Pierwsi ludzie na Księżycu/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ocknąłem się w siedzącej pozycji, długo nie mogąc pojąć, gdzie się znajduję i co się ze mną dzieje. Przyszła mi na myśl szafa, w której zamykali mnie, gdym był dzieckiem za karę, potem zupełnie ciemny pokój, w którym leżałem podczas tyfusu. Tylko odgłosy, dochodzące z zewnątrz nie przypominały tamtych miejsc, a prócz tego nie było w nich zapachu stajni czy chlewu, jaki panował tutaj. Potem przyszedłem do przekonania, że nie skończyliśmy jeszcze kuli i zapewne przypadkiem zasnąłem w piwnicy domu Cavora. Lecz nie! Kulę skończyliśmy, przecież wyjechaliśmy w niej na Księżyc... A! już wiem... widocznie jeszcze lecimy...
— Cavor — rzekłem — nie możnaby zapalić lampy?
Odpowiedzi nie było.
— Cavor! — powtórzyłem głośniej.
Tym razem usłyszałem jęk i słaby głos Cavora, skarżącego się na ból głowy.
Mnie również głowa bolała. Chcąc dotknąć jej ręką, zauważyłem, że ręce mam związane. Zdziwiło mnie to bardzo, tem więcej, że związane były nie sznurem, lecz kajdanami metalowemi, co stwierdziłem podniósłszy je ku twarzy. Przy bliższem badaniu okazało się, że nogi również były zakute, a ciało przymocowane grubym łańcuchem do ziemi.
Przeraziłem się, jak nigdy w życiu i zrazu, całkiem bezmyślnie, począłem ciągnąć kajdany, usiłując je rozerwać.
— Cavor! — ryknąłem wściekle — cóż to ma znaczyć? Czemu mi zakułeś ręce i nogi?
— Nie zakuwałem cię wcale — brzmiała cicha odpowiedź — to selenici.
— Selenici! Co za selenici! — Z minutę nie mogłem pojąć znaczenia tych słów. Potem pamięć zaczęła pracować. Przypominałem sobie śnieżną pustynię, tajanie powietrza, księżycowe pejzaże, nasze pełzanie wśród kolczastych krzaków, zaginięcie kuli, szyb, słowem wszystko, cośmy przeszli od czasu wylądowania na Księżycu, prócz ostatnich przygód po zatruciu grzybami. Tego progu pamięć moja w żaden sposób zwyciężyć nie mogła, być może dlatego, że głowa z każdą chwilą bolała mnie coraz silniej.
— Cavor!
— No?
— Gdzież teraz jesteśmy?
— Skądże mogę wiedzieć?
— Możeśmy pomarli?
— Także głupstwo!
— To widocznie ujęli nas!
Zamiast odpowiedzi Cavor zgrzytnął. Działanie chmielu rozdrażniło nas obu.
— Cóż teraz myślisz robić?
— A cóż u djabła tu można zrobić!
— Ładna historja! — syknąłem, coraz bardziej wściekły. — Przestańże, na rany Chrystusa, sapać!
Nastąpiło milczenie. Siedzieliśmy, uważnie wsłuchani w dochodzący z zewnątrz hałas, niby szum ulicznego zgiełku, niby łoskot wielkiej fabryki.
Bezmyślnie wyszukiwałem rytmu w tym szumie, przyczem szybko wydzieliłem zeń jakiś nowy dźwięk, odrębny, bardzo słaby, jakby tarcie gałązki o ramę okna, albo skakanie ptaszka w klatce. Mimo usiłowań nie mogliśmy dojść, co to za dźwięk i skąd się bierze. Otaczała nas nieprzejrzana ciemność.
Po chwili rozległ się niby szczęk otwieranego zamka i na tle zupełnej ciemności ukazała się jakby wisząca w powietrzu, wąska linja światła.
— Patrz, patrz! — szepnął Cavor.
— Co to jest?
— Nie wiem.
Czekaliśmy w milczeniu.
Biała linja stawała się coraz szerszą i bledszą. Wyglądała jak błękitne światełko, padające na białą ścianę. Po jednej stronie widniały głębokie wręby. Odwróciwszy się, by zakomunikować to Cavorowi, ze zdumieniem ujrzałem, że jedno jego ucho jaskrawo było oświecone, kiedy całe ciało tonęło w ciemności. Wykręciłem głowę jeszcze bardziej, o ile pozwoliły na to więzy.
