<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Przypuszczenia Mr. Cavora.

Przez jakiś czas milczeliśmy. Mimo usiłowań nie mogłem w żaden sposób zastanowić się nad naszem położeniem.
— Najwidoczniej nas uwięzili — rzekłem wreszcie.
— A wszystko przez te przeklęte grzyby.
— Tak, naturalnie, lecz gdyby nie było tych grzybów, pomarlibyśmy chyba z głodu.
— Trzeba było znaleźć aparat.
Widząc u Cavora chęć przypisania mi całej winy, zacząłem się bronić. Była chwila milczenia, w której na pewno nienawidziliśmy się nawzajem. Bębniłem palcami po podłodze i podzwaniałem kajdanami, wreszcie znów zdecydowałem się przemówić.
— Co właściwie teraz poczniemy? — spytałem niecierpliwym tonem.
— A no, zobaczymy... Oni, inteligentne stworzenia, mogą maszyny budować, światło sobie wynaleźli...
Przerwał, widocznie nie zdając sobie sprawy, co z tego wszystkiego wynika.
— Prawdopodobnie znajdujemy się pod ziemią — ciągnął — jakich tysiąc, dwa tysiące stóp w głąb.
— Skąd wnosisz?
— Po pierwsze tu chłodniej; potem głos rozlega się głośniej, w uszach nie dzwoni i w gardle nie zasycha.
Nie zauważyłem tego dotychczas, teraz jednak odrazu uznałem słuszność słów Cavora.
— Powietrze gęstsze — mówił — być może, że znajdujemy się w głębokości mili od powierzchni.
— A nawet nie przypuszczaliśmy istnienia życia w głębi księżyca.
— Przyznaję, nie myślałem o tem... A powinienem był wpaść na to... No cóż, myśl niezwykła... do głowy nie przyszła...
Chwilę zastanawiał się.
— Teraz wydaje mi się to tak naturalnem...! Oczywiście! Księżyc na pewno poorany olbrzymiemi pieczarami wypełnionemi atmosferą, a centrum ich stanowi morze... Dawno już wiedzieliśmy, że księżyc posiada znacznie mniejszy ciężar gatunkowy aniżeli ziemia; wiedzieliśmy, że na powierzchni jego mało jest wody i powietrza; wiedzieliśmy również, że skład jego podobny do składu ziemi, że nie może się bardzo różnić. Wniosek, że księżyc jest wewnątrz pustym, jasny jak słońce. A przecież nie wpadliśmy na to. Naturalnie, Keppler...
W głosie Cavora brzmiała pewność człowieka, który znalazł wreszcie odpowiedni kierunek dla swych myśli.
— Miał słuszność, dowodząc istnienia podziemnego życia na księżycu.
— Szkoda, żeś o tem przed podróżą nie pomyślał — wtrąciłem.
Nie odpowiedział, lecz zaczął cicho pomrukiwać, jakby idąc wślad za swemi myślami.
Straciłem cierpliwość.
— Jak myślisz, co stało się z naszym aparatem? — pytałem, hamując wściekłość.
— Przepadł — odrzekł tonem człowieka, który musi odpowiedzieć na całkiem nie interesujące go pytanie.
— Leży między grzybami?
— Tak, jeśli go nie znaleźli.
— A wówczas co?
— Skądże mogę wiedzieć.
— Słuchaj, Cavor — rzekłem z histeryczną goryczą w głosie — przed wyjazdem o tem mi nie mówiłeś. Wtedy przedstawiałeś wszystko w różowem świetle. Mój Boże! Pomyśleć tylko o trudach i kłopotach, jakieśmy przebyli, by dostać się w tę przeklętą dziurę! Poco nam było tu wędrować? Co nas obchodził księżyc, a my jego? Za wiele chcieliśmy, za wiele też ryzykowaliśmy! Trzeba było od małych rzeczy zacząć. Księżyc podbijać! Ach! te żaluzje keworytowe! Jestem pewny, że mogliśmy je zastosować do ziemskich celów. Na pewno! Czyś zrozumiał mój projekt wtedy? Stalowy cylinder...
— Głupstwo!
Rozmowa przerwała się, gdyż mógłbym ją prowadzić tylko z pomocą więcej lub mniej energicznych gestów, a ręce miałem związane.
Po chwili Cavor z własnej woli podjął przerwany przeze mnie monolog.
— Jeśli go znajdą — mówił — co mogą z nim zrobić? To pytanie, jeśli wogóle można o to pytać. Z pewnością nie zrozumieją jego zadania. Bo gdyby mogli zrozumieć, dawnoby go wynaleźli i przylecieli ku nam na ziemię. Oczywiście nie zrozumieją! Ale zaczną go badać. Bo przecież widać, że inteligentni są i ciekawi. Zaczną oglądać aparat, wejdą do wnętrza, popróbują zasunąć żaluzje i... jazda! To znaczy dla nas tyle, co: pozostać do końca życia na księżycu! Dziwny los, ciekawa przyszłość...
