GŁOS PIERWSZY.
«Mów bracie mów! Niech język twój
Przemawiać się nie wzbrania:
|
|
Powiedz, co robi morze to?
Kto okręt ten pogania?»
|
|
GŁOS DRUGI.
«Jak w służbie człek przed panem swym,
Tak morza toń milcząca
Rozwartem okiem patrzy wciąż
W srebrzystą twarz miesiąca.
|
|
A on czyż wie, gdzie wieść je ma —
Boć on kieruje morzem!
Odwróć się doń, patrz, jak on toń
Spojrzeniem pieści bożem».
|
|
GŁOS PIERWSZY.
«Lecz powiedz mi, jak okręt ten
Bez wiatru mknie i fali?»
|
Żeglarz zapadł w letarg, albowiem moce anielskie kazały okrętowi spieszyć prędzej, aniżeliby to ludzkie życie wytrzymać mogło.
|
GŁOS DRUGI.
«Za nim obcina się ich prąd,
Nie idzie przed nim dalej.
|
|
Hej, bracie, hej! Do wyży swej
Uchodźmy — zwłoka szkodzi!
Gdy żeglarz ten swój prześni sen,
Zwolnieje bieg tej łodzi!»
|
|
Zbudziłem się. Płyniemy snać
Na sprzyjającej toni
Księżyca moc rozprasza noc,
A przy mnie stoją — oni!
|
Zwolniał ruch nadprzyrodzony; żeglarz się budzi i rozpoczyna swą pokutę na nowo.
|
Tak! na pokładzie stoją wciąż,
Zamiast spoczywać w trumnie!
W blasku miesięcznym blask ich ócz
Ciągle się zwraca ku mnie.
|
|
Klątwa i ból śmiertelnych chwil
Wciąż im się w oczach szkliły:
Chciałem się cofnąć, modlić się,
Ale mi zbrakło siły...
|
|
Pierzchły uroki... Oto znów
Spojrzałem po głębinie,
Lecz, co zobaczył wprzód mój wzrok,
Tylem też widział ninie.
|
Klątwa została ostatecznie odpokutowaną.
|
Byłem, jak człek, co biegnie gdzieś
Odludziem, zdjęty trwogą:
Spojrzał raz wstecz i oczy już
Odwrócić się nie mogą,
Spostrzegłszy — ach! —, że straszny wróg
Podąża za nim drogą!
|
|
W tem zawiał wiatr... Łagodny wiatr
Dotknął się mojej skroni;
Nad morzem szedł, nie krając wód,
Nie marszcząc gładkiej toni.
|
|
Podnosił włos, głaskał mi twarz,
Jak słodkie tchnienie wiosny;
Zdawał się igrać z trwogą mą,
A spokój niósł radosny.
|
|
Chyżo, chyżo okręt mknął
Lekką się pianą zlewał;
Cicho, cicho wicher wiał,
A ku mnie wciąż zawiewał.
|
|
O śnie rozkoszny! Czyż to blask
Tej naszej morskiej wieży?
Kościół to mój na wzgórzu tam?
Moich to pas wybrzeży?
|
I stary żeglarz spostrzega ziemię rodzinną.
|
Wjeżdżamy w port... O Boże mój,
Nie skąp mi swej opieki!
Spraw, bym się zaraz zbudzić mógł,
Albo niech śpię na wieki!
|
|
Śród ciszy wkrąg zatoki toń
Lustrzane miała lica:
To księżyc legł na wody śnieg,
To leżał cień księżyca.
|
|
Lśnił skały szczyt i kościół lśnił,
Co na tym szczycie leży,
W miesięcznych blasków cichych skrach
Kąpał się kur na wieży.
|
|
W miesięcznych skrach zatoki toń,
W tem z głębi jej, ku górze,
Jakichś się cieniów podniósł huf,
A każdy był w purpurze.
|
Aniołowie porzucają umarłe ciała, zjawiając się już w własnych, świetlistych postaciach.
|
Tuż przy mym statku stały wraz
Te cienie płomieniste!
|
|
Zwróciłem znów na pokład wzrok —
I cóżem ujrzał?!... Chryste!
|
|
Pokotem trup przy trupie legł,
A zaś, — o Krzyżu Święty! —
Nad każdym lśnił anielski duch,
Serafin wniebowzięty.
|
|
Cicho, bez słów anielski huf —
Wabi mnie, wzniósłszy dłonie,
A każdy z nich, jak zbawczy znak,
Od lądu w ogniach płonie.
|
|
Cichy, bez słów, anielski huf —
I z miejsca się nie ruszy,
Lecz, jak muzyka, tak mi szła,
Ta cisza do mej duszy!
|
|
A w tem retmana słyszę głos
I pluskające wiosła:
Odwrócę głowę — ach, to łódź,
Łódź ku mnie woda niosła,
|
|
To retman, tak! i jego syn!
Zaraz się do mnie zwrócą!
O jaka rozkosz! Tej mi już
Zmarli snać nie zakłócą.
|
|
Jest i ktoś trzeci — słyszę go...
To nasz pustelnik! Chwali
Stwórcę tą pieśnią, którą sam
Wysnuł w swej leśnej dali.
|
|
On z rąk mi ptaka zmyje krew!
On duszę mi ocali! —
|
|