<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Zawrotny mostek.

Żywy obraz dwóch wrogich obozów trwał z minutę. Przez tę chwilę bardzo wiele różnorodnych myśli musiało się przemknąć przez nasze głowy oraz podobne do głów organa selenitów. Pamiętam, że niepokoiła mnie wówczas bardzo niemożność zasłonięcia się czemś z tylu: sądziłem, że otoczą nas i zabiją. Cavor zbliżył się do mnie i złapał mnie za rękę. Jego blada, przerażona twarz była straszną.
— Nie da się nic zrobić — rzekł — to szaleństwo; nie zrozumieli nas zupełnie. Trzeba chyba iść za nimi.
— Ach, gdybym miał tylko ręce wolne! — odrzeklem, patrząc to na niego, to na chmarę zbiegających się ciągle selenitów.
— To na nic — zajęczał.
— Na nic.
— Chodźmy za nimi.
Odwrócił się i poszedł w kierunku nam wskazywanym. Pospieszyłem za nim, starając się okazać jak najbardziej pokornym i równocześnie próbując wytrzymałości kajdanów na rękach. Krew we mnie wrzala. Nie zwracałem uwagi na otoczenie ani pieczarę, przez którą szliśmy dość długo. Jeślim zauważył coś wówczas, to wyleciało mi z pamięci, myśli moje krążyły przy kajdanach i selenitach, zwłaszcza tych czterech, którzy nas otaczali. Zrazu szli razem z nami w pewnem oddaleniu, potem zastąpiło ich trzęch innych, a oni zbliżyli się ku nam na odległość ręki. Wzdragałem się jak koń przed uderzeniem bata, gdy szli obok nas. Gruby selenit z początku idący po prawej stronie, poszedł znów naprzód.
Obraz tego pochodu dziwnie jasno utkwił mi w pamięci. Przede mną — sylwetka Cavora, postępującego z pochyloną głową i zgiętemi plecami; poza nim to z jednej, to z drugiej strony ukazywała się figurka bezustannie oglądającego się grubasa, po bokach — ślepiaste głowy strażników, uzbrojone kolcami, a wszystko to zalane fantastycznym, sinym blaskiem. Mimo wielu wrażeń, jakie odnosiłem, przypominam sobie, że szliśmy w dół wąskiego rowu czy żlebu, napełnionego tą samą siną, fosforyzującą materją, płynącą z wielkiej maszyny. Szedłem właśnie brzegiem rowu i mogę zapewnić, że ciecz ta mimo bijącego od niej jasnego światła, nie wydawała ze siebie najmniejszego ciepła.
Klang, klang, klang! — znowu przechodzimy pod rozbujanemi dźwigniami jakiejś innej, olbrzymiej maszyny, wreszcie wstępujemy w szeroki tunel, głucho oddający głos naszych kroków. Gdyby nie świetlny potok, w tunelu byłoby całkiem ciemno. Gigantyczne cienie biegają po nierównych jego ścianach i suficie. Gdzie niegdzie skrzą się stalaktytowe kryształy, gdzie niegdzie rozszerza się w pieczary, rozgałęziające się w ramiona, niknące w ciemnościach.
Tunel powoli zniża się w dół; idziemy nim, zasłuchani w echowy odgłos kroków. Myśli moje wracają znów do kajdan. Gdyby się udało je zrzucić? Czy dostrzegą selenici usiłowania moje, a jeśli dostrzegą, co zrobią?
— Bedford — rzekł Cavor — schodzimy coraz niżej, tunel coraz więcej spada.
Jego uwaga wyrwała mnie z zadumy.
— Gdyby zamierzali nas zabić — ciągnął, przystając, by zrównać się ze mną — dawnoby już mogli to uskutecznić.
— Oczywiście.
— Nie rozumieją nas — mówił — wzięli nas na pewno za jakieś dzikie zwierzęta, w rodzaju krów tutejszych. Bliżej przyjrzawszy się nam, dojdą do przekonania, że nie pozbawieni jesteśmy rozumu.
— Popróbowałbyś geometrycznych problemów...
— Być może — odrzekł, po chwili zaś dodał: — Tylko możliwe, że to selenici niższego rzędu, ledwie coś nie coś pojmą.
— Błazny przeklęte! — syknąłem gniewnie, patrząc na ich nieme oblicza.
