Pierwsi ludzie na Księżycu/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doskonale przypominam sobie, jak Cavor pewnego razu odkrył równocześnie sześć okienek, aż krzyknąłem na widok jaskrawego blasku; wielka, srebrzysta tarcza księżyca zajmowała całe pole widzenia, a po jej brzegach z mroku, z którym graniczyła, ostro występowały wierzchołki gór, oświeconych słońcem. Sądząc, że czytelnikom zdarzało się widzieć mapę księżyca, nie będę się rozwodził nad szczegółami krajobrazu, odsłaniającego się przed naszemi oczami. Wszystkim znane są te wielkie, pierścieniowe kratery wulkanów księżycowych z otaczającemi je mniejszemi otworami tego samego kształtu; wszystkim znane są ostre cienie, padające z gór księżycowych na pooraną rozpadlinami i pokrytą nagiemi, falistemi wzgórzami równinę księżyca; wszyscy wreszcie słyszeli o tych cudach promieni świetlnych, do których nic podobnego na ziemi nie można ujrzeć. Niesieni w odległości nie większej niż sto mil nad krajobrazem, mogliśmy gołem okiem widzieć to, czego z ziemi przez największe teleskopy dojrzeć nie można, a mianowicie, że ostre zarysy skał księżycowych i kraterów spowite są lekkim tumanem i że na gładkich ich, pozornie jednolitych i jednakowo oświetlonych powierzchniach w gruncie rzeczy istnieją osobliwsze ciemne i oliwkowe plamy.
Niedługo jednak mogliśmy zachwycać się niewidzianym światem, rozścielającym się pod naszemi nogami, gdyż teraz właśnie miała dla nas nastąpić chwila wielkiej obawy, obawy rozbicia się doszczętnie przy uderzeniu o twardą skorupę tego świata. Musieliśmy osłabić padanie aparatu i wybrać miejsce do wylądowania.
To zadanie wymagało od Cavora usilnej uwagi i energji w działaniu; mnie przypadła w udziale rola zupełnie biernego widza, starałem się mu tylko nie przeszkadzać i nie zawadzać w pracy. Cavor rzucał się z jednego kąta aparatu w drugi z niesłychaną na ziemi szybkością. Odkrywał i zakrywał okienka, robił obliczenia, co chwila patrzał na chronometr, posługując się lampką elektryczną, gdy wypadało siedzieć w ciemnościach.
Poczekawszy chwilę, Cavor odsłonił znów cztery okna od strony słońca, przyczem o mało nie krzyknąłem z przerażenia i musiałem zakryć oczy, oślepione nieznośnem światłem, które prócz tego w całkiem niezwykły sposób wybuchło nagle z pod nóg moich. Po kilku sekundach okienka znów się zamknęły, znowu nastąpiła nieprzejrzana ciemność, i straciwszy punkt oporu znów zaczęliśmy swobodnie unosić się w powietrzu. Cavor zapalił lampkę elektryczną, każąc mi zebrać wszystkie bagaże, owinąć je w odzież i związać w węzeł, co zresztą łatwo dało się wykonać, gdyż i tak wszystkie rzeczy zbiły się w środku aparatu. Naprawdę, dziwny to był widok! Dwóch ludzi, swobodnie bujających w powietrzu, zawiązuje sznurami tłumok! Przedstawcie to sobie, jeśli możecie: ani dołu, ani góry, każdy najdrobniejszy wysiłek daje dziesięciokrotne wyniki; elektryczna lampka zjawia się to nad głową, to pod nogami; widzę przed sobą raz głowę Cavora, drugi raz jego nogi; czasami ciała nasze krzyżują się w powietrzu.
Wkrótce pakowanie skończyliśmy, cały nasz bagaż zmienił się w wielki miękki tłumok. Zostawiliśmy sobie tylko futra, aby w razie potrzeby zabezpieczyć się przed chłodem.
Ukończywszy robotę, Cavor odkrył zasuwy od strony księżyca, ujrzeliśmy wtedy, że aparat nasz wpada w ogromny krater, otoczony innemi mniejszemi. Aby wstrzymać pęd, Cavor znów odsłonił okienka od strony słońca, i znów omal nie oślepłem.
