawiedliwy w wyrokach swoich. Boże w mądrości swej niezgłębiony! Błaga Cię o to kapłan Twój, słaby i nieudolny, lecz rękę pomocy wyciągający do tej siostry swojej, która upada w zwątpieniu i rozpaczy!
Długo się modlił młody ksiądz.
Powstał nareszcie i, zakrywszy twarz stuła, szeptać zaczął:
— Gdybyś zabiła, siostro moja, gwałciciela, Bóg wybaczyłby zbrodnię i ja dałbym ci rozgrzeszenie. Zabić niemowlę niewinne — nie wolno, siostro! Wielki to grzech! Nawet w zamęcie walki wojownicy oszczędzają dziatki, a cóż dopiero ty — matka? Daj mu życie i oświeć drogi jego! Niech pozna jasność życia i, zrodzone w gwałcie dzikim, w przemocy zbrodniczej, niech się stanie wzorem cnót! Życie twe, siostro moja, będzie może pasmem męki, lecz Bóg Wielki natchnął mnie myślą, iż niemowlę twoje osłodzi ci gorycz istnienia i razem z tobą podąży ku szczytnym celom. Siostro, siostro moja! Niech Bóg Miłosierny rozkaże czarnym myślom odstąpić od ciebie nazawsze, niech pozwoli ci znaleźć siły do życia i ukojenia do chwili wyzwolenia i radości!... Pomódlmy się, siostro, przed Ukrzyżowanym! Pomnij o Jego łzach krwawych, męce i śmierci w pohańbieniu, pomnij o cierpieniu duszy Jego boskiej, gdy spogląda na nieprawości tego świata, za który umęczon został! Wierz, że nastąpi dzień radości i triumfu, gdy zmartwychwstanie w ludziach duch Boży! Módlmy się! Nieznane są drogi, wskazane nam przez Stwórcę, i nie widzimy prawdziwego celu naszego istnienia, naszych radości i cierpień...
Uklękli przed ołtarzem i wznieśli oczy na czarny krucyfiks.
Manon przez dłuższą chwilę nie mogła się modlić. Klęczała wyprostowana i nieruchoma, patrząc na odcinającą się od czarnego tła krzyża białą figurę Chrystusa.
Nagle usłyszała cichy szept księdza:
— Niech będzie błogosławione imię Twoje przez wieki wieków, żeś raczył spojrzeć na nas miłościwie, Synu Boży!
Przyjrzała się uważnie postaci Chrystusa i chciała już przymknąć oczy, znużona i słaba, gdy nagle palące się świece rozgorzały jaśniej i na zbolałem, umęczonem obliczu Ukrzyżowanego zapłonęły żywym ogniem półprzymknięte oczy.
Trwało to nieuchwytnie krótką, błyskawiczną chwilę, lecz natychmiast twarz Chrystusa nabrała wyrazu bezmiernej łagodności i cichego rozradowania, niby ukryty pod warstwą popiołu ogień, niby słońce, świecące za zasłoną czarnych chmur.
Pierwszy raz od nocy, spędzonej w porzuconym domu wieśniaczym w okolicy St. Erme, szlochać zaczęła Manon.
Kapłan położył dłoń na jej głowie i czekał cierpliwie.
Rozumiał, że w tej chwili zbolała dusza dzieliła się z niewidzialnie obecnym Bogiem troską swoją i męką.
Już wiedział, że ta zbiedzona, skrzywdzona kobieta będzie uratowana, gdyż zrozumienie bólu i krzywdy zamieniło się w niej na dotkliwe, bolesne poczucie cierpienia, żądającego ujścia w łzach, skardze i współczuciu bliskich.
Mijały miesiące.
Sanitarjuszkę Manon de Chevalier, kilkakrotnie udekorowaną orderami, znali na całym froncie, bo wszędzie się odznaczyła pełną zaparcia się pracą i odwagą bezprzykładną.
Manon czuła się znacznie spokojniejszą. Można było przypuścić, że pogodziła się z losem i z rezygnacją oczekiwała chwili decydującej.
Nikt jednak nie wiedział, jakie myśli nurtowały milczącą zawsze i spokojną dziewczynę.
Istotnie, powoli doprowadziła do porządku swoje myśli i przeżycia. Oceniła z całą ścisłością sytuację, która się wytworzy po przyjściu na świat dziecka, obmyśliła dalszy plan swego życia.
Jednego tylko nie mogła odzyskać.
Utraciła sen. Odleciał od niej nazawsze. Nie nużyło jej to i nie osłabiało. Żyła jakąś nagle przebudzoną wewnętrzną siłą. Za sen wystarczały jej krótkie chwile odrętwienia i zapomnienia.
W nocy jednak, gdy usłyszała cichy chrobot gryzącej podłogę myszy, nagle wypływały z ciemności mętne bielma okien, patrzących w mrok zimnej izby, niby jakiś nieznany potwór, przyczajony za ścianą w ciszy bladej nocy.
Wtedy odrazu siadała i chwilę za chwilą przypominała sobie cały straszny obraz rzeczywistości, która dotknęła ją nielitościwą ręką z taką brutalnością i ohydą.
Widziała pole pomiędzy Craonne i St. Erme, zryte granatami i usiane poszarpanemi krzakami, z leżącemi wśród nich skulonemi, niekształtnemi postaciami zabitych i rannych; dwa wetknięte na małym kopcu bagnety z zawieszonemi na nich hełmami; padającego wieśniaka; jego twarz, wykrzywioną bólem i przerażeniem śmiertelnem; wynurzających się z pod ziemi żołnierzy niemieckich, krzyczących: „halt;“ powolną jazdę drogą pomiędzy wydmami; ogniki w zburzonym zamku i dwa oświetlone okna dużego domu, stojącego w polu.
Jasne, nieprzytomne, szalone od nadmiaru straszliwych wrażeń oczy młodego oficera, jego gorący oddech na jej twarzy, silne, zimne palce, zaciskające jej gardło i usta i targające na niej ubranie...
Znowu szyderczo wyzierają z mroku blade, mętne szyby.
Wzdrygała się cała i drżącemi rękami ściskała sobie skronie, czując, jak serce zrywało się, nagle i straszliwie długo zapadało w otchłań bez dna, bez dźwięku, bez czasu i przestrzeni...
Zgrzytała zębami z nienawiści, ze wstrętu dla siebie i dla tamtego, nieznanego, ojca jej dziecka.
Szeptała:
— Jeżeli to będzie syn — wychowam go na mściciela za krzywdę moją! Włożę mu w ręce całą broń i potęgę wiedzy, aby mógł zemstę doprowadzić do zwycięstwa... O! potrafię wzbudzić w nim nienawiść dla krzywdzicieli!...
A wtedy zwykle zjawiała się łagodna, natchniona twarz młodego księdza.
Słyszała jego głos:
— A co uczynisz, gdy zrodzisz dzieweczkę, siostro moja?! Zaiste, powiadam ci, nieznane są drogi, wskazane nam przez Stwórcę, i nie widzimy prawdziwego celu naszego istnienia, naszej radości i cierpień!
Wtedy płakać zaczynała, cicho i gorzko, bezradna i samotna, jak łódź, zbłąkana na burzliwem morzu.
Była też samotną. Do innych sanitarjuszek nie zbliżała się, przyjaciół nie miała, jak nie mają ich zwykle ci, co obowiązek nad wszystko wywyższają, lub ci, którym ból serce zmroził nazawsze.
Do rodziców pisała krótkie listy, nie wtajemniczając ich w swoje ciężkie przeżycia.
Nie mogła tego uczynić, gdyż wiedziała, że pogrążyłaby ich w rozpacz i sprawiłaby im cierpienie ponad siły.
Na tydzień przed porodem, pojechała do pobliskiego miasta, gdzie ulokowano ją w szpitalu.
Bez krzyku i jęku, w milczeniu obojętnem i zaciętem, rozumiejąc, że największy ból — ból duszy został już przeżyty, wydała Manon na świat syna.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy mimowoli, bezwiednie uśmiechnęła się na widok drobnej, nieznanej istoty i, zaglądając dziecku w zamglone, jeszcze niewidzące oczy, — szepnęła:
— Pójdziemy w życie razem, mścicielu, do końca!...
Niemowlę zaczęło płakać.
Nieznane współczucie dla tej bezbronnej istoty, trwoga o jej życie wypełzły z zagadkowych tajników kobiecego serca, pod którem zapaliła się pierwsza iskra życia, zjawiło się pierwsze drgnienie w drobnem, słabem ciele płodu.
Przytuliła syna do piersi i zapłakała rzewnie nad sobą, nad nim...
Czuła jednak jakiś przypływ nowych sił.
Wiedziała, że było ich teraz dwoje na świecie i że przed nią otwiera się trudna droga walki o los nowej istoty, dla której w myślach miała już cel życiowy, straszny cel — zemstę.
Nie chciała rozumować, w jaki sposób dojdzie jej syn do słodkiej chwili pomszczenia matki, bo wzburzona dusza żądała tego z całą namiętnością i bezwzględną surowością, jak gdyby dokonania wyroku sprawiedliwego.
— Wiedz, że nastąpi dzień radości i triumfu, gdy zmartwychwstanie w ludziach duch Boży! — doszły zdaleka słowa kapłana, klęczącego przed ołtarzem w zdobytym niemieckim okopie w Argonnach.
— Co to znaczy? — spytała, oglądając się dokoła.
Dziecko zakwiliło żałośnie.
Manon z troską wpatrywała się w jego czerwoną, pomarszczoną twarzyczkę, w rzadkie jasne kosmyki włosów i w mętne, niebieskie oczy, pełne ufności i skargi niewypowiedzianej.
Udekorowana wszystkiemi bojowemi orderami sanitarjuszka, Manon de Chevalier, została zwolniona ze służby i, mając wyznaczoną sobie emeryturę, zajęła się wychowaniem syna. Po trzech miesiącach jednak postanowiła wrócić do rodziców...
Z ciężkiem brzemieniem, świadoma nowego bólu i męki, jechała do domu, aby zacząć nowe życie, prowadzące do celu.
Siedząc w wagonie kolejowym, myślała o rodzicach, widziała ich zrozpaczone twarze, źle udawaną radość z powodu jej powrotu, ich spojrzenia, rzucane na dziecko, a w warkocie kół słyszała powtarzające się bez przerwy słowo:
— Zemsta... Zemsta... Zemsta...
— Czy dobrze robię, że powracam? — zadawała sobie pytanie.
Odpowiedziało jej wspomnienie cementowanej izby okopu z czarnym krucyfiksem i Chrystusem o ożywających nagle oczach.
Dopłynęły z nurtów przeszłości jedyne radosne słowa, pełne przejmującej dreszczem wiary:
— Niemowlę twoje osłodzi ci gorycz istnienia i razem z tobą podąży ku szczytnym celom!
A koła wozu wciąż turkotały natrętnie:
— Zemsta... Zemsta... Zemsta!


ROZDZIAŁ XII.

Ludzie, jak spotykające się na oceanie okręty, przechodzą obok siebie, przecinają sobie drogę i rozchodzą się, znikając w mglistej dali. Niby spieniony ślad, długo pozostający za rufą, niby ciemne pasmo dymu, zniknąć muszą i rozerwać się wszechwładne, najtkliwsze wspomnienia.
Ludzie, jak mknące w przestworach eteru komety, rozmijając się na zakreślonych przez przedwieczne prawo szlakach swych orbit, nic już o sobie nie wiedzą, pozbawieni nadziei nowego spotkania.
Jest to tragiczny wpływ przestrzeni i czasu na stosunki pomiędzy nimi, gdy w obecnej dobie wdarła się z całą swoją bezwzględnością walka o byt i ciężka praca, rozrzucająca przyjaciół po świecie, jak wybuchający pocisk armatni rozsiewa swoje odłamki.
Poddani temu prawu tragicznemu dawni towarzysze z „Zatoki Przyjaźni“ nic o sobie nie wiedzieli. Zycie rozproszyło ich po Europie, a wojna przywiązała do ograniczonego terenu.
Podczas kiedy Manon de Chevalier przeżywała najstraszliwsze dni swego życia w Argonnach, Joe Leyston nieraz bywał w pobliżu, zjeżdżając w sprawach służbowych do sztabu dowództwa angielskiego, a Hans von Essen na tymże froncie ział na okopy francuskie pociskami ciężkich armat, drudzy też, nic nie wiedząc o dawnych znajomych, w innych miejscach spełniali swoje czynności, z wojną związane.
Raz jeden zaledwie skrzyżowały się drogi Leystona i Hansa.
Spotkanie było dla obudwuch przykre i ciężkie, gdyż obowiązek zmuszał do odrzucenia przyjaźni i zaufania.
Po zajściu pomiędzy młodym dyplomatą a niemieckim majorem von Essen, upłynęło kilka tygodni.
Lord Joe Leyston został przeniesiony do Mezopotamji, gdzie dyplomacja angielska mozolnie pracowała nad osłabieniem wpływów tureckich i podjudzeniem ludności przeciwko wojskom nieprzyjacielskim.
Hans von Essen po nieudanej misji w Holandji został oddany pod sąd, lecz zwolniony od odpowiedzialności, otrzymał dowództwo łodzi podwodnej Nr. 30.
Było to na początku roku 1917-go, gdy szef sztabu admiralicji niemieckiej, admirał von Holtzendorf, rozpoczął bezwzględną wojnę łodziami podwodnemi, zamierzając znękać nią Anglików i doprowadzić do pokoju przed nowemi żniwami, a ryzykując zerwanie z Ameryką, której znaczenie bojowe lekceważył.
W połowie lutego łódź Nr. 30 opuściła kanał Kiloński i wypłynęła na morze Niemieckie, kierując się ku południowi.
Hans von Essen wiedział, co miał robić, i był zdecydowany na wszystko.
Nie przyszło mu to jednak z łatwością, gdyż, o ile był zwolennikiem wszelkich sposobów walki ludzi uzbrojonych, o tyle zgrozą przejmowała go myśl topienia bezbronnych okrętów, któremi płynęło cywilne zbiorowisko ludzi — kobiet, dzieci i mężczyzn, nie biorących udziału w wojnie. Wzdrygał się przed tą zbrodnią i bolał nad opuszczoną w początkach walki zbrojnej sposobnością przerażenia Anglji śmiałym atakiem łodzi podwodnych na flotę brytyjską.
Jednak rozumiał, że po runięciu pierwotnego planu, Niemcy znalazły się w ciężkiem położeniu i że łodzie podwodne stanowiły ostateczną broń, stosowaną w chwili krytycznej, a dobrze wybranej. Jeżeli podwodna kampanja miałaby się nie udać, wtedy pozostawała nieokreślenie długa wojna, obliczona na wzajemne wyczerpanie.
W Niemczech zaś ludzie myślący i poinformowani o sprawach wojskowych wiedzieli, że takiej wojny nie uda się zakończyć bez poważnego narażenia mocarstwowej przyszłości kraju.
Słyszał nieraz Hans o zimnem okrucieństwie, z jakiem Anglja, blokująca Niemcy, głodem nękała cały naród, zagrażając jego istnieniu; rozumiał formułę nienawiści, wyrażającą się w słowach: „Boże, pokaraj Anglję!“ — słowach brzmiących wszędzie w jego wygłodzonym, goniącym resztkami sił kraju.
To uczucie troski o losy ojczyzny i nurtujący niepokój o cały naród, przeważyły szalę.
Kapitan Hans von Essen wtłoczył na dno swej duszy wszelkie wątpliwości i podszepty sumienia, uśpiwszy je zwykłem orzeczeniem:
— Jestem żołnierzem i powinienem spełniać rozkazy władzy!
Płynął więc na południe, ciągle się zbliżając ku brzegom Anglji.
Miał wyznaczony sobie teren morski, gdzie zamierzał krzyżować i topić statki, płynące z Europy lub do niej, niezależnie od bandery, powiewającej na masztach.
Po kilku dniach, łódź Nr. 30 miała pierwsze spotkanie z torpedowcem angielskim, który, chociaż spostrzegł straszliwego wroga zdaleka, postanowił przyjąć bitwę.
Kapitan z drapieżną radością sunął ku nieprzyjacielowi. Czuł się w porządku, bo miał przed sobą okręt wojenny.
Bitwa nie trwała długo, bo łódź Nr. 30 szybko się opuściła pod wodę i, umiejętnie prowadzona przez swego dowódcę, wypuściła torpedę w środkową część nieprzyjacielskiego statku. Strzaskany w połowie korpusu torpedowiec zatonął, pociągając za sobą na dno waleczną, do końca spełniającą swój obowiązek załogę.
Była to jedyna prawdziwa bitwa morska, którą miała podwodna łódź Nr. 30, dowodzona przez kapitana Hansa von Essen.
Wsławiła się ona bardziej innemi czynami, o których z zachwytem mówiono w sztabie niemieckiej admiralicji, a z przerażeniem i nienawiścią w Anglji, Francji i w krajach neutralnych, gdzie wkrótce znanem się stało nazwisko kapitana straszliwej lodzi Nr. 30.
Kapitan von Essen posiadał szaloną odwagę i niezrównaną przedsiębiorczość.
Różnemi sposobami docierał pod brzegi Anglji, Francji i Holandji, skradał się jak wilk i, jak wściekły, głodny wilk, szalał w Kanale i w południowej części morza Niemieckiego.
Topiła groźna łódź ładowne towarami okręty handlowe, płynące pod flagą nie biorących udziału w wojnie państw, napadała i puszczała na dno statki pasażerskie, a nawet transporty szpitalne, wiozące rannych.
Wszystkie państwa wykreśliły już ze swoich portowych rejestrów szereg okrętów, zatopionych przez szerzącego postrach kapitana von Essen. Setki rodzin przeklinały imię znienawidzonego dowódcy straszliwej łodzi podwodnej, która pozbawiła je ojców, matek i dzieci.
Specjalne oddziały torpedowców i łodzi podwodnych, wysyłanych z Anglji, daremnie ścigały nieuchwytnego korsarza. Umiał kły pokazywać odważny Hans, umiał też znikać bez śladu i kryć się przed oczami napadających wrogów oraz bacznie śledzących go wywiadowców.
Nie wiedział miotający się po morzu kapitan, zrzadka i na krótko wchodzący do portu dla zaopatrzenia się w potrzebne materjały, że był on jednym z istotnych winowajców słynnego oświadczenia prezydenta Wilsona, piszącego do kongresu Stanów Zjednoczonych w dniu 6-go kwietnia 1917 roku:
— Okręty neutralne i zaprzyjaźnione są zatapiane przez Niemców tak samo, jak okręty nieprzyjacielskie; nawet statki szpitalne, mające wolny glejt rządu niemieckiego, zatapiano z takim samym brakiem litości i zasad. Prawo międzynarodowe rozwinęło się moralnie wśród skąpych dotąd rezultatów, lecz rząd niemiecki zniweczył nawet to minimum prawa pod pozorem odwetu i konieczności. Nie mam tu na myśli w chwili obecnej jedynie szkód materjalnych, aczkolwiek wielkich, lecz myślę tylko o skonie nie walczących mężczyzn, kobiet i dzieci. Prowadzona przez Niemców wojna przeciwko handlowi jest wojną przeciw humanitarności i przeciw wszystkim narodom.
Nie wiedział Hans von Essen, że taka ocena działalności łodzi podwodnych pchnęła Amerykę na krwawe tory walki zbrojnej przeciwko jego osaczonej zewsząd ojczyźnie i że od tej chwili niedoceniona przez admirała von Holtzendorfa energja Stanów Zjednoczonych zaważyła na szalach ostatecznego zwycięstwa.
Był żołnierzem i spełniał rozkazy tych, którzy za nie odpowiadali...
Trwał na swojem stanowisku aż do lutego następnego roku, raz tylko powróciwszy do Berlina na krótki wypoczynek i poto, aby otrzymać nowe odznaczenia, awans służbowy i podziękowanie samego cesarza.
W lutym, podczas ścigania bezbronnego, jak się zdawało, statku handlowego, gdy kapitan von Essen stał na pokładzie swej łodzi przy wieżyczce, z uciekającego okrętu nieoczekiwanie zaturkotały kulomioty.
Hans von Essen padł ranny w pierś, dwóch majtków, rażonych śmiertelnie zsunęło się za burtę.
Dla straszliwego dowódcy podwodnej łodzi Nr. 30 wojna była skończona.
Długo trzymano go w szpitalu, a że miał po ranie zagrożone płuca, wyprawiono go do Szwajcarji.
Po długiej włóczędze i przebywaniu w różnych wysoko-górskich kurortach dotarł Hans do Zermatt i, powoli przychodząc do zdrowia w hotelu Riffelalp, skąd rozciągał się piękny widok na olbrzymią piramidę Cervina i dolinę Zmuttu, dowiedział się o wyłapywaniu przez Anglików niemieckich łodzi podwodnych, o nieudanym planie natarcia Hindenburga na prawe skrzydło angielskiej armji we Flandrji, przeczytał orędzie prezydenta Wilsona, zadające śmiertelny cios Austrji, gdyż ożywiało nadzieje poszczególnych ludów na samodzielne istnienie i utworzenie własnych wolnych państw. Nareszcie, w lecie nadeszły wieści o straszliwej porażce Niemców koło Villers-Cotterets pod uderzeniem czołgów francuskich, rzuconych do bitwy przez generała Focha, a wdzierających się głęboko w sieć fortyfikacyj nieprzyjacielskich i przecinających linje komunikacyjne.
Zrozpaczony oficer przeniósł się z Zermatt do Genewy, gdzie mógł mieć szybkie i wyczerpujące wiadomości o wypadkach na froncie.
Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu zachodziły coraz tragiczniejsze wydarzenia, decydujące o losach wojny. Z przerażeniem i rozpaczą odczytał Hans referat majora Buscha w Reichstagu o załamaniu się frontu bałkańskiego i upadku strategicznego planu przedarcia się do południowego morza.
Niemcy stanęli przed widmem klęski, gdyż nie posiadali żadnych źródeł zwiększenia armji. Tymczasem zacięta walka na zachodnim froncie w zastraszająco szybki sposób niszczyła materjał ludzki, a klęska na Bałkanach pochłonęła siedem dywizyj.
Wojna była przegrana.
Chociaż Hans von Essen oddawna przewidywał taki koniec szalonego zmagania się ludów, jednak cios był nie do zniesienia dla uczciwego, bojowego oficera.
Kapitan von Essen targnął się na swoje życie, strzelając sobie w serce.
Kula oszczędziła zrozpaczonego człowieka i, przebiwszy płuco, wyszła na wylot.
Znowu ciągnęły się długie tygodnie walki ze śmiercią, płynącego jednostajnie życia szpitalnego, przebywania w górach i zupełnego odcięcia od świata z jego zjawiskami, które w tej dobie dla oficera niemieckiego nie mogły być radosne.
Ten wypadek zaoszczędził kapitanowi von Essen ciężkich, poniżających przeżyć, w okresie, gdy w listopadzie 1918 r. Germanja zmuszona była na mocy warunków rozejmu wydać swoją flotę Anglikom, a admirał Beattie rzucił marynarzom niemieckim pogardliwe słowa: „despiceable beast“.
Dopiero we wrześniu 1919 r, lekarze się zgodzili na opuszczenie przez von Essena gór i zamieszkanie czas dłuższy w jednem z miast szwajcarskich.
Kapitan bez namysłu wybrał Genewę i, przybywszy tam, stanął w hotelu des Bergues.
Zeszedłszy do sali jadalnej, zauważył, że zebrana międzynarodowa publiczność z zaciekawieniem mu się przygląda.
— Kapitan von Essen... Podwodna łódź Nr. 30... — doszły Hansa przytłumione szepty gości hotelowych.
Dojrzał pełne zainteresowania, zachwytu lub wrogości spojrzenia, rzucane w jego stronę, głośne rozmowy o traktacie wersalskim i spochmurniał.
Na ulicy ciągle fotografowano go, gdy wolnym krokiem przechadzał się po nadbrzeżu, pomiędzy mostem Montblanc a parkiem; w dziennikach umieszczano jego portrety i wzmianki o nim; nachodzili go reporterzy, których zbywał niczem, opowiadając im o malowniczości Szwajcarji.
W Genewie wkrótce wszyscy wiedzieli, że straszliwy dowódca łodzi Nr. 30 przebywa w hotelu des Bergues.
Pewnego razu zapukano do jego pokoju.
— Proszę! — rzekł niezadowolonym głosem Hans.
Wszedł młody człowiek o starannie ogolonej twarzy i płowych włosach.
— Kapitanie, pan mnie nie poznaje, naturalnie, — rzekł głucho — a tymczasem spotykaliśmy się niegdyś tu właśnie, w Genewie! Jestem Alfred Małachowski, porucznik legjonów polskich.
— Bardzo się cieszę! — zawołał prawdziwie uradowany Hans. — Co się z panem dzieje? Przed kilkoma laty spotkałem tu pannę de Chevalier, Leystona i Borysa. Nikt nic o panu nie wiedział wtedy!
Serdecznie potrząsał rękę gościa. Usadowiwszy go, częstował papierosami i ciągnął dalej:
— Nic o panu nie wiedzieliśmy, tymczasem pozostawił pan po sobie silne wrażenie, bo zmusił nas pan do wyczucia pierwszego powiewu surowych, prawdziwych przeżyć! Co pan tu robi?
— Trochę się leczę, bo mam parę dokuczliwych ran, a trochę też i w sprawach publicznych — odparł Małachowski.
— To pan w armji austrjackiej służy obecnie — zapytał Hans.
— W legjonach polskich, które walczyły na wspólnym froncie przeciwko Rosji — poprawił go porucznik.
— Tak... tak!... Trochę znam te stosunki — kiwając głową, mówił kapitan. — Jak niedawno spotykaliśmy się tu, a ile się zmieniło, poruczniku! Gdzie te dobre spokojne czasy, gdyśmy budowali miasta w „Zatoce Przyjaźni?!“
W ponurych, skupionych oczach Małachowskiego błysnęły drwiące iskierki.
— No, muszę się przyznać, że ja nie pamiętam owych spokojnych czasów! — zawołał. — W Genewie biłem się z Rosjaninem Suzdalskim, chorowałem, uczyłem się, przygotowując się do nowej walki, później rzuciłem bombę w pewnego rosyjskiego dygnitarza, spróbowałem więzienia, uciekłem do Austrji, gdzie wkrótce wybuchnęła wojna. Potyczki, praca organizacyjna w legjonach, rana, szpital, znowu front i tak — wkółko! Spokoju jakoś nie zaznałem dotąd, zresztą nie tęsknię do niego, bo należę do narodu, któremu nie wolno spoczywać...
— Pan, zdaje się, miał matkę? Jak się ona miewa? — spytał kapitan, aby zmienić temat rozmowy.
— Dziękuję! Dobrze, zupełnie dobrze! Jest tu ze mną — odpowiedział Alfred z łagodnym uśmiechem. — Natęskniło się i natruło obawą o mnie, biedactwo!
Umilkł na chwilę, a później, marszcząc ciemne brwi, jak gdyby ogarnęły go przykre wspomnienia, rzekł:
— Spotkałem wczoraj pannę Manon...
— Manon jest w Genewie?! — wykrzyknął Hans radośnie.
Małachowski wyczekał chwilę i ponurym głosem odparł:
— Panna de Chevalier skończyła tu uniwersytet i jest już lekarzem. Spotkałem ją z matka, i... synkiem w parku Mon-Repos...
— Przepraszam, nie rozumiem... — spytał kapitan. — Pan mówi o pannie Manon?
— Tak! — odpowiedział Alfred.
— Więc... więc o kim pan wspominał?
— O dziecku panny de Chevalier, która podległa gwałtowi na froncie, gdy pełniła czynności sanitarjuszki — objaśnił powolnym, dobitnym głosem porucznik, uważnie patrząc w oczy kapitana von Essen.
Hansowi wydawało się, że ziemia zapada się pod nim i że z zawrotną szybkością leci w jakąś otchłań. Miał uczucie, że otrzymał policzek, nie — więcej! Widział przed sobą całą Germanję, którą spoliczkowano i opluto w tej chwili.
— To niemożliwe! — krzyknął. — Nie! Nie!
Jednak nagle przypomniał sobie biały pawilon zamku koło Sézanne, starego majora Zuhalten i studenta teologji, którego on, Hans von Essen, prawie nieprzytomny, raz po raz uderza w twarz.
— Nie! Nie! — powtórzy! cichym, niepewnym głosem.
— Mówię prawdę! — odezwał się Małachowski. — Czytałem o tym wypadku w specjalnej broszurce agitacyjnej, a później potwierdziła to panna de Chevalier.
— Boże... Boże! — powtarzał Hans, zakrywając twarz rękami.
— Panna Manon jest bardzo smutna, bo dziecko urodziło się ślepe... — rzekł porucznik.
— Boże! — syknął kapitan i nagle podniósł oczy na mówiącego. — Jest smutna? Znaczy, że kocha to dziecko?
— Panna Manon jak najtroskliwsza matka wychowuje dziecko, bo twierdzi, że ono nie może być odpowiedzialne za zbrodnię nieznanego ojca. — twardym głosem rzekł Alfred. — Przepraszam, kapitanie! Zdaje mi się, że sprawiłem panu ból...
Hans milczał. Jakaś wewnętrzna walka toczyła się w nim. Po chwili spojrzał szeroko otwartemi oczami na gościa i odparł ze szczerością:
— Tak! Wstydzę się, wstydzę po raz pierwszy za czyny swoich rodaków...
Małachowski ze współczuciem patrzał w otwartą twarz kapitana.
— Pan jest szlachetnym i dobrym człowiekiem, panie won Essen — rzekł poważnym głosem. — Ja tego nigdy nie zapomnę... Otwiera mi to oczy na wiele rzeczy niejasnych, zagmatwanych...
Podniósł się i wyciągnął dłoń do kapitana.
— Gdzie mieszka panna de Chevalier? — zapytał Hans. — Czy mogę ją odwiedzić?
— Mieszka w pensjonacie w pobliżu uniwersytetu, przy ul. de Candolle pod Nr. 178 — rzekł Alfred. — Co do drugiego pytania — trudno mi na nie dać odpowiedź... W każdym razie wyczułem w tym domu wielką nienawiść do Niemiec, kapitanie. Nie mogę ukryć tego przed panem, żeby nie narazić go na przykrość, gdyby...
— Dziękuję... — przerwał mu kapitan. — Niech pan nie zapomina o mnie, poruczniku, zawsze będę rad go widzieć u siebie. Gdzie pan stanął?
— W hotelu de la Nouvelle Poste, zabawię w Genewie jeszcze koło dwóch miesięcy — powiedział Małachowski, żegnając Hansa.
Kapitan pozostał sam.
Był poruszony cały. Oddychał ciężko i serce biło mu gwałtownie.
Usiadł w fotelu i, patrząc w okno, starał się zebrać myśli.
— Co się stało? — powtórzył głośno i nagle poczuł, że przykry, przejmujący chłód zakrada mu się do piersi.
Zamknął oczy i myślał.
Spłynęły przed nim lata jego dzieciństwa, beztroski czas wiosny życia.
Dom rodzicielski, miłość matki, codzienne porywające pogadanki z ojcem, staranne wychowanie, sport...
Nie! To nie ma żadnego związku z jego obecnym nastrojem...
Wspomnienia biegły dalej, usłużnie przynosząc coraz nowe obrazy. Odrzucał je wszakże, otwierając oczy, niby dla dania ujścia nagromadzonym odbiciom bezpowrotnie minionych lat.
Pierwszy pobyt w Szwajcarji. Montreux, a później złota i barwna jesień w Genewie. Lazurowy Leman, białe, śnieżne szczyty Alp, ciemne ścieżki parku Mon-Repos, żółte place, wysypane piaskiem, cementowe kwadraty boisk tennisowych, wesołe, zielone trawniki, zbiegające ku brzegowi jeziora.
Krzyki, śmiech, nawoływania rozbawionych dzieci.
— Tak... tak! — szeptał Hans. — Jeszcze trochę!...
Zatoka Przyjaźni... Wysoka, wiotka postać dziewczynki o ciemnych oczach i kapryśnych, świeżych usteczkach. Czarne warkocze, związane dużą żółtą kokardą...
Ciepłe dotknięcie drobnej dłoni i zachwycone wejrzenie piwnych oczu, spoczywających na nim, gdy pierwszy dobiegł do mety przy fontannie, i później, gdy rzucał kamienie, znikające w lazurze powietrza i z głuchym bulgotem wpadające do jeziora.
Wojna z Joem i taka niepotrzebna, zaciętością, gniewem podsycona brutalność przy napadzie na Patrie-en-fleurs, pogardliwe słowa, rzucone bladej z oburzenia Manon de Chevalier...
— Manon... — szepnął. — Manon!
Pamiętał dobrze, jak długo żyła w jego pamięci, jak gryzła go myśl, że rozstali się z sobą zimno i nieufnie. Pragnął w chwili pożegnania zbliżyć się do niej i powiedzieć coś, co rozproszyłoby jej odrazę do niego i poczucie krzywdy. Nie potrafił tego uczynić i — rozstali się na długo.
Nowe spotkanie przed wojną, gdy zwyciężył na regatach i w rzucaniu dyskiem, lecz, widocznie, Manon miała o nim już wyrobione zdanie, bo była bardzo przyjazna, lecz nie więcej niż z innymi dawnymi towarzyszami, może nawet trochę mniej...
W każdym razie zuchwały, pewny siebie Borys odegrał wtedy w jej życiu jakąś rolę... może... mówił jej o miłości, może nawet zerwał ze świeżych ust dziewczyny pierwszy pocałunek?...
Ta zgnieciona róża na piersi Manon... to zmieszanie jej i nieznane przedtem błyski w piwnych oczach...
Poruszył się gwałtownie na fotelu, bo ogarnął go nagły gniew, ten sam, który zmusił go w kasynie do odejścia niemal bez pożegnania...
Rozumiał kapitan, że Manon była jedyną kobietą w jego życiu, którą pokochał w dzieciństwie, a pamięć o niej nosił w sercu, jak ukrywany przed światem skarb. Chciał wyrzucić go, jak niepotrzebne, zapomniane bożyszcze, usiłował znieważyć go bluźnierczo, lecz po tych próbach kochał jeszcze bardziej i tęsknił.
Nigdy nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym, bo rozumiał całą przepaść, dzielącą go, niemieckiego oficera od niej — francuskiej panienki ze starej, patrjotycznej rodziny.
— Manon ma dziecko!... — jakimś zgrzytem zerwała się straszna myśl...
Nieznany niemiecki żołnierz, czy oficer zbezcześcił dziewczynę, którą on kapitan von Essen za bóstwo uważał, marząc o niej, jak o niedoścignionem szczęściu...
Bolało go niewymownie, że uczynił to Niemiec, wstydził się tego i czuł całą hańbę, spadającą na jego naród. Jednak bolało go jeszcze więcej, gdy myślał, że opluto i w błoto rzucono kobietę, którą kochał miłością wybrańców, miłością, rodzącą się tak rzadko w sercu wyrostka, dziecka prawie, a nigdy już nie umierającą, jak pełne życia ziarno pszeniczne, co wieki przetrwać może, odrodzić się i wybujać, niby z zżętego dziś łanu zebrane...
Wstał, zażył lekarstwo i długo chodził po pokoju w głębokiej, ciężkiej zadumie.
— Muszę pomówić z Manon! — szepnął do siebie i zaczął się ubierać pośpiesznie.
Wziął taksówkę i pojechał na rue de Candolle. Odnalazł wskazany przez Małachowskiego pensjonat i przekonał się, że nazwisko de Chevalier figuruje na liście lokatorów.
Długo chodził przed domem, spoglądając w okna i śledząc bacznie ludzi, wychodzących i przychodzących.
Do zmroku przetrwał tak na swym posterunku, poczem wrócił do hotelu, zmęczony i zrozpaczony.
Nazajutrz odwiedził Małachowskiego, lecz, nie zastawszy go w domu, prosił portjera o oddanie mu biletu wizytowego.
Przez kilka dni przechadzał się kapitan bez żadnego wyniku przed pensjonatem przy ulicy de Candolle. Zakradło się w nim podejrzenie, że Manon musiała się zmienić do niepoznania.
Pewnego dnia, zrozpaczony, postanowił krok ostateczny.
Wszedł do pensjonatu i prosił o oddanie paniom de Chevalier jego biletu, zaznaczając, że będzie oczekiwał na odpowiedź.
Serce mu biło gwałtownie i ręce miał zimne, chociaż dzień był ciepły, słoneczny.
Portjer wrócił zakłopotany i, zwracając bilet Hansa, oznajmił, że panie de Chevalier przed godziną wyszły na miasto.
Kapitan zrozumiał, że nie chciały go przyjąć. Ból ścisnął mu serce. Nie czuł jednak ani obrazy, ani gniewu.
Oprócz krzywdy, zadanej Manon przez jego rodaków, znienawidzone we Francji i Anglji imię straszliwego dowódcy podwodnej łodzi Nr. 30 musiało wpłynąć na decyzję. Rozumiał to.
Powrócił do hotelu, ponury i chory.
W nocy przyszedł atak kaszlu i spowodował krwotok. Zwołani lekarze z powątpiewaniem i niepokojem kiwali głowami.
Hans gorączkował i słabnął coraz bardziej, tracąc chwilami przytomność. Na trzeci dzień choroby, zupełnie bezsilny po drugim krwotoku, podyktował sanitarjuszowi list do Alfreda Małachowskiego, prosząc, aby go odwiedził.
Alfred stawił się niezwłocznie.
— Kapitan musi opuścić Genewę, udać się w góry. Ja się tem zajmę natychmiast po rozmowie z lekarzem pana! — rzekł stanowczo.
— Ja z Genewy nie wyjadę! — zaprotestował chory i słabym głosem dorzucił:
— Niech pan odeśle sanitarjusza. Chcę z panem pomówić, prosić o bardzo przyjacielską i, być może, ostatnią przysługę.
Po odejściu sanitarjusza Hans ściskając dłoń Małachowskiego w swoich suchych, gorących rękach, zaczął szeptać:
— Mnie się zdaje, że umrę, bo źle jest ze mną... Ale to nic! Lepiej umrzeć teraz, niż później, gdy będziemy pogardzeni i potępieni przez wszystkie ludy! Nie chciałbym jednak umrzeć, nie zobaczywszy przedtem panny Manon... bo, będę szczery, ja kochałem i kocham ją!... Innej kobiety nie kochałem nigdy. Ja wiem, że to wszystko mrzonki! Zbyt wielkie różnice zasadnicze dzielą nas, a teraz... moje nazwisko tak wrogie aljantom i jej własny dramat wyryły między nami przepaść... Jednak... ja nie chcę umrzeć, nie ujrzawszy jej przedtem!... Pan mnie rozumie... i dopomoże w tem...
Zmęczył się, zamknął oczy, ciężko oddychając i dusząc się suchym, rozdzierającym pierś kaszlem.
Alfred Małachowski podniósł na niego ponure swoje oczy, a na surowej twarzy odbił się wyraz wzruszenia i współczucia.
— Rozumiem — odparł cicho, — rozumiem i zrobię wszystko, co jest w mojej mocy!
— A śpiesz się... pan... śpiesz! — padło z ust chorego głuche, niewyraźne żądanie, czy błaganie.
Alfred dostrzegł wpite w twarz swoją oczy, pełne łez i niemej prośby.
Nic nie mówiąc, skinął głową i skierował się ku wyjściu.
— Powiedz pan jej... — zatrzymał go Hans, — powiedz, przypomnij jej własne słowa, że... kobieta-lekarz... skuteczniej od mężczyzny potrafi... ukoić ból i tęsknotę cierpiącego... może, umierającego już...
Umilkł i, odwróciwszy twarz do ściany, dyszał ciężko, walcząc z duszącym go kaszlem.
Cicho wślizgnął się do pokoju sanitaijusz i podał choremu lekarstwo.
Kapitan leżał nieruchomy z szeroko otwartemi oczami.
Po kilku minutach przestał kaszleć i, nieznacznie odwróciwszy głowę, nadsłuchiwał.
Upłynęła godzina. Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Sanitarjusz wstał.
Wszedł Małachowski i, pochylając się nad chorym, — rzekł:
— Panna Manon czeka na kurytarzu. Czy mogę ją w prowadzić?
— O, drogi, dobry panie! — wyrwał się z piersi Hansa szept namiętny, pełen wdzięczności i bezmiernego rozradowania.
Zrobił wysiłek, aby się podnieść, lecz siły odmówiły mu posłuszeństwa, zwrócił więc tylko twarz ku drzwiom.
Małachowski, zajrzawszy w głąb korytarza, szepnął:
— Proszę panią...
Do pokoju weszła wysoka, szczupła kobieta w ciemnym stroju i niepewnym krokiem zbliżyła się do chorego.
Hans, jak przez mgłę, ujrzał bladą, mizerną twarz, duże, smutne, piwne oczy i krucze włosy, opuszczone na uszy.
— Panno Manon!... — wyjąkał tylko, a, ujrzawszy wyciągniętą ku sobie dłoń w szarej rękawiczce, porwał ją, przycisnął do oczu i nagle zaczął szlochać.
Długo nie mógł się uspokoić, a gdy oprzytomniał i obejrzał się, zobaczył siedzącą przed sobą Manon i stojących przy łóżku Alfreda wraz z zaniepokojonym sanitarjuszem.
— Już dobrze... dobrze!... — szepnął Hans. — Dziękuję pani!...
Zapanowało milczenie.
Nareszcie chory skinął na sanitarjusza, aby odszedł.
Gdy pozostali sami, Hans, patrząc na twarz Manon, ledwie zarysowującą się w cieniu, szepnął:
— Muszę powiedzieć pani wszystko, czem żyłem, żyłem podświadomie, nie rozumiejąc tego i nie ujmując w formę słów... Będzie to coś nakształt spowiedzi. Mogę to uczynić przy panu Małachowskim...
— Może pani woli, abym się oddalił? — zapytał Alfred. — Czuję, że nie mam prawa być obecnym, skoro pani zgodziła się wysłuchać kapitana...
— Dobrze... — odparła krótko.
— Będę czekał na panią w czytelni — rzekł Małachowski, wychodząc.
Drzwi zamknęły się za nim. W pokoju zapadła cisza, a w niej tych dwoje czuło szalejącą w duszach swoich burzę, nawałnicę wspomnień i bólu, ostrego, palącego...
Hans nie spuszczał oczu z sylwetki, majaczącej na tle okna. Milczała, zachowując nieruchomą postawę. Kapitan jednak czuł, że przygląda mu się uważnie.
Istotnie, tak było.
Manon bacznie wpatrywała się w dawnego przyjaciela i towarzysza zabaw.
Badała szczegółowo jego twarz bladą o pożółkłej, przezroczystej cerze, ciemnych cieniach dokoła oczu i o zmarszczkach, biegnących od kącików ust. Zatrzymała wzrok na okrągłych, niebieskich oczach, na niezdrowych, gorączkowych błyskach rozszerzonych źrenic, na bladych, drżących wargach i kurczowo zaciśniętych palcach.
Nie uszło jej uwagi kilka krwawych plamek na poszewce i na wyglądającej z pod poduszki chustce do nosa.
Milczenie stało się męczącem.
Manon wzięła ze stolika lekarstwa i zaczęła odczytywać recepty.
— Jak się pan czuje teraz? Czy lepiej? — spytała cicho.
Podniósł rękę i szepnął:
— Niech pani nic nie mówi! Zaraz... zaraz...
Zrozumiała, że zbierał myśli, usiłował uspokoić się i zamierzał coś powiedzieć.
Po chwili chory, zrobiwszy szalony wysiłek, oparł się na rękach i podniósł głowę.
Westchnął z ulgą i znowu szepnął:
— Niech pani nic nie mówił... Nic! Ja wszystko wiem... Jestem bardzo chory i chyba tylko jakiś cud utrzyma mnie przy życiu. Słyszałem, jak o tem mawiali z sobą lekarze... zresztą najlepiej czuję to sam... Mogę więc mówić szczerze, panno Manon, i mieć nadzieję, że pani mi uwierzy. Bo pocóżby jutrzejszy, być może, trup... miał rzucać słowa na wiatr i ubierać je w fałsz?!
Umilkł, chwytając ustami powietrze i opadając na poduszki.
Manon pochyliła się ku niemu, aby lepiej słyszeć, bo ledwie pochwycić mogła jego szept, słaby jak trzepotanie skrzydeł motyla, bijących o szybę okna.
— Nie kłamię! — szeptał dalej. — Dowiedziawszy się o przejściach pani, odczułem mękę i wstyd gryzący, a tak potężny, jak gdyby dusza całego narodu cierpiała we mnie. Zatruło to mnie, zdruzgotało do reszty... Miałem jeden tylko sposób na usunięcie tej męki nieznośnej... lecz wojna i ten sposób zniweczyła... Nazwisko moje dla wrogów Germanji stało się nienawistnem...
Manon milczała, zacisnąwszy usta i patrząc na swoje ręce.
— Byłem u pani... wtedy, aby choć w części spłacić dług uczciwości... Chciałem błagać panią, aby zechciała oddać mi swoją rękę... Rozumiałem, że pani odrzuci to... Mieć za męża kapitana Hansa von Essen!...
Usiłował roześmiać się, lecz kaszel zaczął go dusić. Długo walczył z nim, aż wreszcie znowu przemówił:
— Stało się inaczej, nie wiem — lepiej, czy gorzej?... Pani mnie nie przyjęła... Teraz pani jest tutaj i może w ostatniej chwili przed zgonem wspominam o tem...
Urwał, patrząc na Manon.
Podniosła głowę i rzekła:
— Nie mówmy teraz, gdy pan jest taki słaby jeszcze, o spłaceniu długu uczciwości, tem bardziej, że pan nie jest odpowiedzialny za to, co się stało...
Chory poruszył się i, unosząc głowę, szepnął:
— Ja kocham i kochałem tylko panią przez całe życie, kochałem nieświadomie, nawet nie w marzeniach, a tak, jak bezwiednie kochamy słońce, wolność, radość...
Znowu ciężko opadł na poduszki i czekał.
— Nie mówmy o tem teraz! — powtórzyła Manon. — To męczy i drażni pana. Musi pan oszczędzać się i dbać o spokój...
Pomyślawszy długą chwilę, dodała:
— O mnie proszę się nie niepokoić. Już dałam sobie radę i życie ułożyłam normalnie w moich warunkach. Jestem spokojna i niczego mi nie brakuje. Chwilami bywam nawet szczęśliwa... Dziwnem, niepojętem szczęściem...
Kapitan boleśnie zmarszczył brwi i ręką zasłonił twarz.
W tej chwili otwarły się drzwi i do pokoju weszło dwóch lekarzy.
Hyli to profesorowie uniwersytetu, którzy odrazu poznali Manon i, powitawszy ją, przystąpili do oglądania chorego.
— Bardzo to szczęśliwie składa się dla pana, kapitanie! — rzekł jeden z profesorów, skończywszy swoje czynności. — Nasz młodszy kolega, panna de Chevalier, będzie najlepszą opiekunką dla pana, jako specjalistka od chorób tej kategorji i kojąco działająca na pacjentów. Nie zwlekając, angażuję panią!
— Panie profesorze... — zaczęła Manon.
— Żadnych wymówek, koleżanko! — zawołał profesor. — Dozór sanitarjusza w takich wypadkach nie wystarcza, pani musi nam dopomóc!
Manon chciała przytoczyć jakiś argument odmowny, lecz poczuła na sobie wzrok Hansa. Spojrzała na niego i drgnęła.
Tyle razy w szpitalach frontowych widziała skierowane ku sobie oczy męczenników, pełne błagania o życie, te źrenice, tchnące nadzieją i tęsknotą nieukojoną, przerażającą. Takie same oczy patrzyły na nią teraz.
W milczeniu skinęła głową.
Lekarze odprowadzili ją do drugiego pokoju i oznajmili:
— Wypadek beznadziejny... Lada chwila zacznie się agonja. Wylew krwi w płucach powinien spowodować zapalny stan o tragicznym epilogu. Dwa, trzy dni i — koniec! Nagłe pogorszenie się stanu na skutek jakiegoś wstrząsu. Z pewnością chory otrzymał niepokojące wieści z Niemiec...
Pożegnali kapitana i odeszli, udzieliwszy Manon szczegółowych wskazówek.
— Muszę tymczasem opuścić pana — rzekła do chorego. — Wieczorem odwiedzę go.
— I jutro? — spytał, wpatrując się w twarz jej.
— I jutro... — odpowiedziała.
— Dziękuję ci, Boże, za chorobę! — szepnął z porywem. — Niech teraz przyjdzie śmierć. Już powiedziałem to, co czuję...
Dotknęła dłonią jego ręki tak, jak czyniła to w parku Mon-Repos, i bez szmeru wyszła.
Przymknął powieki i uczuł się nagle Hansem z „Zatoki Przyjaźni“, chłopakiem, na którego z zachwytem spoglądała Manon piwnemi oczami, łagodnie dotykając ciepłą swoją dłonią jego ramienia. Oprzytomniał po chwili i obejrzał się. W pokoju nikogo już nie było.
Westchnął i opuścił powieki, usiłując ponownie zapaść w cichy świat wspomnień o dawnych, bardzo dawnych dniach...


