Pielgrzym Kamanita/XXXI. Zjawisko na terasie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Satagira osiągnął swój cel, to jest gdy zostałam jego żoną, bardzo szybko przestał mnie kochać, do czego przyczynił się zapewne brak wzajemności z mej strony. Przysięgłam, że będę wierną żoną, a on wiedział, iż zobowiązania dotrzymam. Nie byłam w stanie uczynić więcej, nawet gdybym chciała.
Urodziłam mu córkę, która zmarła po dwu latach, to też nikt się nie zdziwił, a najmniej ja sama, że wziął sobie drugą żonę, z którą miał upragnionego wielce syna. Skutkiem tego druga żona zajęła pierwsze w domu męża miejsce, a że umiała także przynęcić go do siebie różnemi sztuczkami, pozyskała tedy całą jego miłość, z której ja bardzo chętnie zrezygnowałam. Satagirę pochłonęły też niebawem sprawy państwa, gdyż zajął po śmierci ojca swego stanowisko ministra królewskiego.
Minęło spokojnie lat kilka, a ja stawałam się coraz to bardziej osamotnioną, ale nie żaliłam się na to wcale. Oddana całkowicie żałobie, żyłam wspomnieniami i nadzieją zobaczenia cię tutaj, co się też spełniło w zupełności.
Pałac Satagiry stał nad tą samą przepaścią, z której wspinałeś się tyle razy na „Terasę Beztroskich“ i posiadał podobną terasę, jak dom mego ojca, tylko w tem miejscu urwisko było bardziej strome. Spędzałam tu zawsze pogodne wieczory, a często nawet nocowałam w letniej porze na przenośnem łóżku. Nikt się nie sprzeciwiał, bowiem prostopadła niemal ściana skalna, obwarowana ponadto murem, była nieprzystępną w zupełności.
Pewnej nocy księżycowej leżałam, nie mogąc zasnąć. Myślałam o tobie, a zwłaszcza o onej niezapomnianej chwili, kiedyśmy wraz z Medini czekały na pierwsze twe z Somadattą przybycie. Wspominałam jak postać twa, pierwej niż się spodziewałam, ukazała się ponad barjerą, i jak w zapale wielkim uprzedziłeś Somadattę, który ci wskazywał drogę.
Marząc tak, skierowałam mimowoli spojrzenie na mur brzeżący terasę i spostrzegłam nagle ponad nią głowę człowieka.
Byłam tak pewna, że nikt się tu dostać nie może, iż wzięłam zjawę ową za ducha twego, przywołanego tęsknotą moją. Sądziłam, że przybywa pocieszyć mnie wieścią z raju, kędy się znajdujesz.
Nie przeraziłam się tedy wcale, ale wstałam i rozpostarłam ramiona na przyjęcie twoje.
Kiedy atoli przybyły stanął na terasie i zbliżył się do mnie, spostrzegłam, że jest od ciebie znacznie wyższy, że to wprost olbrzym i poznałam stojącego przede mną ducha Angulimali. Przeraziłam się teraz tak, że musiałam trzymać się wezgłowia łóżka, by nie upaść.
— Kogóż to oczekiwałaś? — spytało widziadło, zbliżając się jeszcze bardziej.
— Ducha oczekiwałam, ale nie twojego! — odrzekłam.
— Ducha Kamanity? — spytał.
Skinęłam głową.
— Kiedyś uczyniła ten gest powitalny, przejęła mnie obawa, że masz kochanka i jego przybycia wyglądasz. W tym razie nie mogłabyś mi pomóc w niczem, a potrzebuję twej pomocy, równie jak ty potrzebujesz mojej.
Słysząc te dziwne słowa, odważyłam się podnieść oczy i wydało mi się, że nie mam przed sobą ducha, ale człowieka z krwi i kości. Ale księżyc był poza nim, to też olśniona blaskiem i zmieszana dostrzegałam tylko zarysy postaci, która mogła być również kształtem demona.
— Nie jestem wcale duchem Angulimali, — rzekł, odgadując moje wątpliwości — jestem podobnym do ciebie człowiekiem.
Zaczęłam drżeć, nie ze strachu, ale z powodu, że mam przed sobą okrutnego mordercę ukochanego człowieka.
— Nie bój się, szlachetna pani! — powiedział rozbójnik. — Nie masz powodu bać się mnie, albowiem to ja sam przeląkłem się ciebie i nie śmiałem ci spojrzeć w oczy wówczas, kiedym cię haniebnie okłamał.
— Okłamałeś mnie? — zawołałam zcicha, nie uświadamiając sobie, czy się raduję, że żyjesz, czy ubolewam i rozpaczam, że dałam się podejść i rozłączyć z żywym.
— Tak, uczyniłem to — rzekł Angulimala — i właśnie owo kłamstwo łączy nas obecnie. Mamy wspólny cel zemsty, a jest nim Satagira!
Uczynił książęcy wprost gest ramieniem, prosząc, bym usiadła, ja zaś usłuchałam mimowoli, bo nogi się chwiały pode mną i spoczęłam na ławce. Potem wpatrzyłam się weń chciwie, łaknąc słów, które mnie miały upewnić o twym losie.
