<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piotr i Jan
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Pierre et Jean
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Jednakowoż ciało jego zdrętwiało zaledwie na godzinę lub dwie w śnie niespokojnym. Zbudziwszy się w ciemności swego, pokoju gorącego i dusznego, uczuł odnowa, zanim jeszcze myśl jakaś mogła się w nim rozświetlić — uczuł odnowa ten ucisk bolesny, to zgnębienie duszy, ciążące nad naszym snem, w który zapadliśmy w trosce. Jakoby nieszczęście, musnąwszy nas tylko wieczorem, podczas spoczynku nocnego, wśliznęło się do naszego ciała, męcząc je i wycieńczając, jak gorączka. Raptownie odżyła w nim pamięć; zerwał się z pościeli i siadł na łóżku.
I powoli rozpoczął znów te same rozumowania co mu dręczyły serce na wybrzeżu, gdy syreny wydawały swe ryki przeraźliwe. Im dłużej rozmyślał, tym mniej powątpiewał. Czuł się pociągniętym przez logikę swych myśli, niby przez rękę, wlokącą go ku pewności straszliwej.
Uczuł pragnienie, zrobiło mu się gorąco, a serce się w nim tłukło. Wstał, by otworzyć okno i odetchnąć, a w tejże chwili doszedł go z poza ściany jakiś szelest.
To Jan spał spokojnie, chrapiąc z lekka. On spał! Nic nie przeczuwał, niczego się nie domyślał! Człowiek, który znał ich matkę, zapisał mu cały swój majątek. A on przyjął pieniądze, uważając to za całkiem słuszne i naturalne.
Spał, bogaty i zadowolony, nie wiedząc, że brata jego dławi cierpienie i rozpacz. I gniew w nim wezbrał przeciw temu śpiochowi, zadowolonemu, spokojnemu.
Poprzedniego wieczora byłby zapukał do jego drzwi, wszedł, usiadł obok łóżka i, zaskoczony wątpliwościami, powiedział: „Janie nie powinieneś przyjąć tego zapisu, który jutro może rzucić podejrzenie na naszą matkę i zniesławić ją”.
Dziś już mówić nie może, nie może powiedzieć Janowi, że nie uważa go za syna ich ojca. Teraz musi zachować, zagrzebać w sobie hańbę przez siebie odkrytą, ukryć przed wszystkiemi plamę spotrzeżoną, by nikt jej nie zauważył, ani nawet brat jego, zwłaszcza brat.
Nie myślał już teraz o pustych względach na opinję publiczną. Niechby cały świat obwiniał jego matkę, aby tylko on, jeden, przekonany był o jej niewinności. Jak on potrafi żyć obok niej, dzień za dniem i myśleć, patrząc na nią, że dała życie bratu jego, w związku z człowiekiem obcym?
A jednak, jaka ona spokojna i pogodna, jak wydaje się pewną siebie! Czyż możliwe, by podobna kobieta, o duszy czystej i prostym sercu, mogła upaść pod wpływem namiętności i nie doznawała później żadnych wyrzutów sumienia, wspomnień sumienia zakłóconego?
Ach! wyrzuty sumienia! prawdopodobnie ją trapiły dawniej, z początku, a później się zatarły, jak wszystko w życiu. Niewątpliwie opłakiwała swój błąd, aż o nim stopniowo zapomniała. Czyż nie wszystkie kobiety, wszystkie wogóle posiadają ową cudowną łatwość zapominania, dzięki której, po paru latach zaledwie poznają człowieka, któremu kiedyś oddawały do pocałunku swe usta i całe ciało? Pocałunek uderza jak grom, miłość mija jak burza, poczym życie się znów wypogadza jak niebo i rozpoczyna od nowa. Alboż się pamięta o chmurze, która przeciągnęła?
Piotr nie mógł dłużej wytrzymać w swym pokoju. Ten dom, dom jego ojca go przygniata. Czuje, jak dach ciąży mu na czaszce, a ściany duszą mu pierś. Trawiony okropnym pragnieniem, zapalił świecę i wyszedł do kuchni, by się przy wodociągu napić świeżej wody.
Zszedł z dwuch piąter, poczym z pełną karafką wody usiadł w koszuli nocnej na schodach, gdzie był przewiew i pił prosto z flaszki, dużymi łykami, jak biegacz zdyszany. Gdy przestał się poruszać, uderzyła go głęboka cisza całego domu; następnie zaczął zwolna chwytać najbliższe szelesty i głosy. Najpierw usłyszał tykotanie zegaru w jadalni, które z każdą chwilą zdawało się potęgować. Następnie usłyszał znów chrapanie, chrapanie człowieka starego, krótkie, twarde, uciążliwe, wychodzące zapewne z piersi ojca; i skurczył się cały na myśl jakby dopiero co wybłysła w jego świadomości, że ci dwaj ludzie, chrapiący w tym samym mieszkaniu, ojciec i syn, są sobie zupełnie obcy! Żaden węzeł, najlżejszy nawet, nie łączy ich z sobą, a oni o tym nie wiedzą! Czule ze sobą rozmawiają, ściskają się, radują i zajmują wspólnymi swymi sprawami, jak gdyby tasama krew krążyła w ich żyłach. A przecież dwaj ludzie, zrodzeni na dwuch przeciwległych krańcach świata, nie mogliby sobie być bardziej obcymi, niż ten ojciec i syn. Sądzili, że się kochają, ponieważ kłamstwo wzrosło między nimi. Kłamstwo stworzyło tę miłość ojcowską i synowską. Kłamstwo niemożliwe do odsłonięcia, o którym nie będzie wiedział nikt, prócz niego, syna.