— Trzeba znosić...
— Cóż nam innego pozostaje?! —
— Może spotkamy się z bardziej pojętnymi. To są zdaje się, krańce ich cywilizowanego świata. Poprowadzą nas coraz głębiej i głębiej, do samego środka, do morza — setkę mil w głąb.
Słowa te przypomniały mi, że nad nami wznosi się skała grubości wielu mil. Miałem wrażenie, że całym swoim ciężarem oparła mi się na plecach.
— Tak daleko od słonecznych promieni i powietrza. W szybach pół mili głębokich duszno.
— W każdym razie tutaj tego nie odczuwamy. Prawdopodobnie — dobra wentylacja! Powietrze spływa na pewno z ocienionej strony w jasną i przenikając przez pieczary i tunele, wynosi z nich kwas węglowy na powierzchnię księżyca, gdzie karmi nim rośliny, któreśmy widzieli. Teraz przecież idziemy pod wiatr dość silny. Jakie tam muszą być cuda! Choćby te same pieczary i maszyny...
— I dzidy — dorzuciłem.
Szedł chwilę milcząc przede mną.
— A choćby i dzidy... — rzekł.
— No?
— Z początku byłem wściekły, ale może to i lepiej, żeśmy poszli. Może ich organizm i system nerwowy inny niż u nas, może nie pojmują naszych wrażeń. Nie posiadają naprzykład zmysłu węchu, czego dowodem u nich brak nosa... A co się tyczy geometrji, zdaje się, że jej nie trzeba. Oni i tak przecież dążą prostą drogą do wzajemnego porozumienia, tylko, że zaczynają od elementów życia, nie zaś myślenia. Pożywienie. Przymus. Ból. Szukają na pewno podstawowych pojęć. I zdaje się lepszą obrali drogę.
— Niewątpliwie — przyznałem.
Mówił długo o dziwnym i pełnym cudów świecie, jaki się przed nami otwierał, a w głosie jego nie było troski o przyszłość, tylko żądza poznania tych wszystkich cudów. Myśl jego krążyła koło maszyn i wynalazków, wykluczając tysiące czarnych przeczuć dręczących mnie nieustannie — i to nie z celem wyzyskania ich dorobku, ale jedynie dla prostej ciekawości.
— Koniec końców — mówił — to nadzwyczajna sposobność. Zetknięcie się dwóch światów! Pomyśleć tylko, ile rzeczy nowych zobaczymy! Wyobrazić sobie, co tam jest pod nami.
— Niewiele zobaczymy przy takiem świetle. — zauważyłem.
— To tylko powłoka zewnętrzna. Tam w głębi, przy takiem stopniowaniu..., tam musi być wszystko. Zwróć tylko uwagę na różnorodność ich postaci! My stąd całą historję nowej cywilizacji wyniesiemy!
— Tak — byk, wiedziony do rzeźni, albo rzadkie zwierzę do zoologicznego ogrodu, może się podobnie pocieszać... cuda zobaczy...! Z tego wcale nie wynika, że nam będą wszystko pokazywać.
— Pocóż te wątpliwości! — zawołał — jeśli przekonają się, żeśmy rozumne stworzenia, będą starali się dowiedzieć czegoś o ziemi. Gdyby nawet byli pozbawieni wszelkich altruistycznych uczuć, będą zaspokajali naszą ciekawość, chcąc swoją zaspokoić. Co za rzeczy znać muszą! Jakie niezwykłe rzeczy!
I nie zważając na ranę, zadaną uderzeniem dzidy, zaczął rozwodzić się na temat cudów, o jakich nie mógł mieć pojęcia, żyjąc na Ziemi, a które teraz ujrzy. Niewiele pamiętam z tego, co mówił, gdyż uwaga moja zwrócona była na fakt, że tunel, którym szliśmy, roztwierał się coraz szerzej, wreszcie przeszedł w pieczarę, której rozmiarów z powodu ciemności nie mogliśmy ocenić. Nasz mały strumyczek świetlny ciągnął się prosto, coraz węższą linją, ginąc gdzieś w dali. Z żadnej strony ścian widać nie było. W ciemności błyszczała tylko jasna smuga strumyka, a na tle brzegów czerniły się sylwetki idących. Przede mną sunęły się postaci Cavora i grubego przewodnika, oświecone z jednej strony blaskiem światła, z drugiej zlewały się w głębokim mroku.