ROZDZIAŁ XIII.

Manon powracała do domu w zadumie, przechodzącej chwilami w wyraźnie odczuwane zdumienie.
Gdy szła do Hansa von Essena w towarzystwie milczącego Małachowskiego, myślała o tem, jak powita tego „krwawego, drapieżnego Niemca“, o którymi w Europie krążyły ponure legendy. Był to przecież zupełnie jawny, bezwzględny wróg jej ojczyzny, bandyta morski bez czci i serca, pogwałciciel wszelkiego prawa, ustalonego pomiędzy cywilizowanemi ludami.
Poco poszła do niego?
Nie potrafiłaby ściśle odpowiedzieć na to pytanie.
Nie chciała widzieć Hansa. Zbyt wielki nawał wspomnień i zrywające się echa ogromnej krzywdy krzyczały w duszy na samo słowo — „Niemiec“. Tymczasem wołano ją nietylko do „Niemca“, lecz do zbrodniczego dowódcy łodzi Nr. 30... Małachowski, ponuro patrząc na nią, powtórzył jej słowa Hansa i dodał:
— Mnie się zdaje, że ten człowiek umrze. Jedynem jego życzeniem jest widzenie się z panią. Gdy mówił mi o tem, wyczułem szczerość i wielkie cierpienie, panno Manon, więc ośmieliłem się prosić panią o odwiedzenie chorego kapitana.
Manon w najcięższym okresie zmagania się Francji z najeźdźcami była otoczona zewsząd męką, tęsknotą i cierpieniem ludzi, rozdeptanych kołami krwawego wozu wojny, zdruzgotanych jej nielitościwą ręką, wyrzuconych za burtę życia, umierających...
Słyszała nieuchwytny szept rozpaczy, cichy szmer dogorywającego serca, ledwie drgające w duszy łkanie, — te ciężkie, gryzące łzy pożegnania z nadzieją i życiem; czuła nieukojoną tęsknotę, nękająca, poszarpane ciała męczenników, ich palącą troskę o bliskich ludzi, niepokój i ból, gdy mózg zatruwała surowa myśl o losie ich kraju...
Widziała sanitarjuszka, pełna zaparcia się siebie i miłosierdzia dla męki ludzkiej, szeroko rozwarte źrenice, w których wołały bezdźwięcznym głosem niewypowiedziane cierpienia, miotało się przerażenie zimne, okrutne i na krótką chwilę tylko zapalały się płomyki szybko gasnącej nadziei. O, tych oczu Manon nie mogłaby zapomnieć przez całe życie, bo miała je przed sobą nawet wtedy, gdy los rzucił ją samą na dno nieszczęścia, poniewierki, cierpienia!
W tych oczach, co za chwilę miały się zamknąć na wieki pod dotknięciem kojącej wszystko ręki śmierci, Manon zawsze wyczuwała jeszcze niezbadaną tajemnicę, a zrozumienie brzemienia jej wyróżniło ją wśród innych sanitarjuszek i przywarło do niej mianem — świętej“.
Dziwnie się wszystko złożyło, gdy po raz pierwszy nazwano ją tak!
Wprowadzało ją to w niezwykłe zakłopotanie, wyciskało później zawsze łzy, i wstrząsało niewytłumaczonym dreszczem.
Zdarzyło się to w Argonnach, po bitwie z bawarskiemi pułkami.
Wśród chorych, przywiezionych do szpitala, było kilku ciężko rannych niemieckich żołnierzy. Jeden z nich z urwaną pociskiem nogą i częścią brzucha był już w agonji. Nagle jednak oprzytomniał i wtedy zwrócił ku stojącej przy nim Manon płonące wewnętrznym ogniem oczy.
Sanitarjuszka drgnęła, ujrzawszy czarne, rozszerzone źrenice, pełne niezwykłego wyrazu. Czytała w nich, jak w otwartej księdze, rozumiała każdą myśl, miotającą się w nich, tak dokładnie, jak gdyby mówiono jej o tem.
Wiedziała, że w tej chwili ranny uświadomił sobie zbliżającą się śmierć, że, być może, ujrzał nawet jej widmo, stojące w ciemnym kącie sali szpitalnej; w następnym mgnieniu oka przewinęło mu się inne przypuszczenie, prawie pewność, — okrutna, straszna, że już zbraknie czasu na ogarnięcie wyobraźnią wszystkiego, co jest mu drogie, a co chce pożegnać chociażby ostatniem westchnieniem i rzewnem wspomnieniem.
Wtedy to w jakimś porywie natchnienia Manon pochyliła się nad umierającym i zaczęła szeptać słowa pocieszenia, ukojenia przedśmiertnej trwogi i tęsknoty, szarpiącej bezwładne, zbolałe ciało i znękaną duszę.
Rozumiała w owej chwili, że umierający ostatkiem sił i przywiązania do życia czepia się trosk ziemskich, więc mówiła mu ciche, nadzieją opromienione słowa o rodzinie, przepowiadała koniec wojny, po której ludzie na długo wyrzekną się tej zbrodni, że przyjdą czasy pokoju i dobrobytu dla całego świata, a ci, co pozostaną przy życiu, imiona poległych z czcią powtarzać będą...
Spokój powrócił do męczeńskich źrenic, złagodniała twarz i usta usiłowały uśmiechnąć się. Zebrał ranny wszystkie siły i rzekł:
— Niech życie da ci spokój ducha... święta!
Umarł, a imię nadane Manon przez niego nie umarło, gdyż było znane na całym froncie — od Calais aż do granicy Alzacji.
Gdy słuchała głuchego głosu Alfreda Małachowskiego, ujrzała przed sobą oczy umierającego, który czepia się jeszcze ziemi i jej trosk, usłyszała błagalne skargi i szept urywany.
Znała to wszystko do głębi, rozumiała każdy odruch wyrywającej się z ciała duszy, najlżejsze drgnienie zbolałego serca, każdą myśl, umierającą w chwili narodzin.
Znała to tak dobrze, rozumiała tak głęboko, że nieraz, idąc ulicą i patrząc na przechodniów, mimowoli w oczach ich wyczytywała gnębiące ich troski i cierpienie duszy.
Jakżeż mogła odmówić umierającemu sanitarjuszka Manon de Chevalier?
Nie rozumując i nic nie obmyślając, poszła do Hansa von Essen i nie żałowała tego teraz.
Myślała o tem dziwnem spotkaniu.
Wszedłszy do pokoju chorego, natychmiast wyczuła niebezpieczeństwo, wiszące nad nim, i — wszystkie wątpliwości rozwiały się odrazu. Stała się sanitarjuszką i lekarką, opatrującą francuskiego oficera ze strzaskaną szczęką, przynoszącą wodę umierającemu Niemcowi pod Craonne i wsadzającą do furgonu szpitalnego Maksa Schultza z przestrzeloną piersią.
Później, gdy posłyszała słowa Hansa, powiały na nią wspomnienia dzieciństwa, odżył czas beztroski i świetlany, a z poza słonecznej mgły wynurzyły się przyjazne oblicza starych przyjaciół, park, boisko tennisowe. Zatoka Przyjaźni, lazurowe jezioro, chwile wesołych zabaw dziecięcych, pierwsze rozgoryczenie i zawód...
Gdy usiłowała uprzytomnić swoje wrażenia, ze zdumieniem przyznała się sama przed sobą, że w obecności Hansa jest jej tak dobrze i spokojnie, jak z Alfredem Małachowskim, który przecież nie był straszliwym kapitanem łodzi podwodnej?...
Wyznania chorego i zamiar prośby o jej rękę dla spłacenia długu honoru i uczciwości, mało wzruszyły Manon. Znała ludzi i wiedziała, że pod wpływem nagłych wrażeń są zdolni nieraz do czynów niepowszednich, których po chwili mogą z taką samą szczerością żałować.
Nie myślała o słowach kapitana, lecz zostało po nich radosne wrażenie, że Hans von Essen jest takim, jakim go znała niegdyś i nawet broniła przed rodzicami.
Poczuła się w jego obecności śmielszą i silniejszą, zupełnie taką, jaką bywała podczas zabaw i przechadzek w dzieciństwie.
— Gdy została zburzona malownicza Patrie-en-fleurs! — pomyślała z mimowolnym uśmiechem, wchodząc do mieszkania.
Na spotkanie jej wyszła matka.
Stroskana i zaniepokojona twarz pani de Chevalier nie uszła uwagi Manon.
— Czy coś się stało, mamo? — zapytała, biorąc ją za rękę.
— Cyt! — szepnęła pani de Chevalier. — Dzieje się coś dziwnego z Henrykiem... Po twojem odejściu, taki zwykle pogodny i spokojny, zaczął chodzić po mieszkaniu i coś mówić do siebie. Gdy nagabywałam go, nic mi nie odpowiedział. Nigdy mu się to nie zdarzyło! Trwało to dość długo. Później usiadł w kąciku i, zdawało się, że nadsłuchuje. Wkrótce jednak podszedł do łóżeczka i ukląkł do modlitwy. Bardzo mnie to niepokoi, Manon! Musisz zwrócić uwagę na dziecko, bo, uważam, że jest zbytnio przeczulone!
Manon, nic nie odpowiadając matce, cicho weszła do swego pokoju.
Przy dziecinnem łóżeczku, otoczonem niebieską siatką, klęczał chłopczyk.
Drobnemi rączkami trzymał się siatki i dużemi niebieskiemi oczami patrzył w posążek Matki Boskiej z Lourdes.
Piękna główka, pokryta złocistemi puklami włosów, była podniesiona ruchem, pełnym zachwytu; poważna, skupiona twarzyczka o ciemnych brwiach i świeżych, mocno purpurowych ustach zdradzała opromieniony natchnieniem poryw.
Chociaż Manon weszła bez szmeru, chłopczyk natychmiast zwrócił ku drzwiom oczy i, przechylając na bok główkę, nadsłuchiwał, jak ptak.
— Matuchno! matuchno! — szepnął po chwili. — Chodź do mnie i uklęknij!
Spełniła jego prośbę, z niepokojem przyglądając się dziecku.
— Henryczku! — zawołała cicho.
Nie odpowiedział, skupiony, pogrążony w modlitwie.
Nareszcie powstał i z radosnym krzykiem rzucił się do matki, tulił do niej jasnowłosą główkę, a długiemi, cienkiemi paluszkami ostrożnie, ledwie dotykając, wodził po jej twarzy, chwilami całując ją lekkiem muśnięciem ust.
— Co ci jest, synku? — pytała z troską w głosie, głaszcząc dziecko po włosach.
— Bez ciebie balem się... bardzo cichuteńko wołałem na ciebie, matuchno, abyś przyszła do Henryka... A później myślałem, gdzie jesteś i co robisz?... Ujrzałem pokój duży, większy od naszych... Jakiś obcy pan coś mówił do ciebie, matuchno... Nie wiem, co mówił, lecz przestałem się bać. Wesoło mi było... tak jakgdybyś wzięła mię na kolanka... Zechciałem się modlić, matuchno moja, droga, kochana matuchno!
Znowu muskał twarz matki gorącemi usteczkami i lekko dotykał jej palcami.
— O co prosiłeś małego Jezusa? — spytała Manon.
— Radosną masz twarz, matuchno! — szepnął, nie odpowiadając na pytanie.
Nie przeczyła, gdyż wiedziała, że Henryk od pierwszego roku życia nigdy nie pomylił się w określeniu jej nastroju i wyrazu twarzy.
Natura, pozbawiwszy go wzroku, obdarzyła niezwykłą wrażliwością i odczuciem usposobienia z tonu głosu, ze szmeru oddechu. Nie dotykając nawet palcami, zdawało się, poznawał wyraz twarzy, słyszał silniejsze bicie serca, żywsze krążenie krwi i zmieniony chód.
Profesorowie uniwersyteccy nieraz podziwiali niezwykłe wrodzone zdolności dziecka i porównywali go ze słynną Ellen Keller.
Gdy do mieszkania wchodziła nieznajoma osoba, chłopczyk stawał w oddali, patrzył niewidomemi oczami, badawczo, nieruchomo i zmieniał się w słuch. Po chwili miał już zupełnie wyrobione zdanie o gościu i albo zbliżał się do niego, albo też unikał.
Ze znajomymi był bardzo uprzejmy i, chcąc ich wyobrazić sobie, nieznacznie, ostrożnie, tak, że prawie nikt tego nie spostrzegał, dotykał swemi długiemi paluszkami czoła, kącików powiek i ust gościa. Od tej chwili znał go już.
Manon nie zaprzeczyła i z całą szczerością odparła:
— Tak, mój malutki, ucieszyłam się, gdyż spotkałam dawnego znajomego, z którym bawiliśmy się, gdy byliśmy jeszcze dziećmi.
— Wesołe to były zabawy? — spytał.
— Bardzo wesołe, synku, — odparła, — goniliśmy się, graliśmy w tennisa!
Chłopczyk westchnął i spuścił smutnie główkę. Zrozumiał, że są to zabawy nie dla niego — ślepca, który nawet po pokojach swego mieszkania chodził powolnym krokiem z wielką ostrożnością, zwykłą dla niewidomych.
Jednak twarzyczka dziecka wkrótce się rozpromieniła.
— Matuchno! — rzekł wesoło. — Śniło mi się dziś, że nagle zacząłem widzieć. Ujrzałem piękne rzeczy i dużo — dużo ludzi. Cieszyli się, że widzę. Byli bardzo, bardzo dobrzy dla mnie! Modliłem się do Matki małego Jezusa, prosiłem Go, żeby to nie był tylko sen...
Umilkł i skierował się ku drzwiom, gdyż weszła pani de Chevalier.
Nic nie mówiąc, pocałował ją w rękę, przytulił się do niej jasną główką i powrócił do matki.
Słuchał uważnie, co opowiadała Manon matce o chorobie Hansa i o tem, że była zmuszona podjąć się opieki nad nim.
— Dziwię się tobie! — żachnęła się pani de Chevalier. — Opieka nad wrogiem naszym i takim strasznym wrogiem!
— Ten człowiek jest śmiertelnie chory, mamo, — rzekła twardo. — odmówić nie mogłam! Mój zawód wymaga ode mnie ofiar...
Więcej o tem nie mówiono.
Pomiędzy Manon a matką po powrocie z frontu wywiązał się dziwny stosunek.
Matka w głębi duszy czyniła córkę winną śmierci ojca, który zmarł nagle, dowiedziawszy się o nieszczęściu Manon.
Chwilami zdawało się, że obwinia ją za ponury dramat, który przeżyła bezbronna dziewczyna na froncie, i unikała pieszczot Henryka. Chciałaby pani de Chevalier nienawidzieć go, bo przecież złamał jej i córce życie, lecz nie mogła.
Chłopczyk, mając zaledwie osiem miesięcy, poznawał wszystkich, a gdy ona podchodziła do kołyski, wyciągał do niej rączki i tulił się do jej dłoni, jak gdyby prosząc przebaczenia nie za swoje winy.
Henryk nigdy nie płakał i nie kaprysił; zaczął mówić po czternastu miesiącach, a wkrótce rozmawiał już, jak dorosły.
Ciężkie chwile przeżyła Manon, gdy przekonała się, że dziecko jest niewidome.
Najsłynniejsi lekarze Paryża i Genewy nic pocieszającego nie mogli powiedzieć zrozpaczonej matce.
Ze smutkiem kiwali głowami uczeni, gdyż rozumieli, że pozbawiają nieszczęśliwą kobietę resztek nadziei.
Chociaż jako lekarka pojmowała i wiedziała to samo, jednak jakaś niegasnąca nadzieja tliła się gdzieś na dnie matczynej duszy.
— Za co, za co taka surowa kara? Czem zasłużyłam na cios tak okrutny? — pytała siebie i szukała pociechy w przebłyskach szalonej nadziei.
Czuła niemy wyrzut, spostrzegany w spojrzeniach i słowach matki, rozumiała walkę, toczącą się w niej pomiędzy niechęcią i pogardą dla wnuka, a czarem, którym porywało niezwykłe, dziwne dziecko, o mądrych, niewidomych oczach, wszystko rozumiejące i widzące cudownym wzrokiem swojej duszy.
Poza godzinami pracy w klinice uniwersyteckiej nie rozstawała się z synem, bo to dziecko, zrodzone na cudzem łożu przez nieznanego ojca w obliczu mętnych, bielmem powleczonych okien zimnej izby z chroboczącą pod podłogą myszą, pogardzane przez nią i nienawidzone przez długie, męczeńskie dziewięć miesięcy, wkrótce po przyjściu na świat zawładnęło jej sercem niepodzielnie.
Gdy patrzyło na matkę, tragicznym wzrokiem jasnych, wszystko rozumiejących oczu, na zbolałej twarzyczce żyła taka bezgraniczna ufność i łagodność, że Manon mimowoli przyciskała dziecko do piersi i szeptała pełne miłości i troski słowa.
Już nie myślała młoda matka, skrzywdzona przez ludzi, o wychowaniu syna na mściciela, bo nie mogła wyobrazić sobie nawet krótkiej chwili rozłąki z tą dziwną, drobną istotą.
Gdy przypominała sobie życie synka od pierwszych niemal dni, zdawało się jej, że urodził się z mową rozsądną i cichą, bo rozumiała każdy grymas na jego skupionej twarzyczce, każdy ruch i słabe dźwięki jego głosu, brzmiącego skargą i prośbą. Wrażenie to było tak silne, że nie zdziwiła się bynajmniej, gdy dziecko już naprawdę zaczęło mówić.
Pokochała je całym porywem i uniesieniem matki i byłaby szczęśliwą, gdyby nie świadomość ślepoty Henryka i brak najsłabszych podstaw nadziei usunięcia kalectwa.
Wieczorem, po zaśnięciu małego Henryka, poszła Manon do hotelu des Bergues.
Długo wypytywała zwabionego jej cichem pukaniem sanitarjusza o stan zdrowia kapitana, a gdy dowiedziała się, że wkrótce po jej odejściu zapadł w sen głęboki, zdjęła okrycie i weszła cicho do pokoju chorego.
Cicho usiadła w fotelu i przyglądała się Hansowi. Spał spokojnie, a na wychudłej twarzy błąkał się uśmiech szczęścia. Nagle poruszył się, otworzył przytomne oczy i, ujrzawszy Manon, wcale się nie zdziwił, bo bez powitania zaczął mówić:
— Śnił się mi park Mon-Repos... Nad brzegiem, na trawniku bawimy się we troje pani, ja i mały złotowłosy chłopczyk... Słyszę nawet, jak go pani nazywa. Nie! Nie mogę sobie przypomnieć... Nagle zbliża się do nas jakaś kobieta... jasność od niej bije niezwykła... Wyciąga do mnie pudełko... Biorę je i oddaję pani... Otwiera pani pokrywę i nagle widzę łzy radości w oczach i słyszę... słyszę głośny krzyk chłopczyka: „Jakie piękne słońce!“...
Mówił to natchnionym głosem, łapiąc powietrze drżącemi ustami.
Manon, wzruszona i uradowana, podniosła się z fotelu, czując, że coś się dzieje dokoła niej, gromadzą się jakieś niewidzialne, potężne widma, coś tajemniczego i wielkiego zbliża się z nieznanej strony...
Wzięła chorego za rękę, badając puls.
Hans, czując jej dłoń, przymknął oczy i leżał z zapartym tchem.
Gdy złożyła rękę jego na kołdrze, znowu otworzył oczy.
— To już wieczór? — zapytał.
— Tak, dochodzi dziewiąta — odparła.
— Czy pani wychodziła? — szepnął.
— Powróciłam dopiero przed kwadransem! — odpowiedziała.
— Dziwne!... — rzekł Hans. — Cały czas czułem obecność pani, panno Manon! Byłem taki spokojny... taki szczęśliwy...
Manon zakrzątnęła się koło kolacji chorego, zrobiła mu zastrzyk, polecony przez profesorów, podała lekarstwo i posłała sanitarjusza po świeży lód.
Kapitan długo leżał w milczeniu z przymkniętemi oczami. Manon myślała, że usnął, więc siedziała cicho, bojąc się poruszyć.
Nagle Hans zaczął szeptać:
— Nie ja zburzyłem Patrie-en-fleurs... Chciałem tylko zdobyć miasto, bo innego sposobu na Joego nie było... doprawdy!
Z trwogą spojrzała na rozgorączkowanego. Była przekonana, że mówi w malignie, lecz Hans podniósł powieki i uśmiechnął się przytomnie.
— Doprawdy! — powtórzył szeptem. — Tymczasem moją Patrie-en-fleurs zburzono do szczętu i oto umieram na jej zwaliskach... Takie to śmieszne i takie głupie, doprawdy!... Z oddalenia widzę teraz zupełnie wyraźnie...
Manon nie pytała kapitana, chociaż nie zrozumiała znaczenia jego słów.
— Czy Małachowski tu przyjdzie? — zapytał.
— Przyjdzie, gdy pan będzie się czuł lepiej, — odpowiedziała.
— A Joe Leyston i Roy Wilson? — zadał nowe pytanie.
— Niema ich w Genewie — szepnęła, bacznie przyglądając się choremu.
— Dlaczego?
— Nie wiem — odparła — pewno, z powodu wojny...
— Ach — wojna! — jęknął, ledwie poruszając ustami.
Po chwili usnął...
Manon usiadła na swojem miejscu, zamyślona.
Czuła jednak bezprzyczynną, lecz wielką radość w sercu i potrzebę powiedzenia o niej komuś bardzo bliskiemu.
Myśl jej pobiegła do małego, białego łóżeczka z niebieską siatką.
Westchnęła z głębokiem uczuciem rzewności i nagłego porywu szczęścia.


ROZDZIAŁ XIV.