A jednak, jednak, może się przecież myli? Jak sprawdzić? Ach, gdybyż pochwycić jakieś podobieństwo, najlżejsze podobieństwo między ojcem a Janem, to podobieństwo tajemnicze, przechodzące z przodka na najdalszego prawnuka, dowodząc wspólności krwi. On, lekarz, potrzebowałby tak niewiele do uchwycenia jakiejś cechy wspólnej: kształt szczęk, linja nosa, oddalenie oczu, zęby lub owłosienie, mniej jeszcze: gest jakiś, przyzwyczajenie, sposób zachowania się, zamiłowanie jakieś, najdrobniejszy wyraz charakterystyczny wystarczyłby dla oka wprawnego.
Szukał i nie przypominał sobie nic, nic, nic zgoła. Źle zapewne patrzył, źle obserwował, nie mając potrzeby odkrywania tych oznak nieuchwytnych.
Wstał, by wrócić do pokoju i wolnym krokiem począł wchodzić na schody, wciąż zamyślony. Przechodząc koło pokoju brata, przystanął raptownie, z ręką wyciągniętą do otworzenia drzwi. Zawładnęło nim pragnienie przemożne zobaczenia Jana natychmiast, przyglądania mu się długo, dokładnie, przychwycenia go we śnie, gdy twarz uspokojona, rysy odprężone wypoczywają po zniknięciu ożywiającej ich energji. W ten sposób uchwyci tajemnicę ukrytą jego fizjognomji, a jeśli istnieje jakiekolwiek podobieństwo, dostrzeże je niewątpliwie.
Jeśli się jednak Jan zbudzi, co mu powie? Jak wytłumaczy te nocne odwiedziny?
Przystanął, z palcami zaciśniętymi na klamce, szukając wytłumaczenia, pozoru.
Nagle przypomniał sobie, że przed tygodniem pożyczył był bratu krople znieczulające, dla uśmierzenia gwałtownego bólu zębów. Jego samego mogły teraz rozboleć zęby, więc przychodzi odebrać swe lekarstwo. Wszedł więc do pokoju, ukradkiem, ostrożnie, jak złodziej.
Jan z ustami nawpół rozwartymi, spał snem głębokim, zwierzęcym. Jego jasnabroda i włosy złotą plamą znaczyły się na białej pościeli. Nie zbudził się, chrapiąc w dalszym ciągu.
Piotr pochyliwszy się nad nim, ogarniał go chciwym spojrzeniem. Nie, ten młody człowiek nie jest podobny do Rolanda; i po raz drugi odżyło w nim wspomnienie miniaturki Marechala. Musi ją odnaleźć. Gdy ją zobaczy, zdobędzie prawdopodobnie pewność.
Brat poruszył się, niepokojony zapewne obecnością drugiej osoby, lub może światłem świecy, padającym mu na powieki. Wówczas doktór cofnął się na palcach i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi; następnie wrócił do swego pokoju, lecz się już nie położył.
Dzień nadchodził powoli. Zegar w jadalni, którego dźwięk posiadał ton głęboki, poważny, jak gdyby drobny ten instrument wchłonął był cały dzwon katedralny, wydzwaniał godziny, jedną po drugiej. Uderzenia te rozbrzmiewały w pustej klatce schodowej, przebijały ściany i drzwi, by zamrzeć we wnętrzu mieszkania, u martwych uszu mieszkańców w śnie pogrążonych. Piotr zaczął przechadzać się po pokoju, tam i napowrót przebiegając przestrzeń, dzielącą łóżko od okna. Co pocznie? Zbyt się czuł wzburzonym, by mógł spędzić dzień wśród rodziny. Pragnąłby jeszcze pozostać sam, przynajmniej do jutra, by rozmyślać, uspokoić się, umocnić do życia codziennego, które trzeba będzie jednak podjąć.
Ach tak! pojedzie do Trouville, patrzyć na rojące się na wybrzeżu tłumy. To go trochę rozerwie, odwróci tok jego myśli, pozwoli mu się przygotować do rzeczy straszliwej, którą odkrył.
Z pierwszym promieniem słońca obmył się i ubrał. Mgła się rozprószyła i dzień był piękny, przepiękny. Wobec tego, że statek do Trouville odpływa dopiero o dziewiątej, doktór pomyślał, że należy przed wyjazdem uściskać matkę.
