<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Ludzie, zaginieni na Księżycu.

Nareszcie go ujrzałem; stojąc na nagiej skale w odległości dwudziestu albo trzydziestu sążni ode mnie, śmiał się i gestykulował, chcąc widocznie zwrócić na siebie moją uwagę. Głosu nie słyszałem, lecz ruchami wzywał mnie do skoku i złączenia się z nim. Odstęp wydawał się olbrzymim; zrazu nie miałem odwagi, lecz zmiarkowawszy, że Cavorowi udało się przeskoczyć, a przecież ja byłem silniejszy, postanowiłem spróbować.
W tym celu odstąpiłem dwa kroki, rozpędziłem się i z całej siły skoczyłem. Rezultat był niezwykły. Poleciałem w prostej linji, jak gdybym wcale nie miał się już opuścić.
I strasznie i przyjemnie zarazem było mknąć w ten sposób w powietrzu, jak we śnie. Dopiero wtedy zrozumiałem, że nie należało tak silnie skakać. Przeleciawszy nad głową Cavora zacząłem spadać w żleb pełen roślin kolących, ale dzięki napięciu muskułów upadłem cokolwiek dalej na ogromny grzyb, który mnie od stóp do głowy osypał swą pomarańczową miazgą. W pierwszej chwili, leżąc na ziemi w gęstawej kaszy zgniecionego grzyba, nie mogłem powstrzymać śmiechu ze swej przygody, lecz wnet odczułem silne znużenie. Nie było jednak czasu do rozmyślań nad swemi wrażeniami, bo wnet pośród gałęzi roślin kolących pojawiło się okrągłe i podniecone oblicze Cavora, spieszącego z pomocą.
— No i co? — wołał z oddali.
Chciałem odpowiedzieć, ale tchu mi zabrakło.
— Tu trzeba być ostrożnym — rzekł, podchodząc bliżej — zwyczaje ziemi na księżycu na nic się nie przydadzą. W taki sposób można na śmierć się rozbić.
Milczałem, nie mogąc tchu złapać. Cavor pomógł mi wstać i rękawem ścierał ze mnie żółtą, grzybową miazgę.
— Nie trzeba wykonywać zbyt silnych ruchów — ciągnął — jeszcze nie oswoiliśmy się ani z rozrzedzonem powietrzem, ani z siłą przyciągania na powierzchni księżyca. Nasze mięśnie nie przywykły do tego. Trzeba je trenować. Rozumie się, najprzód musi pan wypocząć.
Wyrwawszy kilka kolców, tkwiących w ręce, siadłem na kamieniu. Całe moje ciało drżało ze zmęczenia. Dusza była pełna rozczarowania podobnego do uczuć człowieka, który po raz pierwszy jechał rowerem i upadł.
Cavor zauważył, że siedząc w wilgotnym i zimnym źlebie, mogę się przeziębić; pospieszyliśmy tedy wydobyć się na miejsce zalane słońcem i zajęliśmy się oględzinami uszkodzeń, jakie poniosłem. Prócz kilku draśnięć byłem zdrów i cały. Zmęczenie minęło równie szybko, jak się pojawiło, to też wnet przystąpiliśmy do trenowania mięśni.
Cavor stał się w tem mistrzem moim i wybrawszy dogodne miejsce, zaproponował skok na kamienną platformę w odległości dziesięciu jardów od nas, za krzewem oliwkowo zielonych, kolących roślin.
— Skocz tak, jak gdybyś miał spaść tu — mówił, wskazując punkt odległy o cztery stopy ode mnie. Ten skok istotnie udał się doskonale, natomiast sam Cavor skoczył za słabo i upadł na kolącą gęstwinę, co mi, przyznaję, sprawiło pewną przyjemność.
Powyrywawszy kolce ze swoich rąk, pozbył się odrazu mentorskiej miny i stał się znowu dobrym towarzyszem.
— Tak, trzeba być oględniejszym, jak widzisz — mówił.
