<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Wschód słońca na Księżycu.

Na pierwszy rzut oka krajobraz księżycowy wydał się bardzo dziki i smutny. Znajdowaliśmy się na dnie krateru, jakby na arenie olbrzymiego, okrągłego amfiteatru. Wokoło nas, ze wszech stron piętrzyły się prostopadłe skaliste jego ściany. Zachodnią oświecały promienie niewidocznego dla nas jeszcze słońca. Widać było jej wielkie, szare złomy; w szczelinach i zagłębieniach czaił się śnieg. Skały te, w najlepszym razie oddalone były od nas o jakie mil dwanaście, jednak brak czy wielka rzadkość atmosfery dozwalała nam dobrze obserwować najdrobniejsze szczegóły. Cały obraz ostro rysował się na zupełnie czarnem tle nieba, wydającego się nam raczej zasłoną z czarnej tkaniny, posianej złotemi gwiazdkami. Wschodnia ściana różniła się od tamtej tylko brakiem gwiazd. Najmniejszy błysk zorzy nie zapowiadał wzejścia dnia. Jeden jedyny zodjakalny promień, kulisto rozstrzelony na wschodniej stronie nieba, wskazywał, że słońce wzniosło się już ponad horyzont.
Dno krateru, oświecone odblaskiem wschodniej ściany, wydawało się ogromną, falistą, ciemno-szarą równiną, pokrytą kulistemi wzgórzami i pagórkami a, od miejsca do miejsca całemi zwałami śniegu. Z początku brałem te białe stosy za śnieg, później jednak okazało się, że było to zamarzłe powietrze!
Taką po raz pierwszy ujrzeliśmy powierzchnię księżyca, jednak wkrótce krajobraz zmienił się — nastąpił dzień.
Promienie słońca, dosięgnąwszy stóp zachodniej ściany, powoli zsunęły się ku nam i oblewały swym blaskiem coraz większe i większe przestrzenie dna krateru. Przy zetknięciu się z niemi wzgórza śniegowe w mgnieniu oka zaczęły się topić tak, że wkrótce cała równina, rozścielona przed nami, parowała jak mokra chusta, rozpostarta przed ogniem, a skały zachodniej ściany wyłaniały się z poza oparów.
— To powietrze, — rzekł Cavor — inaczejby parowanie nie postępowało tak szybko. Przecież, w ten sposób... Patrz pan! — krzyknął nagle, zwracając wzrok ku górze.
— O co chodzi? — pytałem.
— Niech pan spojrzy na niebo; już zaczyna nabierać błękitu. I gwiazd znacznie mniej, te maleńkie razem z obłoczkami już znikły.
Dzień zbliżał się szybko; całą równinę spowiły skłębione tumany mgieł, skrywając bardziej oddalone skały z przed oczu.
Tuman sunął ku nam coraz bliżej i bliżej, z szybkością z jaką po ziemi bieży cień obłoków.
— Patrz pan — zawołał znów Cavor, chwytając mnie za rękę.
— Cóż tam?
— Słońce, widać słońce!
Wskazywał mi wierzchołek wschodniej skały, w której cieniu spoczywał nasz aparat. Dawniej trudno go było rozróżnić od ciemnego tła nieba, teraz kontury jego ostro rysowały się, okrążone jakby językami różowo krwawych płomieni, w żywych skrętach, wijących się we wszystkich kierunkach. Sądziłem, że to tumany pary oświecone słońcem, tymczasem w rzeczywistości były to protuberanse i płomienie słonecznej korony, zakryte na ziemi przed naszemi oczyma atmosferą. Wślad za niemi ukazało się słońce!
Zrazu widzieliśmy mały, nadzwyczaj jasny punkcik, który w oczach przemieniał się w łuk, sierp, wreszcie w tarczę, która zalała nas ciepłemi, dobroczynnemi promieniami. Krzyknąłem i, odwróciwszy się, zasłoniłem twarz rękami.
Jednocześnie ze światłem i ciepłem doszedł nas dźwięk — pierwszy odgłos od chwili opuszczenia ziemi! Był to jakby głośny szelest, kipienie, poprzedzające proces tajania zmarzłego powietrza. Spojrzawszy na śnieg, na którym leżał nasz aparat, zauważyłem, że istotnie jakby wrzał, szybko tajał i zamieniał się w parę w postaci wielkich baniek, zupełnie jak prawdziwy śnieg dotknięty rozżarzonym metalem.