Wtem zauważyłem, że zbliżamy się do nagłego spadu, bo strumień kilka jardów przed nami znikł nagle.
W chwilę później dosięgliśmy brzegu, z którego w nagłym zakręcie spadał świetlany potok w taką głębinę, że odgłos jego padania nie dochodził naszych uszu. Gdzieś w nieskończonej głębi widzieliśmy błękitny, mgławy odblask. Szerokości parowu nie mogliśmy ocenić, gdyż drugi brzeg tonął w absolutnych ciemnościach. Widzieliśmy tylko zrąb przepaści naokoło strumienia i występującą zeń cieniutką, wąską deszczułkę, stanowiącą rodzaj kładki, przerzuconej na drugi brzeg.
Chwilę staliśmy z Cavorem nad bezdenną otchłanią, patrząc w błękitną głębię. Przewodnik jednak targnął mnie za rękę, wszedł na mostek i postąpiwszy kilka kroków, stanął, oglądając się na nas. Widząc, że idziemy za nim, odwrócił się i poszedł dalej pewnie i bezpiecznie jak po ziemi. Chwilę jeszcze rysowała się jego ciemna sylwetka wyraźnie, potem kontury zacierały się coraz bardziej... znikł w ciemności. Za sobą dostrzegłem drugą ciemną postać.
— Ładna historja — mruknął Cavor.
Jeden z selenitów przeszedł parę kroków po kładce, oglądał się bez troski o nas. Inni przygotowywali się do przejścia. Oczekująca nas postać przewodnika ukazała się znowu. Wracał, aby zobaczyć, czemu nie idziemy za nim.
— Cóż tam dalej...? — pytałem.
— Nic nie widzę.
— Za żadną cenę nie przejdę.
— Ja również trzech kroków dalej nie zrobię — rzekł Cavor — nawet mając wolne ręce.
Spojrzeliśmy na siebie w zwątpieniu.
— Oni widocznie nie doznają zupełnie zawrotu głowy — mówił.
— W takiej ciemności, po tak wąskiej kładce przejść jest niepodobieństwem.
— Zdaje mi się, że oni inaczej wszystko widzą. Obserwowałem ich. Chciałbym wiedzieć, czy zdają sobie sprawę, że dla nas tu za ciemno. Jak to im dać do poznania?
— Za wszelką cenę musimy.
Wydaje mi się, że prowadziliśmy tę rozmowę w smutnej nadziei, że selenici w jakiś sposób nas zrozumieją. Zdawałem sobie sprawę, że wyjaśnienie jest konieczne; spojrzawszy na ich twarze straciłem nadzieję. Porozumieć się ze sobą bezwarunkowo nic mogliśmy. W żaden sposób nie chciałem przechodzić kładki. Instynktownie na pół świadomie zacząłem uwalniać ręce z oków, wykręcając je w różne strony. Stałem właśnie na brzegu mostka, gdy dwaj najbliżsi selenici poczęli mnie lekko naprzód popychać.
W odpowiedzi na zaproszenie przecząco pokiwałem głową. — Nie pójdę — mówiłem — nic nie pomoże. Nie zrozumiecie mnie i tak.
Do dwóch moich strażników szybko przystąpił trzeci, starając się popchnąć mnie naprzód. Byłem zmuszony ruszyć się.
— Mam myśl — zawołał Cavor; znałem już jego myśli.
— Słuchaj! — krzyknąłem do selenity — uspokój się! Taki most dobry dla was, ale my po nim nie pójdziemy.
Nie zdołałem dokończyć zdania, uczuwszy uderzenie jakby grubej pałki w plecy — jeden ze strażników użył swojej broni.
To mnie doprowadziło do wściekłości. Zrzuciwszy z pleców swoich ręce jego towarzyszy, odwróciłem się gotów do obrony.
— Djabliby was wzięli! — krzyczałem. Ja wam ludzkim językiem mówię, że nie przejdę tego mostku! Czego się rzucacie? Jeśli jeszcze raz się ośmielicie...
Zamiast odpowiedzi dźgnął mnie znowu. Widocznie i z Cavorem postąpili nielepiej, gdyż w tejże chwili usłyszałem jego krzyk i prośby, choć dotychczas, jak mi się zdaje, ciągle próbował porozumieć się z nimi.
