<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Próby porozumienia.

Gdyśmy wreszcie skończyli posiłek, selenici związali nam znowu ręce, lecz zato osłabili kajdany na nogach, jakby chcąc dać nam możność chodzenia. Następnie zdjęli zupełnie więzy przykuwające nas do ściany. Podczas tej roboty musieli dotykać nas i podchodzić bardzo blisko, mogłem więc dowolnie przyjrzeć się ich dziwnym głowom oraz miękkim rękom suwającym się koło mej twarzy i szyi. Nie powiem, bym uczuwał wobec nich jakiś lęk lub wstręt; nieuleczalny antropomorfizm kazał mi dopatrywać się w nich ludzkich kształtów. Skóra ich sinawa, jak wszystko dookoła, dzięki sinemu światłu, wydawała się suchą, twardą, błyszczącą jak skrzydła żuków, tem bardziej że zupełnie pozbawioną była włosów.
Głowę uzbrajał rząd krótkich, białawych kolców, biegnących od czoła w tył; nad oczami rozgałęział się w dwa znacznie większe grzebienie, sterczące jak brwi. Selenit, rozwiązujący mi nogi, posługiwał się przy pracy rękami i ustami.
— Rozwiązują nas — szepnął Cavor — pamiętaj, żeśmy na księżycu, nie rób gwałtownych ruchów.
— Czy będziesz próbował geometrji?
— Zależy od sposobności. Może pierwsi zrobią jakieś kroki.
Ukończywszy przygotowania, selenici odstąpili, w milczeniu na nas spoglądając; przynajmniej mnie się tak wydawało. Mieli bowiem oczy rozmieszczone po bokach głowy, jak u ryby lub raków, trudno więc było osądzić, w jakim patrzą kierunku. Siedzieliśmy bez ruchu. Oni zaś rozmawiali swoim piskiem, którego nie umiałbym określić ani tem bardziej naśladować.
Po chwili drzwi otworzyły się szerzej, obejrzawszy się, ujrzałem za niemi obszerną, jasną przestrzeń, na której zebrała się garstka selenitów.
— Czy będziemy starali się naśladować ich głosy? — pytałem Cavora.
— Nie sądzę — odrzekł.
— Wydaje mi się, że chcą nam coś dać do zrozumienia.
— Nic nie mogę pojąć z ich gestów; widzisz tego, co kręci głową jak człowiek, mający niewygodny, wąski kołnierzyk?
— Poczekaj, spróbuję mu kiwnąć głową.
Przekonawszy się, że nie wywołuje to żadnych skutków, zaczęliśmy naśladować ich ruchy. Widocznie ich to zainteresowało. Powtarzali je dobrze, jednak widząc, że to do niczego nie doprowadzi, prób zaprzestaliśmy. Oni również. Rozpoczęli znów świszczącą debatę. Wreszcie zdecydowali się na coś. Nagle jeden z nich, znacznie krótszy i grubszy niż inni, o szerszych ustach, podszedł do Cavora i przybrawszy podobną jemu postawę, podniósł się zręcznym ruchem.
— Cavor — szepnąłem — chcą, żebyśmy wstali.
— Oczywiście! — odrzekł, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.
Z trudem i wielkim wysiłkiem, gdyż mieliśmy związane ręce, udało nam się stanąć na nogach. Selenici nietylko nie przeszkadzali nam, ale usunąwszy się dyskretnie, zaczęli znów swoją rozmowę, widocznie zadowoleni. Gdyśmy wstali wreszcie, gruby selenit zbliżył się, dotknął naszych policzków i podszedł ku drzwiom, jakby wskazując drogę. Znak ten był dość wyraźny, bez wahania udaliśmy się za nim. U samych drzwi spotkaliśmy czterech innych, znacznie wyższych, odzianych jak ci, których widzieliśmy w kraterze, pędzących księżycowe krowy w cylindrowatych kolczastych hełmach i pancerzach. Każdy z nich trzymał dzidę z ostrzem zrobionym z tego samego, co garnuszki i kajdany, szarego metalu. Otoczyli nas po dwóch z każdego boku, niby konwój. W takiem towarzystwie wyszliśmy z naszego więzienia na obszerną, jasno oświetloną przestrzeń.
Nie odrazu mogliśmy ją obejrzeć. Z początku uwagę naszą przykuwały ruchy i zamiary otaczających nas selenitów oraz konieczność trzymania na wodzy muskułów, aby ich zbyt nagłemi ruchami nie niepokoić i nie przestraszać, a tem samem nie stawić siebie w nieprzyjemne położenie. Gruby selenit szedł naprzód, całkiem zrozumiałemi znakami zachęcając nas do naśladowania go. Jego dzióbowate oblicze szybko zwracało się ku jednemu lub drugiemu z nas, jakby pytając, czy rozumiemy jego chęci. Jakiś czas, jak rzekłem, zwracaliśmy tylko na nich uwagę.