— Djabliby wzięli twoją ciekawą przyszłość! — zawołałem; zabrakło mi słów.
— Słuchaj, Bedford — mówił. — Zgodziłeś się dobrowolnie wziąć udział w wyprawie.
— Aleś mi przedstawiał różne widoki.
— Przy takich widokach ryzykuje się zawsze.
— Zwłaszcza, jeśli się je podejmuje bezbronnym i nie obliczywszy wszelkich ewentualności.
— Trudno. Tak byłem zajęty pracą nad aparatem. Wszystko tak przyszło niespodziewanie.
— Zwłaszcza dla mnie, myślisz.
— Nie, głównie dla mnie. Skądże mogłem przypuszczać, zajmując się molekularną fizyką, że znajdę się tutaj ni stąd ni zowąd.
— Ach, ta przeklęta przyroda — krzyczałem. — To prawdziwy szatan. Mieli słuszność średniowieczni kapłani i prześladowcy. Głupie są wszystkie badania dzisiejsze. Ludzie zagłębiają się w nie po uszy, szukając zdobyczy. A ona obdarzonych niemi w miazgę druzgocze. Stare rany i nowa broń — to rzuca ludziom nową religję, to nowe socjalne idee nato, by wnet puścić wszystko z dymem i wzamian dać im nędzę!...
— W każdym razie kłótnia ze mną nic ci nie pomoże. Te stworzenia, ci selenici albo jak ich tam nazwać można — powiązali nam ręce i nogi. Gniewaj się, nie gniewaj, ale z tem musisz się liczyć... Mamy przed sobą wypadki, wymagające całego spokoju i krwi zimnej.
Zamilkł, jak gdyby oczekując potwierdzenia z mojej strony, ale ja siedziałem, wrząc gniewem:
— Na hak z całą twoją wiedzą! — mruczałem.
— Cała kwestja teraz w tem, aby nawiązać z nimi rozmowę — rzekł Cavor. — Obawiam się, że gestów naszych nie zrozumieją. Naprzykład wskazywanie. Prócz ludzi i małp nie wskazują żadne stworzenia.
Mojem zdaniem uwaga ta była niesłuszną, rzuciłem tedy gniewnie:
— Prawie wszystkie zwierzęta wskazują nosem lub oczami.
— Tak, — rzekł Cavor po chwili namysłu — tylko, że my wskazujemy palcem. Wielka to, ogromna różnica.
— Dajmy na to — ciągnął dalej — oni wydają jakieś dźwięki, piszczą czy gwiżdżą. Być może, że to ich rozmowa, ale jakże ja się będę z nimi porozumiewał? Mogą mieć całkiem inne myśli, inne sposoby ich wypowiadania. Oczywiście mają dusze, my również: musimy mieć więc coś wspólnego. Kto wie, jak daleko moglibyśmy porozumienie z nimi doprowadzić?
— Te stworzenia całkiem są od nas odrębne — wtrąciłem — bardziej niż najdziwniejsze zwierzęta ziemskie. Z zupełnie innej gliny stworzone. Co nam pomoże taka rozmowa?
Cavor zaprzeczył: — W tem racji nie widzę — mówił. Gdzie duch jest, muszą być jakieś wspólne cechy — nawet jeśli te duchy wychowane są na innych planetach, w innem środowisku. Naturalnie może być mowa o instynkcie, jeśli jedni z nas nie są zwierzętami...?
— Czyż oni mogą być czem innem? Wyglądają raczej na mrówki, chodzące na tylnych nogach, niż na ludzi, a któż zdoła porozumieć się z mrówkami?
— Ale te maszyny i odzienie. Nie, nie zgadzam się z tobą, Bedford. Różnica za wielka...
— Tak, nie do przebycia.
Znów zamilkł. Po chwili odezwał się:
— Przecież mimo wszystko to są rozumne stworzenia. Niemożliwe, by nie mieli nic wspólnego z nami. Porozumiemy się jakoś. Pamiętam, czytałem rozprawę zmarłego profesora Galtona o możliwości międzyplanetarnego porozumienia. Niestety wydawało mi się to wtedy tak nieprawdopodobnem, że kiedyś przynieść może mi korzyść. Nie zwróciłem nawet na nią uwagi. A trzeba było. Ale mimo wszystko coś niecoś przypominam sobie...
Jego zdaniem należało rozpoczynać od prawd, które muszą być wspólnemi wszystkim myślącym istotom i na nich budować podstawę porozumienia. Najpierw więc od głównych zagadnień geometrji. Wziąć jakieś zagadnienie i wykazać, że jest nam znane. Naprzykład udowodnić równość kątów leżących u podstawy równoramiennego trójkąta lub też twierdzenie Pitagorasa, że kwadrat wystawiony na przeciw prostokątni równa się sumie kwadratów wystawionych na przyprostokątniach. Udowodniwszy, że znamy te twierdzenia, wykażemy posiadanie rozumu. Dajmy na to będę kreślił zwilżonym palcem geometryczne figury na ścianie, albo też choćby tylko w powietrzu...
