<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Zaczynamy badania.

Przestawszy wreszcie patrzeć, stanęliśmy naprzeciw siebie jedną tknięci myślą. Do istnienia życia na księżycu potrzebne powietrze, jakkolwiek byłoby rzadkie. Jeśli zaś jest powietrze, możliwe, że i my moglibyśmy niem oddychać.
— Wychodzimy? — spytałem.
— Naturalnie... jeśli to tylko rzeczywiście powietrze.
— Jeszcze chwila i rośliny przewyższą nas wzrostem, — rzekłem, a potem dodałem:
— Zresztą któż może wiedzieć? Może to azot, albo kwas węglowy!
— Nietrudno się przekonać — odrzekł Cavor i wyjąwszy z tłumoka zwitek papieru, zapalił go i wyrzucił szybko przez wchodowy otwór. Chciwie patrzyłem przez szkło na maleńki płomyczek, od którego tak wiele zależało.
Papier spadł na śnieg i zagasł pozornie; wkrótce jednak cienki języczek błękitnego płomienia znowu ukazał się po jednej stronie i pomału objął cały skrawek papieru prócz części bezpośrednio dotykającej śniegu.
Wszystkie wątpliwości znikły, na księżycu była atmosfera, złożona z powietrza lub z czystego tlenu. Jeśli tylko nie jest bardzo rozrzedzona, będziemy mogli żyć i oddychać!
Chciałem już odkryć zasłonkę, lecz Cavor mnie powstrzymał.
— Trzeba przecież zachować pewne ostrożności — mówił, wskazując, że księżycowa atmosfera może być bardzo rozrzedzona i podziałać na nas zgubnie, a więc wywołać „górską chorobę“ i krwotoki, zwykłe przy wspinaniu się na bardzo wysokie góry i podnoszeniu się zapomocą aerostatów na bardzo znaczne wysokości. — Szybko przygotował jakiś napój; wypiliśmy. Smak miał obrzydliwy. Do dziś mdło mi, ile razy sobie przypomnę; zato działał przytępiająco na zmysł czucia.
Zacząłem odkręcać iluminator. Ledwie między nim a ścianką aparatu ukazała się maleńka szczelina, powietrze ze świstem zaczęło wychodzić nazewnątrz. Zastanowiłem się. Widocznie ciśnienie atmosfery zewnątrz aparatu było mniejsze niż wewnątrz. Ale o ile mniejsze?
Siedziałem na podłodze, trzymając w ręku śruby iluminatora, przygotowany w każdej chwili do zakrycia go, a Cavor stał obok tłumoka z cylindrom płynnego tlenu, gotów podnieść ciśnienie wewnątrz aparatu. Czekaliśmy, raz po raz spoglądając na siebie, to znów na otaczającą nas roślinność, zrzadka wymieniając urywane zdania. Świst powietrza w szczelinie nie ustawał.
Po niejakim czasie, dzięki rozrzedzeniu atmosfery, dźwięk głosu Cavora zaczął dochodzić mnie coraz słabiej; arterje w skroniach biły przyspieszonem tętnem. Nastąpiła lekka zadyszka i nieprzyjemne uczucie w uszach, nozdrzach i gardle, wreszcie zawrót głowy i duszność. Zdjął mnie lęk. Zakręciłem śruby iluminatora, pytająco patrząc na Cavora. Widocznie czuł się znacznie lepiej. Radził mi odetchnąć i napić się wódki. Usłuchawszy rady, szybko przyszedłem do siebie i znów otworzyłem winty. Zrazu świst powietrza wznowił się, po chwili jednak zaczął słabnieć, wreszcie ustał zupełnie.
— No? — spytał Cavor ledwo słyszalnym głosem.
— No? — powtórzyłem.
— Wychodzimy?
— A nie będzie gorzej? — pytałem niepewnie.
— Nie, gorzej nie będzie. Czy tylko wytrzymasz to, co jest?
Zamiast odpowiedzi zacząłem ostatecznie odkręcać iluminator. Gdy skończyłem robotę i powietrze księżycowe wpadło do wnętrza przyrządu, wywoławszy tworzenie się płatków śniegowych, które natychmiast tajały, wysunąłem się z iluminatora i ległem na jego brzegu. Nade mną w oddaleniu jakiegoś jarda od mojej twarzy leżał dziewiczy śnieg księżycowy.
— No cóż, czy nie rozdrażnia twych płuc zanadto powietrze księżyca? — pytał Cavor, gdym trochę odetchnął.
— Nie — odrzekłem — można wytrzymać.
Wówczas zapiął się szczelniej, wysunął nogi z iluminatora i posiedziawszy chwilę na brzegu zeskoczył na śnieg, stał chwilę oglądając się na wszystkie strony, wreszcie niewiadomo czemu, wykonał skok, przyczem znalazł się odrazu w odległości dwudziestu do trzydziestu stóp od przyrządu. Stojąc na zrębie skały gestykulował i widocznie krzyczał coś do mnie: dźwięki jednak nie dochodziły. Wszystko to tak było dziwne, że zrobiło na mnie wrażenie raczej zręcznego kuglarstwa.