Zaczęliśmy się dalej trenować, wybierając zrazu skoki łatwiejsze i stopniowo przechodząc do trudnych. Nic spróbowawszy, nigdybym nie uwierzył, że ćwiczenie pójdzie tak łatwo. Po wykonaniu trzydziestu do czterdziestu mniej więcej skoków, tak przyzwyczailiśmy się już do wysiłków na księżycu, że czuliśmy się tak dobrze jak na ziemi.
Tymczasem roślinność dookoła nas szybko wzrastała, coraz wyżej i gęściej. Kolące rośliny, kaktusy, grzyby, jakieś dziwne, promieniste, splątane twory wikłały się jedne z drugiemi, tworząc gęstwiny trudne do przebycia. Zajęci nowym sportem przez pewien czas nie zwracaliśmy na to uwagi.
Wogóle owładnęła nami jakaś dziwna rzeźkość, nie licująca z wiekiem. Pochodziła ona, mojem zdaniem, po części z poprzedniej długiej niewoli w aparacie, po części zaś z podniecającego działania powietrza, które na księżycu zawiera prawdopodobnie większy procent tlenu niż na ziemi. Mimo niezwykłych warunków czuliśmy się zupełnie swobodni; otoczeni ze wszech stron czemś nieznanem nie odczuwaliśmy lęku. Z każdą chwilą stawaliśmy się bardziej odporni, przedsiębiorczy.
Wybrawszy, naprzyklad, pokrytą mchami terasę w odległości piętnastu jardów z okrzykiem: „ot tak!“ „doskonale!“ — jeden za drugim wskoczyliśmy na nią. Potem Cavor, nabrawszy rozpędu, skoczył na dwadzieścia jardów w zaspę śnieżną. Zrazu śmiałem się, patrząc na jego maleńką figurkę z krzywemi nóżkami, odzianą w zbrudzony za szeroki nieco kostjum, majestatycznie bujającą w powietrzu, potem sam wykonałem skok taki i opuściłem się tuż obok niego.
Słowem rozbrykaliśmy się jak sztubaki szkolne w czasie pauzy; zmęczeni trochę, usiedliśmy na obrosłym mchem głazie, aby odetchnąć. Cavor z uśmiechem spoglądając na mnie, zwierzał się, że odczuwa „dziwną rozkosz“. Ja również byłem w różowym nastroju. Wtem przyszła mi do głowy myśl całkiem prosta i pozornie nic w sobie strasznego nie mająca.
— A propos — spytałem — gdzieby mógł być teraz nasz aparat?
— Jak? — zawołał Cavor, jakby obudzony ze snu; wyraz jego twarzy w jednej chwili zmienił się.
Ujrzawszy tę zmianę zaszłą w obliczu mego towarzysza, zrozumiałem całe znaczenie prawie bezwiednie rzuconego pytania.
W rzeczy samej, jak teraz znajdziemy kulę?
Cavor wstał i zaczął się niespokojnie oglądać. Obrosła mchami terasa, na którą skakaliśmy, widniała nieopodal. Dostrzegłszy ją, Cavor jakby ożył.
— Aparat powinien się gdzieś tam znajdować.
[1] ko pewność jego stopniała. — Trudno — mówił — twierdzić na pewno, przecież poszukać nie zawadzi.
Stojąc razem, przeszukiwaliśmy wzrokiem miejscowość, oczywiście nie mogąc stanowczo zorientować się wśród niezwykłej, szybko zmieniającej się przyrody. Podczas naszej zabawy wszystko dookoła zmieniło się do niepoznania.
Wokoło nas na zalanych słonecznem światłem zboczach, literalnie buszowała przepyszna roślinność. Na północy, południu, wschodzie i zachodzie wzrok tonął w nieprzejrzanej gęstwie kaktusów, kolczastych krzaków i grzybów, które zdołały dosięgnąć olbrzymich rozmiarów. Jakże tu znaleźć nasz aparat, nasz dom, jedyny skład żywności i jedyny środek powrotu na ziemię?
— Zdaje mi się, że tam leży — niespodzianie zawołał Cavor, wskazując na południe.
