<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Mr. Bedford w Littlestone.

Wstąpiwszy w ziemską atmosferę, aparat leciał równolegle do powierzchni ziemi. Temperatura zaczęła się szybko podnosić dzięki tarciu o powietrze. Zrozumiałem, że powinienem jak najszybciej spadać, tem bardziej, że pode mną szeroko rozlewało się morze. Odkrywszy wszystkie zasłonki, zacząłem śledzić padanie. Ziemia wzrastała z każdą chwilą, zakrywając sobą niebo; z jaskrawego morza słonecznych promieni szybko wstępowałem w jej cień. Zrazu nastąpił mrok, potem noc zapadła. Ziemia straciła kształt kuli, przybrawszy postać płaskiej powierzchni, potem nieco wygiętej. Z planetarnego ciała, unoszącego się w przestworzach, znowu stawała się oddzielnym światem, siedliskiem człowieka. Spiesznie zakryłem wszystkie zasłonki, zostawiwszy jeden niewielki otwór; szybkość zmniejszyła się znacznie. Po pewnym czasie tak się zbliżyłem do fal, że mogłem dojrzeć błyski światła igrające na ich grzebieniach. Zakrywszy ostatnią żaluzję, skuliłem się w kabłąk, z bijącem sercem oczekując, co nastąpi. Aparat plusnął o fale, rozbijając je na wysokość kilku sążni w górę. Ruch ustawał coraz bardziej, wreszcie poczułem, że stopy moje opierają się o ziemię — a więc podnosi się w górę z dna, jak bańka. Jeszcze minuta i zaczął miarowo podskakiwać na falach — ekskursja w bezkresy światów skończyła się.
Noc była ciemna. W dali widziałem światełka sunącego parowca; woda przypływała długiemi, płaskiemi falami. Na prawo czerniło się wybrzeże, zabudowane małemi chatkami i latarnia morska błyszczała czerwonem światłem. Wzdłuż lądu ciągnęła się płaszczyzna piaskowa, poprzerzynana miejscami wodą. Ku północnemu wschodowi widać było odgraniczone miejsce do kąpieli i szereg domków, ciemnemi plamami rysujących się na coraz jaśniejszem tle nieba. — Wewnątrz aparatu mrok panował. Zapaliłbym lampkę, ale zapas elektrycznej energji w akumulatorach wyczerpał się zupełnie; musiałem siedzieć w ciemności, tłumiąc w sobie niecierpliwość wyjścia na ląd. Zrazu rwałem się z niezaspokojonej chęci, ale wytłumaczywszy sobie niepodobieństwo przedsięwzięcia czegokolwiek przed rozwidnieniem się, zacząłem patrzeć na światło latarni morskiej, siadłem w kącie i niewiadomo czemu uczuwszy się nagle śmiertelnie znużony, zasnąłem ukołysany falami.
Rozbudziło mnie przerwanie rytmicznych ruchów, kołyszących aparatem. Wyjrzawszy przez szklane okienko, spostrzegłem, że osiadłem na mieliźnie, piaszczystym cyplem wchodzącej w morze. Wdali, z jednej strony widniały domy i drzewa, z drugiej, jakby wisząca między niebem a falami masa podruzgotanego okręciku.
Trzeba było wyjść z aparatu. Otwór wchodowy znajdował się nad moją głową. Jakoś dostałem się doń i z trudem, nadzwyczajnie powoli zacząłem odkręcać iluminator. Rozległ się znowu świst wdzierającego się do środka powietrza; tym razem jednak nie czekałem, aż ciśnienie zrównoważy się, tak wielką płonąłem żądzą ujrzenia czem prędzej rodzinnego nieba i rzeczy, do których od dzieciństwa przywykłem.
Gdy ciężki iluminator został w mych rękach i prąd ziemskiego powietrza wdarł się w me płuca, omal nie zadusiłem się, krzyknąłem i schwyciwszy się rękami za piersi, stoczyłem się na dno aparatu. Po chwili wróciłem do siebie i odzyskałem możność ruchów, chociaż sprawiały mi ciągle wielką trudność.