— Słuchaj Bedford — wołał — wpadłem na pomysł!
Długo broniłbym się jeszcze, jednak drugie uderzenie wyprowadziło mnie z równowagi, oswabadzając energję dotychczas wstrzymywaną. Wszelkie chęci i próby tłumaczenia opuściły mnie natychmiast; wściekły od gniewu i strachu nie myślalem o następstwach. Ostatnim strasznym wysiłkiem rozerwałem więzy, które zadzierżgnęły się około mej ręki i ze wszystkich sił uderzyłem napastnika w twarz. Nastąpiła jedna z tych straszliwych niespodzianek, jakich jest pełen świat księżycowy.
Uzbrojona kajdanami pięść jakby przebiła jego głowę; trzasnęła jak bańka, lub bomba napełniona likierem. Roztrzaskane ciało odleciało na jakich dwanaście jardów i spadło na ziemię niby kupa błota. Byłem zdumiony. Nie mogłem uwierzyć, że żyjące stworzenie może być do tego stopnia kruchem. Przez chwilę wydawało mi się to wszystko snem dziwnym.
W sekundę jednak stwierdziłem, że wszystko to prawda, i że nam grozi straszne niebezpieczeństwo. Ani Cavor, ani selenici nie zdążyli ruszyć się z miejsca w chwili, gdy rozprawiałem się ze swoim napastnikiem i dopiero wówczas, gdy trup jego gruchnął na ziemię, odskoczyli od nas na pewną przestrzeń, nie mogąc pojąć, co się stało. Nawet ja sam, stojąc z wyciągniętą przed siebie ręką nie mogłem w pełni uzmysłowić sobie swego położenia. — Co dalej? — brzmiało mi w uszach — co dalej robić? —
W chwilę potem wróciłem do przytomności. Przedewszystkiem zrozumiałem, że musimy oswobodzić się z więzów, trzeba jednak było przedtem przestraszyć selenitów, aby nam nie przeszkadzali. Podbiegłszy ku najbliższej ich grupie, już gotowałem się, aby na nich uderzyć, wtem jeden ze straży cisnął na mnie swoją dzidą. Przeleciawszy nad moją głową, wpadła gdzieś w przepaść, ja zaś jednym susem dogoniwszy śmiałka, rzucającego się do ucieczki, wpadłem na niego i przewróciwszy rozgniotłem go, jak karalucha. Zdawało mi się, że pod nogą skręcił mi się, jak wąż.
Selenici zaczęli uciekać, widziałem tylko oblane sinem światłem ich barki. Siedząc na ziemi, dość szybko rozerwałem kajdany na nogach, przeszkadzające mi wstać. W tejże chwili koło mej twarzy świsnęła jeszcze raz dzida, rzucona z ciemności. Chciałem gonić łotra, ale rozmyśliłem się i wróciłem do Cavora, który, jak przedtem stał nad brzegiem, konwulsyjnie starając się oswobodzić swe ręce.
— Uciekajmy — krzyknąłem mu.
— Moje ręce! — jęknął i domyśliwszy się, że nie spieszę ku niemu, bojąc się przepaści, sam podszedł do mnie, wyciągając ręce.
Natychmiast zająłem się oswobodzeniem go z kajdan.
— Gdzie selenici? — szepnął.
— Uciekli. Wrócą zaraz, tylko ich nie widać. Rzucają dzidami. Dokąd pójdziemy?
— Wzdłuż światła, tunelem. Tak myślę.
— Nigdzie indziej.
Rozwiązawszy mu ręce, klęknąłem, by rozwiązać nogi. Nagle — bęc! — przeleciało coś obok nas, do dziś nie wiem co, i wpadło w strumień, rozbryzgując sine błyszczące perły wokoło nas. W tejże chwili zdala po prawej stronie rozległ się świst i głośny syk.
Zerwawszy więzy z nóg Cavora, podałem mu je mówiąc:
— Bij tem — i nie czekając odpowiedzi, wielkiemi krokami wpadłem na ścieżkę, którąśmy przyszli. Miałem straszne uczucia, że te potwory mogą mi z ciemności skoczyć na plecy. Zdawało mi się, że tuż, tuż za sobą, słyszę pościg ich kroków.