Tak ułożywszy z nimi stosunki, zaczęliśmy oglądać się naokoło. Okazało się, że tu było źródło tego zgiełku tonów, napełniających nam uszy od czasu ocknienia się z oszołomienia grzybami. Ujrzeliśmy olbrzymią masę różnorodnych maszyn w ruchu, których części mogliśmy dostrzec nad głowami i między postaciami, otaczających nas selenitów. I nietylko zgiełk tonów, dźwięczących w powietrzu, szedł od nich, ale i owo błękitnawe światło, rozjaśniające przestrzeń. Braliśmy za rzecz całkiem naturalną, że ta podziemna jaskinia jest sztucznie oświetlaną i nawet teraz mając przed oczyma przyczynę światła, nie mogłem pojąć jej znaczenia, póki znów nie wstąpiłem w ciemności. Nie mogłem zrozumieć konstrukcji i zastosowania tego olbrzymiego aparatu. Raz po raz wybiegały ciężkie, metalowe tłoki ze środka, głowice ich zataczały paraboliczną krzywiznę, każda z nich wyrzucała coś w rodzaju ruchomych ramion, doszedłszy do pewnej wysokości, i ginęła w cylindrowatym otworze, który je natychmiast wypychał napowrót. Dookoła maszyn kręciły się postaci stróżów, małe figurki podobne do naszych znajomych. W chwili zanurzania się jednego z trzech ramion rozlegał się szum rytmiczny, o jakim może mieć pojęcie ten, kto długo przebywał na wielkich stacjach kolejowych. Miejscami pracowały pompy, z których wydobywała się jak mleko płynna masa, świecąca sinawym blaskiem. Ona też oświetlała podziemie. Z pomp przelewała się w wielkie baseny, kanałami rozprowadzające ją we wszystkich kierunkach. Światło jej było chłodne, spokojne, sinawe w rodzaju jaskrawej fosforescencji. Ramiona tych niepojętych maszyn huczały, a świetlna substancja sycząc płynęła. Nadzwyczajna sprawność ich i rozmiary, stanowiące dziwny kontrast z rozmiarami, wyglądem i pozorną słabością selenitów, zmuszały nas do pewnego mimowolnego szacunku dla nich. Stanęliśmy zdumieni ogromem pieczary i mechanicznych urządzeń.
— To niepojęte — mówiłem. — Do czego to może służyć?
Blado oświetlone oblicze Cavora tchnęło myślącą zadumą i uznaniem. — Nie, nie śpię! — rzekł. — Oczywiście te stworzenia... Przecież ludzie nie mogliby nic podobnego wymyślić. Patrz na tę dźwignię, zdaje się opisuje parabolę?
Gruby selenit tymczasem uszedł kilka kroków naprzód, a przekonawszy się, że nie postępujemy za nim, wrócił się i stanął przed nami. Spojrzałem nań, przewidując, że chce, abyśmy szli dalej. Przypuszczenie okazało się słusznem. Przeszedłszy kilka kroków naprzód, jakby chcąc nas skłonić do dalszej drogi, stanął znów obok nas i zaczął dotykać naszych twarzy rękami.
Spojrzeliśmy porozumiewająco na siebie.
— Czy nie należałoby mu okazać, że interesujemy się maszynami? — spytałem Cavora.
— Można spróbować — odrzekł i zwróciwszy się do przewodnika, z uśmiechem począł wskazywać to na maszyny, to na swoją głowę, a widząc, że nie pomaga zaczął tłumaczyć gesty łamanym angielskim językiem, jak gdyby sądząc, że język angielski będzie łatwiej zrozumiałym dla selenitów.
— Ja mam ochotę patrzeć na nie! Ja się niemi bardzo interesuję! — mówił widocznie bezmyślnie.
Jego ruchy wstrzymały na chwilę selenitów. Patrzeli na siebie, ruszając głowami i gwizdali z ożywieniem. Wreszcie jeden z nich, wysoki i chudy, odziany jakimś płaszczem objął Cavora swą giętką ręką wpół i łagodnie pociągnął go naprzód ku grubemu przewodnikowi, który znowu zaczął nas zachęcać do dalszej drogi.
Cavor sprzeciwił się. — Musimy porozumieć się teraz z nimi — mówił — mogliby myśleć, że jesteśmy jakimś nowym gatunkiem zwierząt, naprzykład krów księżycowych! Bardzo ważną jest rzeczą okazać im intelektualne zainteresowanie.
Zaczął stanowczo kiwać głową: — Nie, nie! Mnie nie pójdzie, jeśli nie zechce! — Mnie trzeba patrzeć.
— Czy nie dobrzeby było zastosować geometryczne figury, jak mówiłeś? — spytałem, podczas gdy selenici znowu poczęli naradzać się.
— Możeby parabolę... — krzyknął nagle i podskoczył ze sześć stóp w górę. — Jeden z uzbrojonych selenitów ukłół go dzidą!
Natychmiast instynktownie odwróciłem się ku śmiałkowi z groźnym gestem; odskoczył przerażony, reszta zaś ze strachem przyjąwszy okrzyk i skok Cavora uciekła, patrząc na nas zdaleka z całkiem głupim wyrazem nie w twarzach zakamieniałych, lecz w oczach. Prawie minutę staliśmy tak, stanowiąc dziwny a interesujący żywy obraz niezadowolenia z jednej strony, a przerażenia i zdumienia z drugiej.
— Ukłuł mnie — rzekł Cavor półgłosem.
— Tak widziałem! Djabliby was wzięli, pogańskie syny! — zakląłem, zwracając się ku selenitom, — całkiem mi się to nie podoba! Za kogo właściwie nas bierzecie?

Obejrzawszy się naokół, dostrzegłem, że ze wszystkich kątów pieczary, oświeconej sinym blaskiem, zbiegają się ku nam gromady selenitów; byli chudzi i grubi, niejeden niósł znacznie większą niż inni głowę. Pieczara ciągnęła się szeroko, dość nisko we wszystkich kierunkach, ginąc w tajemniczych ciemnościach. Powała ciężyła jak niezmiernej grubości warstwa skalna. Żadnej nadziei, żadnej drogi odwrotu. Otoczeni ze wszech stron czemś nieznanem, śród tłumu dziwnych, nieziemskich istot, wymachujących rękami i bronią, staliśmy dwaj nieszczęśni, bezbronni zbiegowie z dalekiej planety, nie mogąc znikąd spodziewać się pomocy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.