Pierwsi ludzie na Księżycu/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A my, dwaj nieszczęśni zbiegowie z ziemi, zbłąkani w zaroślach księżycowej przyrody czołgamy się, drżąc przed najlżejszym szelestem. Pełzaliśmy dość długo, zanim ujrzeliśmy selenitów i księżycowe krowy, choć ryk ich ustawicznie się ku nam zbliżał. Pełzaliśmy po kamieniach, po mchowym kobiercu, po śniegu i łąkach jakichś miękkich, kulistych roślin, w rodzaju deszczowych grzybów, a aparatu naszego ani śladu. Poryk krów księżycowych to stawał się podobnym do ryku ziemskich, to znów zmieniał się w jakieś wycie gniewne, zupełnie jak gdyby te niewidoczne dla nas stworzenia raz znajdowały paszę, innym razem gniewały się, że jej niema.
Po raz pierwszy ujrzeliśmy je tylko pobieżnie i mimo to przestraszyliśmy się ogromnie. Cavor dostrzegł je pierwszy, stanął jak w ziemię wrosły, przyzywając mnie znakiem.
Trzask łamanych gałęzi szybko zbliżał się ku nam i kiedyśmy starali się wymiarkować, z której strony go słychać, poza nami i to tak blisko, że aż rośliny najbliższe zakołysały się, rozległ się ryk straszliwy, jakiego w życiu nie słyszałem. Szybko obróciwszy się, niecałkiem jasno, przez zarośla ujrzeliśmy błyszczące boki i strasznie długie cielska olbrzymich jaszczurowatych potworów.
Przez tę pierwszą chwilę znajomości z niemi, bardzo niewiele szczegółów zauważyłem, opiszę je według późniejszego wrażenia. Olbrzymie rozmiary krów księżycowych przerażały poprostu od pierwszego wejrzenia. Obwód ich cielska wynosił jakich ośmdziesiąt stóp, długość — dwieście mniej więcej. Podczas oddechu boki ciężko się podnosiły i opuszczały. Miękkie, jakby bezkostne ciało, pokryte brudno białą skórą z czarną pręgą na grzbiecie, wlekło się po ziemi. Nóg nie było widać. Zupełnie płaska, jakby pozbawiona mózgu głowa, osadzona na grubej i tłustej szyi prawie cała składała się z olbrzymiej gardzieli, uzbrojonej nierównemi rzędami wielkich, płaskich zębów, opatrzona też była maleńkiemi nozdrzami i oczami, które szczelnie zamykały powieki (w słońcu księżycowe krowy stale oczy zamykają). Kiedy taki potwór otworzył paszczę, by zaryczeć, gardziel jego wydała się nam jakąś czerwoną przepaścią. Mimo pozornego braku nóg niezdarne zwierzę całkiem szybko przesunęło obok nas swe cielsko, żłobiąc szeroką bruzdę między krzewami. Wślad za niem zjawiło się drugie, potem trzecie, a równocześnie jakby w roli pastucha, pędzącego stado na pastwisko, ukazał się wreszcie i selenit. Na jego widok konwulsyjnie uchwyciłem nogę Cavora i długo jeszcze nie śmieliśmy się ruszyć.
Wobec krów księżycowych selenit wydał się nam pigmejem, jakąś mrówką pięciostopowej wysokości, stojącą na tylnych nóżkach. Cały był pokryty jakiemiś skórzanemi płachtami, tak, że o prawdziwym wyglądzie jego ciała nie można było zyskać żadnego pojęcia. Rzeczywiście podobny był do mrówki, nawet głowa jego, pokryta hełmem, była biczowatemi szczypcami uzbrojona, a z pod błyszczących płacht wystawały cieniuchne, suche rączki, dzierżące coś w rodzaju dzidy. Hełm zasłaniający głowę selenita był pokryty długiemi cierniami (jak potem stwierdziliśmy, służącemi do karania krów nieposłusznych), a po jego bokach umieszczone były dwa wielkie, okrągłe, ciemne szkła w rodzaju tych, jakich się używa do rowerowych latarek. Sunął się przy pomocy dwóch cieniutkich nóżek, o krótkich biodrach i bardzo długich goleniach. Nóżki te, również owinięte w jakieś ciepłe, grube onucze, wydawały się nam niesłychanie cienkie i słabe.