Trzeba było wyjść nazewnątrz. Wygramoliłem się znowu do otworu i uchwyciwszy rękami za brzeg, wysunąłem głowę; aparat pod ciężarem mego ciała potoczył się, musiałem podać się wtył, nie chcąc, by głowa moja znalazła się w wodzie. Otwór wchodowy rzeczywiście do połowy pogrążył się w falach. Długo w różne strony kołysałem aparat, zanim udało mi się jakoś wypełznąć na mokry piasek, co chwila zalewany falami.
Był wczesny poranek szarego dnia letniego. Po niebie snuły się ciężkie, grube obłoki, gdzie niegdzie poprzerywane wąskiemi pasami zielonawo niebieskiego błękitu. Nieopodal brzegu stał na kotwicy niewielki statek. Morze falowało długiemi zwałami wody. Po prawej stronie brzeg wyginał się w małą zatokę, obsadzoną rybaczemi chatkami, na samym jej krańcu widniała latarnia morska. Miejscowość dokoła była równą, gdzie niegdzie błyszczały jeziorka i małe kałuże, a wdali, na milę od brzegu czerniła się linja jakichś krzaków. Na północnym wschodzie ciągnął się rząd wysokich, niezgrabnych budowli, widocznie hoteli, z plażą i kąpielowemi budkami szeroko rozstawionemi, prawdopodobnie było to drugorzędne jakieś miejsce kąpielowe, szare, biedne i smutne.
Długo siedziałem, ziewając i przecierając oczy, wreszcie zdecydowałem się wstać. Udało mi się to, choć z niemałym trudem.
Na widok zajazdów, po raz pierwszy od czasu dotkliwego głodu w kraterze, obudził się we mnie prawdziwy apetyt. — Szynki zjadłbym, parę jaj i szklankę kawy — szepnąłem do siebie — a potem dostać się wraz z bagażem do Lympne.
Przedewszystkiem jednak trzeba się było dowiedzieć, gdzie jestem. W każdym razie jest to wschodni brzeg Anglji, tak przynajmniej zdawało mi się w czasie spadania.
Na piasku rozległ się szelest kroków; ujrzałem idącego przez plażę maleńkiego, okrągłego człowieczka o dobrodusznym wyrazie twarzy, w flanelowym kostjumie, z ręcznikiem na szyi i kąpielowym płaszczem w ręku, — nie ulegało wątpliwości, że Anglik. Uważnie spojrzał na mnie i na aparat; nie zdaje mi się, żebyśmy się mu podobali, do tego stopnia byłem zabrudzony, oberwany i zaniedbany.
— Hej, wy! Coście za jedni? — wołał niecierpliwie, stanąwszy w odległości dwunastu jardów ode mnie.
— Człowiek, jak pan widzisz, — odrzekłem.
— A to co za sztuka? — pytał, podszedłszy bliżej, wskazując na aparat.
— Powiedz mi, pan, z łaski swojej, gdzie jestem?
— To Littlestone — odpowiedział, pokazując palcem zajazdy — a tamto Dungeness! Jak widać, pan dopiero co przybił do brzegu? Co to za aparat? Jakaś maszyna?
— Tak, maszyna.
— I pan na niej przyjechałeś? Rozbicie okrętu, czy co?
Nie spiesząc się z odpowiedzią, oceniałem i przypatrywałem się mu uważnie, on zaś podszedł jeszcze bliżej.
— Ach, mój Boże! Toś się pan musiał nacierpieć! A ja sądziłem... Tak, tak! Gdzież się panu to nieszczęście zdarzyło? A to widocznie, jakiś nowy aparat ratunkowy...?
Nie zaprzeczałem wcale, owszem w niejasnych słowach utwierdzałem go w tem przekonaniu, wkońcu zaś rzekłem:
— Potrzebuję pomocy. Trzeba wyciągnąć na brzeg kulę, nie może tutaj tak zostać.