Miesiąc upłynął od pierwszego spotkania Manon z chorym kapitanem.
Hans von Essen, mimo groźnej przepowiedni profesorów, nie umarł. Czuł się z każdym dniem lepiej. Już trochę chodził po swym pokoju i otulony kocami siadywał na balkonie, skąd rozlegał się widok na miasto, jezioro i obszerną panoramę Alp.
Z niecierpliwością wyglądał przyjścia Manon, a gdy schylała się nad nim i, jak matka troskliwa, kładła mu dłoń na ramieniu, przymykał oczy i odrazu stawał się małym chłopcem, czującym wielką krzywdę, że jest słaby i nie może biegać lub ciskać kamieni.
Pewnego razu Manon, uśmiechając się radośnie, rzekła:
— Po obiedzie przyprowadzę panu gości!
Podniósł na nią wzrok pytający i skrzywił się.
— O, bardzo proszę, bez grymasów! — zawołała prawie wesoło. — Chociaż cieszę się, gdyż widzę w tem nową oznakę powracającego zdrowia!
— Kogo pani ma zamiar przyprowadzić? — spytał z uśmiechem.
— Bardzo się pan ucieszy, gdy powiem! — odparła. — Przyjechali do Genewy Joe Leyston i Roy Wilson.
— Ach! — zawołał kapitan radośnie. — Znowu będziemy wszyscy razem... Tylko Borysa brakuje...
— Bez niego lepiej nam będzie — zauważyła spokojnie.
Hans wpadł w wyborny humor i gdy na jego prośbę Manon przywołała z restauracji maitre d’hôtel, zajął się przeglądaniem karty win, wybierając jakieś stare marki, któremi chciał uraczyć przyjaciół.
— Urządza pan orgję! — zaśmiała się lekarka. — A tymczasem dostanie pan tylko szklankę śmietanki z arakiem i żółtkiem.
— Niech pani na dziś zmieni receptę i zapisze mi szklankę araku z odrobiną śmietanki i żółtka! Nie wolno? Ha! Trudno, skoro pani jest tak nielitościwa dla swego pacjenta! — żartował Hans, wodząc za nią szczęśliwemi oczami.
Nareszcie usiadła naprzeciw niego i zaczęła rozmowę.
Była ona dziwna dla ludzi naszej doby. Manon i Hans mieli tak spokojne, szczere głosy, że nic nie mogło wzbudzić podejrzenia o niewypowiedzianej, zatajonej myśli.
W ciągu tego miesiąca odkryli przed sobą swoje dusze.
Zrozumieli wszystko, wszystko objaśnili i przebaczyli. Wiedzieli o sobie najdrobniejsze szczegóły, rozumieli się do najnieuchwytniejszych odruchów myśli i uczuć. Było im dobrze z sobą. W obecności Hansa Manon czuła się swobodną i radosną, a on wiedział o tem i szczęściem napełniało go to głębokie uczucie przyjaźni.
Kochał Manon, lecz rozumiał, że miłość jego, zrodzona w dzieciństwie, powinna pozostać nietkniętą i niezmienną, jak wieczna wiosna, że powinien cieszyć się nie tyle swojem szczęściem, ile każdą radością, każdą chwilą dobrego nastroju przyjaciółki.
— Przez całe życie zostanę wujaszkiem pani! — mówił nieraz z pogodnym uśmiechem.
— Uważani pana za brata, z którym bardziej szczerą jestem niż z matką — odpowiadała. — Dobrze nam z tem!
— Dobrze! — wtórował jej Hans. — Chciałbym, żeby tak przeszło całe moje życie.
— Tegobym nie chciała! — protestowała energicznie. — Pan jest młody i, gdy zdrowie powróci, powinien pan wziąć się do pracy i walczyć z tem, co zgubiło Niemcy i całemu światu zadało cios!
Westchnął i nic nie odpowiedział. Przerażała go myśl, że nastąpi czas, gdy będzie pozbawiony widoku i głosu Manon, bez której nie mógłby przeżyć, jak mu się zdawało, ani dnia jednego.
Po obiedzie Hansa, Manon znowu przyszła i, stanąwszy na progu, oznajmiła:
— Goście przybyli...
— Bardzo proszę! — zawołał kapitan, podnosząc się z kanapy i idąc ku drzwiom. — Panie Leyston, panie Wilson, drogi panie Małachowski, jakże się cieszę!
Serdecznie potrząsał ręce znajomych i podsuwał im fotele.
— Panna Manon przeraziła nas, opowiadając o ciężkiej chorobie pana, ale widzę, że teraz już wszystko dobrze! — zauważył Roy Wilson.
Well, very well! — potwierdził Joe, przyglądając się Hansowi z ciekawością.
Rozmowa długo nie mogła się nawiązać. Coś krępowało tych ludzi. Nie pomogło nawet wyborne wino, podane przez lokaja.
Odczuwał to zmieszanie i skrępowanie Hans von Essen.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Przed dowódcą łodzi N. 30 nie mogą panowie zdobyć się na szczerość?...
O!... — mruknął Leyston, krzywiąc usta.
— Istotnie — zgodził się Roy. — Jest pan autorem najstraszliwszej stronicy z historji ostatniej wojny...
Zapadło milczenie.
— Jednym z autorów, chciałem powiedzieć... — poprawił się Amerykanin.
— Nie mówmy teraz o tem! — przerwała Manon. — Kapitan jest jeszcze zbyt słaby, aby mógł prowadzić długie i poważne rozmowy.
Yes! — zgodził się Joe.
— Naturalnie — podtrzymał go Wilson.
— Przepraszam! — odezwał się Hans. — Nie będę mówił długo, lecz muszę odpowiedzieć... Objaśnię przedtem, o co mi chodzi...
Manon z niepokojem przyglądała się kapitanowi. Hans podniósł do ust szklankę i, zrobiwszy mały łyk, mówił:
— My, którzy, zawdzięczając naszemu wiekowi, będziemy zniewoleni kierować losami naszych narodów, nieodwołalnie musimy się porozumieć, aby pomiędzy nami zapanowała ufność bezgraniczna. Powinniśmy się zrozumieć wzajemnie, tak całkowicie, jak to uczyniła względem mnie panna Manon de Chevalier. Wierzę, że ludzkość stopniowo wejdzie na inne tory życia. Dyplomacja stara, podstępna, imperjalistyczna i egoistyczna umrze niezawodnie i nastąpi okres polityki światowej, opartej na ogólnem, nie sformułowanem jeszcze prawie międzynarodowem...
O!... — podnosząc ramiona, rzucił Joe.
— Tak jest! — energicznie potrząsnął głową Hans. — Nie starajcie się, panowie, przekonywać mnie, że właśnie mój naród pogwałcił prawo! Sam to wiem... bolałem nad tem i, gdy ujrzałem całą klęskę, która za to spadła na nas, chciałem umrzeć...
Mówiącemu oczy ponuro błysnęły na to wspomnienie i twarz zbladła.
Manon natychmiast podniosła się i podała mu lekarstwo.
Hans uśmiechnął się i rzekł:
— Niech się pani nie boi! Jestem zupełnie spokojny. Pragnąłbym tylko, żeby nasi dawni towarzysze zrozumieli mnie!
Spojrzał na siedzących i ciągnął dalej:
— Przyznaję, że Niemcy są winni, gdyż wprowadzili do wojny bezwzględność i okrucieństwo. Winni są dlatego, że byli pierwszymi, którzy na szeroką skalę zastosowali podobne metody walki...
Zamyślił się i umilkł na długą chwilę. Gdy podniósł oczy, spostrzegł, że goście z zaciekawieniem oczekiwali dalszych jego słów.
— Widzicie, panowie, że potępiam niemiecką politykę wojny i nawet nie zamierzam jej bronić. Wiem, przecież, co się działo na wojnie...
Zasłonił twarz rękami, bo w tej chwili przyszła mu na pamięć Manon, samotna, pełna odwagi i ofiarności, skromna sanitariuszka francuska.
— Wiem... i nie usprawiedliwiam swoich rodaków! — szepnął. — Jednak spędziłem w samotności dwa lata. Miałem czas na rozmyślania! Doszedłem do przekonania, że wina Niemiec polega na pierwszeństwie w dziedzinie znanych sposobów wałki zbrojnej. Gazy trujące, dymowe zasłony, wreszcie, jako akt rozpaczy, jako ostatnia deska ocalenia, — wojna podwodna... Czyż nie tak?
Yes! — rzucił Leyston i mocniej zacisnął wargi.
— Niemcy byli wynalazcami tych metod. Zapytuję teraz: gdyby Anglicy lub Francuzi domyślili się tego przed nami, czyby oni nie dali praktycznego zastosowania temu odkryciu? Przecież przypomnijcie, panowie, z jaką skwapliwością na nowe niemieckie sposoby odpowiedzieli jeszcze bardziej ulepszonemi metodami aljanci! Francuzi wynaleźli potężniejsze środki dla wojny chemicznej. A czołgi, ziejące ogniem i nie mające dla siebie przeszkód? A nowe materjały wybuchowe? Czyż nie były okrutnym wynalazkiem sieci angielskie, w które wciągnięto nieprzyjacielskie łodzie podwodne i czekano spokojnie, aż załoga niemiecka zginie w zamkniętej szczelnie podwodnej trumnie?
Urwał nagle i duszkiem wypił szklankę stojącego przed nim napoju.
— Jednak, pan broni niemieckiego sztabu! — zauważył Roy Wilson.
— Ależ nie! — zawołał kapitan. — Chcę tylko przytoczyć dowody, że podczas długiej i upartej walki z dna duszy ludzkiej wypływają instynkty drapieżne i zbrodnicze! Naprzykład, Anglja, blokując w ciągu długich miesięcy niemieckie wybrzeża, świadomie skazywała na śmierć dzieci i starców, a całą ludność na głód i choroby... To był pierwszy akt nowych sposobów w prowadzeniu wojny. Czyż wogóle panowie nie spostrzegli zmiany duchowej, jaka zachodzi w wieku najbardziej pokojowym na wojnie? Niech pan, panie Leyston, przypomni sobie swoje postępowanie ze mną w Amsterdamie! Przecież tego w czasie pokoju pan, jako gentleman, uczynić by nie mógł? I z kim? Ze starym przyjacielem, którego pan skazywał z całem prawdopodobieństwem nietylko na złamanie jego karjery, lecz na śmierć z wyroku sądu...
Joe Leyston poruszył się na swym fotelu i wtłoczył monokl w oko.
— Wojna... — syknął.
— Właśnie! — zgodził się, kiwając głową, Hans. — O tem też mówię.
— Ma pan zupełną słuszność! — zawołał z całą szczerością Roy Wilson. Wojna, niby napad nagiego szalu, czyni z ludzi potwory dzikie! Sprawdziłem to na samym sobie! Wiecie, przecież, jak się zapatruję na wojnę? Zdania swego nie zmieniłem. Jednak podczas wojny stałem na czele stoczni, budującej drewniane statki, na których przerzucaliśmy do Europy wojska i materjał wojenny. Później posłano mnie do Francji, abym tam zorganizował warsztaty do naprawiania tych statków. W drodze, na Atlantyku, przyłapała nas niemiecka łódź podwodna! Niebezpieczeństwo było oczywiste i bardzo groźne. Państwo nie uwierzycie mi z jaką wściekłością waliłem z armatki automatycznej do napastnika i ryczałem z radości, widząc, że strzaskałem na łodzi peryskop i uszkodziłem wieżyczkę!
— Tak, tak! — zawołał kapitan. — Rozpacz i wściekłość decyduje o sprawie...
— Być może... — mruknął Joe.
Do rozmowy wmieszał się Alfred Małachowski.
Oczy mu pałały i na bladych policzkach wykwitły rumieńce podniecenia.
— Cały czas byłem na wojnie. Widziałem, jakich zbrodni dopuszczali się nad kobietami i dziećmi Kozacy i dzicz azjatycka, bijąca się w szeregach rosyjskiej armji. Wszystko to wytłumaczyć mogę wściekłością, rozpaczą, lub niewygasłą jeszcze w Azjatach żądzą mordu i zniszczenia. Wiemy, przecież, co się dzieje teraz w Rosji, gdzie panuje czerwony teror komunizmu? Ja jednak oskarżam Niemców! Nie tych dzisiejszych Niemców, których na swoją modłę urobiło życie i polityka, lecz tych, którzy tę modlę wymyślili i narodowi narzucili! Oskarżani Germanję o to, że złożyła do muzeum wielką myśl swoich filozofów, pouczających o obowiązku każdego człowieka względem ludzkości, poetów najgenialniejszych, którzy czuli wieszczą duszą, że istnieje wyższa siła, kierująca czynami, — sumienie! Twórcy germańskiej „Wille zur Macht“ odrzucili swoich mędrców i proroków, a sumienie ze słownika swego wykreślili doszczętnie!
Wstał i wzburzony przeszedł się kilka razy po pokoju.
— Wiem, — ciągnął dalej, — że nie jest dobrze u innych... Niestety! Lecz najgorzej jest w Niemczech, bo tam potrafiono wypalić do reszty poczucie obrzydzenia do siły, stanowiącej prawo, a rozpętującej ponure namiętności! Cały naród germański owładnięty jest tem bałwochwalstwem siły i pychą swego nadczłowieczeństwa. Wojna skończona, Niemcy uległy przewadze przeciwników, lecz zarazki strasznej epidemji tkwią w Germanji wszędzie, jak szeroka, a te zarazki pozostaną widmem nowej wojny i klęski ostatecznej!
Wszyscy słuchali w głębokiem milczeniu. Nikt nie przerywał i nie przeczył.
Widząc to, Małachowski zakończył swoją mowę namiętną smutnym głosem:
— Żaden traktat wersalski, zdawałoby się, rozbrajający Niemców moralnie i fizycznie, na nic się nie zda! Przypomnijcie sobie, państwo, „Mowy do narodu niemieckiego“, wydane przez Jana Gottlieba Fichtego! Było to wtedy, gdy Prusy leżały zdruzgotane i obezwładnione przez Napoleona, gdy mogły być, jak Polska po rozbiorze, wykreślone z mapy Europy. Fichte pisał, że naród Niemiecki, jeżeli chce po klęsce brać udział w historji, mieć wpływ duchowy na przebieg zjawisk, ma jedyną drogę przed sobą: niech się skupi w sobie, niech tworzy własny świat wewnętrzny tak, aby tego nie spostrzegł wróg. Tak będzie i teraz! Wytworzą oni swój odrębny świat wewnętrzny, a on niespodziewanie wyłoni się w postaci nowego imperjalizmu, wybuchającej wojny, które pociągną w wir nowych klęsk inne narody. Klęski będą jeszcze straszniejsze, gdyż wiedza w tym okresie czasu uczyni szalony skok naprzód, a celem jej stanie się odwet i żądza zwycięstwa. Jeżeli żadnym traktatem, najbrutalniejszą siłą Europejczycy nie zdołali zabić ducha odrębności w bezbronnych Hindusach i półdzikich Kafrach, to czyż możemy się tego spodziewać po Niemcach z ich zdolnością do organizacji, jedności narodowej i wychowania podług twardej formuły politycznej? Nie! Inne drogi prowadzą do pokoju i ratowania cywilizacji, lecz drogi te pozostają nieuczęszczane i chwastami porosły oddawna!...
Hans podniósł się i mocno uścisnął dłoń Małachowskiego.
— Zrozumiałem... — szepnął. — Myślałem o tych drogach nieraz...
It’s wonderful! — wołał z porywem Roy Wilson. — Jest to potężne oskarżenie!
Joe Leyston wyjął monokl z oka i, krzywiąc usta, — mruknął szyderczo:
— Uważam, że to było oskarżenie dla wszystkich w jednakowej mierze. Oskarżał zaś nas neofita w grupie narodów...
Małachowski ponuro spojrzał na Anglika.
— Trochę historji, drogi panie! — zawołał. — Przypominam sobie dokładnie, że Anglja powstała pod berłem Egberta w pierwszej połowie dziewiątego wieku, a trochę więcej niż, w 100 lat później w Europie znano już Polskę. Mamy za sobą długi korowód wieków, spędzonych w gronie wolnych i silnych narodów, tradycje trwałe i potężne!
O! — wyrwało się Joemu, lecz nic więcej nie powiedział, na nowo wciskając w oko połyskujący monokl.
Manon, spostrzegłszy podniecenie kapitana, spojrzała porozumiewawczo na obecnych i umiejętnie przeprowadziła rozmowę na wspomnienia dawnych czasów.
Towarzystwo się ożywiło i zapanowała większa szczerość. Niezawodnie przyczyniły się do tego śmiałe, otwarte słowa, rozbrzmiewające przed chwilą w pokoju chorego, a tak straszliwego niedawno kapitana podwodnej łodzi niemieckiej.
— Cóż, panie Leyston, nie biega pan więcej na dalekie dystanse? — zapytała Manon, dolewając Joemu wina i podsuwając wazę z owocami.
No! — odparł z suchym śmiechem. — W czasie wojny biegałem do Indyj, Mezopotamji, Kanady i Australji, lecz na statkach. Porzuciłem sport i, jako emeryt, grywam w tennisa i hokkey...
— Tak — starzejemy się! — krzyknął Wilson, powracając z balkonu, gdzie palił fajkę. — Ja gram jeszcze w foot-ball, lecz w ekipie mocno zasłużonych rekords-menów. Cha! cha!
Hans słuchał i uśmiechał się łagodnie.
— Kto swój sport uprawia bez przerwy, to pan Małachowski! — zażartował po chwili kapitan. — Szabla i karabin — codzienny sport w życiu żołnierskiem!
— Tak! — zaśmiał się Alfred. — Muszę jednak przyznać, że wołałbym zręczność swoją wypróbować na innem polu.
To mówiąc, wychylił swój kieliszek, spojrzał na Manon i, wstając, powiedział:
— Za długo siedzimy i nużymy gościnnego gospodarza... Zbyt dużo on dziś sobie pozwolił! Jakto tam z temperaturą teraz będzie? Przewiduję wielką kłótnię z panną de Chevalier... Chodźmy, panowie!
Wszyscy zaczęli żegnać Hansa.
— Idźcie, panowie, do parku! Ja tam też przyjdę wkrótce. Muszę tylko wykłócić się z kapitanem o temperaturę i za karę dać mu lekarstwo — mówiła Manon, odprowadzając gości.
— Pani pójdzie z nimi? — zapytał chory, gdy pozostali sami.
— Tak! — odparła. — Chcę spotkać mamę, która jest na spacerze z Henrykiem.
— Kiedyż ja zobaczę Henryka? — szepnął. — Już go bardzo kocham...
— Wkrótce! — obiecała Manon. — Pierwszego dnia, gdy wyjdzie pan na spacer, zaznajomię pana z Henrykiem. On też ciągle dopytuje się o pana.
— Widzi pani? Będziemy z nim dobrymi przyjaciółmi i, ręczę, że nie zburzę mu ani Patrie-en-fleurs, ani innego miasta! — zaśmiał się Hans.
Po chwili pozostał sam i, wyszedłszy na balkon, patrzał w ślad za szybko oddalającą się sylwetką Manon, idącą nadbrzeżem w stronę parku.
Gdy zniknęła na załamaniu ulicy, cicho westchnął i powrócił do pokoju.
— Drogi te pozostają nieuczęszczane i chwastami porosły oddawna... — przypomniały mu się słowa Małachowskiego.
Zdziwił się, że przyszło mu na myśl to zdanie urwane.
— Czy można je zastosować do mego życia? — pomyślał.
— Można w zupełności! — zadecydował ze smutnym uśmiechem na przybladłej twarzy. — Ale to — nic! Lubię miejscowości, gdzie nie spotykam śladów człowieka...
Zdjął marynarkę i rzucił się na łóżko. Czuł się znużony i bardzo smutny.
Przyłapał siebie na tym nastroju i natychmiast błysnęła mu myśl:
— Zazdrosny jestem o Manon?
Podniósł ramiona i przymknął oczy.
— Kocham ją — pomyślał, — a jednak nad moją miłością urósł kopiec bez nagrobka. Tylko dwoje ludzi wie, co tam pogrzebano... nazawsze.


ROZDZIAŁ XV.

Wkrótce po wizycie u kapitana, do hotelu Alfreda zgłosił się Joe.
Małachowski był w domu i natychmiast przyjął go, trochę zdziwiony niezwykłą, jak na wizyty godziną i odwiedzinami dumnego Anglika.
Joe Leyston, uzbrojony w monokl, po przywitaniu rzekł:
— Drogi panie! Muszę się przyznać, że słowa pana, wypowiedziane podczas pobytu w hotelu des Bergues, zaniepokoiły mnie...
Alfred milczał.
— Bo jeżeli rozumowania pana są słuszne, a, musze przyznać, że mówił pan nadzwyczaj przekonywająco, to nad Europą wkrótce nagromadzą się nowe chmury — powiedział Joe.
— Niestety, obawiam się tego, panie Leyston! — stwierdził Małachowski.
— Hm... — mruknął Anglik. — Jakież środki ratunku mogą być wynalezione?
Alfred zamyślił się. Na twarzy jego odmalowało się zakłopotanie. Joe, widocznie, zrozumiał to, bo żywiej poruszył się na swem miejscu i, wyrzucając monokl, cichym głosem powiedział:
— Niech się pan nie krępuje! Będę rad posłyszeć nawet najbardziej niepochlebne dla mego kraju zdanie.
Uśmiechnął się, krzywiąc usta i odsłaniając duże zęby.
— Może pana zadziwić, — dodał, — że przychodzę z tak natarczywym interview’em! Objaśnię, dlaczego to robię. Zastanowiły mnie słowa kapitana von Essen, że my młodzi musimy się porozumieć z całą szczerością. W tem była prawda!
— Niezawodnie! — odparł Alfred. — Chodzi tylko, aby owa szczerość była obopólna i żeby szczere przekonania jednych nie zostały wykorzystane przez innych. To się już bowiem zdarzało w dziejach ludzkości...
Yes! — potwierdził Joe. — Powodem mojej wizyty jest chęć usłyszenia o nowych drogach współżycia narodów...
— Właśnie, wytłumaczyć panu o co mi chodziło, będzie trudniej niż komu innemu — zauważył zakłopotany Małachowski.
Well? Dlaczego? — spytał Anglik, podnosząc blade oczy.
— Dlatego, że wy — Anglicy żyjecie odrębnem życiem i stworzyliście dla siebie dwie cywilizacje, zupełnie odmienne i wrogie sobie.
O! — zawołał Leyston.
— Wasza wewnętrzna wyspiarska cywilizacja może w zachwyt wprowadzić mieszkańca kontynentu — mówił Małachowski. — Interesują was i porywają zagadnienia moralne, duchowe i socjalne, a praca wasza w tym kierunku jest nader szlachetna. Tworzycie u siebie najkulturalniejsze społeczeństwo, pełne najlepszych tradycyj, religijności, które odrywają człowieka od zgiełku codziennego i od poziomych myśli, pełne zachwytu nad nauką i sztuką, powiem nawet, skromności nietylko obyczajowej, lecz nawet zewnętrznej. U siebie w kraju nie panoszycie się tem, co jest „made in England“ i uważnie, z poszanowaniem dla myśli i przekonań innego człowieka przysłuchujecie się nowym lub inaczej ujętym ideom.
— Dziękuję! — mruknął Joe Leyston. — Bardzo pochlebne zdanie o społeczeństwie wielko-brytyjskiem!
— Przepraszam, mówię o społeczeństwie angielskiem! — poprawił go z uśmiechem Alfred. — Gdy zaś to społeczeństwo poczuje i uświadomi sobie, że stanowi jądro Wielkiej Brytanji, zaczyna myśleć i działać wręcz odmiennie!
O! — szepnął Joe.
— Ktoś powiedział w czasy biblijne, że „polityka jest ladacznicą Babilonu“ i to prawda! Drapujecie się wtedy w obłudny płaszcz posłannictwa najwyższego, a w zwojach tego płaszcza nic oprócz worka ze złotem i ukrytej broni znaleźć nie można. Wszystko inne pozostawiacie w swoich home’ach. Nic was nie obchodzi ludzkość, szczytne idee, cywilizacja całego świata, bo Wielka Brytanja w tej chwili wymaga czego innego. Dlatego trudno mi jest mówić o rzeczach ogólnoludzkich z dyplomatą Wielkiej Brytanji.
— Czyżby uważał to pan za zupełnie niemożliwe? — cicho spytał Joe, krzywiąc usta.
— Obawiam się, że tak... do chwili, aż Wielka Brytanja zacznie myśleć o ludzkości, jak o niej myśli szlachetna i mądra Anglja, — odparł Alfred.
O! — wyrwało się Anglikowi.
— Bardzo byłoby mi przykro, gdyby pan czuł się dotknięty niemi słowami — dodał Małachowski. — Chcę objaśnić... Anglja posiada twarde zasady moralności osobistej i społecznej, które się wyrażają w życiu rodzinnem i w ciągłości systemu wewnętrznego życia kraju. W sprawach zaś polityki Wielka Brytanja nie znosi żadnego skrępowania długotrwałemi traktatami, billami, parlamentem. Robi to dlatego, aby mieć wolne ręce i swobodę w wykonaniu wymagań Imperjum, z niczem się nie licząc. To chciałem powiedzieć, i przyznaję, że pragnąłbym, aby zmartwychwstająca Polska poszła za przykładem Wielkiej Brytanji...
— To wspaniale! — zawołał Joe, klaszcząc w dłonie. — Znakomity finał refleksji!
— Muszę wytłumaczyć panu, aby być ściśle zrozumianym! — przerwał mu Małachowski. — Na naszej drodze państwowej będą się piętrzyły groźne przeszkody i trudności. Najgorsza z nich będzie ta, że mocarstwa chciałyby widzieć Polskę, jako trzeciorzędne, drobne państwo. Życzenie — oparte na przeróżnych kombinacjach... Tymczasem my znamy naszą historję, siłę i odporność naszej kultury narodowej, oceniamy swoją sytuację w Europie i rozumiemy polityczne zadanie Polski. My nie chcemy i nie staniemy się nietylko trzeciorzędnem, lecz nawet drugorzędnem państwem!
— A więc imperjalizm polski? Wszystkie żagle do góry? — spytał Anglik.
— Tu właśnie zachodzi kardynalna różnica w politycznych zamiarach wielkich mocarstw i przyszłej, wielkiej Polski! — odpowiedział z siłą Alfred Małachowski. — My nie zamierzamy dążyć do nieskończoności. Nasza historja, stokrotnie przez nas samych skontrolowana i skrytykowana, zakreśla granice polskich dążeń. Mamy przed sobą jasny cel, zupełnie realny, na zasadach dziejowej prawdy oparty. Za tę metę nie przekroczymy! Do tego zaś czasu, powtarzam, chciałbym, aby rządy polskie szły śladami Wielkiej Brytanji.
— Rozumiem... — rzekł Joe Leyston. — Chciałbym poznać Polskę i przyjrzeć się, jak będzie dążyła do swej mety.
— Bardzo pożądane to i dla nas! — odparł Alfred. — Nie lekceważylibyście panowie naszego narodu, a jednocześnie przekonalibyście się, że mamy z Anglikami pewne wspólne cechy.
Well? — spytał Leyston, z ciekawością patrząc na Alfreda.
— Nad Anglikami, jak wiadomo, nie ma władzy klimat — rzekł Małachowski.
O, yes! — zawołał z dumą Joe.
— Nad nami też! — zaśmiał się Alfred. — Polacy całe życie spędzali pod kołem polarnem na Syberji, prażyli się i prażą na skwarnem słońcu San Dominga, Brazylji, Afryki równikowej i powracają zewsząd Polakami, zdolnymi do nowych wysiłków mózgu i mięśni.
— Brawo! — wołał ucieszony Anglik. — Ten sam dowód wyższości organizacji angielskiej nieraz przytaczał Cecil Rhodes i Balfour.
— Widzi pan, że miałem rację, a więc serdecznie zapraszamy Anglików do Polski! — rzekł Alfred.
Well! Dziękuję! — kiwnął głową Joe i zauważył: — Jednak rozmowy naszej nie zakończyliśmy, nie powiedział mi pan...
— Sądzę, — przerwał mu Małachowski, — że będzie lepiej, gdy dokończymy jej przekonawszy się, czy myśl Europy po wojnie wejdzie na inne tory, czy też będzie dążyła dawnym szlakiem szaleństwa i zbrodni? To wszak prędko się wyjaśni!
— Ma pan rację... — potwierdził Joe. — Chociaż wydaje mi się, że skoro dowódca niemieckiej łodzi podwodnej mówi o szczerości pomiędzy narodami, to jest nadzieja na coś nowego w stosunkach europejskich...
— Daj to Boże! — ponurym głosem zakończył rozmowę Alfred.
Zaczęli mówić o Manon i Henryku, który wywarł na zimnym Leystonie silne wrażenie.
— Powiedziałbym, że jest to dziecko nadzwyczajne, — zauważył. — Łagodne, mądre, posiadające jakąś nadprzyrodzoną wrażliwość, nieraz wprost przerażającą.
— Nieszczęśliwa panna Manon przeżywa wielką tragedję, mając tak niezwykłe dziecko, dotknięte najstraszliwszem kalectwem! — dodał Alfred.
— Okropne! — wzdrygnął się Joe.
— A jednak panna de Chevalier zachowuje spokój i pogodę ducha — zauważył Małachowski. — Widzę w tem dowód nadzwyczajnej siły wewnętrznej.
— O, na froncie słynęła z odwagi i ofiarności! Nazywano ją „świętą!“ — zawołał Leyston.
— Nie wiedziałem o tem — cichym głosem odezwał się Alfred. — Jest to prawdziwa francuska dusza, pełna entuzjazmu, nie gasnącego nigdy, bo pozostaje ciągle w orbicie czynu i rozumie cel, który ją porywa do prawdziwego bohaterstwa. Wielka rasa! Nawet jej szaleństwa mają zawsze cechy genjalności lub objawienia...
Joe nic nie odpowiedział i spuścił głowę.
— Niebabym przychylił tej nieszczęśliwej kobiecie! — wybuchnął Alfred z rozpaczą w głosie. — Serce się rozrywa na widok tego bohaterskiego spokoju!
Yes! Yes! Indeed! — wtórował mu Anglik. — Ktoby mógł przewidzieć, że tak ciężki spotka ją los?!
Westchnął i podniósł się.
Pożegnał Małachowskiego i opuścił pokój, wyprostowany, powolny w ruchach. Jednak Alfred spostrzegł, że Anglik miał głowę pochyloną naprzód, a w całej postaci nie było zwykłej wyniosłości.
Istotnie, Joe kroczył, pochłonięty nawałem myśli i wrażeń.
Wybiegały one po za obręb odwiecznego systemu Wielkiej Brytanji i, chociaż na obcym terenie było to stanowczo niewłaściwe, — Joe lord Leyston czuł się w tej chwili tylko Anglikiem.
— Czy miał ten Polak rację?... — zadawał sobie pytanie.
Podniósł ramiona i głowę, wcisnął w oko monokl, ujrzał siebie w Genewie, na obczyźnie, więc usta skrzywił w pogardliwym uśmiechu i syknął!
O, no, indeed! Never...


ROZDZIAŁ XVI.

W parku Mon-Repos było gwarno. W słonecznych godzinach południowych, gdy jesienne słońce jeszcze dobrze przygrzewało, tłumy dzieci zapełniały ścieżki i trawniki, a nawet na boiskach tennisowych przyszli rekordsmeni próbowali swoich sił.
Jedną z bocznych alei wolnym krokiem szedł Hans von Essen, ciężko opierając się na lasce. Idąc, uważnie rozglądał się tak, jak gdyby oczekiwał kogoś.
Istotnie wkrótce obejrzał się i, z radosnym uśmiechem na twarzy, skierował się ku bramie wejściowej, dość szybko schodząc po pochyłości ścieżki.
Nie spuszczał oczu z wysokiej, wiotkiej postaci kobiecej, prowadzącej za rękę jasnowłosego chłopczyka.
— Pani Manon! — jeszcze zdaleka zawołał Hans.
Zatrzymała się. Ujrzawszy śpieszącego ku niej kapitana, pogroziła mu i krzyknęła:
— A nie chodzić mi tak szybko!
Zbliżyła się i uścisnęła dłoń Hansa.
— Jak się pan czuje? — zapytała troskliwie.
— Bardzo dobrze, chociaż jeszcze słaby jestem — odparł i zatrzymał wzrok na jasnowłosym chłopaku.
Dziecko zdjęło kapelusik i obfite złote włosy spadły mu na ramiona Jeden niepokorny pukiel igrał z wiatrem, muskając wysokie, szlachetne czoło.
Chłopczyk stał bez ruchu i, przechyliwszy główkę na bok, zdawało się, uważnie słuchał. Po chwili postąpił krok naprzód i wyciągnął do Hansa rączkę.
Kapitan pochylił się ku niemu i przytulił dziecko do siebie.
— Henryku! — szepnął. — Ja ciebie bardzo kocham!
Chłopczyk objął go rękami za szyję i, tuląc się, nieznacznie dotknął swoim zwyczajem czoła, oczu, ust nieznajomego.
Nagle wybuchnął radosnym śmiechem i zawołał:
— Pan Hans — bardzo, bardzo dobry! Ja go kocham mamusiu!
— Wzajemne wyznania miłosne! — z uśmiechem zauważyła Manon. — Bardzo się cieszę!
Henryk zawładnął kapitanem, coś mu opowiadał i pytał.
Hans zupełnie poważnie rozmawiał z chłopczykiem, co mu się bardzo podobało. Nie lubił, gdy do niego mówiono pieszczotliwym głosem, używając zdrobniałych, nienaturalnych słów.
Szli powolnym krokiem i wkrótce stanęli nad brzegiem jeziora.
— Dlaczego tu zimniej niż tam? — zapytał Henryk, podnosząc oczy na kapitana.
— Jesteśmy nad brzegiem jeziora — odpowiedział Hans. — Nad wodą zawsze trochę zimniej.
— Opowiedz mi o jeziorze! — cichym głosem poprosił chłopczyk, odrazu przechodząc z kapitanem na ton poufałości.
— Usiądźmy na ławce, bo kapitan się zmęczył! — zaproponowała Manon.
Hans usiadł i, trzymając rączkę zapatrzonego w dal niewidomemi oczami Henryka, zaczął mówić.
— Dawno to było, wtedy, gdy na ziemi nie można było odnaleźć człowieka. Straszne potwory, ogromne i silne, żyjące na niej, walczyły z sobą i pożerały się. Wtedy cały ten kraj pozostawał pod śniegiem i lodem...
— Wiem! — przerwał mu chłopczyk. — Lód — to twarda, zimna woda. Kiedy babcia chorowała, mamusia kładła jej lód na głowę...
— Tak! — zawołał Hans. — Na ziemi było tak zimno, że wszystka woda stwardniała. Nagle zaczęło silnie przygrzewać słońce i lód topniał, strumyki wody biegły do głębokich kotlin i tu się zatrzymały. Tak powstały jeziora... Później zjawiły się ryby w toni, a na brzegach — drzewa, trawa i kwiaty...
— Jeszcze, jeszcze! — szepnął Henryk. — Czy piękne jest jezioro?
— Bardzo piękne! — rzekł Hans. — Woda w niem przezroczysta, jak powietrze, a niebieska, bo niebo w niej się odbija. Z brzegów przeglądają się w wodzie wysokie, zielone drzewa i piękne domy. Płyną po jeziorze białe statki z czerwoną flagą, co ma krzyż pośrodku. Za niemi ciągną się długie wstęgi lotnego dymu... Na małych fałach połyskuje słońce i skrzą się w oddali lodowce na górach...
Henryk nagle cicho zapłakał.
— Co ci jest, synku? — z trwogą zapytała Manon.
— Jakie to piękne... a ja... ja tego nigdy nie zobaczę!... — odparł i na pogodnej zawsze twarzyczce odmalowała się rozpacz.
Manon nie wiedziała, co powiedzieć i spojrzała pytająco na kapitana.
Zdziwiła się bardzo, bo spostrzegła, że twarz Hansa zbladła straszliwie, a oczy patrzyły gdzieś powyżej szczytów Alp.
Nie spojrzawszy na Manon, kapitan pochylił się nad główką dziecka i rzekł twardo, dobitnie:
— Nie płacz, nie rozpaczaj, mały Henryku! Wkrótce już będziesz widział i ujrzysz wszystko własnemi oczami, podziwiać będziesz i cieszyć się!
Po tych słowach, znikła bladość twarzy, a oczy nabrały zwykłego łagodnego wyrazu.
Uradowany Henryk zawisnął mu na szyi i okrywał policzki kapitana pocałunkami.
— Źle, że pan to powiedział — szepnęła po angielsku Manon, — bo budzi to w dziecku niepotrzebną nadzieję...
Kapitan nie odrazu odpowiedział, a gdy podniósł oczy na Manon, spostrzegła w nich ten sam dziwny, niezwykły wyraz.
— Powiedziałem to, co czułem, nie! — co widziałem, — odparł cicho.
Długo milczeli, słuchając radosnego szczebiotu Henryka, który wołał:
— Zobaczę słońce i fale, zielone drzewa, białe obłoki, niebieską wodę... wszystko, wszystko będę widział!
Był podniecony i co chwila tulił się do rąk matki, lub namiętnym ruchem rzucał się na szyję kapitanowi, ściskał go i całował.
Kapitan jednak nie mógł opędzić się wzruszeniu i podniecie, które przed chwilą opanowały go tak nagłe na widok rozpaczy dziecka.
Od tego czasu codziennie w południe spotykał się z małym Henrykiem w parku, lub zabierał go z domu i razem szli na przechadzkę. Prowadzili z sobą nieskończone rozmowy, a chłopczyk, pozbawiony towarzystwa mężczyzny, czuł się z Hansem bardzo szczęśliwym. Kapitan opowiadał mu o wszystkiem, co mógł zrozumieć niewidomy, przypominał sobie dla niego słyszane niegdyś bajki i czytał mu zabawne, zajmujące książki.
Pewnego razu Hans dowiedział się z dzienników, że do Genewy przybył słynny okulista niemiecki, wezwany do chorego na oczy amerykańskiego potentata przemysłowego.
Kapitan natychmiast poszedł do lekarza, a gdy długo nie chciano go dopuścić, zniecierpliwiony rzekł stanowczym głosem do lokaja:
— Proszę powiedzieć profesorowi, że kapitan von Essen, dowódca łodzi N. 30, prosi o przyjęcie!
Poczem natychmiast został zaproszony do poczekalni i wkrótce miał z okulistą rozmowę o Henryku. W godzinę później wszedł do doktora z chłopcem.
Profesor długo oglądał małego pacjenta, badał go i wypytywał.
Nareszcie wydobył z szuflady biurka kawałek czekolady i dał chłopczykowi, mówiąc:
— Pogryź to sobie, a my z kapitanem porozmawiamy tymczasem!
— Nadzwyczajnie interesujący wypadek! — mówił do Hansa po niemiecku. — Powiada pan, że okuliści nie robili żadnej nadziei? Hm... hm... A czy dawno to było?
— Zapewne przed paru laty, gdy dziecko było zupełnie małe — odpowiedział kapitan drżącym głosem. — Pan rozumie, że zrozpaczona matka obawiała się usłyszeć ponownego wyroku i usiłowała pogodzić się z losem, przyzwyczajając do tego syna...
— Tak, rozumiem! — zawołał profesor. — Twierdzę na podstawie wrażliwości na światło, nawet zdolności do odmiennego reagowania na promienie różnego zabarwienia, że aparat nerwowy i centrum mózgowe są w porządku. Natomiast zewnętrzne organy wzrokowe były od urodzenia niedorozwinięte. Z biegiem czasu zaszły pewne zmiany... Jestem przekonany, że możliwa jest operacja z dobrym skutkiem.
— Profesorze, słów nie mam na wyrażenie mojej wdzięczności! — wybuchnął Hans ściskając mocno obie ręce okulisty.
— Bardzo się cieszę, drogi kapitanie, że mogłem wzniecić chociaż trochę nadziei w sercu tak znakomitego oficera naszej floty! — odparł profesor.
Uradowany Hans porwał Henryka i, wziąwszy taksówkę, pojechał z nim na ulicę de Candolle.
Manon już powróciła z kliniki i kapitan, stłumiwszy w sobie wybuch głębokiej radości, opowiedział jej o wizycie u niemieckiego okulisty, przepraszając, że uczynił to bez jej wiedzy.
Niespodziewany błysk nadziei tak oszołomił Manon, że długo nie mogła mówić.
Żeby rozproszyć jej wzruszenie, Hans zaczął nalegać, aby natychmiast uprosiła kolegów okulistów o powtórzenie badań niemieckiego uczonego.
Tegoż wieczora dwóch profesorów zgodziło się z opinją berlińskiego kolegi.
Przed Manon zaświtała nadzieja, pochłaniająca teraz wszystkie jej myśli. Codziennie zaglądała w oczy synkowi.
Nie spała po nocach, uszczęśliwiona, pełna namiętnego oczekiwania, zaczęła modlić się gorąco i nie odchodziła od łóżeczka dziecka.
Wkrótce spostrzegła, że zwykły, smutny, niemal tragiczny wyraz znikać zaczyna z twarzyczki Henryka, który coraz częściej śmiał się głośno i nawet figlował.
Smutek i rozpacz wróciły ponownie, gdy pewnego razu kapitan oznajmił, że ojciec jego, stary admirał, ciężko zachorował i wzywa go do siebie.
Hans mówił to niemal z płaczem, patrząc na Manon i Henryka, a był tak przejęty, że nawet nieprzejednana pani de Chevalier rozczuliła się nad nim.
— Bóg da, że wszystko dobrze się skończy i ojciec pana odzyska zdrowie! — uspokajała kapitana. — Zresztą musi pan kiedyś powrócić do domu. Jest pan teraz na dobrej drodze, prawie zupełnie zdrów!
— Tak! tak! — potwierdziła Manon. — Może pan teraz jechać i spełnić to, o czem tu nieraz rozprawialiśmy. Ciężko panu będzie, lecz czas już rozpocząć walkę z przeżytemi, staremi poglądami Niemiec, wielki czas! Będzie to ratunkiem dla ojczyzny pana i dla całej Europy.
Kapitan milczał, coraz niżej opuszczając głowę. Nie chciał, aby ktoś widział, że ma oczy pełne łez.
Nazajutrz Manon, Alfred Małachowski, Joe Leyston i Wilson stali przed wagonem Hansa.
Manon była spokojna, prawie oderwana od ziemi. Żyła tylko nadzieją uzdrowienia synka.
Henryk gorzko płakał od chwili, gdy po raz ostatni ucałował swego przyjaciela.
Starzy towarzysze byli pogrążeni w myślach.
Tyle słyszeli o kapitanie von Essen, a taki inny wydał im się w ciągu szczerych rozmów, że mimowoli zadawali sobie pytanie:
— Jak teraz będzie działał ten śmiały człowiek czynu? Jak się ułoży jego życie w ojczyźnie? Czy nie ulegną zmianie jego myśli?
Wątpliwości te wyraził po odejściu pociągu Joe Leyston. Krzywiąc usta, odezwał się nagle:
Well! Nie wiem, jak przyjmą w Berlinie Hansa z jego krytyką Germanji!
— Kapitan jest śmiałym i szczerym człowiekiem! — zawołał Roy Wilson. Ja mu ufam!
— Tak! — rzekła Manon. — Kapitan von Essen jest szlachetnym człowiekiem i takim pozostanie.
Mały Henryk wybuchnął nagle głośnym płaczem i, tuląc się do matki, skarżył się żałośnie:
— Odjechał dobry, kochany Hans! Nikt tak nie potrafi pięknie opowiadać o słońcu, kwiatach, lazurowem jeziorze i białych duchach gór! Gdy Hans mówił, widziałem to wszystko, a teraz znowu będę ślepy!
Chłopak łkał i szeptał przez łzy:
— Hansie... Miły, dobry, kochany Hansie... Powracaj prędzej!... Będę prosił o to małego Jezusa...