Mimo ciężaru skórzanego pancerza, selenit posuwał się bardzo szybko. Z chodu i ruchów jego wogóle można było wnosić, że spieszy się i jest czemś rozdrażniony. Straciwszy go z oczu, wkrótce usłyszeliśmy, że przeciągły ryk jednej z krów nagle zastąpił krótki, ostry świst, po którym całe stado zaczęło pędzić szybciej. Wkrótce wszystkie krowy przeszły i całkiem przestały ryczeć, być może, dosięgły pastwiska i zajęły się paszą.
Choć wszystko ucichło, długo jeszcze nadsłuchiwaliśmy, zanim podjęliśmy na nowo poszukiwania kuli.
Gdy wkrótce potem znowu ujrzeliśmy księżycowe krowy, znajdowały się one w niejakiem oddaleniu od poprzedniego miejsca, pośród kotlinki usianej rozrzuconemi kamieniami, których powierzchnia, podobnie jak cała kotlina, gęsto była porosła grubym kobiercem jakiejś zielonej trawki, chciwie przez potwory pożeranej. Staliśmy w zaroślach na brzegu pastwiska, śledząc powyższą scenę i szukając wzrokiem selenitów. Krowy leżały nakształt kłód olbrzymich, całych gór tłuszczu, i żarły trawę, sapiąc i głośno siorbając. Wydawały się tak nieruchome i obżarte, że dobrze utuczona świnia byłaby między niemi obrazem zręczności i gracji. Ich ohydne żarcie, jeśli tak można się wyrazić, z zakrytemi oczyma, z zapomnieniem całego otoczenia, ze sapaniem i ciamkaniem, odrażające dla każdej sytej, rozumnej istoty, na nas, silnie zgłodniałych, oddziaływało wprost przeciwnie, pobudzało apetyt i nawet zawiść.
— Tfe, pogańskie bydlęta! — z dziwną złością syknął Cavor, czołgając się wśród krzaków na prawo. Pośpieszyłem za nim, ale dopiero przekonawszy się, że trawa, którą żarły krowy, nie mogła być pożywieniem człowieka. Mimo to pełzałem z kępką trawy w zębach.
Bliskość selenita znowu zmusiła nas stanąć. Tym razem mogliśmy dokładniej mu się przyjrzeć, i upewniliśmy się, że pancerz jego był rzeczywiście tylko odzieżą, nie zaś chitonową skorupą jak u chrabąszczy lub raków. Na pierwszy rzut oka zupełnie był podobny do tego, któregośmy przedtem widzieli, z tą tylko różnicą, że szyję miał opatrzoną łuskowatemi cierniami. Stał na wzniesieniu i kręcił głową na wszystkie strony, jakby oglądając krater. Bojąc się zwrócić na siebie jego uwagę, leżeliśmy zupełnie cicho, dopóki nie odwrócił się i nie poszedł.
Pełznąc dalej, natknęliśmy się na nowe stado krów, pasących się na zboczu wzgórza i przytem stanęliśmy w miejscu, z pod którego dochodziła usilna praca maszyn, jakby gdzieś, bardzo płytko pod ziemią, znajdowała się wielka fabryka. Niedaleko od tego miejsca podpełzliśmy nad brzeg obszernej, pustej nagiej i zupełnie równej przestrzeni, mającej ze dwieście jardów przekroju. Prócz małej ilości mchów, rosnących po krajach, pokrywał ją jakiś pył brudnożółtawy. Baliśmy się naprzód puścić, a ponieważ brzegiem zarośli lżej było posuwać się, zaczęliśmy okrążać pustą przestrzeń, pełznąc krajem.
Odgłosy podziemne nagle ustały, zapanowała głucha cisza. I znowu zaczął się tak straszny i bliski nas grzechot, że instynktownie przylegliśmy ku ziemi, gotowi skoczyć w krzaki przy pierwszej sposobności. Grzechot szedł z pod ziemi i silnie nią wstrząsał, z każdą chwilą potężniejąc. Wydawało się, że cały księżyc drży i pulsuje.