W tej chwili nieopodal pojawiło się trzech sympatycznej powierzchowności młodych ludzi w słomianych kapeluszach, z ręcznikami i prześcieradłami. Wszyscy trzej skierowali się w naszą stronę. Widocznie byli to kuracjusze z Littlestone.
— Pomocy? — powtórzył — naturalnie! Czego pan potrzebujesz przedewszystkiem? — Z temi słowy zwrócił się ku nadchodzącym młodzieńcom i zaczął dawać im znaki; tamci przyspieszyli kroków, a po minucie stali już obok mnie, ofiarowując na wyścigi swoje usługi i zasypując mnie pytaniami, na które coprawda nie miałem ochoty odpowiadać.
— Potem wszystko panom objaśnię — rzekłem obecnie jestem strasznie zmęczony i głodny.
— Chodźmy do hotelu — zaproponował pierwszy z moich nowych znajomych — aparatem zajmiemy się później.
— Niepodobna — odrzeklem po chwili wahania — tam leżą dwie wielkie sztaby złota.
Z niedowierzaniem spojrzeli na siebie, potem na mnie. Podszedłem do aparatu, wlazłem do środka i z wielkim trudem wydobyłem złote drągi i kajdany. Gdyby nie zmęczenie, roześmiałbym się na widok ich zdziwienia. Patrzeli na złoto, jak kocięta na wielkiego żuka. Maleńki człowieczek starał się podnieść jedna sztabę za cieńszy koniec, jednak natychmiast wypuścił ją z rak. Inni próbowali również z tym samym wynikiem.
— Ołów, albo złoto, — rzekł jeden.
— O, to na pewno złoto! — zawołał drugi.
— Najczystsze złoto — dodał trzeci.
Patrzyli to na mnie, to na statek stojący w zatoce.
— Skądże pan przecież to wziął? — spytał mały gentleman.
— Z księżyca — odrzeklem, zanadto zmęczony, by ukrywać prawdę.
Młodzieńcy całkiem wyraźnie spojrzeli na siebie.
— Słuchajcie, panowie — dodałem — nie mam chęci teraz do rozmowy. Pomóżcie mi to wszystko zanieść do hotelu. Po dwóch na każda sztabę, przy odpoczynkach, wystarczy. Ja poniosę kajdany, i gdy wypocznę, wszystko wam wyjaśnię.
— A cóż będzie z ta maszyna?
— Nikomu tu nie zaszkodzi — rzekłem, — a zresztą niech ja djabli! Niech tam leży, póki czas przypływu nic nadejdzie.
Zdziwieni memi słowami mimo wszystko usłuchali. Wzięli łomy na plecy i zwrócili się całą procesją ku zajazdom; na samym końcu szedłem i ja, powłócząc nogami. W połowie drogi przyłączyły się do nas dwie maleńkie dziewczynki z łopatkami, potem zaś podjechał na rowerze jakiś malec, widocznie zainteresowany pochodem i zaczął pytać się, co i dokąd niesiemy. Nikt mu nie odpowiadał, on zaś odprowadziwszy nas o jakie sto jardów, zasmucił się widocznie i odjechał wzdłuż brzegu w kierunku sterczącego z wody aparatu.
Mimowoli obejrzałem się na niego.
— Uspokój się pan, niczego nie będzie ruszał, przekonywująco rzekł wysoki młodzieniec, odgadnąwszy moje myśli.
W tejże chwili słońce, wyjrzawszy z poza obłoków, zalało swemi promieniami okolicę. Wszystko nagle poweselało. I mnie zrobiło się przyjemnie. Świadomość znaczenia wyniku mej podróży spłynęła w mą duszę wraz z promieniami słońca, oświecającemi ciało. Roześmiałem się głośno, gdy jeden z niosących potknął się pod ciężarem mojego złota. Jak się on zdziwi, gdy zajmę w świecie należne mi stanowisko!