ROZDZIAŁ XVII.

Odjazd Hansa nie wywarł na Manon silniejszego wrażenia. Nie czuła nawet braku przyjaciela, tak samo jak nie opanował jej żal i smutek, gdy wkrótce również jeden po drugim odjechali Joe, Roy i Małachowski. Spostrzegła to sama dopiero w kilka dni później, gdy nadszedł list kapitana, donoszący o zgonie ojca i o kłopotach, jakie ma z doprowadzaniem do porządku zawikłanych spraw rodzinnych.
Manon zaczęła rozmyślać nad stosunkiem swoim do Hansa i nad własnym nastrojem.
Zupełnie dokładnie wiedziała, że Hans był dla niej drogi, lecz nie z powodu swojego głębokiego uczucia, uwielbienia i wiernej przyjaźni. Rozumiała, że po długich rozmowach, prowadzonych z zupełną szczerością, kapitan miłość swoją wtłoczył w granice przyjaźni i oddania, że może być pewna Hansa von Essen w każdym wypadku życiowym, gdyż wszystko potrafi pojąć i przebaczyć.
Zawsze ścisła w logice myślenia Francuzka widziała, jakie głębokie zmiany zaszły w niemieckim oficerze po wojnie okrutnej, hańbiącej całą ludzkość, a przynoszącej plon tak marny, jak zdziczenie, rozpętanie zmysłów i najgorszych instynktów, nędzę, rozpacz i bezdroże, otwierające się przed znękaną Europą. Nie ukrywała przed sobą Manon, że jej osobiste przeżycia wywarły wpływ potężny na światopogląd kapitana człowieka uczuciowego i wrażliwego, o duszy czystej, przechowującej w sobie zapomniane, zdawałoby się, ideały, które były światłem przewodniem dawno zeszłych z ziemi pokoleń.
Istotnie Hans von Essen przeżył ciężki dramat.
Wiara w potęgę Germanji, wpajana w niego od dzieciństwa przez szkołę, a później przez porywający obraz blasku imperjum, przez urok śmiałych haseł i wszechwładnych teoryj państwowych, rozwiała się w tak nielitościwy sposób. Z rozmów z rodakami Hans wywnioskował, że, mimo rozpaczy, ogarniającej ojczyznę jego, duch nienawiści i żądza zemsty nie zagasły, a te uczucia nie wróżyły jaśniejszej przyszłości. Wytłumaczył mu to z bezwzględną szczerością ponury zawsze Małachowski, napomykając o istnieniu nieznanych dróg ratunku, lecz nie chciał nawet ściślej określić ich, gdyż widział, że jak dotąd prowadziło ku nim tylko jałowe, złudne marzycielstwo.
Wyczuwała myśli, miotające duszą Hansa, Manon de Chevalier i wiedziała, że najbardziej bolała kapitana świadomość, iż nic nie może zarzucić Francji, jako najgroźniejszemu wrogowi. Jeżeli Anglja stosowała do nieprzyjaciela pełne okrucieństwa środki obrony i napadu, Włochy — w krytycznej chwili złamały trójprzymierze, Rosja dopuszczała się ponurych gwałtów w Prusach wschodnich, to Francja pozostawała wierną tradycjom swoich wielkich myślicieli, patrjotów i wojowników.
Znienawidzony przez Niemców duch łaciński zatriumfował w całej pełni. Jego genjusz przez długi czas wstrzymywał wojny, a później porwał cały świat cywilizowany, bez myśli nawet o własnych korzyściach, otworzył bowiem drogę zachłanności Anglji i Stanów Zjednoczonych, pchnął do ostatecznej rozprawy z militaryzmem, wyczerpującym moralnie i materjalnie ludzkość; genjusz ten zwyciężył w krwawem starciu wrogich sił, ale nie pogwałcił prawa międzynarodowego i obyczajów wojny.
Prawda, że na trujące gazy odpowiedział potężniejszemi środkami, zawdzięczając je głębi i sprężystości swojej myśli, lecz, przecież, nikt, nawet chyba sam feldmarszałek Hindenburg, nie mógł się spodziewać, że w chwili groźnego niebezpieczeństwa Francja postąpi według słów Chrystusa i nadstawi lewy policzek, gdy cios padł już na prawy.
Ta myśl istotnie dręczyła Hansa, bo dowodziła niższości przesławnej, okrzyczanej po tysiąc razy kultury germańskiej rasy i zmusiła walecznego kapitana do zestawień i krytyki, wypadającej nie na korzyść ideologji niemieckiej.
Pojmowała i czuła Manon, że w Hansie von Essen odbywała się ciężka, bolesna przemiana wewnętrzna, prowadząca do rewolucyjnych niemal załamań poglądów, bez wyraźnego jeszcze celu, do którego mógłby dążyć ten szczery i czysty człowiek, nagle przestający wierzyć w nieomylność i prawo do kierowania życiem narodu ludzi, dotąd rękę na sterze kraju trzymających, a ufnych w nieomylność swoją.
Manon dobrze poznała Hansa i była pewna, że kapitan nie powróci na dawne drogi, że, będąc człowiekiem czynu, wyrwie się poza granice panujących w Niemczech nastrojów i zacznie walczyć o nowy światopogląd z całą odwagą, przekonaniem i szczerością.
Za to wszystko lubiła go i poważała. Zapomniała o jego czynach dowódcy podwodnej łodzi, bo zdawała sobie sprawę z tragicznych wpływów wojny, czyniącej bezwiednych zbrodniarzy nawet z ludzi najcichszych i najszlachetniejszych.
Pamiętała za to chwilę, gdy zrozpaczony i zdruzgotany ponuremi wieściami Hans targnął się na własne życie, a później natchniony błysk oczu stojącego nad grobem człowieka, który mówił jej o spłaceniu długu za zbrodnię, dokonaną na niej, jego tkliwość dla Henryka, przyjaźń dla niej i współczucie.
Wszystko to wiedziała i rozumiała, lecz czuła, że nie to tylko czyni Hansa szczególnie bliskim jej.
Przebywając z nim i prowadząc długie rozmowy, pełne zwierzeń wzajemnych i szczerości, niczem nie skrępowanej, zapominała, że była wobec kapitana Hansa von Essen.
Widziała przed sobą dwóch naraz Hansów.
Jednego — chłopca jeszcze, o zwichrzonej, niesfornej czuprynie i ciągłym rumieńcu zmieszania na twarzy. Był to mały, silny Hans, którym się zachwycała, przeczuwając w nim skłonność do przyjacielskiej, wiernej opieki, którego lubiła więcej od innych nawet wtedy, gdy napadł na Patrie-en-fleurs...
Drugi Hans — to wytrenowany atleta, zdobywca laurów sportowych, młody oficer marynarki, mówiący z namaszczeniem o potędze Niemiec, a taki czysty i skromny, że nie mógł znieść widoku zmiętej na jej piersi róży i odszedł bez pożegnania, przybity i zrozpaczony. Ten Hans był dla niej jeszcze droższy.
Widziała w takiej chwili jednocześnie siebie samą, jako małą dziewczynkę z żółtą kokardą w kruczych włosach, lub na moście Montblanc, gdy zwycięski sternik „Germanji“ wysoko podnosił flagę przed trybuną sędziów.
— Miniona bezpowrotnie wiosna życia wiąże mnie z Hansem — myślała nieraz, lecz natychmiast odzywał się rozum i szeptał:
— Dlaczegóż inaczej czujesz się w obecności Joego, Roya i Alfreda?
Długo nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Pewnego razu, robiąc przegląd swego życia, doszła do zrozumienia tego nastroju.
Przed wojną, będąc w wyższych klasach na pensji, a później na uniwersytecie, nieraz spostrzegała gorące spojrzenia mężczyzn, rzucanych na nią. Kilku kolegów otwarcie kochało się w niej i prosiło o jej rękę. Nie była obojętną dla Roya Wilsona, a nawet dla Joego Leystona, w zawiły sposób wyrażającego swoje uczucie, gdy mówił o wyspie Manon-Isle.
Czuła, że kocha ją też Hans, chociaż chłopak był nieśmiały i nie odważał się nawet dłużej patrzeć na nią.
Nagle wszystko się zmieniło.
Po wypadku w Argonnach nikt już nigdy nie powiedział jej słowa o swej miłości. Dawni koledzy uniwersyteccy byli bardzo dobrzy dla niej, pełni współczucia, lecz, zdawało się, unikali pozostawania z nią dłużej sam na sam.
Joe, Małachowski i Roy Wilson byli nadal przyjaciółmi, lecz i w tym stosunku zaszła dziwna zmiana. Przed wojną była to przyjaźń mężczyzn dla kobiety, stosunek, z łatwością przechodzący w miłość. Przy niej zawsze starali się wykazać swoją męskość i przewagę nad innymi, podobać się jej.
Teraz patrzyli na nią bardzo serdecznie, chcieliby dopomóc jej, lecz przestała istnieć dla nich jako pożądana kobieta.
Rozumiała, że, chociaż spadło na nią nieprzewidziane nieszczęście, jednak pozostawiło ono niezatarty ślad w stosunkach do niej ludzi.
— Panna, matka dziecka z nieznanym ojcem... — Kto wie, co sądzą ludzie o tym wypadku? Niewątpliwie, niejeden ze zblazowanych młodzików wyobraża sobie całe zajście inaczej...
Przymknęła oczy i odrazu wypłynęły z przerażającą rzeczywistością mętne bielma szyb, zimny, czarny mrok, niejasne kontury szafy i bielejące w ciemności, zmięte łóżko, z którego przed chwilą zwleczono wieśniaczki o nagich piersiach i poplątanych, potarganych włosach, spadających na smagłe ramiona....
Dreszcz wstrząsnął nią.
Otworzyła oczy i pomyślała z gorzkim uśmiechem:
— Tymczasem ten i ów wyobraża sobie wszystko inaczej! Z pewnością przypuszcza, że stało się to w jakimś zdobytym zamku po hucznej orgji, w oparach wina i śmiechu, gdy nieprzytomną i pijaną zaniesiono do porzuconej sypialni magnackiej, w której dwa nieprzytomne ciała ludzkie połączyły się w grzechu bezwiednym...
Ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, aby nie krzyczeć z rozpaczy, nie przeklinać, nie bluźnić.
Z trudem uspokoiwszy się, snuła dalej myśl swoją:
— Hans oznajmił, że wie o wszystkiem, o nic się nie wypytywał i nawet nie wyrażał swego współczucia i oburzenia. Nie chciał o tem mówić i wspominać. Zrozumiał, jak się to musiało stać, wierzył jej i o nic nie podejrzewał. Był pewien, że padła niewinną ofiarą zbrodni. Wyznał jej swoją miłość i w każdej chwili połączyłby z nią własne życie. Dla niego istniała tylko dawna Manon — Manon wiosny ich życia...
Wtedy zrozumiała, że Hans jest dla niej najdroższym, gdyż on jeden pozostał niezmiennem, żywem wspomnieniem beztroskiego, jasnego życia przedtem, nim dotknęła ją okrutna ręka losu, zrobiwszy z niej taką, jaką się stała i czuła obecnie.
Od tej chwili zniknął przed nią kapitan von Essen i pozostał tylko Hans.
— Hans, dobry, miły Hans!... — doszło ją żałosne wołanie Henryka.
— Miły, dobry Hans! — szepnęła z rozrzewnieniem i nagle zmartwiła ją myśl, że tak rzadko i mało wspomina przyjaciela.
Usprawiedliwiła jednak siebie natychmiast.
Całe jej życie, pełne rezygnacji i wywalczonego przed rozpaczą spokoju, przysłoniętego smętkiem, zmieniło się nagle.
Nadzieja możliwości pomyślnej operacji dziecka i pocieszająca diagnoza lekarzy pochłonęła ją bez reszty. Nie spostrzegła mijających dni i tygodni, zapatrzona w zbliżający się termin ostatecznego wyroku.
W Genewie miał się odbyć międzynarodowy zjazd okulistów. Profesorowie uniwersytetu powiadomili swoich zagranicznych kolegów o czekającym ich niezwykłym pacjencie i możliwej operacji. Kilku najsłynniejszych specjalistów, a w ich liczbie niemiecki uczony, który na prośbę Hansa oglądał chłopczyka, wyraziło zgodę na wzięcie udziału w badaniach i operacji.
Nareszcie dzień zjazdu nastał.
Badania oczu małego Henryka trwały przez kilka dni. Najsławniejsi lekarze orzekli, że operacja jest możliwa i pacjent całkowicie lub częściowo odzyska wzrok.
Zabieg chirurgiczny odbył się.
Umieszczono małego pacjenta w klinice, w ciemnym pokoju, gdzie miał spędzić długie dni. Manon nie odstępowała od dziecka, pełniąc przy nim obowiązki sanitarjuszki.
Po dwuch tygodniach lekarze zdjęli obandażowanie, pozostawiając chorego nadal w ciemnym pokoju.
Henryk nawet w ciemności miał oczy zamknięte, a gdy Manon zapytała go o przyczynę, odparł:
— Mamusiu, boję się, gdyż nie chcę jeszcze wiedzieć, że pozostałem ślepy...
Jednak Manon powoli przekonała go, aby podniósł powieki, chociaż chwili tej bała się, jak straszliwego wyroku.
Był to moment groźny, przerażający. Przejęta troską, żyjąca niepojętą nadzieją matka czuła, że siwieje.
— Czy już? — cicho zapytała, w ciemności dotykając ramienia synka.
— Jeszcze nic... boję się... o, jak się boję!... — odpowiedział urywanym szeptem.
— Synku... synku... — błagała matka, a całą wolę i siłę duszy włożyła w namiętne, nieme wołanie, niby do kogoś nieznanego, a potężnego:
— Spełnij! Spełnij!...
Nie była to ani modlitwa, ani błaganie. Słowa bez dźwięku zawierały w sobie tylko groźne żądanie.
Nagle w ciemności rozległ się przeraźliwy krzyk Henryka:
— Widzę... widzę!...
Manon przycisnęła rękę do serca i nadsłuchiwała, tamując oddech i jeszcze nie wierząc.
Chłopczyk nagle zerwał się z krzesła i pewnym krokiem podszedł do matki, szepcąc bezładnie:
— Widzisz? Dojrzałem ciebie w ciemności! Jeszcze nie mogę rozpoznać twojej twarzy, lecz widzę całą ciebie, bo jesteś czarniejsza od ciemności... Widzę... widzę!
Przerażenie bezmierne, pochłaniające radość i szczęście, brzmiało w słowach dziecka.
— Mamo! — krzyknął nagle i upadł zemdlony z nadmiaru wrażeń.
Od tej chwili przyzwyczajano Henryka powoli do światła.
Miał krótki wzrok, lecz widział, widział!
Ujrzawszy po raz pierwszy w półmroku twarz matki, długo przyglądał się jej w niemym zachwycie.
— Jakaż ty piękna!... — szeptał. — Taką widziałem matkę małego Jezusa... Taką samą piękną, łagodną i smutną... Nie bądź już smutna... Henryk widzi! Mamusiu!
Tulił się do niej, pieścił jej ręce i płakał, szczęśliwy, wzruszony.
Po sześciu tygodniach dopiero lekarze pozwolili wyprowadzić go do ogrodu, w godzinę po zachodzie słońca. Miał grube, czarne okulary, zasłaniające oczy i chroniące przed zbyt jaskrawem światłem.
Widząc różne przedmioty, wypytywał o nie, poznawał je wzrokiem, dziwiąc się, że wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażał, dotykając ich palcami.
Nie rozróżniał jeszcze barw, bo czarne szkła zasłaniały je, zresztą dłuższy czas jeszcze wyprowadzano go tylko wieczorem.
Jednak zmieniano mu co dwa dni okulary, aż pewnego dnia nałożono jasne, prawie zupełnie białe szkła, i Henryk skamieniał.
Mimo zmroku biły zewsząd kaskady przeróżnych barw, — zielone korony drzew, brunatne konary, białe kwiaty jaśminu, wielkie, żółte kielichy lilij i ciemnoszafirowe niebo.
Przebiegał od pni drzew do zielonych krzaków, schylał się nad wonnemi kwiatami, ciężko oddychając i czując, jak serce mu kołacze w piersi.
Płakał i śmiał się.
W kilka dni później Manon w otoczeniu lekarzy wyprowadziła go w dzień do ogrodu, otaczającego klinikę.
Zdjęto dziecku okulary i w tedy Henryk ujrzał słońce, złocące liście drzew, igrające na kwiatach i skrzące się na powierzchni basenu fontanny.
— Słońce! — zawołał przeraźliwym głosem i, chwytając się za pierś i gardło, znowu padł zemdlony, jak wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał w ciemności niejasną sylwetkę matki.
Z trudem doprowadzono go do przytomności, lecz po kilku dniach już znowu pozwolono wyjść.
Natychmiast wyciągnął obydwie rączki do nieba i zaczął powtarzać w zachwycie:
— Słońce!... Słońce!... Słońce!
Była to namiętna modlitwa pierwotnego człowieka, który po długiej nocy kosmicznej poraz pierwszy ujrzał wznoszącą się nad dalekim horyzontem potężną gwiazdę dzienną.
Długo stał w niemym porywie i modlił się bezwiednie.
Wszystko, co umiłowało niewidome dziecko, przelało ono w owej chwili zachwytu i szczęścia w ten gorący szept:
— Słońce!...
Gdy wzruszenie minęło, schwycił matkę za rękę i, niby śpiesząc się, jął żądać natarczywie:
— Mamusiu, prowadź mnie nad jezioro! Nad jezioro!
Stanąwszy na trawniku nad wodą, długo milczał i rozglądał się dokoła.
— Miły, dobry Hans! — szepnął. — Jak ślicznie opowiadał mi o niebieskiej wodzie, lazurowem niebie, białych obłokach dymu i błyszczącym na górach lodzie... Wszystko teraz widzę i kocham... Tylko nie widzę dobrych duchów gór... Nie widzę... Czy ja je zobaczę, mamusiu?
— Zobaczysz kiedyś, synku — odparła Manon.
— Kiedyż, kiedyż? — nalegało dziecko.
— Gdy dorośniesz, Henryczku... — szepnęła.
— Jakże pragnę prędzej dorosnąć! — zawołał, tupiąc nóżką i nie spuszczając wzroku z roziskrzonych szczytów Alp.
Manon była szczęśliwa.
Kochała syna teraz jeszcze goręcej. Mogła już widzieć przed sobą jasny cel — wychowanie Henryka.
Przyszła dawno zapomniana myśl:
— Uczynić z niego mściciela krzywdy i pohańbienia matki!...
Wzdrygnęła się cała. Wydało jej się to okrucieństwem i zbrodnią.
— Mamusiu! — zwrócił się do niej Henryk. — Jeżeli są dobre duchy, to powinny być i złe?
— Dlaczego tak myślisz? — zapytała Manon.
— Inaczej nie nazywałby ich Hans dobremi, lecz wprost duchami! — odparł. — Jakież są te inne — złe duchy?
— Są czarne... — rzekła po namyśle Manon.
— Czarne, jak to, co ciągle widziałem, gdy byłem ślepy? — pytał.
— Czarne i niegodziwe, bo usiłują zbłąkanych w górach ludzi strącić do głębokich przepaści... — przypomniała sobie Manon jakąś bajkę.
Chłopczyk wpadł w zadumę.
Idąc do domu, zatrzymał się nagle i, rączką wskazując na szczyt Montblanc, rzekł z siłą:
— Gdy dorosnę, dotrę do dobrych, białych duchów, zaprowadzę je na najwyższy szczyt i zwalczę złe, czarne duchy!
Mały Henryk wskazywał matce cel jej i swego życia.
— Tak, tak, synku! — wybuchnęła, przyciskając go do piersi.
W tej chwili zapadł wyrok na nią.
Już nigdy nie miała myśleć o sobie, bo zajaśniało przed nią wyższe przeznaczenie.
Dać synowi wychowanie, wpoić w niego wszystko, co najszczytniejszego stworzyła cywilizacja, wzbudzić niezwalczone obrzydzenie do grzechu i zbrodni, dać broń dla zwycięstwa białych, dobrych duchów.
Manon uczuła potrzebę podzielenia się swoją radością i szczęściem z przyjaciółmi dzieciństwa, więc wysłała do wszystkich obszerne listy z opisem operacji i przeżyć uratowanego dziecka, a także własnych uczuć i myśli.
Z różnych miast nadeszły wkrótce serdeczne telegramy, a po nich paczki z upominkami dla Henryka.
Joe Leyston przysłał piękny okręt, poruszany prawdziwym motorem, opalanym cegiełkami twardego alkoholu. Roy Wilson kilka tomów oprawnych, zawierających portrety dobroczyńców ludzkości, którzy wynaleźli nowe lądy, wyspy, maszyny, statki i telegraf bez drutu.
Alfred Małachowski mały zegarek z wyrżniętym na nim napisem: „Czas krótki, droga — długa!“
Hans zaś wyprawił przez znajomego, udającego się do Genewy, duży bukiet białych lilij dla Manon i pięknie oprawną Biblję z podkreślonemi słowami Księgi Psalmów:

„I będzie jako drzewo, które wsadzone jest nad ściekaniem wód, a które owoc da czasu swego; liście jego nie opadną i wszystko, cokolwiek czynić będzie, poszczęści się.“

Niebawem kapitan sam przybył do Genewy.
Był tak szczęśliwy i wesoły, że zdawało się, iż wielka jasność napełnia całą jego istotę. Henryk nie odrywał się od niego, całował go i nie spuszczał zeń rozkochanych oczu.
Kapitan wyrwał się z Berlina tylko na dwa dni, lecz cały czas spędził z Manon i Henrykiem.
Chodzili razem do parku, pływali czółnem po jeziorze i mówili o wszystkiem, co ich porywało.
Wysłuchawszy opowiadania Manon o życzeniu Henryka, żeby walczyć ze ziemi duchami gór, Hans zamyślił się, a potem, wstrzymawszy wiosła, spojrzał na biały łańcuch Alp i rzekł do chłopczyka:
— Mały Henryku! Niegdyś przyrzekłem ci, że będziesz widział i że wszystko, co ujrzysz, pokochasz. Spełniła się moja przepowiednia! Chcę teraz obiecać ci coś innego! Zajdziesz na szczyty śnieżne, jarzące się miljonami iskier, dotrzesz do siedziby białych, dobrych duchów i zaprowadzisz je tak wysoko, że z, niedosięgnionych wyżyn na czarne, złe siły spoglądać będą spokojnie. Duchy, czyhające na ludzi zbłąkanych, są tchórzliwe, a dobre duchy zbyt potulne i ciche. Trzeba więc je przeprowadzić za sobą tam, het! skąd nawet Montblanc wydaje się ziarenkiem piasku, a płochliwe demony przerażą się ich górnego lotu i bez walki ukryją się w ciemnych szczelinach, gdzie wichry śniegiem ich zasypią i skują lodem na wieki!
Henryk słuchał przyjaciela z zachwytem i, chociaż nie rozumiał znaczenia jego słów, cieszył się i powtarzał:
— Chcę dorosnąć jak najprędzej! Jak najprędzej!
Wieczorem, pozostawszy sam na sam z Manon, kapitan długo patrzył na nią, a później, gdy zdumiona podniosła na niego piwne swoje oczy, zaczął mówić:
— Radość i szczęście powróciło do serca pani, więc i w mojem odżyła nadzieja... wtłoczona oddawna na same dno...
Nagle urwał, bo spostrzegł, jak ciemny cień przemknął pod powiekami jej, a koło ust zaryły się zmarszczki cierpienia.
Potarł czoło dłonią i szepnął:
— Rozumiem... rozumiem...
Zaczęli rozmawiać o rzeczach obojętnych.
Pożegnawszy Manon, wyszedł i zatrzymał się przed domem na tem samem miejscu, gdzie stał, przybywszy z Zermatt do Genewy.
Wzrok swój wbił w oświetlone okna i długo trwał bez ruchu.
W ustronnej ulicy nic nie mąciło ciszy.
Księżyc płynął odwieczną swoją drogą.
Gdzieś daleko huczał na jeziorze spóźniony parowiec.
Donosiły się z nadbrzeża ciche dźwięki orkiestry, grającej w kawiarni.
Wszystkie te odgłosy należały w tej chwili do innego, obcego świata.
Dla kapitana von Essen całe życie skupiło się w oświetlonych oknach Manon i w głośno bijącem sercu.
Nagle światło zgasło i całą kamienicę ogarnęła ciemność.
— Nad moją miłością wyrósł kopiec bez nagrobka... i tylko dwoje ludzi wie, co pod nim pogrzebano...
Łzy cisnęły się do oczu kapitana, a ciężkie, palące łkania wzbierały w piersi.
Już podniósł dłonie, aby zacisnąć gardło i usta, gdy nagle przypomniał sobie słowa pastora, przemawiającego na pogrzebie jego ojca:
„I rzekł mu: Wynijdź, a stań na górze przed Panem; a oto Pan mija, i wicher wielki i mocny, wywracający góry i kruszący skały przed Panem. Nie w wichrze Pan, a po wichrze — wzruszenie; nie we wzruszeniu Pan, a po wzruszeniu — ogień; nie w ogniu Pan, a po ogniu — szmer powiewu cichego“...
Kapitan jęknął i szepnął:
— Oby po ogniu mej męki przyszedł szmer powiewu cichego!
Powolnym krokiem ruszył ku środkowi miasta.


ROZDZIAŁ XVIII.