— Kamanita wraz z całą swą karawaną wpadł w moje ręce w lasach Wedisy. Bronił się dzielnie, ale nieranny dostał się do niewoli, gdy zaś w terminie oznaczonym nadszedł okup, odesłałem go do domu, jak przystało. Wiem napewne, że dojechał zdrów i cały do Ujjeni.
Na wieść tę westchnienie wyrwało się z piersi mojej. W tej chwili uczuwałam jeno radość, że ukochany mój żyje i cieszyłam, się bardzo, chociaż było to obecnie zgoła niewłaściwe. Życie twe dzieliło nas bardziej jeszcze niźli śmierć.
— Kiedy się dostałem w szpony Satagiry, — ciągnął dalej Angulimala, — poznał on zaraz, że łańcuszek kryształowy z amuletem tygrysiego oka, wiszący na mej szyi, był własnością Kamanity. Następnego dnia przybył sam do mego więzienia i ku wielkiemu memu zdziwieniu, obiecał wolność, jeśli przysięgnę wobec pewnej dziewczyny, iż zamordowałem Kamanitę. Oświadczył, że sama przysięga nie przekona tej dziewczyny, przeto trzeba urządzić sąd boży.
Objaśnił, że z początkiem nocy zostanę zaprowadzony na terasę, gdzie będzie owa dziewczyna, że postara się, by kajdany moje zostały przepiłowane w różnych miejscach tak, iż z łatwością zdołam je zerwać, poczem mogę przeskoczyć barjerę terasy i skoczyć w rozpadlinę wąską i niedostępną, kędy płynie mały strumyk, będący dopływem Gangesu. Złożył ponadto uroczystą przysięgę, iż nie przeszkodzi mej ucieczce z Kosambi.
Nie dowierzałem mu, ale nie było też innego wyjścia. Za nic w świecie nie zgodziłbym się na fałszywy sąd boży, gdyż ściągnąłbym przez to na siebie straszliwy gniew bogini. Po namyśle przyszedłem jednak do przekonania, że uda mi się rzecz przedstawić w słowach tak niejasnych, iż będzie ci się wydawało, iż stwierdzam śmierć Kamanity, ja zaś nie powiem wprost kłamstwa. Pamiętałem, iż Kali lubuje się w chytrości i ufałem, że dopomoże mi w tej sprawie wyrwania się z rąk Satagiry, choćby zgotował zdradę.
Wszystko odbyło się jak było ułożone i sama widziałaś jak zerwałem łańcuchy, ale do dziś dnia nie wiem dobrze, czy Satagira dotrzymał słowa i kazał przepiłować kajdany, czy Kali dopomogła mi cudem. Przypuszczam jednak rzecz pierwszą, bo zaledwo upłynąłem mały kawałek Gangesem, pojawiła się łódź pełna żołnierzy i ludzie ci rzucili się na mnie. Satagira urządził tedy pułapkę. Ale teraz pokazało się, co warta pomoc Kali, bo mimo że jedyną bronią mą były kawałki łańcuchów, zwisające z mych rąk, zdołałem uśmiercić wszystkich wojowników i dosięgnąłem szczęśliwie celu podróży łodzią, którą podczas walki prąd wyrzucił na brzeg. Znalazłem się na północnym brzegu Gangesu, ale odniosłem tyle ran, że minął rok, zanim się pogoiły. Przez ten czas przysięgałem sobie po wiele razy, że Satagira musi zostać ukarany i teraz oto nadszedł czas zemsty.
Zawrzałam straszliwem oburzeniem na sprawcę oszustwa, któremu uległam. Nie mogłam brać za złe rozbójnikowi, że użył tego środka dla uratowania życia własnego, że zaś nie splamił rąk krwią mego ukochanego, zapomniałam zupełnie, ile krwi niewinnej do nich przylgnęło. Nie czułam ani strachu, ani nie przejmował mnie wstrętem człowiek, który mi przyniósł wieść, że żyje na świecie ten, którego ukochałam ponad wszystko. Natomiast straszliwa mnie ogarnęła nienawiść przeciw zbrodniarzowi, który sprawił, iż zostaliśmy rozłączeni i musimy każde z osobna kończyć wędrówkę życia. To też, posłyszawszy groźbę Angulimali, mimowoli doznałam radości, która ujawnić się musiała na mej twarzy, bo rozbójnik powiedział głosem, wezbranym namiętnością:
— Widzę, dostojna pani, że dusza twa pożąda zemsty i przyrzekam jej dopełnienie. Właśnie w tym celu przybyłem. Od kilku już tygodni czyhałem pod Kosambi na Satagirę. Dopiero wczoraj jednak z dobrego źródła zaczerpnąłem wiadomość, że opuści w tych dniach miasto i uda się do pewnego obwodu na wschodzie, celem załatwienia sporu prawnego pomiędzy dwiema wsiami. Zanim się o tem dowiedziałem, chciałem go zmusić do wystąpienia zbrojnie w celu pojmania mnie po raz wtóry. Ale ta podróż jego ułatwia całą rzecz. W celu wprowadzenia w życie pierwszego mego planu umyślnie nie taiłem swej obecności w okolicy i czyny moje rozniosły wszędzie wieść, iż żyję i cieszę się wolnością. Chociaż większość sądzi, iż jakiś samozwaniec podszywa się pod imię Angulimali, to postrach padł już taki, że tylko dobrze uzbrojone liczne karawany, idące pod ochroną wojska, ważą się ruszać w drogę ku wschodnim okolicom lesistym, gdzie jest moje stałe osiedle. Widocznie nic o tem nie słyszałaś, ale rozumiem dobrze, iż, niebaczna na nic, pogrążona w żałobie po utraconem szczęściu, żyjesz samotna, nie żądna wieści z świata.