Właściciel littlestońskiego zajazdu zdumiony był kontrastem mej postaci z pełną respektu kompanją, wśród której znajdowałem się, i bogactwami, których byłem panem. Nie miał jednak czasu na dziwienie się, mój stan bowiem wymagał z jego strony zapobiegliwych zachodów. Znalazłem się wreszcie w napełnionej gorącą wodą zwykłej ziemskiej wannie, dokoła leżała czysta bielizna, nieco za wąska, ale świeża, bardzo uprzejmie przysłana mi przez jednego z moich znajomych. Pożyczył mi również swojej brzytwy, nie mogłem jednak zdecydować się na ogolenie brody, gęsto zarastającej mi twarz.
Nareszcie znowu zasiadłem przy prawdziwem, angielskiem śniadaniu, jedząc powoli, smakując rozkosznie jak człowiek wygłodzony kilkutygodniowym postem. W przerwach między potrawami, odpowiadałem na pytania otaczających mnie młodzieńców.
— No tak, jeśli chcecie wiedzieć, rzeczywiście przyleciałem z księżyca.
— Z księżyca?
— Tak, z tego samego księżyca, który widzicie na niebie.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— No to, u djabła, co mówię.
— To znaczy, żeś pan przyleciał z księżyca?
— A właśnie. Tym samym aparatem.
Z rozkoszą spożyłem jajko, myśląc nad tem, że jeśli po raz drugi wyprawię się za Cavorem, bezwarunkowo zaopatrzę się w koszyk jaj na drogę.
Doskonale widziałem, że moi towarzysze nie wierzą ani jednemu memu słowu i uważają mnie za najbezczelniejszego blagiera w świecie. Z uśmieszkiem spoglądali na siebie, to na mnie, jak gdyby chcąc znaleźć rozwiązanie zagadki w moim sposobie sypania soli na jajko. Jednak złote sztaby dziwnego kształtu leżały przed ich oczami, jakby stwierdzając, że mnie lekceważyć nie można, niepodobieństwem bowiem byłoby je ukraść, tak, jak niepodobna ukraść domu, lub morga gruntu. Mimo to, badając wyraz ich twarzy, zrozumiałem jak trudno będzie mi ich przekonać o prawdzie słów moich.
— Przecież nie chcesz pan powiedzieć... — zaczął jeden z młodych ludzi takim tonem, jakim mówi się z upartemi dziećmi, które nie rozumieją, czego od nich chcą.
— Podaj mi, pan, z łaski swojej talerzyk ze sandwichami — rzekłem, przerywając mu.
— No, wie pan, trudno uwierzyć pańskim słowom.
— Poprostu nie chce pan powiedzieć prawdy dodał trzeci, siedzący nieopodal. — Pozwoli pan, że zapalę papierosa? — rzekł zwróciwszy się ku mnie.
Znakiem zgodziłem się i jadłem dalej. Dwóch, z nich podeszło ku oknu, rozmawiając półgłosem.
— Czy przypływ wzbiera? — spytałem, przypomniawszy sobie aparat.
— Niedługo woda zacznie się podnosić — odrzekł mały człowieczek.
— Nic nie szkodzi, aparat i tak daleko nie odpłynie.
Rozbijając trzecie jajko, podjąłem na nowo rozmowę.
— Tylko na miłość Boską, nie bierzcie mnie za wielkiego blagiera, panowie — mówiłem — chcąc niechcąc muszę streszczać się krótko i jasno. Zupełnie rozumiem wasze położenie, jednak narazie wierzcie mi na słowo — żyjemy w przededniu wielkich i bardzo ważnych odkryć. Nie mogę obecnie wyjaśnić wam wszystkiego z najmniejszymi szczegółami. Daję wam słowo honoru, że rzeczywiście wróciłem z księżyca. To wszystko, co mogę powiedzieć. Zresztą czuję dla was ogromną, ogromną wdzięczność! Spodziewam się, że żadnemu z panów się nie naraziłem.
