[127]Canzona X.
Ponieważ dano jest z nieba
Mnie niegodnemu, westchnień mych rozkosze
Módz kiedy zechcę przybrać w dźwięczne ciało —
Miłości tedy! bądź, proszę,
[128]
Mą pośredniczką, i tak jako trzeba
Nastrój mi rymy godną Laury chwałą!
Byle mi tylko serce nie stopniało
Samą słodyczą błogich wspomnień o tej,
Co mojej duszy panią jest; albowiem
Zanim ją z siebie wypowiem,
Od zbytku przeszłych cierpień i tęschnoty
Łatwo powikłać się może,
Lub wcale zerwać myśli wątek złoty.
Tą ja obawą już się naprzód trwożę,
Jak śnieg, na który spojrzy słońca zorze.
Zrazu wierzyłem najszczerzej:
Że tuląc w serce mą sierocą żądzę,
Dam jej, z wymowy mojej słów, grosz wdowi —
A teraz widzę że błądzę —
Gdyż znów ta pewność precz odemnie bieży,
Na łup mię zwłoce dając i czasowi...
Lecz raczej stań się co Bóg postanowi.
O! do mnie pieśni! do mnie co najskorzej!
Niech żadne więcej względy mię nie skłonią,
Wychłódłej rozwagi bronią
Zwalczać zbudzony we mnie podszept Boży!
Niech tylko w Laury mej duszy,
Wyrozumienie, chociaż raz otworzy
Przystęp pragnieniu łez, i niech jej uszy
Głos mój, współczucia miłosierdziem wzruszy!
Jeśli gotowi jesteście
Wy, których umysł żądzą prawd goreje,
Mądrym przemysłem, po szerokim świecie,
Przez morza, lądy i knieje,
Nie szczędząc trudów biegać, byle wreszcie
Chwalebnych zysków zebrać wonne kwiecie —
Tedy — o światła moje! w których przecię
Z woli się Pańskiej wszelka mieści cnota,
Gdy w was ognisko żądz się mych zestrzeli,
Czyliż jest dziwno, jeżeli
Ku wam się wiecznie tęschny duch mój miota,
I niby do swego środka,
[129]
Dąży, jak planet rój w słoneczne wrota?
I choć na końcu może śmierć napotka,
W was mu i wtedy radość będzie słodka.
Jak kiedy gwiazdę przewodnią,
Gdy go nawałnic zewsząd gwałt uciska,
Zbłąkany żeglarz w skutek modłów zoczy —
Tak i mnie, wpośród igrzyska
Miłosnej burzy, zbawczą są pochodnią
Na mojem niebie jej gwiazdziste oczy.
O! nawet dzielniej widok ich uroczy
W spokoju działa, niż wśród burzy bladej —
Gdyż od nich takie łask świetnieją krocie,
Że lichej jak ja istocie,
Prosto w potomność, wytkniętemi ślady
Promienny pochód się ściele,
I bez nich więcej nie dam sobie rady —
Gdyż w nich jedynie widzę święte cele —
Bo sam przez siebie, czyżbym wart był wiele?
Czyż wyobraźnia wymarzy
Wdzięk tej pogody, jaką się uśmiecha
Duszy mej, słodkie oczu jej wejrzenie?
Wszelka mi inna uciecha
Za nic. i uśmiech wszelkiej innej twarzy
Jeśli nie Laury, za nic sobie cenię.
Cudowny spokój, który nieskończenie
Śmiertelnikowi życia kres przedłuża,
Oto są jego dary najłaskawsze.
I oby tylko mógł zawsze
Mieć sobie Miłość za Anioła Stróża!
I niechby dzień jego święta
Nie zaszedł nigdy! bowiem, jako róża
W słowika śpiewie, dusza w nim zaklęta,
O całym Bożym świecie nie pamięta!
Ale cóż mówię szalony!
Mogęż za życia marzyć pociech tyle,
Gdy Laura na mnie patrzy coraz gniewniej?
O! niechaj tylko choć chwilę,
[130]
Gdy bezprzytomny słów już dla obrony
Znaleźć nie umiem, niebo się rozrzewni
Nad mą niedolą, — wtedy, bądźcie pewni,
Z ust mych wypłynie skarga tak gorąca,
Że nawet głazy płakaćby zmusiła!...
Niestety! złych losów siła
I tę odemnie łaskę precz odtrąca!...
I oto, z żył moich cała
W skrzepłe mi serce zbiega krew stygnąca,
I sam już siebie tracę — jakby z ciała
Miłość mi duszę wzorem śmierci brała!
Pieśni! I tyś się nawet już strudziła
Wygłaszać sławę Laury mej wśród ludzi —
Myśl tylko moją czyż to kiedy strudzi? —