— Skacz! — szepnął Cavor, i obaj skierowaliśmy się ku zaroślom.
W tejże chwili usłyszałem jakby armatni wystrzał a potem stało się coś, co jeszcze dziś straszy mnie po nocach. Obejrzawszy się, by spojrzeć na Cavora, leżącego za mną, wyciągnąłem przed siebie rękę, chcąc oprzeć się na niej i zaczołgać dalej, ręka moja jednak nie znalazła gruntu.
Tylko piersią opierałem się na czemś twardem, głowa już wisiała nad niezmiernie głęboką i ciemną przepaścią! Okazało się, że cała ta równa płaszczyzna, po której brzegu czołgaliśmy się, była tylko platformą wielkiego, okrągłego szybu a teraz powoli zsunęła się z niej na bok.
Gdyby nie Cavor na pewno runąłbym w przepaść lub też strąciłaby mnie w nią platforma, nad której brzeg nieoględnie przypełzłem. Cavor jednak nie będąc tak rozstrojonym jak ja, zachował przytomność umysłu i schwyciwszy mnie za nogi, odciągnął wtył. Przyszedłszy trochę do siebie, wstałem i razem z Cavorem, ile sił starczyło, zaczęliśmy biec, po chwiejącej się pod stopami i metalicznie grzmiącej płaszczyźnie, która coraz szybciej i szybciej chowała się w jamę.
Ledwie zdążyliśmy zeskoczyć z niej i schronić się między krzaki, skryła się cała pod ziemią w otworze widocznie na to przeznaczonym. Stanąwszy na twardej ziemi runęliśmy zmęczeni, długo nie mogąc ruszyć się z miejsca, a powstawszy nie śmieliśmy zbliżyć się do brzegu przepaści.
Nareszcie odważnie i ostrożnie zajrzeliśmy w głąb. Dął stamtąd tak silny wiatr, że krzewy kołysały się koło nas. Zrazu nie rozróżnialiśmy nic prócz gładkich, równych ścian, biegnących kędyś w otchłań, gdzie panował zmrok głęboki. Zwolna atoli zaczęliśmy rozpoznawać w tym mroku, w głębinie mnóstwo maleńkich, poruszających się w różne strony świetlnych punkcików. To dziwne zjawisko tak nas zajęło, żeśmy nawet zapomnieli o naszej kuli. Oczy, nawykając do ciemności, nauczyły się prócz punktów światła rozróżniać jakieś nieokreślone, drobniutkie i ruchliwe cienie. Nie mogliśmy tego wszystkiego zrozumieć i tylkośmy usilnie wlepiali oczy, szukając objaśnienia cudów, jakich staliśmy się świadkami.
— Coby to mogło być — spytałem pocichu.
— Roboty inżynierskie — odpowiedział Cavor. — Nocą widocznie żyją pod ziemią, w dzień wychodzą na świat boży.
— Czy to możliwe, żeby to byli ludzie?
— Nie wydaje mi się.
— Nie powinniśmy się narażać na spotkanie z nimi.
— Myśmy nic nie powinni robić, dopóki nie znajdziemy kuli.
— Nic nawet nie możemy zrobić do tego czasu.
Cavor znakiem wyraził swoją zgodę, westchnął, obejrzał się i wskazał kierunek, w jakim iść mamy.
Zrazu pełzaliśmy prędko i stanowczo, lecz zaczęliśmy się szybko męczyć, zwłaszcza, że niepodobna było się narażać, gdyż gdzieś nieopodal usłyszeliśmy odgłos kroków i hałas jakiś. Nie widząc nic, przypadliśmy do ziemi w milczeniu. Głód i pragnienie z każdą chwilą nękały nas coraz bardziej.
— Cavorze, — szepnąłem spiekłemi wargami, — umieram z głodu.
— Skądże wezmę pokarmu? — wyrzekł niechętnie.
— Ależ trzeba cokolwiek spożyć, spójrz na moje wargi.
— Moje nie lepsze od twoich.
— Żeby przynajmniej śnieg gdzieś znaleźć.