— Ależ nie, zupełnie! — zawołał najmłodszy z nich, odsuwając krzesło tak gwałtownie, że omal się nie przewrócił.
— Ani trochę! — potwierdził mały gentleman, wstając.
Potem rozsiedli się, zapalili papierosy i zaczęli między sobą rozmowę, starając się okazać, że nie zwracają na mnie uwagi.
— Chodźmy popatrzeć zbliska na tę maszynę — rzekł jeden z nich półgłosem. Przypuszczam, że wszyscy byliby poszli za nim, gdyby nie to, że krępowali się moją obecnością.
— Ale cudowna pogoda — zauważył mały człowieczek nie pamiętani takiego lata.
— Puff — dżżik! — rozległ się z zewnątrz szum, jakby wielkiej rakiety, lub rozbijanego okna.
— Co to takiego? — krzyknąłem.
Rzucili się wszyscy ku oknu; siedziałem chwilę, nagle tknięty straszną myślą, rzuciłem jajko i podbiegłem również do okna.
— Nic nie widać! — rzekł mały człowieczek, kierując się ku drzwiom.
— Na pewno ten przeklęty malec! — krzyknąłem i omal nie przewróciwszy lokaja, niosącego nową potrawę, wybiegłem na plażę.
Morze, przed chwilą gładkie jak zwierciadło, marszczyło się teraz falami, a w miejscu gdzie był aparat, kipiało jak pod śrubą okrętu. W powietrzu, nad niem wznosił się w górę maleńki obłoczek, niknący w oczach.
Kilku ludzi stało na brzegu, spoglądając w górę, zasłoniwszy rękami oczy od słońca. Ot i wszystko! Służba hotelowa i czterej młodzi ludzie wybiegli za mną na plażę. We wszystkich oknach widać było gapiów, porozumiewających się ze sobą krótkiemi znakami.
Przez chwilę stałem jak porażony, niczego nie pojmując.
— Ot i masz, Cavor! — zawołałem wreszcie — nikt teraz nie wie twej tajemnicy! Ach, Boże, Boże!
Byłem jak złamany, ledwo trzymałem się na nogach. Przeklęty malec! I sam wzleciał w górę i mnie pozbawił wszystkiego! Złoto zostało, ale i wierzyciele przecież nie zginęli. Jakże wrócę...
— A to historja! — zawołał ktoś za mną.
Obejrzałem się. Dwadzieścia, czy trzydzieści par oczu patrzyło na mnie z wyrazem ciekawości, niezrozumienia i podejrzliwości... Nie wytrzymałem dłużej i wybuchnąłem.
— Nie mogę! Mówię wam, że nie mogę nic objaśnić! Patrzcie, ile chcecie, niech was djabli wezmą!
Gniewnie gestykulując, przedarłem się przez tłum, wróciłem do jadalni i zacząłem niecierpliwie dzwonić.
— Ogłuchli, czy co? — krzyknąłem na wchodzącego lokaja — natychmiast mi odnieść te sztaby do mego pokoju.
Służący nie odrazu zrozumiał, o co chodzi; doprowadziło mnie to prawie do wściekłości, już chciałem rzucić się na niego, wtem nagle zjawił się przerażony mały staruszek w zielonym kostjumie, a za nim czterech moich znajomych. Pomogli mi odnieść złoto do pokoju. Znalazłszy się u siebie w domu, uważałem, że jestem w prawie rozgniewać się i krzyknąłem:
— Idźcie precz wszyscy, jeśli nie chcecie, bym zwarjował ze złości!
Wszyscy rzucili się do drzwi, służącemu własnoręcznie pomogłem. Zerwawszy z siebie cudzą odzież, rozrzuciłem ją po pokoju i nagi ległem w pościeli, długo jeszcze nie mogąc się uspokoić.
Przyszedłszy wreszcie do siebie, zadzwoniłem i kazałem przynieść wody sodowej z wódką, dobrych cygar i flanelowy kostjum. Gdy wszystko przynieśli, zamknąłem drzwi i zacząłem obmyślać swoje położenie.