— Owiń się pan natychmiast futrem! — krzyknął w tej chwili, odskakując ode mnie na drugi koniec z aparatu.
Zrazu nie zrozumiałem, o co chodzi, tem bardziej, że nie przestawał odkrywać i zakrywać różnych okienek. Ledwiem zdążył spełnić jego rozkaz, uczułem silne wstrząśnienie i wślad za tem wszystko jakby poplątało się — zaczęliśmy się nawzajem o siebie obijać, o szklane ściany wnętrza, o tłumok z bagażem, to pełznąc, to podskakując. Kula nasza najwidoczniej staczała się gdzieś w dół, po jakiejś krętej i śniegiem pokrytej drodze.
Nagle wstrząśnienie ponowiło się, znalazłem się pod kupą bagaży i wszystko ucichło. Po kilku sekundach posłyszałem sapanie Cavora i szczęk okienek. Z pewnym wysiłkiem wydobyłem się z pod tłumoka i najprzód ujrzałem przez szklane ścianki aparatu ciemne, usiane gwiazdami niebo nad głową.
Mimo wszystko żyliśmy, a nasz aparat nietknięty leżał na dnie krateru, w cieniu jednej z jego ścian.
Początkowo siedzieliśmy w milczeniu, opatrując ręce i nogi, by się upewnić, żeśmy znaczniejszych nie ponieśli uszkodzeń. Przecież nie byłoby w tem nic dziwnego, a my, jakby nie przewidując żadnych niewygód przy spadnięciu na księżyc, teraz z pewną złością oglądaliśmy nieznaczne zadraśnięcia i siniaki, odniesione przy upadku. A przecież mogliśmy nawet na śmierć się rozbić! Wstawszy z pewnym trudem na nogi, rzekłem:
— No, teraz będziemy się lubowali księżycowemi krajobrazami. Tylko... tylko, czemu tak tu ciemno, Cavor!
Szkło zapotniało, wytarłem je rękawem.
— Za pół godzimy mniej więcej nastąpi dzień — odrzekł — trzeba czekać!
Ciemno było naprawdę, choć oko wykol. Szkło szybko pokrywało się szronem, im bardziej je tarłem, tem stawało się mniej przezroczystem, dzięki przymarzającym włoskom odzienia. Poślizgnąwszy się na lodzie, którym pokryła się podłoga, upadłem i zraniłem sobie podbródek o róg cylindra z tlenem, wystający z tłumoka.
Położenie nasze stawało się głupie. Przybywszy na księżyc, zamiast spodziewanych cudów mogliśmy podziwiać tylko szronem pokryte ściany naszego więzienia.
— Niech diabli wezmą! — zakląłem — nie opłaciło się poto lecieć tak daleko.
Siadłszy na bagażach, skurczyłem się z chłodu i starałem się szczelniej otulić w futro.
— Czy może pan dostać tę czerwoną rączkę? — spytał Cavor — niech pan ją zakręci, to elektryczny kaloryfer. Inaczej zamarzniemy przecież.
Nie dałem sobie dwa razy powtarzać, powietrze zaraz zaczęło się ogrzewać.
— Cóż będziemy teraz robili? — pytałem.
— Co robić? Czekać.
— To wszystko?
— Naturalnie. Poczekamy, póki nie ociepli się a szron nie staje. Do tej chwili możemy robić, co się nam podoba. Na księżycu jeszcze noc panuje. Niech słońce wzejdzie, wówczas zobaczymy. Nie ma pan ochoty jeść?
— Nie jestem od tego — odrzekłem — pomilczawszy chwilę, drżąc jeszcze na całem ciele od chłodu. — Przyznam ci się jednak, Cavor, że strasznie się rozczarowałem. Oczekiwałem... sam nie wiem, czego oczekiwałem, tylko nie tego na pewno, com znalazł na księżycu...
Cavor milczał, a ja rozłożywszy zapasy, zabrałem się do pierwszego śniadania na księżycu.
Nie pomnę, czym zdążył je skończyć. Dzięki ciepłu, płynącemu z kaloryfera, lodowa powłoka na szkle zaczęła tajać zrazu maleńkiemi kawałkami, a potem całe płaty lodu zaczęły zsuwać się ku dołowi.