<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Poranek na Księżycu.

Ostre kontrasty świateł i cieniów znikły bez śladu! Blask słońca przybrał blado-bursztynowy odcień; jasne półtony ma skałach krateru krwawiły się purpurą. Po wschodniej stronie lekki tuman zakrywał jeszcze słońce, zachód już tonął w niepokalanie czystym błękicie.
Wokoło nas wytworzyła się już atmosfera. Kontury otaczających nas przedmiotów rysowały się wyraźniej, znikł podbiegunowy charakter miejscowości, tylko gdzie niegdzie, w miejscach bardziej zacienionych leżały kupy, tym razem prawdziwego, wodnego śniegu. Wszędzie czerniały ciemne płaty gołej ziemi. Tu i owdzie około plam śniegowych błyszczały kałuże. Promienie słoneczne silnie nagrzewały dwie trzecie powierzchni aparatu, spoczywającego jeszcze na śniegu. Chłód ciągnął od spodu.
Na stoku wzgórza miejscami sterczały jak gdyby suche ciemno-szare powyginane badyle, których zacienione boki szron pokrywał. Ten szczegół dawał dużo do myślenia. Badyle! Skądże się tutaj wzięły na widocznie zamarzłej planecie? Przyjrzawszy się im bliżej, zauważyłem, że składają się z suchych włókien podobnych do wpółzetlonej kory drzewnej.
— Cavor! — rzekłem.
— Co?
— Księżyc teraz może już nie ma życia, ale niegdyś...
Nie zdołałem dokończyć zdania, spostrzegłszy nagle śród włókien jakieś okrągłe ciałka, z których jedno wykonywało lekkie ruchy.
— Cavor! — szepnąłem.
— Co takiego?
Zrazu nie odpowiadałem, nie przestając wpatrywać się z niedowierzaniem. Wreszcie schwyciwszy Cavora za rękę, zawołałem:
— Patrz! patrz! Tutaj... i tam jeszcze!
— No, cóż takiego? — pytał, patrząc wślad za moim wskazującym palcem. — Jak opisać to, cośmy ujrzeli? Samo zjawisko może nie zasługiwało nawet na wzmiankę, jednak wydawało się cudownem i wzbudzało palącą ciekawość. Mówiłem już, że między włóknami kryły się maleńkie ciałka o wyglądzie wielkich ziaren piasku. Teraz jedno za drugiem zaczęło spadać na ziemię i pękać, przyczem w szczelinkach pojawiało się coś zielono-żóltego, jakby na spotkanie ciepłych promieni słońca.
— To nasiona! — zawołał Cavor i jakby oczarowany, radośnie szeptał:
— Życie, życie!
Nie nadarmo więc przedsiębraliśmy tak daleką i niebezpieczną podróż! Nie w martwe królestwo kamienia zaniosły nas losy, lecz w świat tchnący życiem!
Przylgnęliśmy twarzami do szkła, śledząc z zapartym oddechem...
Dziś przypominam sobie, że usiłowałem wytrzeć rękawem niewielką plamę, którą każdy oddech na szybie zostawiał. Na nieszczęście mogliśmy tylko patrzeć w kierunku promienia szklanej kuli, bo tylko w tych warunkach widzieliśmy prawdziwy obraz, w każdym innym kierunku zmieniał on się skutkiem krzywizny szkła. Pomimo wszystko widzieliśmy dobrze! W naszych oczach pękały maleńkie kuleczki jedna za drugą, odkrywając zielone gardziołka ku promieniom słońca, obficie płynącym z jasnego nieba. I nietylko pękały, ale zaczynały też szybko wyrastać: w dół, ku ziemi wypuszczały korzonki, w górę zaś ku słońcu — maleńkie żółtawe pędy. Nie zdążyliśmy zauważyć nawet, a już całe zbocze wzgórka pokryły drobniuchne roślinki, rozwijające się w oczach. Podobne do pączków końce ich pękały, odsłaniając pęki cieniutkich, ostro zakończonych ciemnych listeczków, szybko wydłużających się i rozkrywających w koronę. Ruchy roślin tych były znacznie szybsze od ruchów wszystkich roślin ziemskich a powolniejsze niż poruszenia zwierząt. Końce listków widocznie wydłużały się coraz bardziej. Szara skorupka zewnętrzna nasion znikała bez śladu. Jak mam wyrazić, z czem porównać szybkość całego tego procesu rozwijania się na księżycu? Czyście próbowali kiedy, trzymając w rękach kulkę termometru śledzić wznoszenie się słupa rtęci? Jeśli tak, możecie mieć pojęcie o tej szybkości.
W ciągu kilku minut większa część roślin zdążyła z łodyg wypuścić dalsze korony listków, tak że cały skłon wzgórza tak niedawno jeszcze nagi i bezpłodny, pokrył się oliwkowo zieloną gęstwą, śmiało wyciągającą swe błyszczące, ostre kończyny ku źródłom życiodawczego światła.
Spojrzałem w górę i oniemiałem ze zdziwienia. Górny brzeg wschodniej ściany krateru, nietylko tonął w takiej samej bujnej roślinności, lecz z pośród niej dźwigała się sylweta jakiejś większej rośliny w rodzaju kaktusa, rosnącej szybko jak balon, napełniony gazem.
Na zachodniej stronie widniały również podobne wielkie twory o jaskrawo pomarańczowym odcieniu, być może z powodu bezpośredniego oświetlenia słońcem. Rosły także bardzo szybko; dość było na kilka minut odwrócić oczy, a zarysy ich już wydawały się odmienne. Zrazu wypuszczały grube, tępe liście, z pomiędzy których wyrastał koralowo czerwony pień, o kilkułokciowej wysokości.
Na stokach ścian krateru, na dnie jego, na wzgórkach i w rozpadlinach skrytych przed naszym wzrokiem, a dostępnych promieniom słońca, szybko pojawiała się bogata roślinność, pragnąca skorzystać z krótkiego dnia, by rozkwitnąć, wydać owoce, przygotować nasiona i zamrzeć. Tak szybki rozwój wydawał się nam cudem. Być może w pierwszych dniach istnienia ziemia również tak szybko pokrywała się roślinnością.

Wyobraźcie sobie tylko, spróbujcie sobie przedstawić ten rozkwit życia na księżycu! Tajanie zmarzłego powietrza, rozsiewanie i wyrastanie nasion, wreszcie dziwnie szybki i bogaty ich rozwój!! I to wszystko pod tak jaskrawym blaskiem słońca, przy którym zbladłyby nasze nawet najbardziej jasne i słoneczne dni. A przytem na księżycu wszędzie, gdzie tylko panował cień, śród potężnej roślinności, leżały sinawe pola śnieżne! Ażeby dopełnić obrazu, rozpościerającego się przed zdumionemi naszemi oczyma, weźcie to pod uwagę, żeśmy mogli zachwycać się nim tylko przez grube, kulisto wygięte szkło, jakby przez soczewkę, dającą prawdziwy obraz w ognisku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.