Biegliśmy wielkiemi krokami. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że bieg ten, z gruntu różnił się od biegu po ziemi. Tam po skoku spada się zaraz na ziemię, na księżycu zaś unosić się trzeba parę sekund w powietrzu przed upadkiem. Skutkiem wielkiego naszego pośpiechu bieg miał pozór długich pauz, podczas których z łatwością mogłem liczyć do siedmiu i ośmiu. — Skoczysz! i długo musisz czekać na skok następny.
Tymczasem różne myśli błąkały mi się po głowie: — Gdzie selenici? Co zrobią? Czy dojdziemy do tunelu? Czy Cavor daleko jest ode mnie? Czy nie zatrzymali go przypadkiem? — Potem skok się skończy i następuje nowy.
Raz ujrzałem selenita, biegnącego przede mną zupełnie jak człowiek; obejrzawszy się ujrzał mnie, krzyknął, rzucił się w bok z drogi i przepadł w ciemnościach. Wydawało mi się, że był to nasz gruby przewodnik, nie mogłem jednak mu się dobrze przyjrzeć. Po pewnym czasie dobiegłem do miejsca, gdzie ściany pieczary zaczęły się zbliżać ku sobie i stały się widoczne. Jeszcze dwa kroki, jeden i znalazłem się w tunelu. Musiałem teraz stosować skoki do wysokości powały. Biegłem aż do zakrętu, tam stanąłem i obejrzałem się za siebie. Dzięki Bogu, Cavor biegł tuż za mną, nagle przy niezręcznym skoku upadł prosto w świetlny strumień i pogrążył się w nim po kolana. Po chwili był w moich objęciach. Przynajmniej teraz straciliśmy nieprzyjaciół z oczu, byliśmy sami.
Zadyszeliśmy się podczas szybkiego biegu. Rozmowa więc nasza toczyła się urywanemi, krótkiemi zdaniami.
— Wszystkoś popsuł — jęczał Cavor.
— Głupstwo! — zawołałem, — Tylko to, albo śmierć!
— Cóż teraz poczniemy?
— Trzeba się schować.
— Gdzie?
— W jednej z bocznych jaskiń.
— A potem?
— Potem — pomyślimy.
— Dobrze, więc jazda.
Pobiegliśmy znów; wkrótce znaleźliśmy się w ciemnem przejściu, rozgalęziającem się w długie galery. Cavor biegł przodem. Po krótkiem wahaniu wybrał jedną z ciemnych grot, schronił się w niej i stanął.
— Bardzo ciemno, — rzekł szeptem.
— Twoje nogi i stopy będą nam przyświecały. Przecież zanurzyłeś się w tym świetlnym strumieniu.
— Ale...
Rozległ się zgiełk dźwięków i dziwny brzęk w rodzaju grzmiącego gonga, od strony głównego tunelu. Dziki pościg zbliżał się z każdą chwilą. Schroniliśmy się w najciemniejszy kąt jaskini. Drogę oświecało promieniowanie nóg Cavora.
— Szczęście — szepnąłem — że zdjęli nam obuwie, stukot odrazu zdradziłby naszą kryjówkę.
Powoli posuwaliśmy się drobnemi kroczkami, aby nie obijać się o sklepienie. Po pewnym czasie uniknęliśmy zdaje się pościgu. Hałas przygłuszony cichł i zamierał...
Zatrzymałem się, widząc wracającego Cavora. Podszedłszy ku mnie, stanął i szepnął:
— Bedford, przed nami jakieś światło.
Zrazu nie mogłem dostrzec światła. Wkrótce jednak wydało mi się, że głowa jego i nogi zarysowują się na tle cokolwiek jaśniejszem. Zauważyłem też, że jasność ta nie miała błękitnych tonów światła księżycowego, lecz bladą bardzo nieokreśloną szarość światła dziennego. Cavor zauważył tę różnicę równie szybko, może nawet szybciej niż ja, i jestem pewny, że zrodziła się w nim ta sama dzika nadzieja.
— Bedford — szepnął drżącym głosem. — Bedford, to światło... może...

Nic miał odwagi dokończyć. Nastąpiła przerwa. Nagle poznałem po odgłosie jego kroków, że idzie naprzód. Szedłem za nim z bijącem sercem...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.