— Wszystek znikł! Tak jakbyśmy pędzili od bieguna do równika z szybkością jednego stopnia na minutę.
— Kula! Jedyna nadzieja w kuli! — zawołałem w rozpaczy.
Znowu zaczęliśmy pełzać. Myśl moja uparcie krążyła około rzeczy jadalnych i napojów, osobliwie około piwa, tej beczułki, która napróżno teraz, leży w mej piwnicy w Lympne, obok zapasu pasztetu z wątróbek, sera i innych smacznych rzeczy.
Aż mnie porwały mdłości z głodu.
W tej chwili podpełznęliśmy do polanki, pokrytej jakiemiś potwornie wielkiemi, mięsistemi i soczystemi roślinami w rodzaju grzybów. Rośliny te łatwo łamały się, opływając różowym sokiem, z pozoru bardzo smacznym. Ułamałem kawałek jednego grzyba i zacząłem ssać.
— Bzik — rzekt Cavor, widząc co robię.
— Dlaczego?
— Otrujesz się.
Przez chwilę pełzliśmy milcząc.
— A jednak spróbuję — rzekłem, napychając usta grzybami.
Cavor chciał mi przeszkodzić, ale nietylko nie zdążył, lecz z wyrazu jego twarzy widać było, że mi zazdrości, i sam gotów mnie naśladować.
— Bardzo smaczne — rzekłem.
Zrazu Cavor wahał się, lecz nagle stanowczo poszedł za moim przykładem. Kilka chwil jedliśmy łakomie. Smak grzybów podobny był do smaku naszych muchomorów, lecz o wiele delikatniejszy i słodszy.
Z początku doznawaliśmy tylko fizycznego nasycenia, lecz wnet krew nasza zaczęła krążyć szybciej, po całem ciele rozeszło się przyjemne ciepło, ręce i nogi odmówiły posłuszeństwa a w głowie zaczęły krążyć chaotyczne myśli.
— Djabelnie smaczne! — rzekłem. — Jak pięknem schronieniem jest księżyc dla nadmiaru naszej ludności, dla naszych nieszczęsnych proletariuszów. — Dusza mi się roztkliwiła na widok obfitego i doskonałego pokarmu na księżycu. Od stanu duchowego, ucisku wywołanego głodem, wprost przeszedłem do bujnej radości. Zapomniałem o lęku i brakach przecierpianych przed chwilą, a Księżyc wydał mi się nie samoistną planetą, z której najszczerzej pragnęliśmy umknąć, lecz zapasową częścią Ziemi, przygotowaną na przyjęcie nadmiaru jej ludności. O selenitach, krowach księżycowych, szybie i zagadkowych dźwiękach, zupełnie zapomniałem. To samo zapewne stało się z Cayorem, gdyż zaczął dobrotliwie potakiwać moim marzeniom o przyszłym nadmiarze zaludnienia. Zwolna w głowie poczęło mi się mącić, a język zaczął kołowacieć.
— Śślliczny wynallazzek! Cześć i sława ci, Cavorze! Zuppełnie podobny do karr-rr-toffli!
— Co mów-wisz? Od-krry-cie Kssiężżyca można porr-równać z karr-toflem?
Spojrzałem na niego przerażony nagłą zmianą jego głosu i niepewnością wymowy. Przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie otruł się grzybami. Jednak natychmiast zastąpiła ją inna. Wydało mi się, że Cavor łudzi się, sądząc, że odkrył księżyc. On go tylko pierwszy posiadł i to z wydatną moją pomocą. Starałem się, przyjaźnie rękę położywszy mu na ramieniu objaśnić to, jednak myśl moja widocznie była dlań niezrozumiała. Dziwnie trudno było mi ją wyrazić. Po krótkich wysiłkach, by mię zrozumieć, przyczem oczy jego przybrały błędny, rybi wyraz, zaczął na własną rękę czynić rozmaite spostrzeżenia.
— Zup-pełnie zależy-my... całkiem zależy-my od naszego pożży-wienia! Tak..., od naszszego po...poży-wienia! Człow-wiek ty-tyle wart, ile zje! — przekonywał uroczystym głosem, przerywanym czkawką.
