[204]Canzona XX.
Napisana podobno pomiędzy rokiem 1346 a 1348.
Mniemałem niegdyś: żem miał jaknajprościej
Bez trosk dokonać bytu, tak jak było
W spokojnej, cichej, lat mych wczesnych wiośnie —
Lecz teraz, odkąd Laura wdzięków siłą
Wzrok mi mej duszy wzięła — o Miłości!
Patrz, com z twych darów zyskał! — i cóż zrobię,
Kiedym już niemal sam sobie
Wrogiem, gdy wola we mnie szukać rada
Cierpień, po światło się skrada,
Z którego tylko mam olśnienia łzawe?
To też, o czemu mi wcześniej
Nie przyszło ból mój wypowiadać w pieśni!
Mniejbym, młodzieńcem będąc, drżał o sławę.
[205]
Te oczy słodkie, z których blaski Boże
W życie mej duszy dniały, czas nie długi
Tak mi przyjazne były w mojej doli,
Że jak ten niby, co go nie zasługi
Własne, lecz wartość cudzych cnot wspomoże,
Zarozumiałym sobie być pozwoli —
Teraz, gdy znów poniewoli
Widzę, żem w równi liczon jest z natręty.
Pogardą w dal odepchnięty,
Litości łaknąc, spełniam czyn żebraczy
Który każdego oburzy —
Lecz gdy jałmużna nie chce wspierać dłużej
Żądz mych — to zrobić mogęż ja inaczej?
Bom dróg szukając różnych, zszedł w bezdroże,
Bym inną jaką postać uśmiechniętą
Spotkał, przy której żądze wytchnąć mogą;
Lecz dusza, rada wrócić w dawne pęto,
Zawsze mię zwraca w owe blaski Boże,
W których topniejąc, myślę sobie z trwogą:
Że może mniej będzie srogą
Ta, co wyłącznie serce moje więzi.
A jako ptak na gałęzi,
Od zbytku światła w cień się chroni chciwie,
Tak ja w jej twarzy uroczej
Czytam, co o mnie mówić mogą oczy —
I tem zarazem truję się i żywię.
Tak to jest — śmiercią własną ja się żywię!
Jak Salamandra, która wśród płomieni
Żyjąc, pokarmu tego nie jest syta!
Jednak nie bądźcie cudem tym zdumieni.
Bo, żem nie długą chwilę żył szczęśliwie,
Za to niedola ze mnie dziś wykwita,
Jak bywa w kwiaty obfita
Wiosna, a zima w szron i gołoledzie.
I jeśli kiedy w mej biedzie
Podtrzymać życie zmusza mię potrzeba,
Biorę mą karm’ pokryjomu —
[206]
Zkąd pani moja nie zna nawet sromu,
Że bez jej wiedzy żyje kto z jej chleba.
Któż nie wie: czem ja żyłem i czem żyję,
Odkąd, w jej patrząc wzrok, jam cały dla niej
Zmienić się gotów był gdy ona skinie!
Żądze rozbitka, który do przystani
Tęschni, wyroki czyż potępią czyje?
Niech kto drętwiących pociech szuka w winie —
Mnie wśród płomieni jedynie
Spokojnie, mężnie i nie głodno bywa!
Miłości nielitościwa!
Nie bądźże skąpa, będąc tak bogatą!
Toćże masz łuk i pociski —
Lepiej, nie zwłócząc, kres mi go zgotuj bliski —
Niech śmierć choć będzie cierpień mych zapłatą!
Tłumiony płomień gdy się wzmógł w swej sile,
Żadne już środki radzić mu nie mogą —
Tak to, Miłości! dzięki twej zasłudze
Jam wstrętem Laury milcząc spłonął srogo;
Teraz z mych cierpień mam pożytku tyle,
Że dziś, i ludzie bliższe mi, i cudze.
Skargami mojemi nudzę!
Doloż ty moja! toż w manowiec dziki
Wiodły mię błędne świetliki,
W sercu upartą niecąc mi nadzieję —
Przez którą, od mej jedynej,
Ku potępieniu, acz nie z mojej winy,
Płomieniem własnych żądz mych na śmierć tleję!
Choć we mnie boleść wierna Laurze srogiej,
Nie za swą winę przebaczenia błaga,
Niemniej sam grzeszę, gdy w jej wzrok zbyt śmiało
Patrzę, i kiedy kusi mię zniewaga
Jej słów okrutnych, podczas gdy od trwogi
Trucizną słodką serce mi wezbrało —
O! kiedyż ostatnią strzałą
Dopełni tego, co rozpoczął pono,
Gdy pierwszą przeszył mi łono
[207]
Ten, co jest panem smutnej doli człeczej?
Bo mi się zdaje najprościej:
Bym choć nareszcie poniósł z rąk Litości
Śmierć pożądaną, która z cierpień leczy!
Pieśni! choć śmiercią cię wieńczę,
Chcę żyć do końca — by mię wstyd nie było
W ucieczce zejść się z mogiłą.
Więc precz odemnie żądze te szaleńcze!
Wiedz wszakże Miłości jeńcze
Który to czytasz: iż świat nie ma cały,
Dóbr, coby spłacić nędzę mą zdołały! —
|