Wślad za nim wyszedłem z aparatu i stanąłem na śniegu. Nic mogłem otrząsnąć się jeszcze ze zdziwienia. Przede mną błyszczała maleńka kałuża, powstała z tającego śniegu. Chcąc przejść ją, zrobiłem skok i uniosłem się w powietrze prosto w kierunku skały, na której stał Cavor. Uderzywszy się o nią, upadłem. Bardzo skonfundowany nic mogłem się przecież od śmiechu powstrzymać.
Cavor schylił się nade mną z upomnieniem, bym był ostrożnym.
— Pamiętaj, żeśmy wylecieli z pod skrzydeł opiekuńczej matki Ziemi — mówił.
Rzeczywiście zapomniałem o tem, że masa Księżyca ośm razy mniejsza od masy Ziemi, a przekrój jego stanowi tylko czwartą część ziemskiego przekroju i dlatego ciężar mój musiał się sześć razy zmniejszyć, lecz siła muskułów została ta sama. Gorzkie doświadczenie kazało mi o tem pamiętać.
Ostrożnie wdrapawszy się na skałę, dźwigając się jak nieuleczalny paralityk, znalazłem się wreszcie obok Cavora. Aparat leżał w śniegu w odległości jakichś trzydziestu stóp od nas.
Gdzie tylko wzrok sięgał, powierzchnię dna krateru porastała trawa. Miejscami nad nią wznosiły się wielkie rośliny w rodzaju kaktusów, a krwawo purpurowe mchy wyrastały po skałach tak szybko, że wydawało się, że pełzają.
Ściany krateru zupełnie nagie, porosłe były tylko u podnóży. Zręby i tarasy ich niczem nie zwracały uwagi. Zbadawszy dokładniej, doszliśmy do przeonania, że znajdujemy się nie u stóp wschodniej ściany krateru, a raczej daleko od niej, prawie w środku doliny, rozścielającej się na kilka mil wokoło.
Wschodnia jej część, a zwłaszcza samo zbocze skały nieoświecone jeszcze słońcem spowijał lekki tuman, niesiony ku nam wiatrem. Na księżycu również był wiatr. Rozrzedzony podmuch pędził bardzo szybko i silnie chłodził ciało, nacisk jednak wywierał słaby. Dzięki cieniom i mgle wschodnia ściana krateru wydawała się zupełnie dziką, a przytem patrzeć na nią było trudno z powodu silnego blasku słońca, panującego jeszcze na wschodzie.
— Widocznie tam jest prawdziwa pustynia — mówił Cavor, spoglądając na wschód przymrużonemi oczyma, zasłoniwszy wzrok od słońca ręką — dzika i bezpłodna.
— Przecież i tutaj widać te tylko rośliny — dorzuciłem — bez najmniejszych śladów życia zwierzęcego.
— Gdyby istniało nawet, to cóżby z niem stało się w nocy? — ciągnął — nie, bezwarunkowo zwierząt tu niema.
Zacząłem patrzeć z pod dłoni na wschód:
— Wszystko jakby we śnie. Patrz tam! Zupełnie jakaś niby skamieniała jaszczurka. A co światła!
— Przytem to jeszcze tylko wczesny ranek — zauważył Cavor. Nie, człowiek nie mógłby żyć tutaj. A zresztą, kto wie... dodał.
Milczał chwilę, potem zaczął sapać.
Nagle poczułem lekkie dotknięcie na lewej nodze; spojrzawszy w dół, dostrzegłem czerwony mech, wspinający się po trzewiku. Strąciłem go przyczem rozsypał się na pyłki, z których każdy zaczynał szybko wzrastać.
W tejże chwili Cavor krzyknął. Okazało się, że zadrasnął się kolcem obok rosnącego krzaka. Zaczął oglądać się na okoliczne skały, a ja tymczasem przypatrywałem się czemuś czerwonemu i błyszczącemu, co wspinało się na kamień sąsiedni.
— Patrz, patrz — rzekłem, zwracając się do towarzysza — jednak... okazało się, że go niema.
Zrazu oniemiałem ze zdziwienia, wnet jednak szybko postąpiłem na brzeg skały, żeby zajrzeć, czy niema Cavora u jej stóp. Jednakże krocząc, znów zapomniałem, że jesteśmy na księżycu. Wysiłek, któryby na ziemi posunął mnie zaledwie o jard naprzód, na księżycu spowodował skok sześciojardowy; poleciałem daleko za kres tego punktu, gdzie miałem stanąć. Wrażenia moje w czasie tego lotu podobne były do tych, jakich doznaje człowiek we śnie, gdy mu się roi, że pada. Samo spadanie na księżycu odbywa się ośm razy wolniej niż na ziemi, to też spadałem co najmniej sześć sekund i ostatecznie znalazłem się w śniegu, napełniającym szczelinę szarobłękitnej z białemi prążkami skały.

— Cavorze! — wołałem, oglądając się naokoło; ale Cavora nigdzie nie było widać. — Cavorze! — powtórzyłem głośniej, ale tylko echo mi odpowiedziało. Wtedy wdrapałem się znów na skałę i zacząłem stamtąd wołać Cavora. W głosie moim słychać było rozpacz zgubionego jagnięcia. Cavor znikł, naszej kuli ze skały nie było widać, i doprawdy dość miałem powodu do rozpaczy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.