Powtórzył to raz jeszcze, a ponieważ trafił właśnie u mnie na wojownicze usposobienie, postanowiłem, chociaż nie widząc słusznej przyczyny, zaprzeczyć jego twierdzeniom. Cavor nie pojmował z tego, co mówiłem, ani słowa; słuchał jednak uważnie. Potem z wysiłkiem wstał, oparłszy się bezceremonialnie ręką na mej głowie i zaczął oglądać się bezmyślnie na wszystkie strony. Strachu przed selenitami widocznie nie odczuwał.
Nie odczuwałem i ja obawy, opanowany duchem przekory. Obszernie zacząłem udowadniać bezmyślność słów mego towarzysza i byłbym może udowodnił, gdyby nie to, że w żaden sposób nie udawało mi się wymówić słowa „bezmyślność“. Przekonawszy się o bezskuteczności usiłowań w tym kierunku, poczułem potrzebę natychmiastowego wyjaśnienia różnicy między Księżycem a kartoflem, webrnąłem jednak w długą rozprawę o znaczeniu ścisłej definicji w debacie. Potem zaś, sam już nie wiem w jaki sposób wróciłem do projektu kolonizacji księżyca.
— Musimy za wszelką cenę go anektować! — upierałem się. — To stanowi obecnie zadanie bardzo doniosłej wagi dla cyliwizo... cywizilo.... cywilizowanego świa... Cavor — staniemy się — hik — satap — nie, satrapami! O takiem państwie i Cezar nie marzył. We wszystkich gazetach! Cavorezia. Bedfordizia — hik!
Niewątpliwie — upiłem się.
Wobec takich rozmyślań wyłoniła się konieczność zatknięcia na księżycu flagi angielskiej, zacząłem tedy rozwodzić się nad nieoględnością, wskutek której nie zabraliśmy flagi ze sobą, potem zaś przeszedłem na temat nieprawidłowego rozłożenia pasów na fladze, twierdząc, że właściwie nie jest angielską, ale królewską. W krótkich, lecz dosadnych słowach starałem się wyjaśnić Cavorowi tę różnicę.
— Już to prawda! — mówiłem; — angielska, czysto angielska nosi czerwony krzyż na białem polu. A Union-Shack... Union-Chack... Union-Jack[1] zawiera w sobie ideę... znacznie szerszą... To już nie angielska, nie szkocka, nie irlandzka flaga, ale ogólna! Pojmujesz! Ogólna! — Potem zamilkłem, prawdopodobnie zagubiwszy wątek myśli.
Ściśle mówiąc mało pamiętam, co zaszło od tej chwili, gdym spożył przeklętego grzyba. Byliśmy obaj pijani i rozmawialiśmy, nie rozumiejąc się nawzajem. Zgodziliśmy się, pamiętam, tylko na to, że Ziemia mimo wszystko potężniejsza niż jakiś tam księżyc, który może być tylko jej towarzyszem i sługą, nie zniesiemy więc nieprzyzwoitego postępowania z nami ze strony selenitów. Zaczęliśmy się tedy objadać kęsami grzyba, nie wiem już w jakim celu, i śmiało wyszliśmy na odsłoniętą, jaskrawo oświeconą słońcem przestrzeń.
Odrazu natknęliśmy się na selenitów. Sześciu tych panów szło w jednej linii, wydając jakieś płaczliwe wycie. Dostrzegłszy nas stanęli i umilkli natychmiast.
Wytrzeźwiałem na chwilkę; Cavora zaś chmiel widocznie silniej jeszcze rozebrał.
— Robaki! — krzyczał — nędzne robaki, wyobrażają sobie, że będę przed nimi pełzał na brzuchu! Na moim... własnym, jedynym brzuchu!
Rozwścieczony skoczył ku nim, jednak tak niezgrabnie, że wywróciwszy kilka kozłów w powietrzu przeleciał przez selenitów i wpadł gdzieś w krzaki. Za kogo oni nas wzięli — nie wiem; tyle tylko pamiętam, że rozbiegli się. Co potem zaszło — nic pomnę. Wydaje mi się, że próbowałem naśladować Cavora, potem biłem się z kimś, uczułem ból... i to wszystko.