Pilot św. Teresy/„Pilot św. Teresy“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pilot św. Teresy |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kurs w Avord trwał cztery miesiące, po których elew, odbywszy trzy loty próbne w trójkącie dwustu kilometrów, otrzymywał patent na pilota, poczem udawał się do szkoły akrobatyki lotniczej w Pau. Podczas kursu w Avord Bourjade omal nie uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Opowiada o tem w „czarnym zeszyciku” św. Teresie:
„Dziś znowu uratowałaś mi życie. Aby zachować wspomnienie tego wypadku, opowiem Ci, w jaki sposób mnie ocaliłaś.
Ale przedewszystkiem wybacz mi, że w książeczce tej nie złożyłem Ci jeszcze w ofierze wspomnień ze swej karjery lotniczej. Zapragnąłem jej dla korzyści Serca Jezusowego na wyspie Gilbert, o ile Jezusowi spodobałoby się używanie w Jego służbie tych pięknych aparatów.
Dziś wieczorem wyleciałem pierwszy raz sam na swym Nieuporcie. Zamknąwszy motor na wysokości dwudziestu siedmiu metrów, zacząłem „planować”, zaniepokojony trochę terenem, gdy naraz w odległości ośmiu do dziesięciu metrów pokazał się przede mną drugi aeroplan, który zlatywał na mnie zgóry. Nie pozostawało do zrobienia nic innego, jak tylko czekać, całą nadzieję pokładając w przypadkowem, szczęśliwem wyminięciu się. I istotnie, wyminęliśmy się szczęśliwie. Ogon mego aparatu przemknął pod skrzydłem aparatu drugiego. Ale jakże mocno biło mi serce; myśl moja była pełna Ciebie. Tak, bo to napewno Ty natchnęłaś pilota drugiego aparatu — duszę, która Cię również bardzo kocha — aby wzbił się nagle wgórę, co pozwoliło nam wyminąć się”.
W kilka dni później Bourjade odbył na swym aparacie pielgrzymkę do Lourdes.
Po ukończeniu kursu w Pau został odkomenderowany na front, na odcinek w Wogezach, względnie spokojny, ale tem niebezpieczniejszy dla lotników. Na odcinku spokojnym przeciwnik ma czas wzmocnić swą obronę, ustawić jaknajdogodniej dla siebie zenitowe baterje przeciwlotnicze i wstrzelać się. Regulujące jego ogień „cygara” czyli podłużne balony obserwacyjne, umocowane na linach, uzbrojone są w dziesiątki karabinów maszynowych i bronione przez chmary aeroplanów. Na takim odcinku praca lotnika jest bardzo ciężka i niebezpieczna.
Ale Bourjade ufa w swoje siły, wierząc w pomoc patronki. Jeszcze jako artylerzysta ochrzcił jej imieniem swą baterję, teraz postanawia poświęcić jej swój aparat.
„I otóż jestem na froncie — pisze w swym „czarnym zeszyciku” — a dotychczas nie poświęciłem Ci wszystkich swych lotów i wszystkich bojów, których służba ode mnie zażąda. Prawdą jest jednak, iż ofiarowałem je Bogu i Tobie od pierwszego dnia i jestem pełen ufności w Twoją obronę.
Proszę Cię, aby mi wolno było umieścić Twą podobiznę na mym Nieuporcie”.
W jakiś czas potem, po pierwszych nieudałych bojach, pilot pisze:
„Znowu muszę się domagać Twojej pomocy... Ale przedewszystkiem niechże Ci podziękuję za wszystkie błogosławieństwa, za wszystkie łaski, jakie dzięki Twemu wstawiennictwu na mnie spływają. Podczas ostatniego lotu motor trzy razy wypowiedział mi posłuszeństwo, lecz dzięki temu, że to było nisko nad ziemią, za każdym razem mogłem bezpiecznie lądować.
Teraz proszę Cię o pomoc w innej sprawie. Kazałem sobie przysłać proporczyk Serca Jezusowego dla swego aparatu. Chciałbym go umieścić nad głową w aparacie. Daj mi odwagę zatknąć go tam jutro (wojskowe władze francuskie podobno niechętnie patrzyły na odznaki religijne w armji), a następnie walczyć, nie słabnąc ani na chwilę.”
Pierwsze boje „Pilota św. Teresy” nie były pomyślne, ale po kilku nieudałych próbach udało mu się dopaść niemieckiej „kiełbasy”, zapalić ją i strącić na ziemię.
Oto jak opisuje ten swój pierwszy bój napowietrzny:
„Po dwuletnim pobycie w okopach przy baterji wyniosłem z nich tyle przykrych wspomnień, dotyczących tych „kiełbas”, że dzień, kiedy ujrzałem swą pierwszą ofiarę, ogarniętą płomieniami i spadającą na ziemię, był dla mnie nietylko dniem zwycięstwa, ale i dniem rewanżu.