Należało uznać wielkie plany za niemożliwe do urzeczywistnienia. Pozostaje mi tylko zlikwidować przeszłość, wyciągnąwszy z niej jak najwięcej korzyści dla przyszłego życia. Ostatni wypadek zniweczył moje marzenia o oswobodzeniu Cavora, zawojowaniu księżyca, kopalniach złota i t. d. Tajemnicy keworytu nikt nie posiada i przez tego przeklętego smarkacza nikt nie odnajdzie. A więc — wszystko skończone, muszę zadowolić się tem, co posiadam.
Doskonalem zrobił, położywszy się do łóżka w zamkniętym pokoju, mogłem wówczas oszaleć albo narobić głupstw, którychby się nie dało potem naprawić. Teraz nikt mi nie może przynajmniej przeszkodzić w układaniu planów na przyszłość.
Malec na pewno wszedł do środka aparatu, zaczął bawić się śrubkami, i zamknął keworytowe zasłonki i uleciał w niebo. Niewiele jest prawdopodobieństwa, aby udało mu się zasunąć iluminator, a jeszcze mniej, aby wrócił szczęśliwie na ziemię. Aparat błądzi teraz w bezkresach, a dzieciak zamarzły pływa w jego wnętrzu. I trzebaż mu było tego! Dla ziemi nie przedstawia teraz żadnego interesu, zato będzie interesującą nowością dla obywateli jakiegoś niebieskiego świata, na który przypadkiem spadnie.
Co się zaś tyczy odpowiedzialności za zgon jego, któż mnie zmusi do przyznania w części winy. Jeśli rodzice spytają mnie, gdzie ich dziecko, ja ich nawzajem spytam, gdzie mój aparat, albo też udam, że zupełnie nie rozumiem pytania. Muszę się tylko wstrzymać od wszelkich objaśnień, aby nikt nie miał prawa zwracania się do mnie z pytaniami. Zacząłem się zastanawiać nad rzekomym moim powrotem z księżyca. Czyż widział kto kiedy takie aparaty, na których możnaby było wznosić się w niebo? Słyszał ktokolwiek o nich? Każdy obywatel Wielkiej Brytanji, jeśli tylko nie wyrządził nikomu krzywdy, pełne ma prawo nagle zjawić się, gdzie mu się podoba, tak brudny i oberwany, jak mu się podoba z dowolną ilością złota, jeśli go nie ukradł nikomu. Nikomu zaś nie wolno mieszać się w jego sprawy ani też pytać, skąd się tu wziął. Oto zupełnie jasny i niezaprzeczony wykład praw moich. Magna Charta mojej wolności!
Tak odpowiedziawszy sobie na te pytania, zająłem się obmyślaniem przyszłości. Co będzie z moim bankructwem! Z tem jeszcze mniej miałem kłopotu. Któż mi zabroni nazwać się jakiemś mało znanem nazwiskiem? Żaden z wierzycieli nie pozna mnie, tem bardziej, że zapuściłem brodę. To zdaje się, jasne?
Pozostaje mi tylko zachować potrzebne ostrożności i śmiało zacząć nowe życie.
Kazałem sobie przynieść przybory do pisania i natychmiast wysłałem list do najbliższego New-Romney-Banku z prośbą o otwarcie mi bieżącego rachunku i przysłanie dwóch wiarogodnych ludzi, którzyby zabrali na wozie parę centnarów złota, jako zastawu. List podpisałem mało znanem, a jednak wzbudzającem szacunek nazwiskiem „Wells“.