— Nie — zaprzeczyłem — przecież nie szliśmy prosto, lecz krążyliśmy. Tutaj moje ślady. Widzisz? Jasne, że aparat leży więcej na wschód. Ale gdzieby mógł być?
— Mnie się wydaje, że słońce miałem wtedy z prawej strony.
— A ja doskonale przypominam sobie, że świeciło ztyłu, — twierdziłem — cień mój zawsze biegł przede mną.
W milczeniu spoglądaliśmy na siebie. Płaszczyzna dna krateru okazała się bardzo obszerną, a prócz tego zdążyła już porość nieprzejrzanym lasem.
— Mój Boże, co za głupota nie do przebaczenia! — powtarzałem.
— Musimy ją za wszelką cenę naprawić oświadczył Cavor — i to jak najszybciej. Upał wzmaga się, dawno już stracilibyśmy siły gdyby nie suchość powietrza. Przytem czuję już głód.
W samej rzeczy możemy przecież umrzeć z głodu. Myśl ta z dziwną wyrazistością utkwiła mi w mózgu tak, że nie mogłem powstrzymać okrzyku: „Tak, ja również jestem straszliwie głodny!“
— Przedewszystkiem musimy odnaleźć aparat — stanowczo rzekł Cavor.
Z trudem utrzymując spokój, zbadaliśmy wierzch skały, kamienie i zarośla najbliższe, przypuszczając możliwość znalezienia aparatu obok nich.
— Gdzieś tutaj na pewno; najwyżej w odległości pięćdziesięciu jardów od nas — mówił Cavor — musimy zataczać koła, póki nań się nie natkniemy.
— Tak, niema innego wyboru — odrzekłem, nie spiesząc się z szukaniem — szkoda tylko, że te przeklęte rośliny tak się porozrastały.
— Cóż robić! Musimy bądź co bądź przedrzeć się przez nie. Aparat leżał na śniegu.
Oglądałem się bezustannie, pragnąc dojrzeć jakiś krzak lub kamień, któryby wydał mi się znanym, jednak napróżno — otoczenie tak się zmieniło, że nie można było niczego poznać ani dopatrzeć w tym wirze nieznanych, dziwnych, skłębionych kształtów.
Wtem nagie, oglądając się z beznadziejną trwogą wśród grożącej nam pochłonięciem obcej przyrody, po raz pierwszy na księżycu usłyszeliśmy dźwięk, przypominający nam ojczystą ziemię, dźwięk różny zupełnie od głosów martwej czy roślinnej przyrody...
Bumm! Bumm! Bumm! Rozlegało się gdzieś, jak gdyby wychodząc z pod ziemi. Słyszeliśmy ten odgłos, przygłuszony nietylko oddaleniem ale i warstwą złych przewodników głosu, u siebie pod nogami. Słyszeliśmy go nietylko uszami, ale całem ciałem — ziemia drżała od uderzeń, jednakowych, miarowych i dźwięcznych!
Bumm! Bumm! Bumm!
Dźwięk ten przypomniał nam kościelne mury, bezsenne noce w wielkiem mieście, świąteczne ranki, słowem — życie, otoczone aureolą rozumu i idealnych uczuć. Był to, niewątpliwie, dźwięk wielkiego, dzwonu.
Bumm! Bumm! Bumm!
Pobledli, szeroko rozwartemi oczyma spoglądaliśmy nawzajem na siebie.
— Co to — dzwon? — spytał Cavor szeptem.
— Jakby dzwon.
— Cóżby to mogło znaczyć?
— Nie wiem.
— Licz uderzenia — rzekł Cavor, jednak było już późno — dzwonienie ustało.
Cisza oddziaływała na nas dręcząco. Żal było rozstać się z tak żywem wrażeniem czegoś tajemniczego, a widocznie pochodzącego od istot rozumnych. Słyszeliśmy rzeczywiście dźwięk dzwonu, czy też to była tylko halucynacja?
Cavor wstrząsnął mi rękę i szeptem, jakby obawiając się kogoś zbudzić, rzekł:
— Pójdziemy szukać aparatu. Musimy, koniecznie musimy go znaleźć. Ten dzwon... ten dźwięk niepojęty. To nad mój rozum.