Złakomiwszy się na tego grubego zwierza, w przeciągu kilku dni trzy razy go atakowałem, ale spowodu niedoświadczenia, a także skutkiem tremy — napróżno. Zaczynałem strzelać ze zbyt wielkiej odległości, a mój karabin maszynowy zacinał się. Mimo że to poniekąd ostudziło mój zapał, czekałem tylko sposobności, aby zacząć na nowo. Sposobność nie dała zbyt długo czekać na siebie.
Tego dnia pięć Nieuportów patrolowało na przestrzeni od Muenster do Thann. Pod nami, dość daleko, w odległości jakich dziesięciu kilometrów, wartował wspaniały balon. Byłem na końcu grupy i zacząłem dokładnie obmyślać plan ataku.
Aeroplany nasze „kiełbasę” już minęły. Wolny od niebezpieczeństwa balon-obserwator powinien był zająć się regulowaniem ognia lub obserwowaniem okopów. Nie oddalając się zbytnio od grupy, zostałem nieco wtyle, nieznacznie zboczyłem, spadłem, a potem naraz pionowo runąłem na swą zdobycz.
Jest to bardzo przykra chwila. Czuję gwałtowne uderzenia w pierś tak, że aż mi dech zapiera, nie słyszę już swego upadku, lecz tylko świst motoru. Rzucam okiem na prawo i lewo, obserwując skrzydła. Wszystko w porządku. Podnoszę aparat do poziomu. O, jak to powoli idzie!
A „kiełbasa”? Jest, tam nadole pode mną. Już się zbliżam. Rośnie bardzo prędko, staje się coraz większa. Baczność! Chwała Bogu, karabin maszynowy jest w porządku. Rrrrrryp! Walę jak w bęben: Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta! Strzelam, nie celując. Ogromna skóra z brzuchem, ozdobionym czarnym krzyżem, łyka mą salwę z bezpośredniej bliskości. A teraz półobrotu wtył i hajda!
Spokojnie, tylko spokojnie! Zbytni pośpiech mógłby wszystko zepsuć. Opanowawszy się, bacznie obserwuję swą maszynę. Warczenie motoru nie pozostawia nic do życzenia. Znajduję się na wysokości siedmiuset metrów.
A „kiełbasa”? Chybiona? Chyba nie! Strzelałem z tak bliska... Otóż on! Ach! co za radość!
Pokazuje się mały, czerwony punkt, który szybko się powiększa i wkrótce wszystko załamuje się w płomieniach.
Zmykam. Badam spojrzeniem przestworza na prawo i na lewo, przed sobą i za sobą. Nigdzie ani jednego czarnego punkciku. Kule z niemieckich karabinów maszynowych nie dosięgają mnie. Kilka pocisków trzaska, ale artylerzysta, który je wystrzelił, z pewnością nie należy do „asów”.
Mniejsza o to. Odwrót trwa i tak o wiele dłużej niż atak. Na szczęście tym razem wszystko się dobrze skończyło. Niezawsze tak bywa. Ta chwila jest najniebezpieczniejsza i niejeden przysięgał sobie, że nigdy czegoś podobnego już nie przedsięweźmie.”
Od tego dnia Bourjade atakuje bezustannie z furją, wciąż wzrastającą. Celem jego ataków są głównie balony, znienawidzone za ciężkie chwile, które sprawiały żołnierzom w okopach. Ludzie wyjrzeć ze swych nor nie śmieli, wiedząc, że czuwa niestrudzony obserwator, morderczym ogniem łamiący ruch najmniejszy. W krótkim przeciągu czasu Bourjade zniszczył pięć balonów niemieckich i stoczył liczne boje z niemieckiemi aeroplanami.
A do tego trzeba jeszcze dodać patrolowanie między jedną walką a drugą i wyczerpujące krążenie na wielkich wysokościach w celu obserwowania ruchów przeciwnika. Z tych patrolów wracał Bourjade z szumem w uszach, zupełnie złamany i tak wyczerpany, że aby przyjść do siebie, musiał kilka godzin leżeć wyciągnięty na łóżku. Patrolowanie bez przygód i wzruszeń przygnębiało go. Jego dusza bojownika przekładała niebezpieczeństwa walki, choćby najcięższej, nad wysiłek fizyczny bez treści.
Bezustanku doskonalił metodę atakowania. Uczył się spadać jak pocisk, aby pozbawić atakowany balon wszelkiej możliwości ucieczki. Między innemi obmyślił sobie następujące ćwiczenie: rozciągał na ziemi wielki szmat białego płótna, wzbijał się w powietrze, a potem nagle rzucał się na nie pionowo z wysokości kilkuset metrów ze straszną szybkością, sięgającą granic wytrzymałości aparatu. Kilku ambitnych kolegów, pragnących mu na polu walki dorównać, próbowało go naśladować, ale ćwiczenia te wymagały takiej wytrzymałości i siły woli i były tak niebezpieczne, że najzręczniejsi nawet musieli z nich zrezygnować.
Z początkiem czerwca 1918 roku Bourjade został kawalerem Legji Honorowej. Jego krzyż zdobiło sześć palm. Sześć razy był wymieniony w rozkazie dziennym.