Potem kazawszy sobie podać księgę adresową Folkestone, wybrałem najlepszego krawca, zamówiłem półsukienny garnitur; równocześnie wysłałem posłańca po zarzutkę, kufer na ubrania, żółte buty, koszule, kapelusze (do miary) etc.; u zegarmistrza zamówiłem zegarek. Gdym ukończył pisaninę, kazałem podać najlepszy lunch, na jaki stać było zarząd hotelu, położyłem się wygodnie do łóżka i paląc cygaro, oczekiwałem posłańców z banku; po pewnym czasie odezwał się dzwonek, byli to dwaj uwierzytelnieni ajenci bankowi, którzy odważywszy moje złoto, zabrali je ze sobą; wówczas zamknąłem drzwi na klucz i zawinąwszy się z głową w kołdrę, zasnąłem rozkosznie snem bohatera.
Trudno zaprzeczyć, że sen jest zbyt prozaicznem zajęciem dla człowieka, który przed chwilą wrócił z księżyca. Jestem pewny, że młodzi, pełni fantazji czytelnicy wezmą mi to za złe. Jednak tak byłem znużony, tak rozbity fizycznie i moralnie, że co miałem robić? Gdybym zaczął opowiadać komukolwiek całą historję swego życia, na pewnoby nie uwierzył, ściągnąłbym przytem na siebie mnóstwo podejrzeń i nieprzyjemności. Czyż nie lepiej było spać?
Gdym wreszcie obudził się, uczułem się znowu gotowym do życia i walki, jak w młodych latach. W chwilę potem odjechałem do Italji i siedzę tam do dziś, pisząc swoją opowieść. Jeśli świat nie uwierzy w nią, będzie uważał ją za wytwór fantastycznych marzeń — wszystko mi jedno.
I tak rozmaite kłamliwe pogłoski rozchodziły się o naszej wyprawie. Cavora uważają za zwykłego eksperymentatora, który zginął w czasie wybuchu w Lympne; moje zaś dziwne przybycie do Littlestone wraz z późniejszem zniknięciem aparatu i chłopca łączą, nie wiem dlaczego, z doświadczeniami nad materiami wybuchowemi, dawno już dokonywanemi w rządowych warsztatach w Lydd, oddalonem o dwie mile od Dungeness. Niczem dotychczas nie zdradziłem swego współudziału w zniknięciu mastera Tommy Limmons‘a (tak nazywał się chłopczyk). Obawiam się, że będę jeszcze odpowiadał za to, choć naprawdę zupełnie nie zawiniłem.
Przybycie moje do Littlestone w tak zaniedbanem ubraniu i z mnóstwem złota, objaśniają w różny sposób. Mówią naprzykład, że wymyśliłem całą historję, aby uniknąć nieprzyjemnych podejrzeń o pochodzeniu złota, nabytego jakiemiś ciemnemi drogami... No i mówić tu im! Chciałbym mimo wszystko znaleźć człowieka, któryby potrafił ułożyć tak logiczną i do prawdy podobną bajkę.
Opowiadanie skończone i muszę znowu się zająć pracą. Chociaż byłem na księżycu, muszę jeść i pić jak każdy inny człowiek. Dlatego też tu w Amalfi wziąłem się znowu do swojej sztuki, którą przerwałem po spotkaniu z Cavorem. Będzie ona nitką, łączącą moje życie przed podróżą i po podróży na księżyc. Trudno mi jednak dziś pracować nad nią z tym samym zapałem. Właśnie mamy pełnię, całą noc wczorajszą spędziłem na balkonie, patrząc na złoty sierp księżyca. Pomyśleć tylko! — Stoły, stołki, części maszyn, nawet drągi do podnoszenia trupów krowich — wszystko z czystego złota! Ach, żeby tak ktoś jeszcze wynalazł keworyt! Niestety takie odkrycia nie powtarzają się...!

Czemże skończyła się cała nasza wyprawa? Ja siedzę tutaj, może w lepszem cokolwiek położeniu niż w Lympne, a Cavor popełnił najdziwniejsze może w świecie samobójstwo. Cała historja zmieniła się w jakiś niepojęty sen, tak mało wiążący się z codziennem, ziemskiem życiem, że gdyby nie złoto, które posiadam, sam gotówbym weń nie wierzyć...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.