— Słyszałam coprawda o zuchwałych napadach — odrzekłam — ale nikt mi nie wymienił twego imienia, przeto pewną byłam, że mam przed sobą ducha.
— Satagira zato słyszał me imię — odrzekł — i zaręczam ci, że wierzy, iż ma do czynienia z prawdziwym Ąngulimalą, oraz że się boi straszliwie. To też wyruszy pewnie z większym oddziałem wojska, a także przedsięweźmie środki ostrożności, imając się nawet chytrych sztuczek i zwodzących forteli. Banda, na czele której stoję, nie jest liczna i silna jeszcze, mimo to jednak na nic się nie zdadzą wybiegi Satagiry, o ile dowiem się całkiem napewno, o której godzinie wyruszy i jaką obierze drogę. Otóż tego właśnie chcę się dowiedzieć od ciebie.
Dotąd słuchałam słów jego w milczeniu, owładnięta jakąś siłą przemożną bezwładu, nie myśląc jak dalece wchodzę w kompromis ze zbójem, ostatnie jednak słowa oburzyły mnie i spytałam, co go upoważnia do przypuszczenia, że tak nisko upadlam, by brać za sprzymierzeńca mordercę i złodzieja.
— Sprzymierzeniec — odparł Angulimala — powinien w pierwszym rzędzie być zaufania godnym, a sama czujesz, że w sprawie tej zawieść cię nie mogę. Ja potrzebuję twej pomocy, bo ty jedna możesz mi dostarczyć koniecznych wiadomości. Posiadam, coprawda, niejedno źródło i ludzie moi znają niektóre szczegóły zamierzonej podróży Satagiry, atoli fałszywa pogłoska może wszystko zmienić zasadniczo. Ty zaś potrzebujesz mojej pomocy, gdyż dumna, szlachetna dusza zaspokoić się może jeno śmiercią zdrajcy. Gdybyś była mężczyzną, zabiłabyś winowajcę sama, ale jako kobieta, mojem ramieniem posłużyć się musisz.
Chciałam odmówić i odprawić go, ale uczynił ręką gest, świadczący, że nie skończył, to też zamilkłam mimowoli i słuchałam dalej.
— To jest zemsta, szlachetna pani. Ale istnieje jeszcze rzecz inna, ważniejsza. Tobie należy się szczęście i winnaś poń sięgnąć, ja zaś muszę odpokutować mą winę. Słusznie powiadają, iż nie znam litości dla człeka ni zwierza. Tak jest, dopuściłem się wielu czynów, za które, jak mówią kapłani, trudnoby odpokutować tysiącletniemi mękami w piekle. Miałem przyjaciela imieniem Vajasrawa, uznanego przez lud za świętego, a na grobie jego do dziś hojne składam ofiary. Przyjaciel ten udowadniał mi nieraz jak na dłoni, że kar zaziemskich niema i być nie może, zaś przeciwny rozbójnik jest koroną stworzenia i istotą bogom najmilszą. Niestety jednak nie byłem nigdy w stanie uwierzyć wymownym słowom jego.
Mniejsza zresztą o kary piekielne! Nie ulega natomiast wątpliwości, że z pośród wszystkich złych czynów moich jeden mnie tylko gnębi, a mianowicie to, że cię oszukałem zapomocą chytrego i wykrętnego sądu bożego. Wówczas nie śmiałem ci spojrzeć w oczy, a wspomnienie to trapi mnie do dziś nieustannie i jest mi cierniem w nodze. To też pragnę w miarę możności naprawić krzywdę, jaką ci uczyniłem, a dokażę tego, niwecząc skutki występku. Z winy mojej rozłączono cię z rzekomo zabitym Kamanitą i zaślubiono podstępnemu Satagirze. Więzy te chcę zerwać, tak że będziesz wolna i połączysz się z ukochanym. Sam udam się do Ujjeni i przywiodę ci go w jak najlepszem zdrowiu, ty zaś uczyń również co czynić przystoi. Nietrudna to rzecz dla pięknej kobiety przeniknąć tajemnicę męża. Przybędę jutro, skoro się tylko ściemni po wieści, a proszę, by były dokładne.
Skłonił się nisko i znikł z terasy równie tajemniczo i szybko, jak się zjawił, zanim zdołałam poskromić zmieszanie i opanować się do tyla, by wyrzec słowo.