— A dokądże pójdziemy? Gdzież mamy szukać kuli? — pytałem szeptem.
Cavor wahał się. Świadomość, że istnieje u pobliżu coś dla nas niewidzialnego i niepojętego odbierała nam możność spokojnego zastanawiania się. Kto dzwonił? Gdzie dzwonili? Czyż ta pustynia, raz paląca się słońcem, to znów marznąca do temperatury absolutnego zera, jest tylko maską, ukrywającą bujne, podziemne życie? I co to za życie? Z kim możemy się za chwilę spotkać?
Nagle głuchą ciszę przerwał niespodziewany huk, niby szczęk olbrzymich wrót żelaznych, otwieranych gdzieś nieopodal.
Stanęliśmy jak wryci.
— To niepojęte — szepnął Cavor, ledwie dosłyszalnym głosem, skłaniając się do mego ucha; — trzeba się gdzieś ukryć... Kto wie z kim...
Nic dokończył.
Byłem tego samego zdania. Wślad za Cavorem ruszyłem w gęstwę krzaków. Nie szliśmy właściwie, lecz skradaliśmy się, usiłując nie budzić najmniejszego szelestu. Ten dziwny huk, jakby uderzeń młota w żelazny kocioł, działał na nas podniecająco.
— Musimy pełznąć — szepnął mi Cavor.
Dolne liście kolczastych roślin, ocienione górnemi, zaczynały już więdnąć i opadać, torowaliśmy więc sobie przez nie drogę bez wielkiego trudu i uszkodzeń. W środku gęstwiny stanąłem, patrząc na Cavora.
— Pod ziemią — szepnął — w dole.
— Tak, mogą przecież wyjść.
— Musimy znaleźć aparat.
— Tylko jak? — pytałem.
— Podpełzniemy, aż natrafimy nań.
— A jeśli nie trafimy?
— Skryjemy się. Zobaczymy, jak wyglądają.
— Nie trzeba tylko rozchodzić się; w którą stronę pójdziemy?
— Trzeba iść na ślepo.
Tak też zrobiliśmy, stawając przy najlżejszym, podejrzanym szeleście, uważnie śledząc, czy nie pokaże się gdzieś tak lekkomyślnie zgubiony aparat. Z pod ziemi dobywały się dźwięki i szumy, jakieś tajemnicze pobijania metalem o metal, uderzenia młotów... Raz do nas doleciał jakby gwar oddalonego tłumu; jednak nie mogliśmy się odważyć aby wejść gdzieś wyżej i zbadać przyczyny. Wogóle, gdyby nie te wszystkie dźwięki, gdyby nie głód i ogarniające nas zmęczenie, pełzanie to wydawałoby się nam fantastycznem majaczeniem o cudownych barwach.
Wyobraźcie sobie tylko: nad głową — splątane i nieruchome sklepienie kolczastych gałęzi; pod nami — gruby i miękki kobierzec jaskrawo czerwonych mchów, usiany blaskami słonecznych promieni, falujący szybkością ciągłego wzrostu; co raz napotykaliśmy się na korzenie olbrzymich grzybów, najdziwniejszych kształtów, często pękających i osypujących nas pyłem; gdzie niegdzie pojawiają się nowe, cudownie barwne rośliny, których same kielichy wielkości palca — istne cacka ze szkła kolorowego. A wszystkie te cuda zalane jaskrawem światłem słońca, nad niemi zaś miejscami widnieje ciemno siny przestwór nieba, na którym mimo dnia lśnią rozsłane gwiazdy! Zadziwiające! Nawet kształty i rodzaj głazów inny niż na ziemi. Nawet wrażenia fizyczne nowe i niezwyczajne!

A szum jakichś maszyn, huk uderzeń młotów — objawy rozumnej pracy — bezustannie się rozlegają. W chwilę potem dołączył się do nich ryk jakichś olbrzymich zwierząt!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak krótkiego fragmentu tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.