Przebrzmiały groźne odgłosy wojny, zakończonej kongresem wersalskim.
Państwa wałczące leżały bezsilne, wyczerpane, a wstrząśnięte do głębi.
Koalicja przegrała wojnę, aljanci triumfowali.
Zwycięstwo jednak było czczem słowem. Wszystkie bowiem ludy walczące leżały w prochu, a na ich piersiach wciąż ciążyła stopa wojny, niosącej nędzę i niewyraźne dążenia.
Państwa, biorące udział w wojnie, mogły odetchnąć, zebrać myśli, przystąpić do planów na jutro.
Tylko ze zgliszcz, gruzów i krwi powstająca Polska nie zaznała chwili ukojenia.
Przedstawiciele Germanji podpisali w Wersalu traktat o rozbrojeniu i pokoju, a tymczasem wojska niemieckie walczyły z Polakami, grzmiały działa i miotacze min, samoloty rzucały bomby, pełzły po ziemi polskiej ciężkie obłoki gazów trujących...
Czesi z bronią w ręku domagali się Śląska Cieszyńskiego.
Ukraińcy podnieśli bunt przeciwko Polsce, zajęli Lwów i zagrażali oderwaniem wielkiego szmatu naszej ziemi, otwierając drogę najazdowi dziczy rosyjsko-mongolskiej, wspierającej ich.
Nareszcie w granice państwa polskiego wdarł się odwieczny wróg — Rosja, nie carska, lecz komunistyczna a, być może, jeszcze bardziej niebezpieczna i dla Polski i dla całej Europy.
Po trzykroć stratowany kraj, zubożały, wyczerpany do szczętu, pozostawał na łasce losu.
Któż mógłby ująć się za Polską w owe dni wielkiego znużenia i rozczarowania?
Na Zachodzie i Wschodzie — wszyscy, w Polsce — słabsza duchem część ludności — byli przekonani, że ulegniemy przemocy i zagładzie.
Nie doceniano jednak wielkich sił naszego narodu. Są niemi — natchnienie i bohaterstwo...
Więc znowu na stos ofiarny rzucił naród „swój życia los.“
Rozpierzchły się po całem państwie pułki legionowe, stając z bronią w ręku w miejscach zagrożonych. Widzowie rzucili potężne hasło. W koło legjonów skupiać się jęły tłumy ochotników, a szły z dalekiego Sybiru, Murmanu, Turkiestanu, Ukrainy, Francji, Ameryki i ze wszystkich zakątków prastarej ziemi polskiej. Szli mężowie, młodzież, kobiety i dziatwa szkolna, chłopaki 12—13-letnie.
Dążyli na obronę kraju synowie szlachty ziemiańskiej, inteligencji, dzieci robotników, wyrostki z chałup wieśniaczych.
Naprędce tworzono nowe pułki i wcielano je do armji.
Legjonowi oficerowie obejmowali nad niemi komendę i prowadzili ku zwycięstwu lub śmierci.
Jeden po drugim pokornie schylali głowy wrogowie oszołomieni i przerażeni. Uciszył się rząd czeski, nie czujący za sobą poparcia najuczciwszych warstw swego narodu. Rozbrojone i upadłe na duchu niemieckie oddziały wycofały się z granic Polski. Pokarani krwawo Ukraińcy nie śmieli podnieść głowy, na które z taką potęgą spadła ciężka ręka „orląt lwowskich“ i „dzieci krakowskich.“
Pozostał tylko jeden ponury, podstępny wróg — Rosja.
Zastępy czerwonych katów, najeźdźców i zaborców prowadził zuchwały, pewny zwycięstwa Michał Tuchaczewskij, syn rosyjskiego szlachcica i Włoszki, dla ambicji własnej uległy woli Kremlu.
Z nim razem szedł zdrajca ojczyzny, twórca czerezwyczajek sowieckich — Polak, krwawy Dzierżyński, już sporządzający czarną listę ofiar dla nowej hekatomby czerwonego teroru.
Potężny wróg przedzierał się ku sercu Polski, bo przez Warszawę prowadziła droga, którą trzecia międzynarodówka zamierzała rzucić do Europy żagiew powszechnej rewolucji.
Polska, zdawało się, musiała być stratowana kopytami czerwonych jeźdźców Budiennoja i Gaj-chana, zupełnie tak, jak niegdyś hordy Batura, wnuka Dżengizowego, stratowały ziemię lechicką.
Nieświadomi znaczenia rozgrywającej się tragedji, pałający zemstą Niemcy podstępnie wspomagali sztab rosyjski, posyłając mu swoich oficerów, wypróbowanych w wielkiej wojnie. Burzyło się mrowie ukraińskie i wyrzucało ze swojej głębi liczne zastępy ochotników, dążących do armji bolszewickiej.
Całą wojnę 1919/20 roku przebył Alfred Małachowski, rzucany z frontu na front. Bił się pod Gródkiem Jagiellońskim i pod Radkowem; brał do niewoli niemieckich piechurów podczas ataków na Gościejowice, aż nareszcie wszedł ze swoim pułkiem w skład pierwszej armji, w znoju i walkach nieustannych wstrzymującej wschodniego najeźdźcę.
W pułku Małachowskiego wrzała robota od rana do późnej nocy.
W wolnych od bitwy chwilach ćwiczono ochotników w sztuce wojennej, aby nazajutrz pchnąć ich do nowego boju.
Małachowski poznał ludzi, zjednoczonych w pułku, którym dowodził.
Nie mógł bez zdumienia patrzeć na żołnierzy.
Wczorajsi czeladnicy krawieccy, terminatorzy warsztatów szewskich, uczniowie gimnazjalni, młode kobiety z rodzin najsławniejszych, dzieci, parobcy i fornale wyrastali w mgnieniu oka na bohaterów, żołnierzy niezwyciężonych i nieugiętych.
13-go sierpnia 1920 r. rozpoczęły się ciężkie bitwy z przeważającemi siłami bolszewików. Broniono dróg, prowadzących do Warszawy.
Kapitan Małachowski obchodził pod Ossowem posterunki swego odcinku. Wszystko było w porządku. Kilku chłopaków stało na warcie, wpatrzeni przed siebie, baczni, skupieni, mocno zaciskając w drobnych dłoniach ciężkie karabiny.
W chałupach, gdzie się roiło od żołnierzy, widział Małachowski rzeczy niezwykłe, ogarniające go zachwytem.
Ochotnik Halina Szybowska, dwudziestoletnia kobieta, żona oficera, stała na progu i rozmawiała z przybyłą do Ossowa starszą panią.
Małachowskiego doszły słowa rozmowy.
— Dziękuję cioci za wszystko, z serca dziękuję! — mówiła Szybowska.
— Kiedyż powrócisz do domu, Halinko? — pytała ciotka.
— Po zwycięstwie, albo nigdy...
— Boże! — jęknęła starsza pani. — Jakże możesz tak mówić?! A dziecko? Zapomniałaś o niem! Maleństwo już mówić zaczyna...
Szybowska przycisnęła ręce do piersi, a w oczach błysnęły łzy.
Po chwili podniosła głowę i rzekła:
— Jeżeli ze mną coś się stanie, cioteczka wychowa dziecko?
— Halinko!
— Przyrzeka cioteczka? Przecież ja z pułku nie wystąpię przed zakończeniem wojny... Wszystko więc może się przydarzyć w bitwie. Ciociu! Ciociu! Żebyś wiedziała, jaka jestem szczęśliwa, że oto mogę w tak prosty, zrozumiały sposób służyć ojczyźnie, być, jak ta kula, jedna, malutka, a przecież pożyteczna!...
— Halinko, jesteś bohaterką!
— Jakaż ze mnie bohaterka! — zaśmiała się cicho. — Siedzę w okopie i strzelam, to każdy potrafi... chłopak i kobieta, bo na to silnego mężczyzny nie potrzeba...
— Wychowam dziecko... — przerwała nagle starsza pani i, ściągnąwszy brwi, przeżegnała Szybowską, milcząc, pocałowała ją w czoło i szybko odeszła, pokryjomu ocierając łzy.
W chałupie, rozparty łokciami na stole, siedział olbrzymi ochotnik — siwiejący już wieśniak — Rózga. Słuchał małego, krępego kaprala o czarnej czuprynie i zawadjackiej chłopięcej twarzyczce.
— Pod Lwowem, w Persenkówce była fajna heca, bo tam ci na jednego naszego chłopa parło po dwudziestu Ukraińców — opowiadał kapral. — Prażyliśmy w nich, jak w jasną świecę!
— No i cóż? — pytał wieśniak. — Odbiliście się?
— Gdybyśmy nie odparli hajdamaków, nie bylibyśmy tu — odparł kapral i dodał z dumą:
—... i nie byłoby tego!
To mówiąc, dotknął krzyża walecznych, wiszącego na piersi.
— I nie bojaliście się? — wypytywał wieśniak.
— A czy wy, gospodarzu, bojaliście się dziś, gdy strzelanina wypadła? — pytaniem odpowiedział kapral.
— Juści nie, bo to z gorączki, gdy człekowi spieszno, o strachu się nie myśli.
— Nam też było gorąco i spieszno! — zawołał ze śmiechem czarnowłosy kapral.
— Jak się widzi... — zamruczał gospodarz. — Ino ja już stary, a wy dzieciaki bez mała...
— E—e! — machnął ręką kapral. — Te dzieciaki niejedną już parę butów na glanc znosiły nim z przełęczy karpackich do Lwowa przymaszerowały, a stamtąd tu do was do Ossowa... Nie mamy siwych włosów, ale serca nam już dawno zsiwiały, bracie...
Młoda twarz spochmurniała nagle, a westchnienie podniosło pierś.
— Tak! To prawda! — prawie krzyknął wieśniak i, schwyciwszy rękę kaprala, do ust pociągnął.
— Co wy robicie?! — zawołał zdumiony chłopak i zmieszany odszedł.
— Takie dzieciuchy, a święte to i mądre! — szeptał wieśniak. — Cud się dzieje... Cud Boży!
W sąsiedniej izbie sierżant — student politechniki objaśniał kolegom, jak się robi proch.
Jakiś żołnierz — piegowaty, o drwiącej twarzy robotnik słuchał uważnie, a potem rzucił:
— Tyle wiecie... Phi, phi! Na dyrektora fabryki wykierujecie się...
— Niby poto uczyłem się tak długo — odparł sierżant.
— To i będziecie!
— Nie wiem i nie myślę o tem. Na wojnie jestem i tem tylko żyję. Jestem prostym robotnikiem, wykuwającym zwycięstwo polskie — rzucił sierżant.
— I niczego więcej nie pragniecie? — spytał piegowaty żołnierz.
— A niczego!
— Ja też niczego więcej nie chcę!
— Któżby chciał, gdy taki ognisty przyszedł czas? — zaśmiał się student.
— Pewno! — zgodził się żołnierz i zaczął skręcać papierosa.
— Dobrze z tem się czujemy — ciągnął sierżant. — Dobrze, bo nie dla siebie pracujemy, a dla wszystkich, i to nie w słowach, a w istocie... Bez sztuk i obłudy, uczciwie i dla wszystkich, dla całego narodu i kraju!
— Uczciwiej nikt nie potrafi! — zgodził się robotnik i zaśmiał się:
— Ot! macie! Już trąbka gra... Wstawać wiara!
W okopach Małachowski spostrzegł dwu nowych ochotników, dopiero wczoraj przybyłych.
Jeden wysoki, wiotki, złotowłosy, o twarzy natchnionej i czarnej przepasce na oku, drugi — mały, ponury, kulawy. Mieli po czternaście lat najwyżej i byli uczniami gimnazjum.
— Dlaczego kulejecie? — spytał kapitan.
— Stara rana, którą otrzymałem we Lwowie, krwawi — odpowiedział chłopak, prostując się.
— Idźcie do szpitala na opatrunek! — rzekł Małachowski.
— Nie, panie kapitanie, bitwa może lada chwila wybuchnąć. Mogę jeszcze pójść na bagnety!
— Jak chcecie, — szepnął oficer, z podziwem patrząc na ochotnika.
— Co się wam przytrafiło z okiem? — spytał złotowłosego chłopca.
— Mam zapalenie tęczówki. Boli oko i razi mnie światło — odpowiedział.
— Jakież mogli przyjąć was do wojska?! — zawołał Alfred.
— Nikomu o tem nie powiedziałem, zapisując się na ochotnika. Objaśniłem, że zaprószyłem oko piaskiem...
Małachowski nic nie powiedział i odszedł, coraz bardziej zdumiony i wzruszony.
Rozumiał, że marzenia twórcy legjonów ziściły się. Cała Polska, wszystkie dusze polskie zostały poruszone i porwane do wspaniałego lotu.
Przekonało go o tem w godzinę później nowe zajście.
Ze wsi przybiegł parobek i doręczył list, wzywający kapitana na chwilę rozmowy.
Podpisane nazwisko było znane Małachowskiemu, więc poszedł.
W chacie ujrzał sędziwego, pochylonego pod brzemieniem lat starca o poważnem, wspaniałem obliczu, i małą, drżącą, wiekową damę.
— Przepraszamy, że odrywamy kapitana od zajęć, lecz pan nam tego nie będzie miał za złe... — rozpoczął starzec.
Małachowski w milczeniu ukłonił się.
— W pułku dowodzonym przez pana, znajduje się nasz wnuk — ochotnik Stanisław Romer...
— Tak jest! — odparł z uśmiechem kapitan, bo przypomniał sobie małe pacholę o ogromnych niebieskich oczach, dziewczęcych ustach i przezwisku — „Stasia.“
— Ostatni to członek naszej rodziny, który opuścił gniazdo... — szepnął sędziwy pan. — Ojciec jego i dwóch starszych braci od roku na froncie. Matka i siostra poszły, jako sanitarjuszki...
Staruszka z jękiem dodała:
— Zostawili nam Stacha — najmłodszego, abyśmy pilnowali go... Uciekł do wojska i nic go wstrzymać nie mogło!...
— Tak! Duch w wojsku nie gaśnie! — zawołał z dumą Małachowski. — Wnuk państwa był już w kilku potyczkach. Czem, jednak, mogę służyć?
— Przyjechaliśmy prosić o opiekę nad Stachem... — zaczął starzec i, jak gdyby bojąc się, że będzie źle zrozumiany, dokończył z pośpiechem:
— O opiekę w bitwie... Wiem, że wnuk nasz nie ulęknie się i nie cofnie, lecz gdyby był ranny i umierający, może ugiąć się dusza dziecka... Niech pan wtedy pochyli się nad nim i powie:
„Nic to, mały Stachu! Tak umierał dziad pod Samosierrą, drugi pod Moskwą, trzeci w Wilnie od kul rosyjskich katów. Nic to, bo tego nie zapomni wolna ojczyzna, wdzięczna, kochająca, jak matka, dumna z bohaterstwa synów, idących po zwycięstwo!“...
— Jak matka!... — powtórzyła staruszku i dłoń nad głową drżącą podniosła, patrząc surowo suchemi, groźnemi oczami.
Nazajutrz o świcie Moskale pchnęli swoje pułki do ataku.
W Warszawie słabi duchem w strachu oczekiwali przyjścia bolszewików, porzucali domy i pędzili naoślep. Nawet rząd Witosa zamierzał opuścić zagrożoną stolicę i szukać schronienia w Poznaniu.
Był to zamiar rozpaczliwy, podszept szerzącej się paniki i zwątpienia, czyn — obfity w skutki nieobliczalne, tragiczne.
Tylko jeden człowiek w rządzie widział otchłań, w którą ten nieoględny krok miał rzucić Warszawę, a z nią razem, być może, cały kraj.
Był nim wierny sługa ojczyzny generał Sosnkowski.
W owym dniu 13-go sierpnia 1920 r. był on nieobecny na posiedzeniu rady ministrów.
O postanowieniu rządu zakomunikował mu premjer, Witos, który osobiście przybył do gabinetu ministra spraw wojskowych.
Generał Sosnkowski zerwał się na równe nogi i w uniesieniu najwyższem zawołał:
— Wierzę niezłomnie, że nasze wojska obronią Warszawę! Gdyby rząd opuścił stolicę, zawładną nią natychmiast ukryci komuniści, znajdujący się w mieście i mający już swoich komisarzy dla Polski! Ja się nie ruszę z miejsca, będę do ostatniej chwili strzelał z okien swego biura i padnę pod gruzami tego gmachu! Panowie chcecie ratować swoją skórę? A komuż ona będzie potrzebna, gdy Polski już nie będzie?! Wymawiam posłuszeństwo rządowi i z Warszawy nie wyjadę! Słyszy, pan? Nie wyjadę!...
Wielką siłą tchnęły słowa generała. Zmieniły one nastroje, panujące wśród ministrów. Rząd pozostał w stolicy. Panika w mieście ustała. Komuniści nie śmieli podnieść głów. Było to nigdy niezapomniane zwycięstwo generała Sosnkowskiego w chwili, gdy Naczelny Wódz rzucił młodą armję polską w stanowczy bój o wolność i życie kraju i narodu...
Długo odpowiadały polskie okopy, wstrzymując wroga, lecz niezliczone tłumy napływających nieprzyjaciół przeraziły słabszych i pozbawionych wiary w zwycięstwo.
Na flankach żołnierze z sąsiedniego odcinka zaczęli wybiegać z okopów i cofać się w stronę pola. Popłoch szerzyć się zaczynał.
Małachowski spostrzegł, że żołnierze jego pułku coraz częściej podnoszą na niego oczy i wpatrują się w jego twarz w trwożnem oczekiwaniu.
Zrozumiał, że zbliża się straszliwa chwila zwątpienia.
— Do ataku! — skomenderował nagle kapitan.
Bez namysłu i wahania wbiegł na szaniec młody ksiądz z krzyżem w ręku i krzyknął donośnie:
— Za mną, w imię Boże!
Krzyczał coś jeszcze, nie oglądając się i biegnąc na spotkanie nieprzyjaciół.
Za nim nadążała Halina Szybowska, chłopak z czarną przepaską na oku, kulawy ochotnik, czarnowłosy kapral, ogromny wieśniak bez czapki i z, siwiejącemi włosami w nieładzie, piegowaty żołnierz o zawadjackiej i drwiącej twarzy, a za nimi cały pułk.
Kapitan biegł na flanku, tuż przy pierwszym szeregu, zachęcając żołnierzy.
Słyszał jak huknęła salwa, ujrzał padających bez krzyku, księdza, złotowłosego chłopaka, kobietę — ochotnika i studenta politechniki...
Pozostali na ziemi bez ruchu.
Bataljon wichrem pędził naprzód.
Potrącając Małachowskiego ramieniem, padł twarzą naprzód potężny, jak dąb, wieśniak, a na pierś osunął mu się kulawy ochotnik, który ze Lwowa przywędrował pod Ossów.
Pułk zwarł się potężnie z Moskalami.
Pracowały bagnety. Ich głuchym uderzeniom wtórowały ciężkie ciosy kolb, rzadkie strzały, chrapliwy oddech walczących, jęki i krzyki.
Ztyłu nadbiegały powracające do bitwy oddziały flankowe.
Od lasu zagrały działa polskie.
Bolszewicy cofać się zaczynali, narazie w porządku, lecz wkrótce dziki popłoch ogarnął ich. Nie wytrzymywali ataku i zmykali z wrzaskiem i wyciem.
Polscy żołnierze siedzieli im na karkach i grzmocili kolbami, kłuli bagnetami, strzelali, szerząc popłoch i śmierć.
Był to wielki dzień epopei cudu nad Wisłą, pierwszy akt klęski najeźdźców, świt zwycięstwa i pokoju, wspaniały błysk promiennej sławy wojowników Orła Białego.
Tego dnia nigdy już nie mógł zapomnieć kapitan Alfred Małachowski.
Nie mógł też nigdy zrozumieć ślepoty i niewdzięczności cywilizowanych narodów, które obojętnie spoglądały na bohaterskie wysiłki Polski, na budzenie się w niej raz jeszcze woli do obrony Europy przed zalewem dziczy wschodniej, przed zagładą dorobku i ducha setek pokoleń.
Nikt, oprócz Francji, nie chciał i nie chce tego zrozumieć.
A tymczasem Polska spełniała szczytne dziejowe zadanie, bo nie luźną armję rosyjskich najeźdźców miała przed sobą, lecz rewolucyjną awangardę czerwonych władców, dążących na podbój Europy, którą piersią swoją osłaniał w te, miesiące krwawego znoju polski żołnierz.
Wielka potęga zwaliła się na Polskę — przedmurze świata cywilizowanego.
Czerwony Kreml zniweczył wysiłek wszystkich kontrrewolucyjnych wodzów, usunął niebezpieczeństwo wewnętrznego rozpadu, wybuchów niezadowolenia i protestu. Komunizm triumfował na całym obszarze olbrzymiej Rosji od granicy polskiej do fal Pacyfiku, do północnych krańców Gobi i dzikich grzbietów Pamiru.
Podstępne namowy sowieckich wysłańców wstrząsały Chinami, Indjami, Persją i Turcją, zarzewie pożaru groźnego widniało już nad wszystkiemi krajami muzułmańskiemi w Egipcie i na północy Afryki, ogarniając żelaznem kołem starą Europę, znękaną wojną i zrozpaczoną w więzach nędzy.
W Polsce lepiej od innych, rozumiejącej duszę wschodu, nikt nie wątpił, że zwycięstwo sowietów, odniesione nad Wisłą, spowodowałoby wybuch wśród barwnych ludów, nowy wylew miljonowych hord, rzeź i klęskę, większą i groźniejszą od najazdu Atylli, od krwawego pochodu potomków Dżengiza Chana.
Miał się wtedy rozpocząć tragiczny skon olbrzymiego, świetnego okresu historycznego i na jego zgliszczach i rumowiskach powstać nowy, ukryty w wirze nieuchwytnych marzeń i dążeń.
Na zachodzie nie rozumiano tego...
Nawet Francja, jedyny kraj, pomagający Polsce materjalnie i moralnie, widziała w toczącej się wojnie raczej moment polityki europejskiej, obawiając się połączenia Rosji z Niemcami i nowego ataku na front nadreński.
W sztabie francuskim zaledwie marszałek Foch i kilku wyższych oficerów potrafiło ocenić należycie raporty dzielnego generała Weyganda i jego pomocników, walczących w polskich szeregach.
Lepiej od innych pojmowały to osłabione i skrzywdzone Węgry, lecz posłane przez nie oddziały zbrojne dotrzeć do polskiej ziemi nie mogły, wstrzymane przez nieufnych i nie wyczuwających grozy chwili sąsiadów.
Inne państwa nie zdołały objąć myślą powagi wypadków, rozgrywających się nad brzegami Wisły.
Tymczasem hasła trzeciej międzynarodówki, proklamującej dyktaturę proletarjatu, szerzyły się szybko.
Glebę dla jadowitego siewu przygotowała i użyźniła wielka wojna. Traktat pokojowy i przedwojenny sposób myślenia polityków nie dały ujścia nagromadzonemu nawałowi powikłań międzynarodowych, ekonomicznych i społecznych, które wymagały nowych systemów i nieznanych jeszcze dróg. Rządy miotały się w poszukiwaniu szybkich sposobów naprawy bytu ludności, wyczerpanej nerwowo, zubożałej, a żądającej dobrobytu, dla którego długie cztery lata szalała wichura wojny.
Komunizm, źle pojęty, a dobrze zamaskowany co do swej istoty, obiecywał urzeczywistnić marzenia i dać żer wyzwolonej energji społeczeństwa.
Iskry, rzucane przez międzynarodówkę, i rząd sowiecki znajdywały wszędzie palny i wybuchowy materjał.
W r. 1919 komuniści opanowali Bawarję, a Liebknecht i Róża Luksemburg podnieśli w Berlinie powstanie spartakusowców.
W tymże roku Austrja została wstrząśnięta zamachem komunistów Friedländerea i Steinhardta; Węgry przeżyły krwawe cztery miesiące panowania Beli Kuna; Mun knuł komunistyczny spisek w Czechosłowacji. We Francji, Belgji, Anglji i Włoszech wybuchały strajki, bójki uliczne, napady terorystyczne, wzmagały się siły skrajnych, radykalnych socjalistów. Nawet w neutralnych państwach Europy odczuwać się dawały niezwykłe podniecenia i wzburzenia umysłów.
Były to czerwone okresy wzrastającego chaosu, dążącej rewolucji, nowego przelewu krwi i zagłady cywilizacji.
Anglja i Niemcy, niezawodnie więcej od innych państw zagrożone od strony wojującego komunizmu, zrobiły wszystko, aby pozostawić Polskę odosobnioną, wydaną na łup czerwonej armji.
Kierownik polityki angielskiej, Lloyd-George, wiernie służył londyńskiemu City i odwiecznemu systemowi Wielkiej Brytanji. Politykował z Kremlem, aby uratować kapitały angielskie, włożone w przedwojenne przedsiębiorstwa rosyjskie, a jeszcze bardziej dlatego, aby wstrzymać napór Moskwy na Indje brytyjskie, gdzie hasła trzeciej międzynarodówki o wyzwoleniu barwnych ras znajdywały wdzięczny posłuch.
Niemcy otwarcie pomagały Rosji siłą zbrojną, osłaniając tyły i północne skrzydło czerwonej armji, użyczając jej swoich oficerów, buntując Gdańsk i Litwę.
Socjaliści w Belgji, Czechach i Austrji zatrzymywali wysyłane z Francji pociągi z materjałami wojennemi dla armji polskiej.
Potop szedł na Polskę, a zewsząd czyhała na nią zguba i klęska, zrodzona w zaborczości Moskwy oraz ślepocie innych państw, ogarniętych szałem rozpaczy i zdziczenia, miotających się na bezdrożu myśli.
Duch narodu polskiego, jego poryw i bohaterstwo w sierpniu 1920 roku wyprowadziły go z pośród piętrzących się dokoła złych fal na szlak zwycięstwa.
Zamach międzynarodówki i najazd hord moskiewskich zostały unicestwione. Czerwoni władcy z Kremlu cofnęli się w popłochu i nieładzie, a nad starą ziemią naszą wznosił się coraz wyżej i śmielej połyskujący w słońcu białopióry orzeł piastowski.
— Cud Boży! — często powtarzał Małachowski słowa siwiejącego wieśniaka, który padł na bagnistych błoniach Ossowa.
Natychmiast, jednak, łapał siebie na tym wniosku, przypominając sobie swego korepetytora, Jerzego Błeszyńskiego, który obecnie, jako dowódca pierwszej brygady ochotniczej, sforsował Wkrę i, obroniwszy przyczółki mostowe, okrążył nieprzyjacielską armję, dążącą na Ciechanów. Brygada młodych żołnierzy zdobyła ten ważny punkt, a jej dowódca, ciężko ranny na początku bitwy, już widział przed sobą zorzę zwycięstwa.
Słysząc o bohaterstwie czynu lub śmierci swoich przyjaciół, powtarzał Małachowski słowa sędziwego pana Romera, proszącego go o opiekę nad wnukiem.
— Nic to, mały Stachu! Tak umierał dziad pod Samosierrą, drugi pod Moskwą, trzeci w Wilnie od kul rosyjskich katów... Nic to, bo tego nie zapomni wolna ojczyzna, wdzięczna, kochająca, jak matka, dumna z bohaterstwa synów, idących po zwycięstwo!
Rozumiał, że Polska miała zwalczyć wrogów, bo dla zwycięstwa tylko, nie dla życia, sławy i dóbr doczesnych szli ci wszyscy: robotnicy fabryczni, czeladnicy, wieśniacy, parobcy, uczniowie gimnazjalni, kobiety, synowie ziemian, arystokraci, studenci, księża, artyści, lekarze, urzędnicy i chłopaki drobne o włosach złotych i kruczych, o chorych oczach, przebitych piersiach i nogach, pastuszkowie wiejscy i inni — bez liku, bezimienni, nieznani, tłumnie garnący się pod młode sztandary, prowadzące ku zwycięstwu lub śmierci. Był przekonany, że ci, co bezwiednie zbłądzili, wyrzekną się na zawsze fałszywych czynów, a ci, którzy od początku szli prostą drogą ofiary krwi, zrozumieją, że wszyscy w owej dobie chaosu i piętrzących się dokoła przeszkód działali według największego wysiłku swej myśli i umiłowania Ojczyzny. Jednych bowiem Bóg obdarzył potęgą natchnienia i wizją proroczą, drugim, również szlachetnym i troską o kraj nękanym, dał wzrok krótki, a myśl, ogarniającą zaledwie jedno mgnienie bytu narodu.
Nie wątpił, że musiała nastąpić chwila zrozumienia, przebaczenia i ostatecznego zmartwychwstania Polski.
Wtedy dumą pałały oczy kapitana, a z ponurej twarzy bił wielki, potężny blask.
Wierzył w swój naród i kraj.
Widział przed sobą podobłoczny, spokojny, wspaniały lot Orła Białego.


ROZDZIAŁ XIX.