Skończywszy, pogrążył się w milczeniu, sapiąc bez przerwy, ja zaś siedziałem, zastanawiając się nad jego projektem. Zrazu opanowała mnie dzika radość na widok możliwości porozumienia, potem jednak znów wzięły górę liczne wątpliwości, płynące może z wyczerpania i fizycznej nędzy. Ujrzałem znowu z przerażającą jasnością, jak głupiem było wszystko, co zrobiłem.
— Jakiż osioł ze mnie! Jaki osioł skończony! — mówiłem gorzko — przez całe życie popełniam szaleństwa. Dlaczegośmy oddalali się od aparatu?... Myśleć o patentach i koncesjach, włócząc się po księżycowych kraterach! Gdybyśmy przynajmniej na tyle mieli rozsądku, by wystawić na tyczce chustkę, wskazującą, gdzie leży kula!
Gniewnie umilkłem.
Cavor tymczasem ciągnął swoje przypuszczenia:
— Na pewno posiadają pewną inteligencję, a jeśli tak jest, możemy znaleźć nić porozumienia z nimi. Można pewne dane ustalić. Jeśli nas nie zabili, odczuwać muszą coś w rodzaju litości, a choćby tylko opanowania siebie. Na pewno chcą wejść z nami w jakieś porozumienie. Przy tem co za majstry: spójrz tylko na kajdany...! Jaka robota! To wszystko wskazuje wysoki stopień ich inteligencji...!
— Co mi do tego, u djabła! — zawołałem — można było wcześniej o tem myśleć, zamiast tego skakaliśmy z jednej jamy w drugą. Djabli wiedzą, pocośmy tu przylecieli, na cośmy odeszli od kuli! A wszystko dzięki temu, żem za bardzo w ciebie wierzył... Dlaczegom rzucał swoją sztukę! W niej było moje życie, była moja przyszłość. Urodziłem się na pisarza. Skończyłbym sztukę, wyszłaby całkiem możliwie. Scenarjusz już miałem wykończony. I tak ni stąd ni zowąd polecieć na Księżyc! Całe życie zmarnowane! Miała rację ta stara z zajazdu w Canterbury...
Przerwałem w środku zdania, bo znowu błysło błękitnawe światło, w otwartych drzwiach bez najmniejszego szelestu zjawiło się kilku selenitow. Zamilkliśmy patrząc w ich niemiłe, jakby z chytonowych tarcz złożone oblicza.
Niezadowolenie, gorycz i żal mój zastąpiła nagle dziwna ciekawość. Zauważyłem, że dwaj pierwsi niosą jakieś wielkie czasze, czy garnki widocznie napełnione jedzeniem. Więc nasze elementarne potrzeby im są znane! Garnuszki wykonane były z tego samego metalu co i kajdany; w błękitnem świetle wydawały się szarawe. Wewnątrz leżały białawe kęsy. Całe moralne cierpienie i gniew przybrało postać dotkliwego głodu. Chciwie patrzyłem na pożywienie, ledwie zwróciwszy uwagę na ręce, które mi ją podawały, podobne trąbie słonia, miękkie i giętkie, opatrzone rodzajem wielkiego palca.
Kęsy w garnuszkach przed nami stojących były bardzo delikatne w rodzaju zimnego soufflé o woni grzybów. Kostki nasuwały przypuszczenie, że było to mięso krów księżycowych.
Ręce miałem tak silnie związane, że z trudem udało mi się dosięgnąć garnuszka; ujrzawszy moje usiłowania, dwaj selenici zręcznie rozluźnili mi więzy na rękach. Natychmiast zabrałem się do jedzenia. Mięso było całkiem smaczne, przypominało nieco rybę. Wziąłem dwa dalsze kęsy. — Muszę jeść — pomyślałem, odrywając większy kawałek...

Przez pewien czas jadłem, nie zwracając uwagi na otoczenie, jak podróżny w garkuchni. Jadłem chciwie, prawie bezwiednie. Ani przedtem, ani potem nie byłem nigdy do tego stopnia głodny. Nie mógłbym też uwierzyć, że znajdując się na ćwierć miljona mil od Ziemi, wśród tak dziwnych okoliczności, i stworzeń, podobnych raczej do tworów dziko rozkiełznanej wyobraźni niż do ludzi, mogłem jeść z takim szalonym apetytem. Selenici stali wokoło nas, dotykali naszej odzieży, śledzili ruchy, od czasu do czasu porozumiewając się jakby czkawką, zastępującą im rozmowę. Nawet nie wzdrygałem się przy dotknięciach ich rąk chłodnych. A zaspokoiwszy pierwszy głód mogłem zauważyć, że Cavor z takiem samem oddaniem pogrążył się w jedzeniu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.