Nagle szpara, wpuszczająca światło, rozszerzyła się, ukazując ramy otwieranych drzwi, z poza których bił blask jasnobłękitny. Na progu stała jakaś maleńka, śmieszna figurka.
Konwulsyjnie staraliśmy się odwrócić — napróżno. Siedzieliśmy więc, odwróciwszy głowy ku drzwiom.
Figurka, stojąca na progu, wydała mi się zrazu jakimś krępym czworonogiem ze spuszczoną wdół głową. Przyjrzawszy się uważniej, dostrzegłem cieniutkie nóżki, cylindrowaty korpus i wrośniętą między ramiona głowę selenita. Był bez hełmu i pancerza, które widocznie wkładał przed wyjściem z pod ziemi.
Na jasnem tle zarysowywał się ciemną sylwetą, instynktownie jednak w wyobraźni dopełniliśmy ludzkich kształtów jego figury. Wydał mi się trochę garbatym o wysokiem czole i nieproporcjonalnie długich rysach.
Milcząc, bez najmniejszego szelestu posunął się trzy kroki naprzód, potem stanął i znów zbliżył się nieco. Szedł jak ptak, stawiając nogi jedną przed drugą naprzemian. Postawszy chwilę zwrócony tyłem ku drzwiom, widocznie zamierzając nas obejść, znikł całkiem w cieniu. Długo, napróżno szukałem go oczyma, nagle zjawił się przede mną w pełnem świetle.
Teraz dopiero przekonałem się, czego zresztą należało się spodziewać, że całkiem do człowieka był niepodobny. Przeraziłem się, ujrzawszy twarz jego zbliska. Nie była to twarz, ale jakaś maska, straszydło, mające pokrywać ludzkie rysy.
Nie potrafię dokładnie go opisać! Widzieliście kiedy silnie powiększoną głowę żuka lub mrówki? Nie można na niej rozpoznać nosa, ust ani uszu — widać tylko wielkie, wypukłe oczy; twarda, sucha, niezmienna, błyszcząca. Najstraszniejsze zaś, że nie ma żadnego, a raczej nigdy nie zmienia stale, raz na zawsze danego jej wyrazu! Wyobraźcie sobie choćby ludzkie oblicze za życia skamieniałe na wieki, niezmienne! Taka to postać stała przed nami i patrzyła na nas.
Mówiąc, że twarz jego nie miała żadnego wyrazu, porównywałem ją z twarzą ludzką; właściwie miała wyraz rzeczy bezdusznych — parowozu, wentylatora, kamienia... Była straszną dzięki niezmiernie wypukłym oczom i ustom o zagiętych wdół kątach warg.
Szyja jego opatrzona była trzema stawami, w tym rodzaju jak stawy na nodze raka. Nie mogłem ich dokładnie obejrzeć, gdyż były owinięte jakiemiś zawojami, widocznie jedyną odzieżą, jaką selenici noszą w domu.
W dziwnem na pewno znajdował się położeniu! W każdym razie, my wiedzieliśmy, cośmy za jedni, skąd i dokąd przyszliśmy. Wyobraźcie sobie mieszkańca Londynu, któryby nagle spotkał w Hyde-Parku dwa wielkie, nigdzie na ziemi niewidziane stworzenia, mało niewidziane, niepomyślane nawet! Pierwsze pytanie nasuwałoby się, co za jedni? Skąd się tu wzięli?
To samo musiał odczuwać selenit.
Wyobraźcie sobie teraz nasz wygląd! Byliśmy związani na rękach i nogach, zmęczeni i brudni; niegolone brody dwucalowej długości, twarze podrapane i okrwawione. Cavor w spodniach porozrywanych kolcami krzaków, w koszuli myśliwskiej i starej kricketowej czapeczce; poplątane włosy wichrzyły się w różnych kierunkach. W bladoniebieskiem świetle twarz jego wydawała się nie czerwoną, lecz czarną, jak również wargi i zaschnięta krew na rękach. Bardzo możliwe, że wygląd mój był jeszcze straszniejszy, bo powalany byłem żółtą miazgą grzyba. Odzież nasza rozpięta, ściągnięte buty walały się po ziemi. Siedzieliśmy plecami zwróceni ku dziwnym, niebieskim blaskom, oczekując czegoś strasznego, czegoś co mogło zrodzić się tylko w fantazji Albrechta Dürera.
Cavor pierwszy usiłował przerwać ciszę, jednak zachrypiał tylko, odcharknął i splunął. W tej chwili z zewnątrz rozległ się straszliwy ryk krów, przerwany gwałtownym świstem. Nastąpiła znów głucha cisza.