Nie zdążyłem Cavorowi nawet udzielić swego spostrzeżenia, gdy aparat nasz nagle wstrząsnął się, tak silnie, że ledwie utrzymaliśmy się na nogach. Przez minutę wstrząśnienia stawały się coraz szybsze, wreszcie zaczęliśmy się gdzieś toczyć. Schwyciwszy się nawzajem za ręce, staraliśmy się utrzymać w równowadze, ale bezskutecznie! Toczenie się, choć wolne, było tak nierównomierne, że nie pozwalało na przystosowanie się do owych ruchów. Ledwie człowiek zdążył przygotować się, choćby na czworakach, zaraz musiał runąć w tę, lub tamtą stronę. Położenie nie do pozazdroszczenia!
Zewsząd otaczał nas śnieg stojący, który gdzieś sunął się i parował. Widocznie spadaliśmy słabo wstrzymywani tym śniegiem, oblepiającym całą powierzchnię aparatu, tak że prócz potoków wody, szybko zmieniającej się w bańki, z żadnej strony niceśmy nie widzieli. Powolny bieg z każdą chwilą nabierał szybkości. Mieliśmy wrażenie, że porwał nas jakiś wodospad, z którym spadamy w przepaść.
Zakrywszy oczy i splótłszy się ze sobą rękami, zaczepialiśmy się o sprzęty, uderzali o ściany, o tłumok, który raz spadał na nas, to w bok odlatywał. W głowie mi szumiało, w oczach stawały świeczki, całe ciało bolało od naprężenia i siniaków. Gdyby taki wypadek przytrafił się nam na ziemi, dawno już rozbilibyśmy się na śmierć; lecz na księżycu, gdzie siła ciężkości jest sześć razy mniejsza, upadek opłaciliśmy znacznie taniej. Pomimo to straciłem przytomność.
Ocknąłem się pod wrażeniem jakiegoś łaskotania za uszami. Jakby jakieś maleńkie szczypce chwytały mnie za tylną część małżowin usznych. Otworzywszy oczy, ujrzałem, że jaskrawe światło, przy którem straciłem przytomność, łagodzą sine szkła, przez które widzę twarz Cavora, jakby odwróconą. Na nosie jego rysowały się również ciemne okulary. Z trudem dyszał, a twarz miał całkiem podrapaną i zalaną krwią.
— Czy teraz panu lepiej? — spytał, ocierając krew rękawem.
Rzeczywiście było mi lepiej, jednak w głowie szumiało mi ciągle. Ze wszystkich stron biła jasność, tak że Cavor zasunął kilka okienek, aby uwolnić mnie od natrętnych promieni słonecznych.
— Boże! Cóż to? — krzyknąłem, odwróciwszy głowę, zachwycony skąpanym w blaskach słonecznych pejzażem, który zastąpił miejsce mrocznych, rannych widoków.
— Czy długo byłem bezprzytomny?
— Nie wiem. Chronometr stłuczony. Zdaje się, że nie bardzo. Ach, mój drogi! zaczynałem się już na serjo obawiać...
Oblicze Cavora miało ślady głębokiego przestrachu. Leżałem chwilę, milcząc, aby pozwolić mu przyjść do siebie. Widząc na jego twarzy liczne zadrapania, zacząłem badać swoje ciało, by przekonać się, czy nie odniosłem cięższych obrażeń. Zauważyłem, że skórę na tylnej części prawej ręki miałem zupełnie zdartą, na głowie zaś odkryłem silnie krwawiącą szramę. Cavor sprawnie opatrzył mnie i dał mi jakichś krzepiących kropli, których nazwy już nie pamiętam; po ich zażyciu uczułem się tak zdrowym, że siadłem, by trochę porozmawiać.
— Zdaje się, że nie zginęliśmy jeszcze.
— O tak, z pewnością — potwierdził Cavor.
Siedział ze złożonemi na kolanach rękami i zamyślił się.
— Ach, mój Boże, to oczywista, że nie zginęliśmy! — powtórzył, spoglądając na mnie przez szkła.
— Co się właściwie stało? — pytałem po chwili — możeśmy nagle przeskoczyli pod zwrotnik?
— Stało się to, co przewidywałem — odrzekł — powietrze wyparowało, jeśli to jest powietrze, i leżymy teraz na nagiej księżycowej skorupie, a raczej na skale. Między skałami zaś rozciąga się księżycowy grunt.

Bez dalszych objaśnień pomógł mi wstać i wskazał otaczający nas krajobraz.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.