Pierwsi ludzie na Księżycu/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsi ludzie na Księżycu |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Mazanowski |
Ilustrator | Michalina Janoszanka |
Tytuł orygin. | The First Men in the Moon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ukończywszy opowiadanie o swym powrocie z Księżyca na Ziemię, podpisałem z wielkim rozmachem — Koniec — i odrzuciłem pióro, sądząc, że historja pobytu pierwszych ludzi na księżycu skończona. Dużo czasu od tej chwili upłynęło. Zdążyłem sprzedać rękopis wydawcom, znaczna część jego pojawiła się już w Strand Magazine, a sam zająłem się w dalszym ciągu opracowywaniem scenariusza sztuki, zaczętej w Lympne, gdy wtem okazało się, że opowieść podróży na Księżyc jeszcze nie jest skończona. Do Algieru, dokąd przeniosłem się przed sześciu tygodniami, doszły mnie zdumiewające wieści: oto holenderski elektrotechnik mr. Juljusz Wendigee, który dawno już próbował nawiązać stosunki z Marsem, przy pomocy aparatów podobnych tym, któremi posługiwał się mr. Tesla w Ameryce, dzień w dzień otrzymuje dziwne, oderwane depesze w języku angielskim, niezawodnie pochodzące od mr. Cavora z księżyca.
Zrazu wydawało mi się to zwykłym żartem kogoś, co czytał rękopis mego opowiadania. Odpisałem więc mr. Wendigee w tonie żartobliwym, ale otrzymawszy odpowiedź, wykluczającą wszelkie podejrzenia i wątpliwości, ogromnie podniecony, wyjechałem natychmiast z Algieru do małego obserwatorium na górze św. Gottharda, w którem pracował.
Ujrzawszy jego rysunki i aparaty, a przedewszystkiem obszerne depesze Cavora, straciłem wszelkie wątpliwości, natychmiast zniosłem się z wydawcą Strand Magazine, uwiadamiając go o konieczności uzupełnienia swego opowiadania. Sam zaś przyjąłem zaproszenie mr. Wendigee, aby przy nim do pomocy pozostać, codziennie odbierać poselstwa z księżyca i starać się nawiązać z nim porozumienie. Okazało się, że Cavor nietylko żyje, ale zupełnie wolny przebywa wśród selenitów, tych do mrówek podobnych ludzi, w lazurowych pieczarach księżyca. Dowiedzieliśmy się, że okulał na nogę, ale zresztą jest całkiem zdrowy, zdrowszy niż kiedykolwiek na Ziemi. Febra, która go tutaj męczyła, bez śladu przeszła. Ciekawe było, że uważał mnie za zmarłego na powierzchni księżyca, lub też w międzyplanetarnych przestworzach.
Pierwszą jego depeszę otrzymał mr. Wendigee w czasie zupełnie innych badań. Czytelnicy bez wątpienia przypominają sobie ogólne zainteresowanie, jakie na początku stulecia wzbudziły sensacyjne rewelacje mr. Nikola Tesla, słynnego amerykańskiego elektrotechnika o otrzymanych sygnałach z Marsa. Ściśle mówiąc, sygnały te nie były nowością dla uczonych, którzy dawno już wiedzieli o tem, że do Ziemi dochodzą skądś fale prądów elektrycznych, podobnych tym, które chwyta Marconi’ego telegraf bez drutu. Prócz mr. Tesla bardzo wielu czyniło próby skonstruowania aparatów, chwytających te ruchy, niewszyscy jednak uważali je za sygnałi z jakichś zaziemskich światów. Do nich niewątpliwie należałoby zaliczyć mr. Wendigee. Od roku 1898 poświęcał się wyłącznie tym zagadnieniom, a posiadając bardzo znaczny osobisty majątek, wybudował w tym celu na stokach góry Monte Rosa obserwatorjum, w miejscu pod każdym względem bardzo dogodnem.
Muszę się przyznać, że naukowych wiadomości posiadam niewiele; jeśli jednak mogę wyrazić swoje zdanie, to przygotowania mr. Wendigee, służące do wykrycia i oznaczenia jakichś zaburzeń w elektromagnetycznych prądach międzyplanetarnych przestrzeni wydały mi się odrazu bardzo oryginalnemi i dobrze pomyślanemi. Na szczęście aparaty ukończone były i do działania gotowe o dwa miesiące wcześniej, nim Cavor zaczął porozumiewać się z Ziemią; dlatego też nawet pierwsze jego relacje, jakkolwiek nie w całości, były zapisane. Niestety były to tylko fragmenty, między któremi brakowało najważniejszej dla ludzkości rzeczy, mianowicie przepisów wyrabiania keworytu. Albo zginęły gdzieś w przestrzeni, albo też zapomniał je wysłać. Dotychczas nie udało się nam jeszcze przesłać odpowiedzi czy jakiegoś pytania na księżyc, tak, że prawdopodobnie sam nie wie, czy jego komunikaty do nas dochodzą. Tem godniejszem więc uznania jest jego pragnienie nawiązania stosunków z ojczystą planetą. W ciągu dwóch lat przeżytych na księżycu przesłał już osiemnaście długich listów, w którychby na pewno, gdybyśmy je wszystkie otrzymali, znajdował się zupełny opis księżycowego życia.
Można sobie wyobrazić zdziwienie mr. Wendigee, gdy spostrzegł, że międzyplanetarne, elektromagnetyczne
depesze tak łatwo dają się odczytać w języku angielskim. Nie wiedział zupełnie o naszej podróży na księżyc i nagle ni stąd ni zowąd — przestworza czy światy zagadały do niego po — angielsku!
Dobrze będzie, jeśli czytelnik pozna warunki, wśród których te depesze były wysyłane. Gdzieś pod powierzchnią księżyca Cavor musiał znaleźć na pewno dostęp do znacznej ilości elektrycznych aparatów i jak się zdaje, zbudował, prawdopodobnie potajemnie rodzaj telegrafu systemu Marconiego, którym posługiwać się mógł w pewnych, nierównomiernych odstępach czasu, może trzy, czterogodzinnych. Prócz tego wysyłał depesze ku Ziemi, nie zwracając uwagi na to, że wzajemne położenie księżyca i punktów kuli ziemskiej zmienia się ustawicznie. Skutkiem tego, a także i skutkiem niedoskonałości naszych aparatów, bardzo często relacje te przychodziły pomieszane, porozrywane, często bezmyślne nawet, tem bardziej, że Cavor widocznie zapomniał, albo nie opanował dokładnie międzynarodowego, telegraficznego alfabetu, i często, prawdopodobnie w chwilach znużenia opuszczał słowa, albo też przekręcał w nich litery.