Na jesieni roku 1927-go w Genewie znowu roiło się od gości cudzoziemskich. Jednak, był to już inny tłum, niż ten, który zajmował wszystkie hotele i pensjonaty w r. 1913, gdy na cel dobroczynny odbywały się międzynarodowe popisy sportowe.
Przedewszystkiem zwracała uwagę przeważająca ilość turystów, przybywających z poza oceanu. Spotykano tu na każdym kroku Australijczyków, Anglików z Nowej Zelandji i południowej Afryki, obywateli Stanów Zjednoczonych, Kanadyjczyków, bogatych plantatorów z Brazylji, Argentyny i Wenezueli, poważnych Turków i Persów, tajemniczych Hindusów, milczących Japończyków, zmodernizowanych Chińczyków, a nawet mr. Kinga, wytwornego prezydenta murzyńskiej rzeczypospolitej Liberji.
W tłumie zamorskich gości znikały oblicza przedstawicieli europejskich państw. Wszędzie — w hotelach, kinematografach, kawiarniach, restauracjach, koncertach i w parkach spotykano barczyste, śmiałe postacie, pełne przedsiębiorczości i energji, oczy — jasne, — należące do anglo-sasów, i czarne — potomków konkwistadorów hiszpańskich i portugalskich.
Obok nich kroczyły ich żony i córki, a na uboczu trzymały się grupy kobiet już niemłodych, o twarzach poważnych, uduchowionych, a stroskanych.
Jakieś wiekowa pary małżeńskie, pochylone pod brzemieniem lat i dokonanego za młodu nadludzkiego nieraz wysiłku myśli i mięśni, zajmowały wspaniałe apartamenty w najdroższych hotelach. Dyrektorowie i służba kłaniali się im nisko, gdyż wiedzieli, że goszczą u siebie głowy potężnych dynastyj finansowych, przedsiębiorstw o nieograniczonych wpływach i nieprzebranych kapitałach.
Kręciły się wszędzie, podglądając, podsłuchując i węsząc te typy międzynarodowe, jakie spotkać można w Polsce i Nikaragui, w Londynie i Buenos-Aires, w Paryżu i Sidney, w Berlinie, lub w Batawji, Teheranie i Bombaju.
Byli to reporterzy dzienników politycznych, nowy wytwór współczesnego życia, ludzie, posiadający fenomenalną pamięć, mówiący wszystkiemi językami, znający wszystkich i wszystko, powtarzający słowa wielkich ludzi doby obecnej i z braku czasu nie mający żadnych przekonań i idei osobistych.
Tak, jak patefony lub pianole wyglądają i brzmią jednakowo w Marsylji, Nowym Orleanie, Valparaiso, Johannesburgu, Monachjum i w Libreville, tak i ci ludzie nosili jednakowe ubrania, mówili głosami o niczem nie odróżniającej się intonacji, z temi samemi gestami i z takim samym brakiem przekonania lub raczej pogardą dla trwałego przekonania, nawykli do płynnych, kalejdoskopowych ideologij i ciągłej zmiany zjawisk.
Dziennikarze chodzili z rozczarowanemi minami, a, zbierając się po kawiarniach, narzekali:
— Nic ciekawego!
Spoglądali na siebie chytremi oczami, bo każdy marzył, aby wyłowić ze środowiska genewskiego coś, czego nie spostrzegli inni.
— Pokój i pokój! Fantazje polskie... — powtarzali.
Tymczasem w Genewie odbywał się bardzo interesujący proces, ponieważ „fantazje polskie,“ zawierające oskarżenie wojny, jako „zbrodni międzynarodowej,“ i możliwość pokojowego rozstrzygnięcia całego szeregu najbardziej poważnych spraw, zajmowały umysły cudzoziemskiej publiczności daleko głębiej i poważniej, niż to się wydawało zblazowanym, fachowym dyplomatom i goniącym za sensacją dziennikarzom.
W Genewie odbywało się ogólne zgromadzenie Ligi Narodów.
Kwestją, wypływającą niespodziewanie na porządek dzienny, stała się propozycja Polski o zatwierdzenie pokojowych metod załatwiania sporów międzynarodowych, zagrażających wojną.
Nikt nie wiedział, jakiemi drogami dyplomaci, za kulisami i pod osłoną Ligi Narodów uprawiający swoją politykę, zwalczali projekt polski, usiłując nie dopuścić go na światło dzienne przed delegatami wszystkich państw.
Zaatakowano najpierw nadane przez Polaków wojnie miano „zbrodni.“
Oburzyło to tych, którzy drogą starć krwawych kroczyli ku wielkości i bogactwu swoich państw.
Obalono tę niewątpliwie sprawiedliwą i energiczną nazwę, nadaną wojnie. Polacy ustąpili, poświęcając mniejszą rzecz dla większej treści swojego projektu.
Obecny przy tej walce — Roy Wilson wzruszył pogardliwie ramionami i rzekł, do nikogo się zresztą nie zwracając:
— Brawo! Wielkie zwycięstwo odniosły Niemcy, odsądzone niedawno przez aljantów od czci i honoru! Wojna nie jest zbrodnią? Well! W takim razie wszelkie sposoby mordu są dozwolone? It’s splendid, gentlemen!
Następnym etapem walki było twierdzenie, że projekt polski powtarza już zapadłą przed laty decyzję Ligi Narodów o pokojowych metodach rozstrzygania sporów. Jednak Polacy, podtrzymani przez liczną grupę członków Ligi, dowiedli, że owa decyzja była bezsilną, marzycielską propozycją, raczej prośbą, niczem nie popartą, i że ujęcie zawierającej się w niej idei w formy prawne powinno mieć znaczenie praktyczne.
W ten sposób polski delegat mógł rzucić przed przedstawicielami niemal całego świata śmiałe i szczere słowa, wstrzymujące wybuch wojny.
Wrażenie tych słów było silne i każdy z obecnych, jeżeli umiał odrzucić na chwilę nieruchome, martwe systemy, czuł to wyraźnie.
Tak się stało z trzema najwybitniejszymi i najwytrawniejszymi ludźmi, którzy w tej kwestji zabrali głos.
Byli to ministrowie Niemiec — Stresemann, Francji — Briand i Wielkiej Brytanji — Chamberlain.
Nastrój, sprzyjający polskiej myśli, sympatja dla ideologji najbardziej na wschód wysuniętego państwa europejskiego wrywały się szerokiemi i potężnemi potokami do sali posiedzeń Ligi z poza jej murów i ze strony publiczności.
Wszyscy bowiem rozumieli, że jeżeli idea, rzucona przez Polskę, nie zatriumfuje, wtedy świat cały w najbliższej przyszłości wpadnie w wir nowej wojny, jeszcze bardziej okrutnej i niszczącej.
Przemysłowcy i bogaci plantatorzy wiedzieli dokładnie, że potężny kapitał angielsko-amerykański pochłonie ich, a, gdy wynajdzie dogodny moment, pchnie na ich kraj potężną flotę i uzbrojone armje.
Wiekowi potentaci kapitalizmu, ludzie, sami biorący udział w rozpaleniu drapieżnych namiętności, przynoszących tak obfity plon ich bankom, sprzyjali projektowi polskiemu.
Czując pod wpływem lat budzące się sumienie, a może tylko znużenie ciągłem wytężeniem myśli, ogarniającej całą kulę ziemską, pragnęli potentaci okresu pokoju, cichej pracy, wprowadzenia życia w stałe łożysko o prądzie wartkim, lecz nie szalejącym i burzącym wszystkie tamy.
Kierownicy organizacyj społecznych i dobroczynnych ludzie, należący do zgromadzeń religijnych, teozoficznych, pokojowych i walczących z upadkiem moralności — byli naturalnymi sprzymierzeńcami Polski, również jak delegaci mniejszych państw.
Rodziny magnatów finansowych i przemysłowych, liczące się na setki w Genewie jesienią 1927 r., potracili na wojnie swoich synów, w których pokładali całą nadzieję.
Słuchając polskiego delegata, z rozpaczą w sercu przypominali sobie ojcowie i matki pozostałych w zacisznych home’ach i haciendach Kalifornji, Florydy lub Rio, synów, poszarpanych w bitwie nad Marną, Izerą lub pod Verdun, o nogach i rękach oderwanych pociskami, o chorych, przebitych kulami płucach, o zniekształconych głowach i twarzach, o ślepych oczach, wyżartych gryzącemi gazami, a niegdyś takich jasnych, pięknych i ukochanych nad życie.
Ci ludzie wiedzieli, że wojna jest zbrodnią, że cały świat w imię ludzkich i boskich przykazań, kodeksów i odruchów duszy powinien ograniczyć jej wybuch i szaleństwo.
Pod wpływem tych nastrojów, mimowoli porwani wzniosłością chwili i odpowiedzialnością przed szeregiem pokoleń, przemawiali ministrowie państw europejskich i przedstawiciel pokojowej Szwajcarji.
Wygłaszali swoje mowy z drżeniem w głosie, z niezwykłem dla tak wytrawnych ludzi wzruszeniem, a każde ich słowo, nawet wtedy, gdy usiłowali zmniejszyć doniosłość prostej myśli, rzuconej przez Polskę w chwili, kiedy trudno było powstrzymać się od wojny zwycięskiej, stawało się świadomem lub bezwiednem jej potwierdzeniem.
Wiedzieli ministrowie, że tam, w ich krajach wrogie im siły użyją wszelkich argumentów przeciwko pokojowym ich słowom, lecz porwani byli nastrojem ogólnym, a podniecenie coraz silniejsze ogarniało ich.
Briand, który nie wiedział jeszcze, w jakim tonie będą przemawiali inni, mówił ostrożnie, nawet z odcieniem lekkiej ironji, lecz francuska krew przemogła, entuzjazm do szlachetnych, ogólnoludzkich idei zerwał pęta kombinacyj i zastrzeżeń politycznych. Syn narodu błyskotliwych i śmiałych myślicieli, swoim sceptycyzmem, oględnem omijaniem raf niebezpiecznych, swoją wreszcie krytyką jeszcze silniej i wyraźniej podkreślił konieczność przyjęcia idei pokojowej.
Stresemann mowę swoją odczytał.
Widocznem było, że obmyślał każde słowo długo i starannie, że uprzytomnił sobie wszelkie trudności i sprzeciwy, jakie napotkał w swoim rządzie, jednak, ogólny ton był pokojowy, a gdy podniósł śmiałe, niebieskie oczy, wesoło patrzące z pod wysokiego, rozumnego czoła, wszyscy wyczuli, że ogólny nastrój udzielił się tej okrągłej, upartej głowie męża stanu.
Nikt nie wątpił, że mimo oficjalnej, czytanej mowy, w pamięci ministra Niemiec odżyły najlepsze tradycje jego narodu; myśli wielkich filozofów i poetów, natchnionych zrozumieniem losów ludzkości, chwilami buntowały się gwałtownie przeciwko twardym, pełnym pychy słowom niemieckiego «credo», łkały nad tam, do jakiego poniżenia doprowadził ich ojczyznę zwodniczy, pozbawiony boskiego ducha niemiecki symbol wiary.
Wzruszenie i poryw raz po raz wdzierały się do jego głosu, a wesołe, śmiałe oczy nagle nabierały wyrazu bólu, gdy uświadamiał sobie nieufność, żywioną przez wszystkich dla strasznej, niegdyś, przerażającej swoją siłą Germanji.
Chamberlain, podniecony i wzruszony, być może, głębiej od innych, przeżywał dramat prawdziwy. Jako szlachetny Anglik, pełen zrozumienia idei pokojowej, niosącej chwilę wypoczynku dla znękanej cywilizacji, mógłby i niezawodnie pragnąłby powiedzieć najwięcej i najszczerzej, jednak musiał pamiętać, że piastuje tekę ministra Wielkiej Brytanji.
Więc chociaż głos mu drżał, pot kroplił się na czole, wypadał monokl z oka, ruchy rąk nie odpowiadały treści słów, Chamberlain nic nie obiecywał, bo on, wyraziciel odwiecznego systemu brytyjskiego, nie miał prawa obrać pokojowej drogi, zbyt niebezpiecznej w stosunku do setek miljonów niegdyś podbitych barwnych poddanych, stanowiących potęgę Imperjum.
Uczciwy, rozumny Anglik umyślnie starał się zapomnieć o ciężkim ciosie, zadanym przez barwnych ludzi dumnemu i bezwzględnemu światopoglądowi Wielkiej Brytanji.
Więc zamykał oczy sir J. A. Chamberlain na widmo, stojące przy nim na trybunie i szepcące do niego:
— Niech się sir nie krepuje i mówi szczerze i śmiało, tak, jak myśli i czuje!... Idea jest jasna i — któż przeciwko niej uczciwie powstać może?
Sir Chamberlain robi wysiłek, aby nie widzieć stojącej przy nim zjawy, lecz ona nie znika, pełna dostojeństwa i dumy spokojnej.
Przypomina sobie minister potężnej Wielkiej Brytanji rok 1920, poznaje w zjawie prezesa delegacji mahometan-Hindusów, sędziwego Mahomeda-Ali, słyszy jego słowa twarde i dobitnie wymawiane:
— Jeśli chrześcijanie wykreślili ze swego kodeksu Chrystusowe Kazanie na Górze, to byłoby dziwnem, gdyby żądali od wyznawcy Islamu nadstawienia lewego policzka temu, który uderzył go w prawy? Wy zaś niezmiennie przemawiacie do nas argumentem kija, a wice-hrabia Bryce twierdzi, że ludzie wschodu są nieczuli na inne argumenty. Czy wolno mnie skromnemu wschodniemu człowiekowi, zapytać mężów stanu Wielkiej Brytanji, na jakie inne argumenty wrażliwi są ludzie Zachodu? Nie zamierzamy dotykać sprzymierzonych narodów, będziemy mówili tylko o Niemcach i bolszewikach. Czyż nie są oni ludźmi Zachodu? A jeśli tak, to jakiż argument poza kijem wywarł na nich wrażenie?
Sir Chamberlain otarł spocone czoło i spojrzał na salę.
Tysiące oczu spoczywało na nim, a we wszystkich paliła się płomienna nadzieja, że oto padną z ust przedstawiciela największej potęgi stanowcze słowa, odkrywające nowe drogi bytu ludów.
O, no, indeed! Never! — pomyślał angielski minister, nagle poczuwszy się mężem stanu Wielkiej Brytanji, jak niegdyś Joe Leyston po słowach Polaka — Alfreda Małachowskiego.
Zdaleka doszedł uszu Chamberlaina chór głosów dawno zgasłych i żyjących synów jego ojczyzny. Ujrzał ten tłum podniecony, a wśród niego Cromwella, Rhodesa, Spencera, Wilkinsona, Gladstona, Balfoura, Wellsa, Kiplinga i Szekspira.
Stali dumni. Mówili:
— Bóg dał Anglji uprzywilejowane posłannictwo na ziemi!
Uspokoił się odrazu i mowę swoją zakończył słowami sympatji dla idei pokoju i tamowania zastosowań siły zbrojnej, lecz pozostawiał Wielkiej Brytanji wolne ręce.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że minister angielski odsłonił tajemnicę przyszłej polityki Londynu — stolicy prawdziwego, wszechwładnego króla — kapitału.
Jego królewska mość, niewidzialny władca, utajony w „świętem świętych“ City, nie życzyłby sobie zbyt długiego pokoju, bo to nie przynosiło dużych procentów i nie wypełniało stalowych safesów banków.
Na promiennem tle nadziei, jak czarna rozpacz, zamajaczyła ponura sylwetka nielitościwego króla świata, którego nikt nie widział, chociaż ciężką stopę jego czuli wszyscy.
Tym mowom przysłuchiwała się z różnych miejsc sali grupa starych przyjaciół genewskich.
Manon z Henrykiem i Royem Wilsonem z ław dla publiczności; Joe Leyston — przy trybunie mówców, trzymając w pogotowiu tekę z papierami swego szefa, sir Chamberlaina; Hans von Essen — przy stole urzędników Sekretarjatu Ligi, ponieważ od dwóch lat pracował w tej organizacji, jako specjalista od spraw morskich; Alfred Małachowski — w loży prasy.
W tłumie, szczelnie zapełniającym galerję, znajdował się ostatni z pośród dawnych towarzyszy dzieciństwa.
Siedzący i stojący na galerji słuchacze z ciekawością przyglądali się dziwnej postaci.
Był to młody jeszcze człowiek, chudy i blady.
Na wyniszczonej, żółtej twarzy pałały żarem ognia ogromne, jasne oczy, pełne niezwykłego wyrazu.
Wydać się mogło, że patrzą one z głębi człowieka i sięgają ukrytych przed ludźmi wyżyn i tajników.
Strój nieznajomego również zwracał na siebie powszechną uwagę. Miał na sobie długi, czarny surdut, przypominający sutannę duchowną; sztywny kołnierzyk był owinięty szerokim, czarnym szalem. Lekko wijące się, kasztanowate włosy spadały na szerokie ramiona, a wychudzone, blade ręce były zaciśnięte na piersi ruchem rozpaczy lub namiętnego oczekiwania.
Nieznajomy stał i słuchał, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia i szepty sąsiadów.
Gdy sir Joseph Austen Chamberlain skończył swoją mowę i, odprowadzany oklaskami, usiadł w szeregu innych angielskich delegatów, a jego miejsce na trybunie zajął tłumacz, powtarzający ze stenogramu słowa ministra po francusku, — dziwny człowiek, zacisnął mocniej palce rąk i szepnął w obcej mowie:
— Tylko ty, tylko ty... uczynić to potrafisz!
Nagle obejrzał się i wtedy dopiero spostrzegł zwrócone na siebie oczy publiczności i usłyszał zdumione pytania:
— Kto to jest? Jaki niezwykły, natchniony wyraz twarzy! Z pewnością jakaś duchowna osoba... może mnich?...
— Cóż znowu? — doszedł inny głos. — Przecież nosi zwykłe ubranie, może tylko tużurek jest nieco przydługi, a krawat taki, jakiego obecnie nigdzie nie nakładają... Jakiś dziwak, lub...
Gwar na sali stłumił resztę zdania.
Człowiek w czarnym surducie nagle pochylił się, zmalał i, chyłkiem przedzierając się przez tłum, opuścił salę.
Stanął przy głównem wejściu i czekał, uważnie oglądając publiczność, wylęgającą na placyk.
Długo czekał, aż nagle oczy mu błysnęły. Zdjął czarny, wyszarzały kapelusz o szerokiem rondzie i podszedł do rosłego mężczyzny w jasnem sportowem ubraniu.
— Mister Roy Wilson? — spytał po angielsku. — Pan mnie nie poznaje?
Zapytany obrzucił dziwną postać zdumionym wzrokiem, lecz uchylił kapelusza i z uprzejmym uśmiechem odpowiedział:
— Jestem Wilson, lecz muszę przyznać się ze wstydem, że, chociaż po raz pierwszy coś podobnego mi się zdarza, nie przypominam sobie z kim mam przyjemność...
— Borys Suzdalskij, były oficer pułku kawalergardów w Rosji... rzucił nieznajomy.
Devil! — zakrzyknął Roy. — Zmienił się pan do niepoznania!
— Tak, jak i cała Rosja... — szepnął Borys.
O, yes! Prawda! prawda! Zapomniałem... — tłumaczył się Amerykanin.
— Stojąc na galerji, poznałem pana i tak serdecznie się ucieszyłem! Poczułem powiew młodości, nawet dzieciństwa — mówił Borys cicho. — Czy pan był z żoną i z dzieckiem?
— Nie! — zaprzeczył Roy, potrząsając głową. — Siedziałem obok panny de Chevalier i jej synka.
Panny... de Chevalier i... — zaczął Rosjanin i nagle umilkł, opuszczając jasne oczy. — Chciałbym się spotkać z nią.
— Czekam właśnie na nich, bo wnet muszą wyjść... — rzekł Wilson. — Ale, ale! Już widzę ich. Hallo! Hallo, Henry!
Do wymachującego kapeluszem Roya szła Manon, podtrzymywana pod rękę przez chłopczyka lat dwunastu.
Well! — zawołał Roy. — Czy pani poznaje...
— Pan Borys Suzdalskij... — przerwała mu Manon. — Zmienił się pan, lecz poznałabym go zawsze, gdyż oczy pozostały te same...
Podniósł i zatrzymał na niej płonący, męczeński wzrok.
Manon dostrzegła w nim gorący wyrzut i ból.
— Może się mylę... — szepnęła, — lecz poznałam pana odrazu...
Uśmiechnął się łagodnie i nieśmiałym ruchem uścisnął rękę Manon.
Borys nie spostrzegł Henryka, który stał przed nim i bacznie oglądał go.
Po chwali chłopak pociągnął matkę za rękę i szepnął:
— Chodźmy, mamusiu, chodźmy prędzej... ja się boję!...
To powiedziawszy, odszedł i zdaleka z przerażeniem w oczach przyglądał się nieznajomemu.
Borys pośpiesznie i z zakłopotaniem pożegnał znajomych i odszedł skulony, nagle zgnębiony.
— Co się stało z tym wspaniałym niegdyś oficerem? Taki był przystojny i pewny siebie? — zapytał zdumionym głosem Wilson.
— W Rosji dzieją się straszne rzeczy, które złamały niejedną duszę! — szepnęła Manon, ze współczuciem patrząc za migającą w tłumie czarną postacią Borysa.
— Ludzie, odwiedzający Rosję, przywożą sprzeczne wiadomości, — zauważył Amerykanin.
— Powodem tej sprzeczności są naiwność lub szalbierstwo! — odparła z przekonaniem. — Jedni widzą tam tylko tyle, co im zechcą pokazać bolszewiccy komisarze, inni spostrzegają nieukrytą, niesfałszowaną prawdę, lecz dla swoich partyjnych celów ukrywają ją!
— To — socjaliści? — zapytał Roy.
— Nietylko! Powiedziałabym, że socjaliści raczej trzeźwo patrzą na eksperyment komunistycznej rewolucji i krytykują ją. Miałam na myśli... kapitalistów, którym spieszno do pugilaresu rosyjskiego. To już szalbierstwo oczywiście i zbrodnia!
— Pani się interesuje sprawami Rosji? — zadał pytanie Wilson.
— Specjalnie — nie! Jednak w klinice mam kolegów lekarzy i studentów Rosjan, którzy opowiadają o losach swego kraju — objaśniła.
— Hans, Hans idzie! — zawołał nagle Henryk i rzucił się na spotkanie kapitana.
— Mieliśmy dziś gorący dzień! — rzekł kapitan, witając przyjaciół i całując Henryka. — Mojem zdaniem — Polska odniosła duży sukces moralny. Wszyscy delegaci mniejszych państw patrzą na nią jak na swego wodza! Oprócz tego wysunęła się na widownię wszechświatową!
Mówił to ze szczerą radością.
— Jak na Niemca — za dużo entuzjazmu w słowach pana! — zauważył Roy, ze zdziwieniem patrząc na mówiącego.
— Jestem urzędnikiem międzynarodowej, niezależnej organizacji, jaką jest Liga Narodów, więc przestałem być Niemcem, naturalnie, o ile chodzi o poglądy polityczne, — rzekł Hans. — W Lidze wytworzył się już cały zastęp ludzi, pozbawionych cech nacjonalistycznej polityki. Liga jeszcze jest słabą, jeszcze uważają ją za fabrykę szczytnych marzeń, lecz niezawodnie przyjdzie czas, gdy stanie się potężnym parlamentem wielkiej myśli i będzie wolę swoją narzucała wszystkim narodom!
Powiedział to z głębokiem przekonaniem.
Roy Wilson zamyślił się i po chwili odparł:
Well! Daj Boże! Tymczasem my nawet w naszem międzynarodowem biurze pracy nie możemy dojść do ogólnego porozumienia. Stoją na przeszkodzie stare poglądy i zamachy ze strony kapitału...
— Widzi pan?! — zawołała Manon. — I tam nawet daje się wyczuć jego odwieczna drapieżność!
Hans z Wilsonem odprowadzili Manon do domu i, pożegnawszy ją, poszli do kawiarni, gdzie mieli się spotkać z Leystonem i Małachowskim.
Gdy weszli na werandę, ujrzeli przyjaciół, siedzących w towarzystwie kilku nieznajomych panów i pań.
Byli to sekretarze angielskiej i niemieckiej delegacji, korespondentka socjalistycznego pisma francuskiego i rosyjska śpiewaczka, znajoma Joego z Londynu.
Rozmowa natychmiast zeszła na tematy dnia.
— Polacy powinni być zadowoleni! Ich idea miała powodzenie — rozpoczął młody niemiecki dyplomata. — Nawet pan minister Stresemann...
— Niezawodnie! — przerwał mu Leyston. — Wszyscy ministrowie bardzo sympatycznie odnieśli się do polskiego projektu.
— Dziwi mnie tylko, że Polacy, mając poważny spór z Litwą, właśnie w takiej chwili wystąpili z podobną propozycją! — wtrącił inny niemiecki urzędnik.
— Wybraliśmy ten moment dlatego, żeby dowieść naszej szczerości — odpowiedział Małachowski. — Nikt w Polsce nie wątpi, że w razie wojny, zwyciężylibyśmy bardzo prędko.
— Pan zapomina o Niemczech i Rosji, które podtrzymałyby Litwę — zauważyła, przenikliwie patrząc na Małachowskiego, Rosjanka.
— Nie wykluczamy tej ewentualności! — zgodził się Alfred. — Tymczasem jednak ani Francja, ani Anglja nie dopuszczą, aby Niemcy postąpili o krok dalej na wschód, bo połączenie się ich z Rosją byłoby zapowiedzią nowej wojny.
Yes! — wyrwało się Joemu.
— A więc ta strona jest już zaszachowana. Co do Rosji, to, doprawdy, nie przeraża nas rozreklamowana czerwona armja! — ciągnął Alfred. — Nasze dzieciaki pod Radzyminem i Ossowem rozpędziły ją na cztery wiatry. Gdyby wybuchła wojna z Rosją, musielibyśmy przemyśliwać raczej nad wyżywieniem jeńców wojennych, niż nad dostarczeniem armji pocisków. Raj sowiecki wszystkim tam dał się we znaki i czerwoni żołnierze szliby do niewoli, jak do ziemi obiecanej. Zresztą w Rosji natychmiast zaczęłyby się zamieszki wewnętrzne, bunty, powstania... Gdyby komisarze nie wiedzieli tego — dawnoby rzucili na nas armję swoją. Są oni wiernymi naśladowcami polityki carów, tylko w znacznie szerszym i podstępniejszym zakresie. Panowie Anglicy mogliby coś o tem powiedzieć!
— Ja twierdzę, że pan ma rację — kiwając głową odezwał się wysoki, chudy Anglik o wojskowej postawie. — Byłem sam w Rosji i widziałem ową siłę sowietów. Rosja stała zawsze na glinianych nogach i trwa na nich. Dąży zaś do osłabienia Europy i do podniesienia narodów wschodnich. Yes!
— Pan jest bardzo pewny Francji? — zapytała francuska korespondentka.
— Tak! — odparł krótko.
— Nawet gdyby się zmienił rząd? — dopytywała dalej.
— Nawet!
— Hm! — mruknęła korespondentka. — We Francji pamiętają dobrze o waszych legjonach, walczących w szeregach austrjackiej armji...
— A—a! — zawołał przeciągłym głosem Małachowski i zaśmiał się. — Już wiem, do jakiego odłamu socjalistów pani należy! Tak, legjony walczyły po stronie Austrji, krusząc potęgę Rosji, łaskawa pani! Pozwolę sobie zapytać teraz, czy pani nie pamięta o naszych bajończykach i ochotnikach polskich, walczących w wojsku francuskiem? Walczyli, widocznie, bardzo odważnie, bo rozkazy głównego dowództwa o tem nieraz wspominały?...
— Tak! — zawołał wojskowy Anglik. — Będąc w sztabie francuskim sam widziałem wściekły atak polskich oddziałów na odcinku Carency. Nazywano ich djabłami, miss!
— Oddaliśmy Francji wszystko, co mogliśmy, aby spłacić dług wdzięczności za to, że ona dała schronisko naszym wieszczom, za to, że tylko Francja powtarzała od czasu do czasu imię Polski! Krwią polską zamanifestowaliśmy naszą wierną przyjaźń, — rzekł Alfred.
— Jednak musieliśmy wskrzesić niezależną Polskę, a dlatego romantyzm i sentyment poszły w kąt!
— Przepraszam! — rozległ się nagle poważny głos i jakiś starzec, o wysokiem, potężnem czole i ściągłej twarzy, podszedł do rozmawiających.
— Pozwolą państwo, że się przedstawię! — rzekł, uśmiechając się do obecnych. — Jestem profesorem historji, nazywam się Adam Łaski. Jako historyk, przywykłem patrzeć na zjawiska objektywnie i krytycznie. Myślę więc, że skoro towarzystwo zajęło się w tej chwili Polską, nie będzie zbytecznem, jeżeli zabiorę głos i wyręczę mego młodego rodaka. Czy państwo pozwolą?
Yes! Bardzo pożądane... — powiedział Joe, wstając i ściskając rękę Łaskiego.
— Istotnie, bardzo szczęśliwa okoliczność! — zauważył inny Anglik. — Jestem kapitan Webley, Artur Webley. O Polsce wiemy mało, a tymczasem wychodzi ona na coraz szerszą arenę.
Niemcy nieufnie spoglądali na profesora.
Gdy znajomość została zawarta, Łaski zwrócił się do Alfreda i zapytał po polsku:
— Pan nie ma do mnie żalu, że wtargnąłem do rozmowy?
— Ależ, profesorze, sprawa bierze niespodziewanie pomyślny obrót i — uspokoił go Małachowski.
Profesor Łaski ogarnął wzrokiem siedzących dokoła ludzi i zaczął mówić:
— Idee rewanżu i odbudowy własnego państwa są znane Francji, Anglji i Niemcom. Nie zdziwi więc nikogo, że ta idea żyła w Polsce, rozdartej na części w sposób podstępny i brutalny! Resztki naszej państwowości i możliwość pielęgnowania polskiej kultury przechowała Austrja. Ostoją, Rzymem polskim stał się Kraków. Koło tronu Habsburgów skupili się dawni kierownicy Polski — szlachta, która usiłowała iść drogą najmniejszego oporu i całą uwagę zwróciła na osłabienie Rosji — kraju o niższej kulturze, łatwo mogącym ulec rozbiciu wobec braku spójni wewnętrznej. Szlachta marzyła o stworzeniu pod berłem Habsburgów państwa polskiego z dołączeniem części, zagarniętej przez Rosję. Dalszych planów nikt nie układał. Marzono narazie, aby Austrja i Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją. Jednak plan ten upadł pod naciskiem Berlina, a zmiany kursu politycznego w Wiedniu sprawę polską odroczyły aż do wojny 1914-go roku.
— Pomiędzy Wiedniem a Berlinem nie było żadnego wyraźnego porozumienia co do Polski — wtrącił jeden z niemieckich dyplomatów.
— Tak jest! — zgodził się Łaski. — To właśnie obaliło urok konserwatywnej partji szlacheckiej i jej wpływy... Po pewnym jednak czasie najbardziej energiczne elementy szlacheckie i ze sfer inteligenckich zaczynają zwracać się do niewyzyskanych warstw narodu naszego. Tworzą one stronnictwa radykalne, a w ich liczbie partję socjalistyczną. Mimo haseł partyjnych istnieje przez długie lata plan walki zbrojnej z Rosją. Zaznaczam, że wszystko to działo się już po powitaniu 1863-go roku! Kierownicy radykalnego obozu nie marzyli, lecz przez natchnienie doszli do przekonania, że powinna powstać Polska w dawnych granicach rozszarpanej Rzeczypospolitej.
— Śmiała myśl! — mruknął Joe.
— Śmiała myśl i niepojęty instynkt, — kiwnął głową profesor — zrozumiałe dla wielkich rozumów i serc gorących! Wtedy to już koło r. 1912-go zaczęto formować polską armję dla przyszłej wojny. Były to organizacje wojskowe, strzeleckie, sokolskie, skautowskie, gimnastyczne. Młodzi ludzie zagranicą i w kraju studjowali strategję i przygotowywali się do objęcia dowództwa nad wojskiem. Oto w ten sposób powstały legjony!
Profesor przerwał na chwilę opowiadanie i małemi łykami pił piwo.
— O ile wiem, sztab austrjacki długo nie pozwalał na włączenie do armji swojej legjonów — jako samodzielnego wojska, walczącego pod sztandarem nieistniejącej wówczas Polski? — zapytał jeden z Niemców.
— Ma pan rację — odpowiedział Łaski, — a Berlin i sztab niemiecki sprzeciwiał się temu wszystkiemi siłami. Był to ciężki czas i groźny dla naszej sprawy! W społeczeństwie rosło rozczarowanie; Sztab austrjacko-niemiecki zwlekał z decyzją: Rosja kusiła Polaków odezwą wielkiego księcia Mikołaja, którą sami Rosjanie nazywali „oszustwem,“ chociaż ten dokument zdołał podzielić opinję Polaków na parę odłamów i wywołać poważne starcia. Dopiero, gdy dowództwo polskie zagroziło rozwiązaniem legjonów, Austrja i Niemcy zrozumiały całą doniosłość tego ciosu dla centralno-europejskich państw i ogłosiły niepodległość Polski.
— Rząd nasz był zmuszony do tego, gdyż przeżywaliśmy krytyczny okres na wschodnim froncie — mruknął niemiecki dyplomata.
— Gdyby legjony polskie nie istniały, gdyby na ich czele nie stali ludzie, opromienieni niezłomną wiarą w zwycięstwo idei, gdyby wśród doskonałych, odważnych oficerów i wyszkolonych żołnierzy nie było ducha najwyższego porywu — nie istniałaby dla Niemiec i Austrji dostatecznie krytyczna chwila, w której dobrowolnie zdecydowałyby się ogłosić zmartwychwstanie Polski! Popchnęły je do tego bagnety legjonów i duch wojska polskiego! — zaprzeczył Łaski z ogniem w oczach.
Joe Leyston spostrzegł to i, uśmiechając się, rzekł:
— Opowiadanie pana o legjonach dowodzi, oprócz zmysłu politycznego, wyraźnej wojowniczości Polski. Jakżeż pogodzić z nią wniesiony obecnie do Ligi projekt pokojowy? Wojowniczość i pacyfizm?
— My Polacy nie jesteśmy pacyfistami! — odparł Łaski. — Nie wierzymy w trwały pacyfizm, ba, nawet boimy się tego tworu wyobraźni i marzycielstwa! Wiemy, że wszelkie nierealne myśli, jak to widzimy na przykładzie komunizmu, zagrażają ludzkości klęską.
— Nawet pacyfizm? — zapytała zdumiona Francuzka.
— Niezawodnie, — odpowiedział profesor, — a może nawet więcej, niż jaka inna niedorzeczność! Pacyfizm wywoła w społeczeństwie zbyt głębokie zmiany, które nie dadzą się naprawić.
— To już paradoks! — zawołały panie.
— Bynajmniej! — zaprzeczył profesor. — Pacyfizm zabiłby dwie siły, czynne w życiu: państwo, które jako organizacja obrony ojczyzny, straciłoby podstawę dla swego istnienia, oraz — ojczyznę. Ludzkość stałaby się ogromną, bezbarwną, płynną masą, nie posiadającą żadnego zrozumiałego ideału. Taki stan rzeczy nie usunie jednak walki o byt, a więc robotnicy będą nienawidzili i tępili kapitalistów, biedniejsi bogatszych, tubylcy emigrantów... Jednak będzie to walka, nie uregulowana żadnemi prawami wojny, bezwzględna i okrutna, jak każda rewolucja, a doprowadzi do anarchji. Władza międzynarodowa, bowiem, nie porywająca ideowo nikogo, będzie bezsilna wobec zmagających się mas i padnie, a anarchja nie przestanie zagrażać cywilizacji. My wiemy, że człowiek, miłujący pokój, musi być głuchy, ślepy i niemy, takimi jednak być nie chcemy i nie możemy. Przed Polską jeszcze piętrzą się całe góry pracy, czynu!
— I tak źle, i tak nie dobrze! — zaśmiał się Hans.
— Tak — to prawda! — zgodził się profesor. — Jednak jest coś pośredniego, jak i we wszystkiem, zresztą, i tam właśnie zostaje utajona prawda. Naprzykład feldmarszałek Moltke mówił, że „wieczny pokój jest marzeniem, a wojna — koniecznością dziejową, że jest ona potrzebna tak, jak burza dla oczyszczenia powietrza i użyźnienia ziemi strumieniami deszczu. Bez wojny świat pogrążyłby się w bagnie materializmu.“ Inny zaś człowiek, zupełnie odmiennej psychiki, mianowicie św. Augustyn, pisał: „Nie na to jest pokój, aby się zbroić do wojny, lecz wojnę na to się prowadzi, aby zyskać pokój. Mądrzy wojnę prowadzą dla pokoju.“
— Więc nawet św. Augustyn uznawał wojnę? — zapytał niemiecki dyplomata, słuchający z wielkiem zajęciem sędziwego profesora.
— Jak pan widzi! — odparł Łaski.
— Więc czegóż domaga się Polska? — padły pytania z różnych stron.
— Polska żąda w imię absolutnego prawa, aby ludy wyrzekły się gwałtu zbrojnego nad sąsiadami, dla interesów materjalnych i, co stąd wynika, aby nacjonalizm przybrał inne formy.
— Inne formy? — zapytała Rosjanka. — Jakież to formy?
— Powinien on zapomnieć o łupiestwie i napadach na słabszych, przeistoczyć się w walkę, chociażby zbrojną o swoją zagrożoną duchową kulturę i honor narodowy — objaśnił Laski.
— Więc znowu wojna? — zapytał Hans von Essen, smutnie kiwając głową.
— Nie! Lecz zbrojenie się jako przygotowanie do obrony. Jeszcze starożytni mówili: „si vis pacem, para bellum.“ Jestem tego przekonania, że nie wolno sztucznie ograniczać zbrojeń, bo to jest niemożliwe i daje powód dla ciągłej podejrzliwości i wrogości. Naród, który chce się zbroić, będzie się zbroił. Któż zdoła wyśledzić przy obecnym stanie wynalazków — zbrojenia chemiczne, naprzykład? Tylko pewne swoich sił państwo może dojść do dobrobytu i prawdziwego pokoju. Tak było z Wielką Brytanją do chwili...
— Póki Niemcy nie stanęły na jej drodze — dorzucił Joe.
— O, nie! — potrząsając głową przecząco, zawołał Łaski — od chwili, gdy pozwoliła wybujać nacjonalizmowi...
O! — mruknął Leyston.
— Wojujący, zaborczy nacjonalizm, tępiący innych, bez moralnych przyczyn to niebezpieczna choroba! — dodał profesor.
— Jednak rząd polski zagarnął Śląsk, Wielkopolskę i korytarz gdański! — ze śmiechem szyderczym zawołał jeden z Niemców. — Daleki to dystans od marzeń o Księstwie Warszawskiem!
— W Księstwie Warszawskiem nasi przodkowie chcieli widzieć zarodek naszej niepodległości — dobitnym głosem powiedział Łaski. — My zaś już mogliśmy, zawdzięczając legjonom, odrestaurować prawie całą dawną Polskę. Nie byliśmy nigdy pokonani zbrojnie. Nas poprostu obrabowano w chwili słabości, więc zażądaliśmy zwrotu naszego mienia, zagarniętego niegdyś... Nie marzymy o Brandenburgji, Prusach i Kurlandji, bo, chociaż mamy do nich prawo historyczne, nie wchodziły one w odwieczne granice dawnej Polski!
Zapadło milczenie.
Pierwszy odezwał się sekretarz niemieckiej delegacji:
— W rozmowie prywatnej wiele rzeczy staje się bardziej zrozumiałemi i mniej strasznemi...
— O, tak! — zaśmiał się Łaski. — Narady dyplomatyczne wikłają sprawę i wzmacniają nieufność, drogi panie! Same mury ministerstwa i urzędowe papiery zarażają podejrzliwością i wzbudzają myśli podstępne.
All right! To dobrze powiedziane! — wykrzyknął Roy Wilson.
Towarzystwo zaczęło się żegnać.
— We czwartek w willi księżny Rostowskiej odbędzie się odczyt znakomitego mówcy — Borysa Suzdalskija. Będzie opowiadał o Rosji! — oznajmiła śpiewaczka. — Zapraszam państwa! Godzina ósma. Adres w książce telefonów. Willa „Róża.“
Gdy całe towarzystwo opuściło kawiarnię, do Łaskiego podszedł Małachowski i, ściskając rękę jego, zawołał:
— Dziękuję profesorowi! Znakomicie pan wyjaśnił całą sprawę! Tego oni nie zapomną!
— Pozwoliłem sobie na wmieszanie się do rozmowy, bo, przyznaję, miałem obawę, że pan całą sprawę potraktuje za gorąco, ujmie ją od najbliższego momentu — odparł Łaski z uśmiechem. — Bałem się też innej rzeczy...
— Jakiej? — zapytał Alfred, widząc, że profesor urwał nagle.
— Obawiałem się usłyszeć z ust pana zachwyty nad naszą Polską a nie chciałbym, żeby w tak ważnym dniu dzisiejszym padł chociażby cień nieprawdy! — szepnął.
— Nie jestem zaślepiony, wierzę w nią tylko — rzekł Małachowski.
— O, i ja wierzę! — zawołał sędziwy uczony z ogniem młodzieńczym w oczach. — Gdybym nie wierzył — nie żyłbym już...
Umilkł, hamując wzruszenie. Dokończył piwo, i znowu zaczął mówić:
— W Polsce jeszcze nie jest dobrze... Stare partje, które zbankrutowały, niczego się nie nauczyły, a o wszystkiem zapomniały... Są one niezdolne do wejścia na nowe drogi, do zrozumienia tego, że nikt nie przejedzie współczesnym samochodem po starym, brózdami i dołami roztopów zoranym trakcie... Nie wiem, może nie mogą, może nie chcą przystosować się do pędzącej w cwał nowej wszechwładnej epoki, brzemiennej w myśli i czyny odmienne...
Uśmiechnął się i dodał:
— Rozum i szlachetność nie pomogą! Stary mąż nie zaimponuje niemi młodej żonie, porwanej żądzą nowego życia...
— Mamy przecież przedstawicieli nowego życia polskiego? — wtrącił Małachowski.
— A mamy! — zgodził się Łaski. — Pełni dobrych chęci, porywu do czynu... Tak! Tak! Jednak zapominają, że życie państwa nie może być regulowane prawem rewolucyjnem! Upewniam pana, drogi przyjacielu, że ludzkość nie posiada wielkiej swobody w wyborze form rządu! Najtęższe umysły przez długie wieki pracowały nad tem zagadnieniem. Nowej Ameryki nikt już nie odkryje! Nic innego nie istnieje oprócz władzy monarchy, lub przedstawicielstwa całego ludu. Nic, drogi panie! Wszystko inne — oligarchja, dyktatura osobnika lub warstwy społecznej, faszyzm, soldateska — są kalifami na jedną godzinę, zaledwie.
Alfred słuchał uważnie.
Łaski ciągnął dalej:
— Tu się zaczynają moje rozczarowania! Nie brak nam rozsądnych i śmiałych ludzi. A jednak porwał ich szał i pęd chwili. Wiedzą przecież, że wszystkie państwa zwątpiły o dobroczynnym wpływie parlamentaryzmu? Powoduje on ciągłe zmiany w rządach państw. Urwała się ciągłość politycznego kursu. Żaden program od trzydziestu lat nie został do końca doprowadzony w całości... Inaczej dzieje się chyba tylko w Anglji... Spodziewałem się, że Polska wskrzeszona zreformuje proces tworzenia przedstawicielstwa demokratycznego, że uczyni je zdolnym do stałej i wytrwałej pracy, tak koniecznej w zaraniu naszego życia państwowego. Tego nie umiano zrobić, a może — zapomniano! Partje, panujące w sejmie, poczynają sobie bezwzględnie, nieraz zuchwale, słowem — tak, jak na całym świecie...
— Tak jest istotnie — rzekł Małachowski, — a to zaognia waśnie partyjne, rodzi głuchą wewnętrzną walkę, wytwarza nienawiść, z której inni korzystają... Politycy knują swoje intrygi, dzienniki obrzucają się błotem, nikogo i nic nie szczędząc i nie szanując!
— Tak, jak wszędzie — kiwnął głową Łaski, — tak, jak wszędzie! Pod tym względem jesteśmy państwem „moderne.“
— W społeczeństwie zaś, stojącem poza polityką czynną, — mówił Małachowski — panuje wybujały pęd do zaściankowej krytyki, oszczerstwa i plotki, po której, ponoć, zawsze coś zostaje?... Drwiny, kpiarstwo, kawiarniane nawyknienia do „kawałów“ hulają bezkarnie... doprawdy, człowiek jest gotów kląć, gdy pomyśli, co nam Rosja wstrzyknęła do żył! Tam mówiono, że „nikt nie powinien wyrzekać się więzienia i torby żebraczej.“ A u nas? U nas możemy zmienić tę formułę „mądrości ludu“ na inną, a, bodaj, bardziej ponurą — „nie wyrzekaj się nazwy zdrajcy i zbrodniarza!“
— Niezawodnie, że są to wpływy niewoli rosyjskiej, a poczęści snobizmu. Staramy się naśladować Francję... z opóźnieniem o kilkadziesiąt lat. Tam moda na „mots de gais pendards“ dawno przeminęła, a my musimy starannie wszystko odrobić, żeby być „comme chez nous à Paris.“ Oby nie zechciano jeszcze naśladować wielkiej rewolucji z jej Maratami i Dantonami, bo to takie... romantyczne! Wpływ rosyjskiej duszy sięgnął, niestety, dalej, niż można było przewidywać! Przesączył się jej jad nietylko do Kongresówki, lecz i do Małopolski. Z literatury rosyjskiej wzięto najbardziej szare, mieszczańskie zamiłowanie do krytyki i protestu, chociażby nim było kiwanie palcem w bucie lub noszenie czerwonych skarpetek! Śmiać się z siebie samego — to pierwszy krok, drugi — kpić z innych, drwić ze wszystkiego...
— To boli! — szepnął Małachowski.
— Ojców naszych bolała jeszcze bardziej niewola, a przecież — przeminęła, jak senna mara! — pocieszył go profesor. — Umilkną i znikną krytycy od „pół-czarnej,“ wydrwiwacze, wesołki, do sclavus saltans podobni, bo są to poczwarki, które nigdy nie zmienią się na motyle. Nigdy! Inni, — ludzie nie gęby, lecz rąk, nie dowcipów ciętych, lecz myśli poważnej, zakończą to, co zaczęte było tak mądrze i szlachetnie! Wierzę w Polskę! Nie jest to bynajmniej wiara dla wiary. — O, nie! Mamy w sobie dużo romantyzmu i bez niego nic nie potrafimy robić. Jednak jest to romantyzm czynu, a przenika wszystkie warstwy społeczeństwa — od dołu do góry. Jesteśmy narodem nawskroś rycerskim. Nadałbym nawet wspólny herb wszystkim Polakom. Byłby nim człowiek na czerwonem tle, ciężkim młotem wykuwający serce z rozpalonej do białości stali...
— Oby tak było! — westchnął Małachowski.
— Tak jest! — zawołał Łaski. — Czyż pan nie widzi, że my, zdobywając przeszkody, zawsze przerzucamy przez nią swoje serce i dopiero później dążymy za niem? Jakież inne serce, oprócz stalowego, nie rozprysłoby się dawno? Niech pan przypomni też sobie, że rzuciwszy przed sobą serce, myślą szybko opanowujemy najgłębsze wzruszenie i wiemy, co nam robić wypada! Czyż nie spostrzegł pan tego w legjonach?
— Setki, tysięcy razy! — krzyknął Alfred. — Jak profesor to pięknie ujął!
— I tak bywało zawsze i wszędzie! — mówił Łaski. — Przez cały przeciąg naszej historji i aż do naszych czasów. Powstania, wielka wojna i wreszcie najazd bolszewicki. To był najjaskrawszy objaw naszej psychiki. Powołana pod broń młodzież ani chwili nie wątpiła, że szła na śmierć. A tymczasem jakiż to był poryw, werwa, jakie wspaniałe czyny najwyższego lotu ducha! Chłopskie pacholę, wypieszczony jedynak szlachecki, parobek wiejski, młody ksiądz — wczorajszy kleryk, robotnik fabryczny, terminator od szewca... — bohaterowie, romantycy czynu!...
— Widziałem to na własne oczy przy obronie Lwowa i Warszawy! — szepnął drżącym głosem Alfred.
— Widziałem to w różnych miejscach — odparł profesor — i jestem spokojny o Polskę! Niech tylko kierownicy nasi potrafią podsycać zapał do czynu przez długi czas. Niech wynajdą hasło porywające! My podatni jesteśmy na hasła...
— Jakież hasło? — zapytał Małachowski. — Hasła ogniste już przebrzmiały?...
— Jest jedno... nie wiem tylko, w jaką formę je ująć, aby porwało... — rzekł profesor. — Ustalenie idealnego przedstawicielstwa, poszukiwanie i obranie takich posłów, którzy mogą i umieją pracować dla kraju, a nietylko gardłować za przewódcami swymi i otrzymywać pensję. Niech zagaśnie pęd do ambicji poselskiej, a na pierwszy plan wystąpi przekonanie o zdolności osobistej do pracy wydajnej, umiejętnej i sumiennej. Wiem, że do tego dojdzie. Wierzę w Polskę!
— Wierzę w Polskę! — jak echo powtórzył Małachowski. — Wierzę dlatego, że wyszedłem z szeregu tych, którzy działali z pełnem zrozumieniem wielkiej zmiany, która powstała na całym świecie. Pierwsze strzały roku 1914-go zwiastowały koniec przeżytej ery! Już dawni bogowie runęli w proch, stare hasła nikogo nie porywają! Jeszcze brzmią, bo ci, którzy je przez szereg lat powtarzali, z tępym uporem zamykają teraz oczy na nowe życie i bełkocą siwe bajdy wśród zamkowych rumowisk na piasku! Nowi ludzie porwani zostali zapałem do pracy, za którą są gotowi wziąć na siebie całą odpowiedzialność, i tem wybijają się ponad szarą, płynną hałastrę tchórzliwych kretynów, umiejących krzyczeć, urągać, drwić, a drżących przed odpowiedzialnością za każdy śmiały czyn. Nowi ludzie już przyszli, a gdy ich będzie więcej, wszystko się zmieni! Wierzę w Polskę!
Uścisnęli sobie ręce i rozstali się.


ROZDZIAŁ XX.

Nadbrzeżem szli, kierując się w stronę parku, Henryk ze swoim nauczycielem. Manon, troską przejęta o wychowanie syna, nie oddawała chłopca do szkół. Uczył się w domu, egzaminy składał w liceum przy końcu roku szkolnego.
Nauka przychodziła Henrykowi z łatwością niezwykłą. Pamięć miał zadziwiającą, a przejawiana od dzieciństwa myśl badawcza ułatwiała zdobywanie wiedzy.
W tym samym pensjonacie przy ul. de Candolle, od kilkunastu lat mieszkał profesor jednego z najpoważniejszych liceów genewskich — Piotr Neuville.
Rozpowiadano o nim, że był w młodości księdzem, a nawet mnichem franciszkańskim, lecz porzucił kapłaństwo i całą duszą oddał się wychowaniu dzieci. Widocznie, dobrym był nauczycielem, bo ubiegały się o niego zarówno szkoły katolickie, jak i protestanckie.
Dla Piotra Neuville nie istniał ani Grek, ani Żyd, były tylko dzieci, do których ciągnęło go serce i powołanie prawdziwe.
Rozleglej wiedzy, zawsze spokojny i wyrozumiały, miał nieograniczony wpływ na chłopców i urok nieprzeparty.
Gdy opowiadał coś swoim niesfornymi jeszcze uczniom, w klasie panowała taka cisza, że słychać było, jak muchy tłukły się o szyby.
Ten to Piotr Neuwille długo przyglądał się rodzinie de Chevalier.
Wprawny pedagog wkrótce przekonał się o zdolnościach i charakterze dziecka i pewnego razu zaofiarował swoją pomoc w wychowaniu Henryka.
Chłopak, mający wtedy zaledwie sześć lat, szybko przywiązał się do Neuville’a z i takim zapałem zabrał się do nauki, że zadziwił wychowawcę pamięcią i łatwością przyswajania potrzebnych wiadomości.
— Wydaje mi się nieraz — mówił Neuville do Manon, — że Henryk przyszedł na świat ze złożonemi w mózgu skarbami nauki i teraz tylko przypomina sobie to, co już wiedział niegdyś! Zmuszony jestem hamować nieco jego rozwój.
Uszczęśliwiona, dumna matka dziękowała wychowawcy i z radością patrzyła na syna.
Cieszyło ją niewymownie, że, mimo swej powagi i porywu do nauki, był żywy, pełen werwy, nigdy nie przemijającej radości życia, miłości do otaczających go ludzi i zjawisk.
Był zupełnie normalnem dzieckiem i tylko jedna cecha odróżniała go od rówieśników.
Miał kult dla słońca.
Wstawał przed świtem i oczekiwał wschodu. Gdy złota tarcza wyłaniała się z poza gór, rozpraszając szare, mętne cienie i płachty mgły, chłopak przyciskał ręce do piersi, podnosił głowę ku promiennej, życiodajnej gwieździe. Czując ciepło i jasność, ogarniającą go, szeptał w zachwycie:
— Słońce! Słońce!...
W dzień pochylony nad książką, lub, zdawało się, porwany zabawą, nagle podnosił oczy ku niebu, wpatrywał się w błękit, przetkany złotemi promieniami, i wzdychał radośnie:
— Słońce!
Gdy przed wieczorem zapadać zaczynało za daleki horyzont i, znużone długą drogą, nabrzmiewało krwią, rzucało szkarłatny blask na domy, korony drzew i turkusową powierzchnię jeziora, Henryk zwracał ku niemu twarz natchnioną, wyciągał rączki i szeptał ze smutkiem:
— Żegnaj! Żegnaj!
Dowiedziawszy się o tem, Neuville rzekł:
— Niech kocha słońce, jego ciepło i jasność! Gdy dorośnie, zmieni się to w wielką miłość dla ludzi, dla całego świata...
Manon, usłyszawszy to, uśmiechnęła się rzewnie. Przyszedł jej na myśl czas, gdy zamierzała wychować Henryka na mściciela.
Stary nauczyciel, sam nawet nie spostrzegł, jak się przywiązał do Henryka. Zresztą wszyscy lubili małego de Chevalier. Niezwykły urok i słodycz biły z jego niebieskich oczu, otwartej twarzyczki i wysokiego czoła.
Ten urok podbijał nawet suchych, zmęczonych profesorów z liceum, gdy Henryk stawał do egzaminów. Rozjaśniały się twarze i łagodne błyski rozświetlały znużone, surowe oczy pedagogów. Hałaśliwa czereda chłopaków milkła przy nim. Przyglądali mu się uważnie, tak, jak tylko dzieci umieją patrzeć, a potem zaczynali garnąć się do niego.
Pan Piotr Neuville zawsze znajdował wolną godzinę, żeby wybrać się ze swoim wychowankiem na przechadzkę, i wkrótce stało się to dla niego nieodzowną potrzebą.
Nikt nie wiedział, jakie burze życiowe zmusiły wychowawcę do zrzucenia sutanny i habitu. Sędziwy profesor ukrywał przed natrętnym wzrokiem obcych ludzi swoje serce, być może, zbolałe lub zmięte nielitościwą ręką życia. Tylko w obecności Henryka czuł się swobodny i pogodny.
Prowadzili z sobą nieskończone rozmowy, a były one nieraz poważne i dziwne pomiędzy sędziwym człowiekiem, a dzieckiem jeszcze, jakiem był wesoły, promienny Henryk.
— Nieszczęście, jeżeli odrazu nie złamie człowieka, to — dobra rzecz, mój mały! — mówił kiedyś do chłopaka profesor. — Jest ono, jak zimna, orzeźwiająca kąpiel.
— Ja po kąpieli w jeziorze zawsze myślę, że dopieroco witałem ze snu! — rzekł Henryk.
— Właśnie! — zawołał Neuville. — Gdy człowiekowi powodzi się dobrze, staje się on obojętny na wszystko, zasypia. A tu nagle — nieszczęście!... Człowiek się budzi, zaczyna walczyć z przeciwnościami, lub z samym sobą, uczy się czuć inaczej, widzieć nowe rzeczy... — jest odrodzony i — lepszy.
— Więc trzeba się starać, aby spotkało nas jakie nieszczęście? — zapytał chłopak
— Nie! — zaprzeczył Neuville. — Trzeba unikać zbyt długiego snu i obojętności, mój mały przyjacielu, a jeżeli spadnie nieszczęście — nie ulegać mu, brnąć dalej i być lepszym. Każde nieszczęście jest napomnieniem lub karą. Nie wolno być głuchym na napomnienie i obojętnym na karę!
— Kto napomina i karze? Bóg? — pytał Henryk.
— Napomnienie — to głos sumienia, mniejsze nieszczęścia, które sami powodujemy. Kara spada z ręki Boga — objaśnił profesor.
— Bóg jest surowy... — zauważył chłopak.
— Tak, lecz tylko dla tych, którzy zapominają, czem człowiek różni się od dzikich zwierząt...
— Ludzie mają duszę, zwierzęta jej nie posiadają... — wyrecytował Henryk.
— No, tak! Tylko trzeba wiedzieć, co to jest dusza — przerwał mu Neuville. — Jest ona zrozumieniem, że każdy z nas należy do wielkiej rodziny ludzkiej, a więc myśleć powinien nietylko o sobie, lecz o wszystkich naraz, aby nikomu nie zawadzać, wszystkim pomagać, lub przynajmniej ułatwić istnienie, aby osiągnąć doskonałość.
— Dusza to duch boży — zauważył Henryk, podnosząc na nauczyciela oczy zamyślone.
— Duch boży — to sumienie, które zezwala, zabrania, popycha ku czynom dobrym, przestrzega przed ziemi, zapala w nas płomień natchnienia, abyśmy dokonali wielkich, szlachetnych rzeczy, mój mały Henryku!
— Jakie to piękne! Jak ja kocham ludzi, życie i świat cały! — zawołał chłopczyk, poczem, jak zwykle w takich chwilach zwrócił twarz do słońca i szepnął z uniesieniem:
— Słońce! O, ja kocham słońce! Mnie się zdaje, że czasami widzę przez siatkę jego promieni Boga w białej szacie, z siwemi włosami, a oczy Jego pełne są ognia... i nie wiem wtedy, czy jest uradowany, czy gniewny?
Takie rozmowy nieraz prowadzili z sobą nauczyciel i uczeń, a stały się one konieczną dla nich potrzebą i radością.
Henryk miał przyjaciół, z którymi spędzał czas w parku Mon-Repos, lub pod dozorem pana Neuville w kąpielach na jeziorze.
Towarzysze przepadali za wesołym i zawsze pogodnym chłopczykiem. Grano z nim w tennisa, biegano na wyścigi, dokazywano, opowiadano sobie zabawne, porywające historje.
Henryk lubił zabawy, lecz nie wszystkie.
Nigdy nie dał się namówić na football.
— Dlaczego? — pytano go.
— Boję się tej gry! — odpowiadał. — Chłopcy, kopiący nogami piłkę lub odrzucający ją głową, mają takie złe, straszne oczy...
Gdy wynikała kłótnia pomiędzy dziećmi, chłopak natychmiast posępniał i odchodził. Na widok bójki bladł i szybko oddalał się, ze wstrętem kurcząc twarz.
Spostrzegł to Neuville i ostrożnie, żeby nie spłoszyć przewodniej myśli wychowanka, zapytał go o to.
— Patrząc ludziom w oczy, — wiem, czy są oni dobrzy, czy źli. W oczach bijących się, lub kłócących chłopców widzę zawsze złe, czarne duchy...
— Boisz się ich?
— Nie! Chcę zwalczyć je, ale przedtem muszę być na szczytach gór i spotkać tam białe duchy — odpowiedział chłopak.
W istocie, Henryk nie był bojaźliwy, o czem Neuville przekonał się naocznie.
Pewnego razu siedział na ławce, czytając książkę. Nagle doszedł go poważny głos Henryka.
— Zostaw mnie w spokoju i odejdź! — mówił chłopak.
Neuville obejrzał się.
Jakiś wyrostek stał przed Henrykiem i, patrząc drwiąco na niego, powtarzał:
— Okularnik! Okularnik!
Chłopak wyprostował się i rzekł do napastnika:
— Czyż nie rozumiesz, że skoro mam krótki wzrok, muszę nosić okulary? Nigdy nie słyszałeś o tem?
— Okularnik! Okularnik! — śmiał się wyrostek, wskazując na niego palcem. — Ślepy okularnik!
— Jesteś starszy ode mnie, a taki niemądry, jak małe dziecko! — upomniał go Henryk. — Czyż nie masz tu nic zabawniejszego i ciekawszego nade mnie?
— Okularnik! — wrzasnął napastnik.
— Popatrz dokoła! Jakie piękne jezioro! Jak przeglądają się drzewa w jego zwierciadle! Jak połyskują lodowce na górach! Czyż tego nie widzisz i tylko ja zabawiam ciebie?
— Okularnik! Okularnik prawd kazanie! — zawołał wyrostek i usiłował jedną ręką przyciągnąć do siebie chłopca, drugą zaś zerwać mu szkła.
Henryk zręcznie wyślizgnął mu się i zapytał:
— Nie przestaniesz dokuczać mi?
— Nie, uczony okularniku, nie! — mówiąc to, brutal znowu wyciągnął ręce.
— Dostaniesz napomnienie, bo sam je wywołujesz — odpowiedział surowym głosem Henryk, i w tej chwili silny cios spadł na policzek wyrostka, w następnej — kopnięcie nogi obaliło go na ziemię.
Zerwał się i zamierzał rzucić na chłopaka. Jednak rozmyślił się szybko.
Henryk, przygotowany do walki, nie schodził z placu boju, twardym wzrokiem patrząc na przeciwnika.
Wyrostek, klnąc, poszedł w inną stronę.
Neuville uśmiechnął się i przywołał wychowanka.
— Pobiłeś się, Henryku? — zapytał.
— Było to po raz pierwszy, jak mamę kocham! — odparł zakłopotany.
— Czyż nie mogłeś uniknąć bójki z tym chłopcem? — dopytywał się profesor.
— Starałem się przekonać go, że źle robi, drwiąc ze mnie, lecz on nie chciał słuchać! — tłumaczył się chłopak. — Musiałem go ukarać, aby innym dał spokój. Źle uczyniłem?
Neuville przymknął oczy, aby ukryć błyski śmiechu, i po chwili rzekł:
— Sprawiedliwie uczyniłeś, mój mały! Człowiek, szukający guza, powinien go znaleźć jak najprędzej, bo tylko to go uspokoi. Widzisz: Zbawiciel niegdyś powiedział, że nadstaw lewy policzek człowiekowi, który cię uderzył w prawy. Widocznie, jednak, ewangelista zapomniał dopisać, że nadstawiając policzek, musisz upomnieć napastnika. Gdy jednak opamiętanie nie nastąpi i uderzy cię, wtedy masz prawo takie dzikie zwierzę pokarać surowo...
Więcej o tem nie mówili, bo Henryk był wzburzony i zamyślony.
Skończył wtedy dziesięć lat zaledwie i było to pierwsze jego spotkanie z surowem życiem.
Po tem zajściu nigdy nie był zmuszony do bójki, lecz stary Neuville wiedział już, że chłopak jest sprawiedliwy i odważny.
Od tego czasu minęło dwa lata.
Neuville wciąż podziwiał swego wychowanka i przyjaciela.
Henryk de Chevalier robił szybkie postępy w naukach, a także w muzyce, do której miał duże zdolności i prawdziwe zamiłowanie.
W zadziwiającej harmonji rozwijał się fizycznie i umysłowo, a serca otaczających go i nawet przygodnych znajomych coraz bardziej lgnęły do niego.
Nad wieczorem, gdy w kawiarni przed cudzoziemskiem towarzystwem niespodziewanie wystąpił Łaski, Henryk z Neuville’em powracali z dalekiej przechadzki. Profesor opowiadał mu o Alpach, a zachwycony chłopak zwracał pałające oczy ku łańcuchowi zaróżowionych śnieżnych szczytów, marzył o chwili, gdy wstąpi na nie i ujrzy nieznane światy.
Przechodzili przez park angielski.
Nagle Henryk zatrzymał się koło barczystego pana, stojącego przy fontannie.
Nieznajomy stał bez kapelusza i okrągłą, mocną głowę podniósł wysoko.
Widocznie, zapatrzył się na biały turban Montblanc i na siwe pasma mgły, majaczące na czarnych zboczach.
W niebieskich, wesołych oczach był spokój i zachwyt.
— Ten pan dziś pięknie mówił... — szepnął Henryk, dotykając ręki nauczyciela.
Neuville poznał Stresemanna.
Henryk śmiałym krokiem zbliżył się do ministra i, zaglądając mu w oczy, spytał:
— Pan, z pewnością, widzi, dobre, białe duchy gór?
Stresemann popatrzył na chłopaka i, namyśliwszy się, odparł szczerym głosem:
— Nie, moje dziecko, nie widzę, niestety!
— Jaka szkoda! — zawołał Henryk. — Gdy pan mówił dziś, myślałem, że pan może widzieć dobre duchy, którym drogę zagradzają złe demony, czające się w ciemnych szczelinach...
— Nie! nie widzę! — powtórzył Stresemann i westchnął mimowoli.
Westchnieniem odpowiedział mu też Henryk i stał bezradnie, nie wiedząc, co ma dalej robić.
— Gdy dorośniesz, moje dziecko, sam ujrzysz białe duchy, jeżeli istnieją one... — powiedział Stresemann, uśmiechając się do chłopca.
— Wiem, ale to jeszcze tak długo czekać! — szepnął Henryk. — Mam dopiero dwanaście lat...
— Czas szybko mija, — pocieszył go minister. — Pamiętam siebie doskonale w tym wieku, a teraz...
Uśmiechnął się i znowu westchnął.
Do rozmawiających zbliżył się Neuville i, ukłoniwszy się, poważnym, cichym głosom powiedział:
— Panie ministrze! Mój wychowanek po swojemu wyraził to, czego miljony ludzi oczekują od Niemiec. Mały Henryk wyczuł, że mowa zasługiwała na to, aby jej autor ujrzał dobre duchy i głosy ich przechował w sercu! Czyżby ten mały chłopak pomylił się i kiedyś miał gorzko żałować swoich naiwnych myśli?
Stresemann słuchał ze zdumieniem. Długo milczał.
Tymczasem ostatnie promienie słońca zgasły i nad łańcuchem gór zawisła szara płachta zmroku.
— Teraz nikt już nie dojrzy białych duchów! — szepnął minister.
— Trzeba tam wejść samemu, nie oglądając się za tymi, co pozostają na dole... Wejść i doczekać się świtu... — także szeptem odpowiedział Neuville. — Natchnienie i bohaterstwo prowadzą ludzkość naprzód... Stado nie szuka nowych dróg, aż ich nie znajdą śmiałe jednostki.
Ukłonił się i, ująwszy Henryka za rękę, odszedł.
— Ten pan ma śmiałe, wesołe oczy — mówił Henryk, oglądając się za stojącym na dawnem miejscu Stresemannem. — Myślałem, że on widział dobre duchy... A może, nie chce nikomu mówić o tem?...
— Nie wiem... — odparł nauczyciel z westchnieniem.
— Ale ja je ujrzę! — zawołał chłopak.
— Ujrzysz, mały Henryku! — kiwając głową, ododpowiedzial Neuville.
— Kiedy będę dorosłym? — spytał Henryk.
— Może prędzej, niż myślimy... — szepnął profesor.
— Jakież to szczęście! — wyrwało się Henrykowi. — Słońce i białe duchy, dobre duchy!...
Nagle umilkł i rzekł, smutnie potrząsając głową:
— Jak to źle, że dobre duchy spotkać można tylko na szczytach gór! Nie każdy tam może zajść...
Neuville spojrzał w pociemniałe oczy chłopaka i położył mu rękę na ramieniu.
— Nie martw się, mały przyjacielu! Tu na ziemi są też dobre duchy...
— Dlaczegóż nie widzę ich? — zapytał chłopak.
— Pokrył je pył, stały się szare lub brunatne. Trudno je poznać w tłumie ludzi! — odpowiedział profesor.
— Dlaczego? — dopytywał się Henryk.
— Bo widzisz, moje dziecko, istnieje na świecie pewien możny pan, który ciągle drży o swoje życie... — mówił Neuville.
— Drży? Boi się? — szepnął chłopak.
— Tak! śmiertelnie się boi. W dzień chodzi otoczony wojskiem, policją, sługami, a w nocy — zamyka wszystkie drzwi i okna w domu i nie śpi...
— Biedak! — zawołał Henryk.
— Pewnie, że biedak! — zgodził się nauczyciel. — Biedak, bo wie, że jeżeli się nie zmieni, nic go nie uchroni od zguby i że nikt po nim płakać nie będzie.
— Jak się nazywa ten pan?
— Nie znasz go jeszcze, mój mały! Na imię mu — kapitał.
— Cóż on złego zrobił białym duchom? — pytał chłopak.
— Widzisz: żeby skrzywdzeni przez niego ludzie nie mieli czasu na obmyślenie napadu na niego, możny pan ogłosił: „pracujcie cały dzień i całą noc, a ją będę za to płacił!“ Ludzie zaczęli w pośpiechu pracować i, zmordowani, słabi, już nie myślą o kłótni z możnym panem. Ma on w ten sposób ład i spokój na ziemi... — mówił Neuville z uśmiechem.
— Rozumiem! — zawołał Henryk. — Biedne białe duchy zmuszone są też pracować w pośpiechu i dlatego okrył je pył?
— Właśnie! — zgodził się Neuville.
— Więc nikt ich nie pozna?... — westchnął chłopak.
— Kto ma dobre oczy, ten spostrzeże je w najgęstszym tłumie.
— Ja mam krótki wzrok...
— Patrz nie oczami, ale duszą! — powiedział profesor.
— Duszą?... — powtórzył Henryk i zamyślił się.
Po chwili przycisnął się ramieniem do pana Neuville i, już o nic nie pytając, szedł w milczeniu.


ROZDZIAŁ XXI.

Ponieważ Manon, dowiedziawszy się od Hansa o zebraniu w willi „Róża,“ zechciała posłyszeć Borysa, grono przyjaciół wstąpiło po nią.
Wielka sala i weranda willi była przepełniona publicznością. W tłumie cudzoziemców rosyjscy emigranci stanowili nieznaczną część.
Jakieś młode panny spotykały wchodzących gości i wskazywały miejsca. Nikt nie pytał o nazwiska, nikt się nie zaznajamiał, nikt nikogo nie witał.
— Dziwne obyczaje! — zauważyła Manon.
— Widocznie, chodzi tu o ściągnięcie jak najliczniejszej publiczności! — objaśnił Małachowski. — Z pewnością, usłyszymy agitacyjną mowę.
O! — szepnął Joe. — Chyba nie w duchu bolszewickim?
Małachowski wzruszył ramionami.
Tymczasem na stojących w pierwszym rzędzie fotelach zasiadło kilka starszych pań, dwóch sędziwych Starców i jakaś wysoka kobieta w szacie mniszki, z głową otuloną białą chustką, ukrywającą całą twarz. Tylko blade, zaciśnięte wargi i łagodnie zarysowany podbródek widniały z pod nisko nasuniętej na czoło płachty.
Rozległ się dzwonek. Szmer głosów ucichł. Na niewysoką estradę wszedł Borys w czarnym surducie z krzyżem na piersi.
Powiódł po sali płonącemi oczami i, dotykając obydwiema rękami krzyża, natchnionym głosem zaczął mówić:
— „O jedno prosiłem Boga mego, abym mieszkał w domu Pańskim po wszystkie dni żywota mego, albowiem skrył mię w przybytku swoim; we dni złe obronił mię w skrytości przybytku swego i na skale wywyższył mię!”
Po tych słowach Psalmisty, Borys cichym, wnikliwym głosem snuł opowieść o straszliwych dziejach swojej ojczyzny, jęczącej w jarzmie komunistów. O sobie mówił, że, po wymordowaniu rodziny przez wrogów, ścigany ukrył się w klasztorze na skalistym Wałaamie, stał się mnichem i poszedł pomiędzy lud, głosząc słowa nadziei, że po mrocznych mękach ziemskich nastąpi cichy świt w królestwie Bożem.
— Bracia i siostry! — mówił Borys. — Przeszedłem kraj mój od krańca do krańca i widziałem do dna duszę ludu jego. Straszna otchłań i mrok bez błysku światła otwarły się przed oczami memi! Słyszałem zbliżające się kroki grzmiące... Ktoś olbrzymi zbliżał się, a żelazne stopy jego biły o kamienie, jak potworny młot. Wyciskał głębokie doły na umęczonej ziemi, która napełniała je krwią i łzami. Przepojona jest niemi gleba Rosji! Kroczy Antychryst, król wszelkiej zbrodni, nieprawości i ohydy! Ujrzałem głowę jego w spowiciu chmur i szkarłatny płaszcz, ociekający krwią! Jak mówi św. Jan w Objawieniu swojem: „Widziałem i słyszałem orła, lecącego przez pośród niego i wołającego głosem wielkim: Biada, biada, biada mieszkającym na ziemi!“ Strwożyło się serce moje, więc, padając przed Krzyżem, pytałem o godzinę zagłady. Z chmur i mgieł wyłonił się potworny zegar, o wahadle od wschodu do zachodu, o wskazówkach, strzelających jak martwe cedry libańskie ku zenitowi. Na nim płonął napis ognisty, niby „Mane, tekel, fares,“ a głoszący: „Północ nastaje, a po niej cisza, pustka, śmierć!“ Usłyszałem pierwszy dzwon zegara...
Twarz mówcy bladła coraz bardziej i coraz gorętszym ogniem płonęły natchnione oczy.
Po chwili mówił dalej:
— Ogarnąłem wtedy wzrokiem kraj mój, tonący w rozpaczy i zbrodni, a po nim cały świat. Ujrzałem nieprawości jego i sługi Antychrysta, panujące i jątrzące wszędzie! Zawołałem wtedy w uniesieniu:
„Boże, Sędzio surowy! Zatrzymaj wahadło, skrusz wskazówki zegara zagłady! Widziałeś Golgotę z ukrzyżowanym na niej Synem Twoim — Człowiekiem Bogiem i przecież wstrzymałeś karzącą dłoń Twoją! Teraz cały kraj mój stał się Golgotą, a czarne, ponure krzyże męki tkwią na niej, jak las, okiem nie objęty! Krew męczenników zebrała się w rzeki i morza u podnoża jej, a oczy ludów nie widzą nic, uszy nie słyszą, dusza nie czuje!“ Gdym wołał głosem błagalnym, zegar wybił po raz drugi... Pojąłem wtedy, że niema dla nas przebaczenia i miłosierdzia i że chwila śmierci zbliża się... Bracia i siostry! Północna godzina czarnego mroku nadeszła! Porzućcie więc wasze myśli ziemskie, domy, rodziny i dążcie do kraju odkupienia grzechów ludzkości całej, biegnijcie na szczyt Golgoty, aby oddać łzy i krew swoją i oczyścić dusze swoje... Bracia i siostry!...
Borys podniósł ręce do góry, otworzył usta jakby chcąc wydać krzyk przeraźliwy, lecz zachwiał się i padł nawznak.
Ciało jego wiło się, jak wąż, ręce i nogi głucho uderzały o podłogę, z ust płynęła piana.
Kilka osób rzuciło się ku niemu i otoczyło kołem.
— Zostawcie go w spokoju! — rozległ się nagle głos kobiecy.
Na estradę wstąpiła kobieta w stroju mniszki.
Z szerokich rękawów wysunęła się długa, blada dłoń.
— Padnijcie na kolana, na twarz przed Panem, zemstę niosącym za grzechy! Jam Prawda, głoszona w imieniu Jego!
Głos, cichy, lecz przenikliwy i niepokojący, budził trwogę.
Tu i ówdzie ludzie zaczynali klękać.
— Wszyscy na twarz przed spoglądającym na nas w gniewie Panem naszym! — krzyknęła mniszka i rzuciła się na ziemię.
Z głowy jej zsunęła się biała chustka, a fala rudych włosów rozsypała się dokoła, niby krew, buchająca z głowy pod ciosem topora.
Hans drgnął. Przypomniał sobie w tej chwili strumień krwi, tryskający z szyi natchnionego Mirbacha, gdy pocisk urwał mu głowę po uczcie w białym pawilonie zamkowym.
— To okropne! — wyrwał mu się cichy okrzyk.
O! It’s too gloomy! — rzekł na głos Leyston i podniósł się.
— Tak! — zgodził się Małachowski. — Ponura scena, średniowieczna, lecz taka zwykła dla Rosjan! Antychryst, Golgota, krew, męka, Bóg, cierpienia za całą ludzkość... Chodźmy!
Słowa te otrzeźwiły obecnych.
Przygnębiający, budzący trwogę nastrój prysnął.
Goście zaczęli opuszczać willę „Róża.“
— Co to było? — spytał Hans, jeszcze nie mogąc otrząsnąć się od przygnębiającego nastroju.
— Nie mogłem zrozumieć, czy śnię, czy jestem na jawie — zauważył Roy Wilson. — Przecież nie była to komedja, mająca jakiś cel określony?
No! — zaprzeczył Joe. — Nie myślę tego, gdyż wyczuwała się wielka szczerość i podniecenie.
— Borys dostał ataku histerji. To nie ulega wątpliwości! — rzekła Manon.
— Okropne to wszystko! — wzdrygnął się Hans. — Przerażające...
Długo mówili o niezwykłem zebraniu i dzielili się swemi wrażeniami.
Małachowski milczał i szedł w głębokiem zamyśleniu.
Zauważył to Joe Leyston i, zbliżywszy się do przyjaciela, rzekł:
— Dlaczego pan milczy? Pan mógłby najlepiej objaśnić całe to widowisko!
— Istotnie! — zawalał Roy. Pan żył wśród tego narodu i mógł zrozumieć duszę rosyjską. Well!
Wstąpili do kawiarni.
Małachowski pił herbatę w milczeniu.
Nareszcie podniósł głowę i rzekł:
— Dobrze się stało, że wy — cudzoziemcy widzieliście tę scenę! Jest ona zwykłą, niemal codzienną dla Rosji, lecz pozostaje nieznaną dla was i stąd wynika szereg błędów w traktowaniu tego narodu. Widzieliście kwiat inteligencji, a cóż dopiero dzieje się w mrocznej głębi ludu? Rozumiecie teraz, na jakiej glebie wyrósł słynny Rasputin? Rosyjski poeta powiedział, że Rosji rozumem ogarnąć nie podobna, można ją tylko odgadnąć. My — Polacy mieliśmy dość czasu na to i dlatego uważaliśmy ją za najniebezpieczniejszego wroga, nawet w tych rzadkich chwilach, gdy twarda ręka caratu, zdawało się, nie ciążyła na nas.
— Nienawidziliście Rosjan... — zauważył Wilson. — Miałem kilku kolegów — Polaków. Mówili o Rosji z nienawiścią.
Małachowski podniósł oczy na mówiącego.
— To jest kwestja bardziej zawiła niż się wydaje! — odparł. — Nienawidziliśmy carów, bo byli oni dla nas uosobieniem zbrodni i zła. Co do samego narodu, to raczej mieliśmy przed nim strach. Nie przed temi stu pięćdziesięciu miljonami różnoplemiennych ludzi, lecz przed tkwiącemi w nich trującemi, niebezpiecznemi siłami.
O! — zawołał Joe. — To bardzo ciekawe!
— Tem ciekawsze dla wszystkich ludów, — dodał Alfred, — że w chwili, gdy one zawrócą z drogi postępu materjalistycznego, a skierują myśl ku zagadnieniom duchowym, — „boska trucizna“ Rosjan może zgubić świat...
— Boska trucizna? — zapytała Manon.
— Zadziwiające! — mruknął Joe.
— Rosjanin jest najtragiczniejszym i najbardziej nieuchwytnym człowiekiem na świecie! — mówił Małachowski. — Z jednej strony wybujały intelekt, z drugiej — rabia pokorność przed wszystkiem. Intelekt — błyskotliwy, nieobliczalny. Prowadzi on na rozstajne drogi. Tołstoj i Krapotkin weszli na szlak anarchizmu, Włodzimierz Sołowjew — katolicyzmu, Bakunin, Lenin stali się prorokami zniszczenia wszystkiego, marzenia o gołej ziemi i nagim na niej człowieku. Bohaterstwo czynu przechodzi nagle w bohaterstwo pokory. Religijność, mistycyzm — zupełnie wschodnie, żywiołowe, przesiąknięte spotęgowaną ekstazą derwiszów lub mudżahidów, walczących pod zielonym sztandarem jakiegoś mahdi — miecza Allaha! W ekstazie tej ludzie podcinają sobie gardła, sami idą na stos, wpadają w herezje napół obłędne. Widzieliście dziś tę mniszkę, która oznajmiła, że jest Prawdą?!... Rosja zna tylko jedną część Nowego Testamentu — Apokalipsę!
— Niektórzy przecież twierdzą, że objawienie św. Jana jest apokryfem? — wtrącił Hans.
— Nie wiem, lecz cóż to może obchodzić człowieka, który wierzy tylko w tajemnicę, zgrozą i lękiem przejmującą? Apokalipsa daje tyle dla domysłów, ponurego marzycielstwa i rozumowań niezliczonych! Ma ona urok wszechwładny dla duszy rosyjskiej i nietylko teraz w mroku i chaosie komunistycznym, lecz zawsze. Jeszcze podczas wojny rosyjsko-japońskiej oczekiwano cudów apokaliptycznych.
— Straszne to!... — szepnął Hans.
— Najstraszniejsze jednak nie to! — zawołał Alfred. — Przerażenie ogarnia na myśl, że wszelka zbrodnia znajduje w Rosji podłoże religijne. Zdziczenie staje się powrotem do miłego Bogu wyzwolenia z kajdan Mamony i Pychy; okrucieństwo karą boską za grzechy, nową „plagą egipską“; rozpusta objawem religijnej miłości; miłość dla Chrystusa nienawiścią dla Jego nauki, patrjotyzm — pragnieniem zguby ojczyzny dla odkupienia ludzkości...
— Przesada! — zawołał Roy Wilson.
Małachowski spojrzał na niego poważnie i rzekł:
— Niema ani słowa przesady w tem, co mówię! Mógłbym przytoczyć nazwiska i utwory rosyjskich filozofów i pisarzy, lecz wy nie znacie ich. Przytoczę więc tylko wiersz myśliciela — profesora moskiewskiego uniwersytetu Pieczerina. Słuchajcie!

„O jakżeż słodko ojczyznę nienawidzieć
„I chciwie czekać jej upadku,
„I w ostatecznem jej zniszczeniu widzieć
„Świt powszechnego w świecie odrodzenia!“

— To — obłęd! — zawołał Roy Wilson.
— Nie pojedyńczy jednak! — zaprzeczył Małachowski. — Jest to wypływający z ekstazy mistycznej poryw do poniżenia siebie i całego narodu. Poryw nie przygodnych poetów, lecz najwybitniejszych myślicieli. Inny, naprzykład, wielki Rosjanin, filozof Włodzimierz Sołowjew, przepowiadał nowy najazd Mongołów, widział w nim nieuniknioną karę Bożą, i w formie poetyckiej wołał:

„Zapomnij, Rosjo, dawną sławę,
„Dwugłowy runął orzeł carów,
„I żółtym dzieciom na zabawę
„Rzucono strzępy twych sztandarów.“

Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na Małachowskiego.
— Wy, — zachodni Europejczycy, lepiej znacie tubylców Patagonji lub Beluchistanu, niż ludność wschodniej połowy naszego kontynentu! — rzekł Alfred z gorzkim uśmiechem. — Tylko dlatego mogliście z takim spokojem więcej niż półtora wieku patrzeć na naszą mękę! Tylko dlatego teraz marzycie o miljonach, odłogiem leżących w Rosji! Szaleńcy!
— Więc jest to niemoralny naród? — zapytał Joe.
— Nie! Jest to naród, nie posiadający żadnej moralności. A wiecie dlaczego? dlatego, że, zlepiony z różnych szczepów, nie miał czasu na wytworzenie własnej moralności. Piotr Wielki wprost wtłoczył Rosję w żelazną obręcz obcego prawa i rozkazał przestrzegać przepisów pod groźbą szubienicy, więzienia i batów... Z biegiem czasu Rosjanie wyrobili w sobie zdolność do wznoszenia się ponad istniejącą urzędową prawdę. Wiecie przecież, że z samolotu największa rzeka wydaje się strumykiem? Tak i Rosjanie z wysokości lub z oddalenia z pogardą spoglądali na prawo i prawdę, w niem zawartą. Zbrodnia stawała się wtedy protestem przeciwko szarzyźnie i nicości. Rosyjscy chłopi do dnia dzisiejszego nazywają kryminalnych więźniów — zbrodniarzy — „nieszczęśliwymi“ i otaczają ich współczuciem. Rosjanin nigdy nie może skupić swej myśli na sobie, lub wyłącznie na swoim kraju. Myśli on zawsze o całej ludzkości, o zmianie życia świata. Cóż znaczą dla niego w tej tęsknocie o losy ziemi całej jakieś prawa, jakaś drobna, płytka moralność, gdy on modli się i przeklina, wzlatuje pod obłoki na skrzydłach nadziei i pada, jak strącony, buntowniczy anioł, do otchłani rozpaczy? Cóż może stanąć mu na przeszkodzie, gdy dąży, aby stać się ośrodkiem całego bytu kosmicznego, aby dotrzeć do tronu Stwórcy i, kto wie? — być może, zwątpić w moc Jego i obalić?!
— Naród, opętany duchem rewolucji! — zawołał przerażony Amerykanin.
— Zrozumiał to Iwan Groźny i we krwi topił tego ducha, a później car Piotr skuł go żelaznemi pętami prawa i gardło zdusił twardą ręką. Jednak sił im zabrakło. Zduszony zbyt gwałtownie, burzył się naród i wybuchał, aż znowu mu zaciskano gardło. Rewolucja w Rosji rodzi się z reakcji...
— Jakto? — zapytała Manon. — Przecież reakcja jest wynikiem rewolucji?
— Tak jest na Zachodzie, — objaśnił Małachowski. — Europa ciągle mknie naprzód i chwilami robi szalony skok. Jest to rewolucja, po której pędzi tak gwałtownie, że trzeba hamować bieg. Są to okresy reakcji na zachodzie. Postęp w Europie ma określony cel, gdy społeczeństwo usiłuje dotrzeć do niego gwałtownie, wynika rewolucja. W Rosji odwrotnie. Tam panuje bezruch, martwa cisza i dławienie wszelkiego polotu. Zrozpaczony naród zrywa chwilami łańcuchy i pędzi naprzód naoślep, nie widząc i nie znając celu. — Rewolucja rosyjska staje się zawsze potworem apokaliptycznym, ale nim jest też i reakcja, panująca w tym kraju.
— Miał pan rację, mówiąc o boskiej truciźnie... — zauważył Hans.
— Nie wiem, czy zrozumieliście dokładnie, na czem ona polega! — przerwał mu Alfred Małachowski. — Ja ją widzę w bizantyńskiej zdolności do biernego ascetyzmu, którą w odpowiedniej chwili Rosja może porwać cały świat, oraz w azjatyckim fanatyzmie, przechodzącym z łatwością w dążenie do zniszczenia wszystkiego, chociażby całej ludzkości.
Wśród zebranych zapanowało milczenie.
Małachowski mówił z wielkiem przekonaniem i znajomością rzeczy, więc słowa jego budziły poważne i niepokojące myśli.
— Polakowi trudno jest mówić o Rosji — ciągnął po chwili Alfred. — Nas zawsze oskarżają o wrogie dla niej usposobienie! Doprawdy, teraz gdy jesteśmy wolnym narodem, zapomnieliśmy wszelkich uraz i nawet współczujemy jej niebywałej tragedji.
Zamyślił się i marszcząc brwi, dodał:
— Wiecie, przecież, jaki cios zadała Rosja mnie i mojej matce, lecz i my nie pamiętamy jej tego! Znaliśmy tam bardzo szlachetnych ludzi i żałujemy ich szczerze. Jednak nie wolno zamykać oczu na charakter najbliższego sąsiada... Mówiłem o truciznie rosyjskiej i zaraz przytoczę wam nowy dowód jej istnienia. Nie wiecie, z, pewnością, nic o pewnym, potężnym kierunku myśli, panującym w warstwach emigrantów rosyjskich. Jest to — eurazjanizm...
— Co to za słowo? — zapytał Roy Wilson. — Nie słyszałem nigdy.
— Oznacza ono ucieczkę Rosji pod skrzydła tradycyj azjatyckich — objaśnił Alfred. — Emigranci, pokładający nadzieje swoje w monarchizmie i w państwach Zachodu, — wyrzekli się i jednego, i drugiego. Marzą teraz o możliwości powrotu do Rosji, gdzie będą zakładali państwo ducha i planowali nową politykę. Zamierzają oni zwrócić się do starego, ascetycznego bizantyńskiego chrześcijaństwa, jako najczystszego źródła moralności i porywu. Co zaś do rzeczy ziemskich, czyli polityki, widzą emigranci wielką potęgę w duchowo zbliżonych do Rosjan ludach azjatyckich, spokrewnionych z nimi od czasu niewoli tatarskiej i kolonizacji Azji. W marzeniach emigrantów, Rosja stanąć musi na czele Mongołów, Finnów, Turańczyków i rozpocząć nową krucjatę na zgniły Zachód w imię królestwa ducha.
— O tem istotnie nic nie wiadomo w Foreign Office! — zawołał Leyston z niezwykłym dla niego wybuchem.
— Ani w Stanach Zjednoczonych, gdzie się zachwycają sztuką i literaturą rosyjską! — wtórował Roy.
— Nie wątpię! — zaśmiał się Alfred. — Nie wiedzą o tem ani w Berlinie, ani w Paryżu, a nawet w Warszawie jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Rosja rzuciła na cały świat urok bądź swego genjuszu, bądź grozy i nienawiści! Oskarżają teraz bolszewików, a tymczasem nie są oni bynajmniej owymi „żydami,“ co jak kozły w stadzie, prowadzą za sobą bierne stado owiec. Bynajmniej nie! Bolszewicy są prawdziwymi Rosjanami. Proszę spojrzeć uważnie na to, do czego oni dążą! Nie udało im się odrazu zatruć Europy. Trują nas powoli. Nie zapominają jednak spraw ziemskich. Podnoszą całą Azję, burzą w niej urok i wpływ Europejczyków i Ameryki, wszędzie narzucają się ze swoją pomocą, opieką i radą, dążą do opanowania ruchem Azjatów, aby skierować ich przeciwko nam. I cóż widzimy? Emigranci — wrogowie czerwonych komisarzy już pochwalają taktykę Sowietów i tylko czekać aż na tej platformie nastąpi porozumienie i zgoda! Anglicy w Indjach, Francuzi w Indo-Chinach, Amerykanie na Filipinach, a wszyscy razem w Szanghaju i Tien-Tsinie — już to odczuwają, a wkrótce odczują jeszcze dotkliwiej!
Devil! — zaklął Wilson.
Yes!... — mruknął Leyston.
— Pierwszy cios spadnie na nas, — zauważył Małachowski, — dlatego musimy być silnem państwem, aby Rosja nie śmiała napaść na nas. Muszą to zrozumieć Niemcy, mniejsze ościenne państwa, a również wielkie mocarstwa i nie bróździć nam w odbudowie Polski. Nasza polityka wschodnia, chociaż nie mamy bezpośrednich zainteresowań w Azji, będzie zawsze najbardziej prawidłowa. My znamy duszę Wschodu i nieraz broniliśmy przed nim Europy. W XIII-ym wieku zahamowaliśmy powódź tatarską, w XVII-ym wieku rozbiliśmy dumne marzenia Turcji, która, jak w 1914-ym roku Niemcy, była uzbrojonym narodem o dążeniach imperjalistycznych, w roku 1920-ym wstrzymaliśmy czerwoną armję nad Wisłą, broniąc najpierw Germanji a po niej — Europy przed komunizmem. Jeżeli na Zachodzie zrozumieją to wszystko, wtedy dopiero kiełkować zacznie myśl o wspólnych hasłach i wspólnej obronie pokoju i dorobku pokoleń cywilizowanych!
— Mógłby pan być dobrym agitatorem w Londynie, Berlinie i Paryżu — uśmiechnął się Hans.
— Nie zechcieliby mnie słuchać — odpowiedział Małachowski, — bo mówię o rzeczach nie dnia dzisiejszego. „Jutro“ świata dla polityków czynnych pozostaje we mgle. Nie mają czasu na rozmyślanie o niem!
Yes! To — prawda! — zgodził się Joe Leyston.
— Jaki groźny obraz namalował przed nami Alfred! — szepnęła Manon. — Znowu majaczy widmo wojny!
Małachowski wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Arystoteles określił człowieka, nazywając go „wzorem bezsilności, łupem czasu, zabawką losu, obrazem niestateczności, miarą zawiści i klęski.“
— Niepochlebne zdanie! — wykrzyknął Wilson.
— A czyż nie trafne? — zapytał Alfred.
Yes! Indeed! — potwierdził Joe. — Więc jak to brzmi?
Małachowski powtórzył.
All right! — zawołał Joe Leyston, zapisując słowa Arystotelesa.
— Ten pan nie był zbytnio wygórowanego zdania o ludziach! — zaśmiała się Manon.
— Niezawodnie! — odparł Alfred. — Ale niech każdy z nas przypomni sobie własne życie i odpowie, czy nigdy nie był wzorem bezsilności, zabawką losu i obrazem niestateczności?
— Z pewnością! — rzekł Hans, kiwając głową.
— Mądry był ten starożytny gentleman! — zakończył rozmowę Roy, widząc, że towarzystwo opuszcza kawiarnię.
Wkrótce, odprowadziwszy Manon de Chevalier na ulicę de Candolle, przyjaciele rozeszli się w różne strony.


ROZDZIAŁ XXII.

W kilka dni po zebraniu w willi „Róża,“ Joe Leyston, skończywszy pracę w komisji, wstąpił do czytelni Ligi.
Znalazł tu Hansa, zajętego rozmową z Małachowskim, i otoczonego obłokiem dymu Roya Wilsona, z oburzeniem przeglądającego dzienniki.
Anglik powitał przyjaciół i zaprosił ich do poczekalni.
— Mam pewien pomysł! — rzekł. — Duża grupa delegatów Ligi i innych cudzoziemców projektuje wycieczkę w góry. Przypomniałem sobie, że mały Henryk marzy o takiej wyprawie. Chciałbym zabrać go ze sobą, jeżeli Manon pozwoli?
— Cudownie! — zawołał Hans. — Wyobrażam sobie, jak będzie ucieszony mały chłopak! Ja też pojadę! Chcę widzieć, jakie wrażenie wywrą na Henryka góry.
Naradziwszy się, przyjaciele postanowili wziąć udział w wyprawie i zaprosić pannę de Chevalier.
— Już ja zorganizuję wszystko all right! — zapewnił Leyston.
— Nie wątpimy! — rzekł Małachowski.
— Dziękuję za zaufanie! — zaśmiał się Joe.
Niewiadomo, z jakiego powodu, wszystkim jednocześnie błysnęła myśl, że w stosunkach pomiędzy nimi zaszła wielka zmiana. W tem gronie nikt się nie czuł zwyciężonym i zwycięzcą, przedstawicielem słabszej lub silniejszej rasy, wyrazicielem jakiegoś systemu lub poglądu politycznego, wrogiego dla innych.
Roy Wilson mógł teraz spokojnie rozwijać przed przyjaciółmi swoje myśli o zbawiennych wpływach zorganizowanej pracy w warunkach pokojowego współzawodnictwa, Hans — marzyć o prędkiem wzmożeniu się wpływów Ligi Narodów, Alfred Małachowski opowiadać o Polsce, a Joe Leyston — słuchać wszystkiego ze spokojem, uwagą i chęcią zrozumienia i uzgodnienia z własnemi poglądami.
Przyjaciele spostrzegli nawet, że Joe coraz rzadziej krzywił usta i już prawie nigdy nie rzucał swego pogardliwego „o”!
Wszyscy odczuwali, że pomiędzy nimi już nastąpiło porozumienie i zjawiło się zaufanie wzajemne.
— Teraz Joe nie mógłby podejść mnie, jak to uczynił w Amsterdamie... — myślał Hans von Essen, patrząc na poważną twarz Anglika.
Roy Wilson przerwał chwilowe milczenie i, uderzając pięścią w stół, zawołał:
Devil! Ludzie powarjowali do reszty!
— Co się stało, my dear? — zapytał zdziwiony Joe.
— Przeglądałem dzienniki i wściekłość mnie ogarnęła! Szaleńcy! Wojny im się wciąż zachciewa! I to na całym świecie! — oburzał się Amerykanin. — Moi rodacy budują „Lexington“ i „Saratogę“ — ogromne awiomatki, wiozące na pokładzie po sto dwadzieścia nafaszerowanych bombami samolotów, Japończycy spuszczają na wodę bajecznie szybkie krążowniki i łodzie podwodne, Chińczycy szturmują koncesje białych ludzi w Szanghaju i innych miastach; Włosi zadarli z Jugosławią; Francuzi nie spuszczają oka z Nadrenji; Niemcy wyciągają po nią ręce, a jednocześnie po wschodnie dzielnice, należące do Polski; Berlin buntuje Gdańsk, Kowno i Moskwę, dostarcza im broni i jątrzy wszystkich; Anglja ma nowe pretensje do Egiptu. I to wszystko w chwili, gdy przebrzmiały pokojowe mowy Brianda, Stresemanna, Chamberlaina i tego włoskiego adwokata, przebiegłego i śliskiego, jak najsprytniejszy jezuita! Devil! Wściec się można!
Oburzenie Wilsona było szczere. Inni też podzielali zdanie, że Europa pląsa na wulkanie.
— Ponapisywali dyplomaci traktatów bez miary! — zawołał Hans. — Wersalski, St. Germaiński, oburzające Niemców i Austrjaków; trianoński, czyniący z Węgrów wrogów wszystkich narodów, które dopuściły do takiej oczywistej krzywdy dzielnego ludu; lozański, podsycający nienawiść Turcji i całego Islamu; traktaty w Rapallo i Berlinie zagrażają Europie... Te dokumenty trwożą i mącą umysły, a takie Locarno i postanowienie Ligi Narodów brzmią bez echa!
Do rozmowy wmieszał się Małachowski.
— Borys Suzdalskij miał słuszność, panowie, twierdząc, że świat wkrótce zostanie ogarnięty mrokiem północy, którą wybije wielki zegar przeznaczenia — rzekł.
Devil! — rzucił ze wściekłością Wilson.
— Ludzie usiłują usprawiedliwić formułę Arystotelesa — powiedział Joe Leyston z uśmiechem.
— Uczyniliby lepiej, obalając ją! — zauważył Hans.
No! Never! — uderzając pięścią w stół, wybuchnął Roy. — Są jeszcze sposoby i środki opamiętania! Dlaczego, naprzykład, Europa nie mogłaby uformować europejskich stanów zjednoczonych o wspólnej polityce ekonomicznej i ogólno-państwowej? Przecież my — Amerykanie potrafiliśmy to uczynić?! Nasz wschód nie jest podobny do zachodu, a południe różni się od obydwóch. Istnieją jednak i pomyślnie się rozwijają! Dlaczego nareszcie, nie można byłoby obalić kapitalizmu, jeżeli w nim ludzie widzą całe zło? Współczesna nauka i technika od lat dwudziestu pięciu jest zupełnie przygotowana do zabezpieczenia ludzkości dobrobytu. Gdyby uczeni i technicy na całym świecie odmówili swej pomocy egoistycznym, drapieżnym przedsiębiorcom i oświadczyli, że nie będą współdziałać wojnom na polu nowych wynalazków i wytwarzania materjałów wojennych, — kwestja w znacznym stopniu zostałaby rozwiązana! Wojny wygasłyby wkrótce, a na miejscu przedsiębiorstw egoistycznych, zachłannych kapitalistów wyrosłyby fabryki i gospodarstwa rolne, należące do państwa, lub do kapitalistów humanitarnych, rozumiejących wielką potęgę kapitału i jego wpływu na rozwój ludzkości. Byliby to kapitaliści, dla których pieniądz jest narzędziem twórczości, nie zaś środkiem wyzysku organizatorów, wynalazców i zwykłych robotników. Zniknęliby wtedy kapitaliści, ze swoich wspaniałych apartamentów kierujący losami całego świata, zabijający w dowolnym punkcie naszej planety przemysł i skazujący na nędzę i śmierć tysiące pracowników!
O! — przerwał mu Joe z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. — To jest niemożliwe!
— Dlaczego? — spytał Roy.
— Dlatego, że tak myśli może tysiąc ludzi, a pozostały miljard lub więcej marzy o całkiem innych rzeczach!
Joe, powiedziawszy to, zaśmiał się sucho.
Małachowski podniósł głowę i ze zdziwieniem spojrzał na młodego dyplomatę.
Przemówił bowiem w tej chwili szlachetny, myślący Anglik, który zapomniał nagle o City i „Rule, Britannia.“
— Pan Leyston ma zupełną słuszność! — powiedział Alfred. — Większość myśli inaczej... Może nie miljard, może mniej! Przecież myśl o tem, co tak napozór praktycznie ujął Roy Wilson, kiełkuje. Jednym dodaje otuchy i opromienia nadzieją, drugich niepokoi i przeraża. Pierwsi nie mają odwagi zabrać się do czynu, drudzy — bronią zażarcie swoich placówek. Istnieje jeszcze jedna kategorja ludzi. Są to ci, którzy obawiają się wielkich zmian i mówią sobie „laissez jaire, laissez passer“...
— Więc pan ma jeszcze jakąś nadzieję? — spytał Joe, podnosząc blade oczy.
— Mam... — odparł Alfred. — Zmiany nastąpią nie tak prędko, lecz nastąpią i Henryk de Chevalier, naprzykład, doczeka się tego dnia.
— Jakże się to odbędzie? Jak pan myśli? — zapytał Roy.
— Nie jest tajemnicą, przecież, że nikt w Europie i Ameryce nie pragnie wojny. — rzekł Małachowski. — Powiem więcej! Inwalidzi, którzy widzieli oblicze wojny, będą wstrzymywali od niej młodzież. Matki, żony, siostry, wszystkie kobiety wystąpią przeciwko nowemu mordowi niewinnych ludzi! Stan finansowy przez długi jeszcze czas nie pozwoli na nowe szaleństwo niszczenia dobytku narodowego...
— Przejdą lata i nastroje się zmienią! — przewał mu Leyston.
— Tak, lecz tych lat wystarczy, aby zarażone wojowniczemi zapałami generacje wymarły. Podrastające pokolenie, chociaż pamięta okres wielkiej wojny, będzie już mniej zaborcze. Egoistyczne poglądy będą się ścierały z krytyką ich ze strony ludzi starszych, rozczarowanych co do imperjalizmu i będą oddziaływały słabiej na wyobraźnię młodzieży. Nadzieję swoją pokładam jednak dopiero w następnem pokoleniu, gdy na skutek rozwijającej się szybkiej komunikacji, zostanie dokonane wzajemne poznanie się ludów i ras i wynikające stąd porozumienie.
— Aha! — zawołał Roy Wilson. — Należy więc przeciągnąć okres chociażby sztucznego pokoju?
— Niezawodnie! — odparł Alfred. — Po wojnach następują zwykle okresy wybuchu duchowych zagadnień. Będzie to woda na młyn pokoju. Tymczasem jest źle! Północ się zbliża, lecz Borys nie mógł słyszeć bicia zegara. Nie! Pozostaje jeszcze pięć minut. Przez ten czas musimy dać możność dorosnąć młodemu pokoleniu, a ono już poradzi sobie z mrokiem! Potrafi zmusić, aby wskazówki cofnęły się, a zegar bić zaczął godzinę świtu!
— O, gdyby tak było! — westchnął Hans.
Yes! — wtórował mu Joe Leyston.
— Będzie tak! — rzekł Małachowski. — Ciężkie będą pierwsze lata, lecz wierzę, że ani absolutny, zabijający gaz, ani promienie śmierci, któremi militaryści usiłują zastraszyć ludzkość, nie doczekają się zastosowania! Nawet bezwzględny, politykujący kapitalizm wyrzeknie się dochodów wojny. Zrozumie on wkońcu, że nowa walka zbrojna stanie się początkiem światowej rewolucji. W jej płomieniach stopią się stalowe kasy banków, a z niemi razem życie ich posiadaczy...
— O, gdyby tak było! — powtórzył Hans von Essen.
Well! — szepnął Joe.
All right! Pocieszył pan mnie, chociaż tego nie zobaczą moje oczy! — zawołał Roy Wilson.
Kilku znajomych delegatów weszło do poczekalni i, ujrzawszy Hansa, rozpoczęło z nim rozmowę.
Wkrótce przyjaciele opuścili gmach Ligi i przez park szli do domu.
Na bowisku tennisowem spostrzegli grającego Henryka.
— Hallo, Henry! — krzyknął Joe. — Mam dla ciebie nowinę!
Chłopak przeprosił partnerów i podbiegł, serdecznie witając znajomych.
— Jaka nowina? — spytał. — Dobra?
— Bardzo dobra! Będziesz się cieszył, — mówił Joe, obejmując chłopaka. — Wybieramy się w góry, Henry, na same szczyty.
— Aż tam, gdzie skrzą się, lodowce? Tam, gdzie nawet orły nie dolatują? — szepnął Henryk.
— Aż tam! — zawołał Joe.
— Jacy wy szczęśliwi! — westchnął chłopak.
— Chcemy prosić mamy, abyście pojechali razem z nami — i ona, i ty! — powiedział Hans.
— I ja!... — zawołał Henryk, a łzy szczęścia błysnęły mu w oczach. — Jacy wy dobrzy... wszyscy... wszyscy!
Umilkł, a po chwili zapytał cicho:
— A czy mój nauczyciel — pan Neuville też może pojechać?
— Poco ci on jest potrzebny? — zapytał Leyston.
Chłopak zmarszczył brwi i rzekł:
— Pan Netwille jest bardzo dobry i chce tak, jak ja, zobaczyć białe duchy gór! O, bardzo proszę, żeby pan Neuville pojechał z nami!
— Doskonale! — zgodził się Joe. — Pojedzie z nami!
Henryk zawisnął mu na szyi, okrywając pocałunkami twarz jego.
— Teraz wiem, wiem z pewnością, że spotkam dobre duchy! — mówił urywanym głosem. — Pan Neuville pozna je nawet w najgęstszym tłumie, chociażby były okryte pyłem.
Wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na chłopca.
— O czem mówisz, Henryku? — zapytał Hans.
— Ja wiem wszystko... — odparł, kładąc palec na ustach i radośnie się uśmiechając.
Szczęście biło mu z twarzy, w oczach zjawiły się płomienie natchnienia.
Pożegnał przyjaciół i pobiegł na boisko.
— Takie będzie nowe pokolenie, o którem mówiliśmy — zauważył Małachowski, patrząc na oddalającego się Henryka. — Będzie miało wesołą twarz, bo zapomni o nienawiści walczących społeczeństw, nie zazna przeczucia zbliżającej się klęski, w oczach i głosie poniesie radość, zrodzoną z jasności dążeń, gdy zjawi się poszanowanie dla ludzi i przyświecać będzie uczucie szczęśliwości, że świat jest piękny, a życie — proste i promienne w błyskach natchnienia, cichego bohaterstwa i potęgi myśli!
— Jak gorąco powiedziałeś to, drogi Alfredzie! — zawołał Hans, bezwiednie przechodząc na stopę największej i najszczerszej poufałości.
Yes, yes, my dear Alfred! — powiedział Joe, ściskając rękę Małachowskiego, a w źrenicach jego zapaliły się nieznane dotąd rzewne ogniki.
Roy Wilson, patrząc otwartemi, śmiałemi oczami, klepał Alfreda po ramieniu i mówił wzruszonym głosem:
That’s boy! Gdy słucham ciebie, życie wydaje mi się lepszem i latwiejszem! Nadzieja wstępuje do serca, że zwalczymy wszystkie przeszkody! Gdzieś się taki urodził?
— W kraju, który przetrwał wszystko w nadziei dla której żył nie marzeniami, lecz myślą, uczuciem i mięśniami, drogi Roy! — odparł Małachowski.
— Musimy uczynić wszystko, aby nowe pokolenie ujęło w swe dłonie ster życia! — rzekł Hans.
Yes! Yes! — kiwał głową Joe Leyston.
— Mamy cel przed sobą! — krzyknął nagle Wilson. — Już niema chaosu i bezdroża!
Z boiska doszedł radosny okrzyk Henryka:
— Pójdę w góry, na same szczyty, blisko do słońca. Poprowadzę tam dobre, jasne duchy!...
— Słyszeliście? — zapytał Hans, spoglądając na przyjaciół.
— Słyszeliśmy! — odpowiedzieli cicho, niby w strachu, że spłoszą piękną, wymarzoną zjawę.
Z cichą radością w sercu poszli dalej.
— Wstąpmy do Manon! — zaproponował Hans. — Musimy ją uprzedzić o wycieczce i zaprosić...
Well! — zgodził się Joe.
Manon już powróciła z kliniki.
Posłyszawszy o projekcie przyjaciół, ucieszyła się za Henryka.
— Marzy o tem od kilku lat! — zawołała. — Jaka szkoda, że nie mogę wam towarzyszyć. Mamy właśnie poważną operację, przy której pomagam profesorowi.
— Może kto inny zastąpiłby panią? — zapyta Wilson.
— Nie mogę! — odparła. — Jest to mój pacjent. Operacja bardzo poważna, decydująca o życiu chorego. Bardzo mnie prosił, abym nie odstępowała go... Nie mogę!
Przyjaciele znali lekarza Manon de Chevalier, więc nie nalegali.
Poprosili ją więc tylko, aby uprzedziła pana Neuville, i obiecali wstąpić po niego i Henryka.
— A strzeżcie mi syna! — upomniała ich na pożegnanie.
O! — odpowiedział Joe i spojrzał na nią z wyrazem głębokiej przyjaźni.
— Dla niego skoczyłbym z Montblanc! — zawołał Roy.
Manon śmiała się. Wiedziała, że mówią prawdę i była spokojna o syna.


ROZDZIAŁ XXIII.

Pewnego dnia wczesnym rankiem liczna grupa turystów odjechała pociągiem w stronę gór.
Była to grupa międzynarodowa. Anglicy, Niemcy, Austrjacy, Węgrzy, Francuzi, Amerykanie, Kubańczycy i Duńczycy stanowili ją.
Delegaci Ligi, plantatorzy z Brazylji i Indyj holenderskich, oficerowie, fabrykanci, kupcy i nawet dwóch opasłych bankierów wyruszyło z dworca genewskiego.
Ekskursję prowadził z powagą Joe Leyston, mający za pomocnika Szwajcara-alpinistę. Przy nim trzymała się grupka przyjaciół, otaczająca małego Henryka i sędziwego pana Neuville, opowiadającego o zwiedzanej części Alp.
Zatrzymawszy się na małej stacyjce, turyści wsiedli do kolejki elektrycznej, pnącej się po pionowych zboczach czarnych skał.
Zatrzymano się przy stojącem wysoko w górach schronisku, gdzie było przygotowane zamówione przez Joego śniadanie.
Nawet tu wyczuć się dawały wrogie nastroje panujące pomiędzy uczestnikami wycieczki.
Bankierzy, bogaci przemysłowcy i kupcy tworzyli własną grupę na uboczu. Francuzi unikali zbliżenia się z Niemcami, Węgrzy niechętnym wzrokiem patrzyli na Francuzów, Kubańczycy — na Amerykanów, Anglicy krzywili się z niesmakiem, słysząc zbyt głośne wykrzykniki i dowcipy Amerykanów. Przedstawiciele wielkich mocarstw z lekceważeniem lub protekcjonalną miną traktowali obywateli mniejszych państw, tamci znów złośliwie spoglądali na potentatów, wszędzie, nawet w Lidze Narodów, prowadzących swoją bezwzględną politykę, nie licząc się z istotnemi potrzebami słabszych.
Spostrzegł to Alfred Małachowski i ze śmiechem zwrócił uwagę Leystona na panujący nastrój.
— Widzisz, Joe, nawet tu nikt nie zapomina o wojnie!
O! — odparł Anglik, pogardliwie podnosząc ramiona. — Przepędzę tych gentlemenów kilka kilometrów po górach, to nietylko staną się pacyfistami, lecz wprost się poddadzą, prosząc o wypoczynek i dobry obiad!
— Niezły sposób na zmianę polityki światowej! — zaśmiał się Roy.
Henryk był podniecony i niespokojny.
Nic nie jadł i co chwila podbiegał do okna, skąd roztaczał się obszerny widok na pola lodowe i okrągłe, kopulaste szczyty, pokryte błyszczącym w słońcu śniegiem.
— Prędzej! Prędzej! — prosił, dotykając ręki Joego. — Chodźmy już! Dlaczego ci panowie tak długo jedzą?
Wszyscy się śmieli z niecierpliwości chłopaka.
— Każdą rzecz należy robić systematycznie, my dear Henry! — upominał go Leyston. — Plan został ułożony i będzie wykonany. Uspokój się! Widzisz ten daleki szczyt? Będziesz stał na jego najwyższym cyplu! Rozumiesz?
Henryk, którego nie wzruszyła teorja Joego o systematyczności, na wieść o najwyższym cyplu, pochylił się i nieznacznie musnął ustami policzek przyjaciela.
Nareszcie całe towarzystwo wyległo przed hotel i alpinista, dawszy kilka niezbędnych wskazówek, ruszył naprzód.
Wejście było ciężkie.
Kamienista ścieżka, co chwila przegradzana odłamami skał i głębokiemi szczelinami, pięła się zboczem strojnego urwiska w nagłych zakrętach i zygzakach.
Turyści wyciągnęli się długim sznurem na znacznej przestrzeni. Na samym końcu szli opaśli bankierzy i starsi uczestnicy wycieczki.
Na czele szybko sunął naprzód wprawny, wytrenowany przewodnik alpejski, a tuż przy nim Henryk z roziskrzonemi oczami i twarzyczką, opromienioną radością.
Chłopak bez przerwy wypytywał przewodnika, zachęcał przyjaciół do pośpiechu, i oglądał się ze strachem i rozpaczą.
— Jak tamci idą powolnie! — zawołał nareszcie z niecierpliwością. — Nie zdążymy zajść aż na sam szczyt!
— Zdążymy! — uspokoił go przewodnik, uśmiechając się przyjaźnie. — Przecież dopiero jedenasta dochodzi! Mamy dużo czasu przed sobą!
Szli już dobrą godzinę, gdy nagle prowadzący wycieczkę Szwajcar stanął i podniósł do oczu lornetkę.
— Co pan dostrzegł? — zapytał Joe, podchodząc.
— Zaraz... — odparł i patrzył na dalekie szczyty.
Odjął lornetkę od oczu i rzekł:
— Trzech alpinistów przecina lodowiec od zachodu. Niebezpieczne to miejsce! Pewno są to turyści z włoskiej strony...
Trzy ciemne sylwetki sunęły po skrzącej powierzchni białej płaszczyzny ku cyplowi góry.
Ruszono naprzód.
Coraz rzadziej spotykano kępy twardej trawy, drobne krzaczki różanecznika i gwiazdki aksamitnych szarotek.
Tu i ówdzie wykwitały szkarłatne bukiety „róż alpejskich“ o puszystych liściach i łodygach.
— Kwiatki w futerku! — wołał uradowany Henryk. — Jakie zabawne, kochane kwiateezki!
Coraz częściej widniały na piargach białe plamy skrzepłego śniegu.
W zacienionych wąwozach i szczelinach kryły się przed słońcem tafle lodu — resztki deszczu, ściętego zimnym powiewem.
Błąkały się pod nagle urwanemi spychami kosmy i smugi mgły.
Nad przepaściami wisiały duże czarne ptaki, zataczały szerokie koła, wpatrywały się w zasnute niebieskiemi lub złocistemi tumanami doliny, kwiliły jękliwie i drapieżnie.
Przewodnik stanął i czekał, aż wszyscy dojdą do obszernej kotliny, nad którą zwisały zwały i grzebienie zlodowaciałego śniegu, niby stwardniałe fale pienne.
Góry, jak gdyby szafirowe i zielone grzbiety nieruchomych wałów zamarłego w bezruchu morza, rozbiegały się na wszystkie strony. U ich stóp, na nizinach, biły w oczy szmaragdowe połacie łanów, czerwone i żółte strzechy siedzib ludzkich. Dalej wyzierały modre oczy jezior, a na ich zwierciadlanych taflach, marszcząc je, biegły parowce i ślizgały się czółna rybackie. Gdzieś z piersi góry, z niewidzialnego tunelu, wyrwał się czarny wąż, dyszący białym dymem, pędził dalej i huczał.
— Pociąg... — szepnął Henryk. — Biegnie tak, jak duża stonoga...
Wśród ciemnych, prawie czarnych koron drzew, błyskał zdala złoty krzyż na wieżyczce kościelnej; płonęły, odbijając promienie słońca, okna wysokich gmachów, z pewnością, hoteli, a dalej znowu szły wężowym szlakiem zastygłe, zielone fale grzbietów górskich, niebieska wstęga rzeki, białe nici potoków, ciemne grupy drzew i tak coraz dalej, aż wszystko znikało, tonąc w złocistej mgle.
Henryk stał zapatrzony, nieruchomy.
Zachwyt owładnął nim i pochłonął.
Bał się poruszyć i oddychać głębiej. Był przekonany, że najlżejszy ruch, najsłabszy dźwięk zmąci ciszę, a wtedy całe piękno i urok pierzchną, jak barwny motyl pod obłoki, jak srebrna rybka w głębię jeziora.
Znużeni turyści na szczęście milczeli, ucieszeni krótkim wypoczynkiem.
Chłopczyk dotknął ręki Joego i szepnął:
— Dziękuję! Dziękuję! Jakie szczęście widzieć to wszystko!
Leyston chciał coś odpowiedzieć, gdy od szczytu doszedł głuchy szmer, raczej zgrzyt, przechodzący w łoskot i huk.
Wszyscy się obejrzeli.
Od lodowca pełzła ku przepaści duża połać śniegu, zrywając kamienie, warstwy piargów i wlokąc z sobą odłamy skalne. Ruch lawiny stawał się coraz szybszy.
Dotarła nareszcie do krawędzi urwiska.
Z hukiem i zgrzytem potoczyły się nadół kamienie, zwały lodu i śniegu, zmarznięty piarg.
— Lawina porwała turystów! — krzyknął przewodnik. — Nie widzę ich więcej... Muszę powrócić do schroniska, aby zatelefonować o wysłanie pomocy!
Pobiegł i zniknął wkrótce za skałami.
Henryk patrzał na resztki sunącej lawiny i nagle dostrzegł wśród białej masy śniegu migające w nim czarne sylwetki. Były to kamienie, toczące się wraz z lodem.
Cłdopak podniósł głowę i obejrzał się wokoło.
Wzrok jego padł na Małachowskiego i nie mógł się już oderwać od niego.
Surowa twarz Polaka pałała.
Z oczu bił blask niezwykły, usta rozwarły się, jakgdyby zamierzały wydać krzyk głośny i potężny.
Głuche milczenie, ogarniające tłum, zgrozą przejęty, przerwały i zmąciły dwa jednocześnie rozlegające się okrzyki.
Małachowski i mały Henryk głosami, pełnemi siły i nieugiętej woli, umiejącej żądać i rozkazywać, krzyknęli każdy swoje.
— Na pomoc! Natychmiast! — zawołał Alfred.
— Czarne duchy zrzuciły ludzi do przepaści! Na pomoc! — wtórował mu namiętny głos Henryka.
Pobiegli całym pędem naprzód. Nie dbali o nic.
Nie myśleli o żadnem niebezpieczeństwie.
Widzieli przed sobą jasny cel — zieloną łąkę, na której piętrzyły się teraz kupy śniegu, odłamy skał, zwaliska piargów i kamieni, lodem powleczonych.
Biegli, sadząc przez wyrwy, ostre kamienie i zbiegające z warkotem i pluskiem zimne strumyki.
O nic nie pytali i nie oglądali się, bo wiedzieli, że tam wśród rumowisk leżą ludzie, strąceni przez złe potęgi.
Ledwie nadążając za nimi, pędził Joe Leyston, Hans, potężny Roy Wilson, smagły Kubańczyk-plantator, duński marynarz i oficer-Francuz.
Stała się w tej chwili prawdziwego porywu rzecz dziwna, niewiarogodna a piękna.
Za gromadką, biegnącą na przedzie, prześcigając się i pomagając sobie wzajemnie, pędzili wszyscy: poważni niemieccy dyplomaci, sztywni Anglicy, hałaśliwi, dumni ze swych dolarów Amerykanie, sędziwy Neuville i nawet opaśli, ciężko dyszący bankierzy.
Nikt się nie zatrzymywał i nie rozważał.
Widzieli przed sobą jasnookiego chłopca i wiotkiego o surowej twarzy mężczyznę, mknących, jak dzikie kozice skalne, i biegli za nimi, pragnąc dogonić i prześcignąć ich.
Nareszcie Henryk okrążył skałę, z której stoczyła się lawina i zbiegł na polanę.
Wtedy dopiero stanął i obejrzał się.
Ujrzał Alfreda, który wyprzedził go w półdrogi i już działał.
Chłopak uśmiechnął się radośnie.
Dobiegali przyjaciele, a za nimi, ślizgając się na pokrytej trawą pochyłości hali i śpiesząc, zbliżał się cały tłum.
Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na Małachowskiego. Surowy i wątły nagle zmienił się w olbrzyma. Twarz miał natchnioną i jaśniejącą wielkim porywem. Z namiętną wściekłością borykał się z głazami i, zdawało się, bez wysiłku odrzucał je na stronę. Gołemi rękami wyrywał zwały twardego śniegu, rozgrzebywał pokruszony lód i piargowy osyp.
Była to walka z niewidzialnym wrogiem, zacięta i opromieniona poczuciem obowiązku i nadzieją zwycięstwa.
Z pokaleczonych dłoni obficie spływała krew i szkarłatnemi kroplami zastygała na zimnej bieli śniegu.
Mimowoli, uznając nad sobą komendę Małachowskiego, wszyscy porwali się do pracy.
Trwała długo, a odbywała się w złowrogiem milczeniu.
Usunąwszy kamienie i większe bryły lodu, rozgrzebano rękami i laskami śnieg.
Po mozolnych wysiłkach, pozostawiając na śniegu ślady krwi, sączącej się z poranionych rąk, dotarto do zasypanych turystów.
Na szczęście zaryli się w śniegu, wypełniającym głębokie koryto, wyżłobione przez spadające strumyki u podnóża kamienistego spychu. Ugrzęźli w nim, a nowe zaspy ochroniły ich przed spadającemi kamieniami.
Leżeli nieprzytomni i potłuczeni. Jeden z nich miał złamaną rękę i ranę na czole.
Ocucono ich niebawem.
Byli to włoscy alpiniści.
Po przybyciu przewodnika z oddziałem pomocniczym, złożono na noszach ofiary gór.
Wtedy dopiero zaczęły się opowiadania i dowcipy.
Jakiś Amerykanin o atletycznej postawie, klepał po ramieniu otyłego bankiera francuskiego i dobrodusznie pytał tubalnym głosem:
— Idę o zakład, że gentleman nie był nigdy sportsmanem?
— Istotnie — nigdy! — zgodził się zapytany.
— A tymczasem, wyobraźcie sobie, ten gentleman dogonił mnie i wyprzedził, chociaż ja niegdyś byłem footbalistą, co się zowie! — zataczając się od śmiechu, krzyczał yankes.
Niemcy dzielili się wrażeniami z Francuzami i Anglikami, Kubańczyk poprawiał krawat Amerykaninowi i opatrywał mu broczący krwią palec, a sztywny i poważny angielski pułkownik, schyliwszy się, majstrował nad trzewikiem jakiegoś ciemnoskórego jegomościa o zgniecionej kamieniem dłoni, któremu podczas biegu urwał się obcas.
Wszystkie oczy jednak biegły ku Małachowskiemu i Henrykowi.
Alfred usiadł na kamieniu i ciężko oddychał. W oczach jego powoli przygasały błyski podniecenia, a twarz stawała się spokojniejsza i jak zwykle surowa.
Henryk stał przed nim i patrzył z zachwytem. Nareszcie ukląkł przed Małachowskim i, zaglądając mu w oczy, szepnął:
— Widziałem...
— Co widziałeś, mały przyjacielu? — spytał Polak.
— Widziałem czarne duchy, uciekające przed tobą, gdyś walczył ze śniegiem i skałami, odrzucając ciężkie kamienie! O, ty możesz zwalczyć złe demony, bo one boją się ciebie i kryją przed tobą w ciemnych szczelinach i głębokich przepaściach! Tyś silny i odważny!
— To czarne odłamki skalne majaczyły w zadymce, gdyśmy odrzucali śnieg... — rzekł Małachowski.
— Nie! Nie! — zawołał Henryk, ściskając dłoń Alfreda. — To złe duchy wpijały ci się w ręce, aż krew trysnęła! Widziałem dobrze!
Schwycił w uniesieniu skrwawioną dłoń przyjaciela i do ust ją przycisnął.
— Henryku, co robisz?! — krzyknął zdumiony Małachowski i porwał chłopaka w objęcia.
— Ty jesteś silny i odważny! — powtórzył gorącym szeptem chłopak.
W milczeniu przyglądał się tłum turystów tej niezwykłej scenie, chociaż Henryk już odszedł od Alfreda. Byli wdzięczni chłopakowi za to, że wyraził swój zachwyt dla ofiarności i gorącego serca Alfreda Małachowskiego.
Czuł Henryk na sobie te przyjazne, ciepłe spojrzenia, a błogość i wielka radość napełniała jego serce. Chciałby wszystkich tych obcych mu ludzi przycisnąć do piersi z taką samą miłością, z jaką dziękował swoim przyjaciołom za wycieczkę w góry i Małachowskiemu za siłę jego i odwagę.
— Chciałbym mieć takiego syna! — szepnął jeden z bankierów.
Yes! — rzekł, wznosząc oczy, niemłody już Anglik.
Jednak, z pewnością, prawie nikt z całego grona nie mógłby odpowiedzieć na pytanie, za co pokochano małego, jasnookiego chłopca i poważnego Polaka, o twarzy surowej?
Nie zrozumieliby wielkiej prawdy, utajonej w sercu świętych i zbrodniarzy.
Jest nią radość bohaterskiego czynu i wdzięczność dla tych, którzy powołać do tego umieją.
Oddział pomocniczy oddalił się, unosząc Włochów.
Turyści odpoczywali.
Lecz niedługo to trwało.
Przeżywali bowiem ci ludzie dzień cudów...
Henryk obszedł kilka razy halę i bezwiednie podniósł oczy do góry.
Nad nim, wyglądając z poza krawędzi czarnego spychu, odcinał się od lazurowego nieba połyskliwy cypel górski.
Stał jak promienna meta, dumny i porywający.
Wołał do siebie, pociągał siłą niepojętą, urokiem niezwalczonym.
Był to urok dążenia...
Nagle jakiś cień mglisty, ledwie widzialny przemknął nad szczytem i w tej chwili oślepiający błysk bić zaczął, rozsypując dokoła promienie różnobarwne, gorące, namiętne.
Henryk drgnął. Na dalekim cyplu stanął przed nim wymarzony biały duch.
Znowu zabrzmiał natchniony, śmiały, rozkazujący krzyk:
— Na szczyt góry! Ujrzymy tam białe duchy! Za mną! Na szczyt! Na szczyt!
Znowu, jak przedtem, pomknął chłopak przez halę, drapał się na zbocza urwiska i, dopadłszy kamienistej płaszczyzny, pędził naprzód.
Głos chłopaka zapalił serca dorosłych i starych ludzi nieznanym porywem, rzucił urok młodości i dodał sił młodzieńczych.
Za Henrykiem, jak przedtem, nadążali Alfred, Joe, Hans, Roy i smagły Kubańczyk, a za nimi — reszta, prześcigając się wzajemnie, podtrzymując i wciągając upadających lub staczających się nadół.
Nie zdając sobie sprawy, biegł przewodnik, wymachując laską i zachęcając innych do biegu.
— Na szczyt! Na szczyt! — rozlegał się krzyk Henryka, a był, jak zuchwały klekot młodego orła, czującego moc w skrzydłach i odwagę bezmierną w sercu.
Chłopak dobiegł pierwszy i stanął na szczycie.
Dokoła, jak okiem sięgnąć, roztoczyły góry swoje najeżone skałami grzbiety. Jeszcze bardziej gęste i siwe snuły swoją sieć nad dolinami kosmy i kłęby chmur białych, a nad niemi stał on — Henryk de Chevalier, wyżej od orłów, nigdy tu nie zalatujących.
Zmalały na dole, w nizinach zielonych, szachownice pól, wstęga rzeki i nici potoków, ledwie się znaczyły jaśniejszemi plamami strzechy chat wieśniaczych i dachy wspaniałych gmachów; do drobnych odłamków szkła podobne skrzyły się zwierciadła jezior; ciemne plamy lasów i parków stały się czarne, z czarnej wyrastając ziemi.
Wszystko wydało się drobne, miłe, spokojne i bezbronne z tych cichych lazurowych wyżyn.
Znowu podniósł Henryk oczy w niebo, jakby wzlecieć ku niemu pragnął.
Olbrzymie, złociste, dyszące łagodnym ciepłem oblicze słońca było tuż, tak blisko, że swemi promiennemi włosami muskało głowę chłopaka i witało go nieuchwytnym, a potężnym wołaniem:
— Wyżej! Wyżej!
Wyciągnął ręce ku niebu i krzyknął, niby rzucając wezwanie do walki:
— Słońce! Słońce! Zajdę na szczyty najwyższe i wszystkich ludzi powiodę za sobą!
Tłum turystów w niemym zachwycie otaczał cypel ze stojącym na nim chłopcem i oczu oderwać nie mógł od twarzy gorejącej natchnieniem i niezłomną wolą bohaterstwa.
Z niepojętą radością, zrodzoną w promiennej nadziei, spojrzeli po sobie obcy ludzie, usłyszawszy okrzyk Henryka.
Nie rozumieli, jakie uczucia miotają nimi, jakie myśli budzą się w głębinach duszy, jakie szepty słyszą w tajnikach serca, okrytego lodową skorupą życia.
Pojmowali tylko, że zbliża się coś, co jest jak słońce ze szczytów niebotycznych, dokąd nie dociera myśl znękana, jak orzeł, unikający milczących wierchów śnieżnych.
Nagle rozległ się drżący głos sędziwego człowieka o twarzy bladej i oczach pełnych zachwytu:
— Czytamy w proroctwie Izajaszowem: „Ja — Pan wezwałem cię w sprawiedliwości, ująłem rękę twoją, zachowałem cię i dałem cię za przymierze ludu, za światłość narodom, abyś otworzył oczy ślepych, a wywiódł więźnia z zamknienia, z ciemnicy przebywających w ciemności!“
Od połyskującego szczytu brzmiał uniesieniem i wołaniem namiętnym dźwięczny głos chłopięcy:
— Słońce! Słońce!
Stłoczeni ludzie słyszeli, że od lśniącego, białego, jak rozpalona stal, szczytu brzmiał potężny natchnieniem i żądzą dążenia dzwon.
Wołał wszystkich — od krańca i do krańca świata, od gór, głowice kryjących w chmurach, burzami brzemiennych, do nizin zielonych i nędznych padołów, wzywał na wielkie święto radości życia, na gody białych duchów słonecznych, na turniej czynów wspaniałych, ku mecie, w obłokach utajonej, gdzie promienna Prawda wieniec nad ziemią dzierżyła...
Na roziskrzonym szczycie wciąż stał chłopak jasnooki i orlim klekotem wołał:
— Słońce! Słońce!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.