Czekał pory, o której zwykła była wstawać, i wówczas zszedł ze schodów. Serce biło mu tak silnie, gdy zbliżył się do drzwi, że musiał przystanąć, by odetchnąć. Ręka spoczywająca na klamce, była drżąca i bezwładna, prawie niezdolna do najlżejszego wysiłku, jak naciśnięcie sprężyny. Zapukał. Głos matki spytał:
— Kto tam?
— Ja, Piotr.
— Czy czego potrzebujesz?
— Chciałem ci tylko powiedzieć dzień dobry, bo jadę do Trouville spędzić dzień z przyjaciółmi.
— Kiedy ja jeszcze w łóżku.
— Więc się nie krępuj. Przywitamy się wieczorem, gdy wrócę.
Miał nadzieję, że może przecież będzie mógł wyjechać bez widzenia się z nią i złożenia na jej twarzy pocałunku fałszywego, który z góry już przyprawiał go o mdłości.
Lecz ona odpowiedziała:
— Chwileczkę tylko, a otworzę drzwi. Zaczekasz, aż się położę napowrót.
Słyszał szmer jej bosych stóp po dywanie, odsunięcie zasuwki u drzwi, następnie głos:
— Możesz wejść.
Wszedł. Siedziała na łóżku, a obok niej Roland, obrócony do ściany, z chustą fularową na głowie, spał uporczywie. Trzeba go było szarpać z całej siły, aby się zbudził. W dnie, kiedy wyjeżdżał na połów ryb, służąca, zbudzona znów o godzinie oznaczonej przez majtka Papagris, gwałtem wyrywała swego pana ze snu nieprzezwyciężonego.
Piotr, zbliżając się, patrzył na matkę; wydało mu się nagle, że nigdy jej jeszcze nie widział.
Podsunęła mu policzki, na których złożył dwa pocałunki, poczym usiadł na niskim krzesełku.
— Wczoraj wieczór zdecydowałeś się na tę wycieczkę? — spytała.
— Tak, wczoraj wieczór.
— Wrócisz na obiad?:
— Nie wiem jeszcze. W każdym razie nie czekajcie na mnie.
Przyglądał się jej z ciekawością, pełną zdumienia. To jego matka, ta kobieta! Cała ta twarz, widywana od dzieciństwa, odkąd tylko wzrok jego umiał rozróżniać, ten uśmiech, ten głos tak znany, tak bliski, wydały mu się nagle czemś nowym i innym, niż dlań były dotychczas. Zrozumiał teraz, że kochając ją, nigdy się jej nie przyglądał. A jednak to ona: zna wszak najdrobniejsze szczegóły jej twarzy tylko, że drobnym tym szczegółom po raz pierwszy przygląda się tak dokładnie. Trwożna uwaga, z jaką analizował drogą tę głowę, ukazywała mu ją inną, o wyrazie odmiennym, jakiego wpierw nie dostrzegał.
Wstał, by odejść, gdy nagle, poddając się nieprzezwyciężonemu pragnieniu, co mu trapiło serce od poprzedniego wieczora, spytał:
— Powiedz matko, wszak zdaje mi się, że dawniej, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Paryżu, stała w saloniku miniaturka Marechala.
Zawahała się na sekundę czy dwie, a może mu się tylko zdawało, że się waha, poczym rzekła:
— Tak.
— I co się z nią stało?
Mogła wszak odpowiedzieć prędzej.
— Ta miniaturka... czekaj... niech sobie przypomnę. Kto wie, czy nie mam jej w sekretarzyku.
— To możebyś ją odszukała, dobrze?
— Tak, poszukam. Na co jej potrzebujesz?
— Och, to nie dla mnie. Myślałem tylko, że należałoby ją dać Janowi, bo sądzę, że mu to sprawi przyjemność:
— Tak, masz słuszność, to dobra myśl. Zacznę jej szukać, skoro tylko wstanę.
I wyszedł.
Dzień był pogodny, bez najlżejszego wietrzyku. Ludzie na ulicach wydawali się weseli, zarówno przemysłowcy biegnący za swymi interesami, jak urzędnicy zdążający do biur i młode dziewczęta spieszące do magazynów. Niektórzy coś nucili, bezwiednie radując się dniem słonecznym.
Pasażerowie wsiadali już na statek, mający odpłynąć do Trouville. Piotr usiadł na samym przodzie, na ławie drewnianej.
Zadawał sobie pytania:
— Czy ją zaniepokoiło moje pytanie co do miniaturki, czy tylko zdziwiło? Czy zarzuciła ten portrecik, czy schowała? Wie też, gdzie on jest, czy nie? Jeśli go ukryła, to czemu?
I umysł jego, ustawicznie postępując od wniosku do wniosku, doszedł do konkluzji takiej:
— Portrecik ów, portrecik przyjaciela, kochanka był w salonie, widoczny dla wszystkich aż do chwili, gdy kobieta, matka, spostrzegła pierwsza, zanim jeszcze ktokolwiek mógł był zauważyć, że portrecik ten podobny jest do jej syna. Niewątpliwie musiała już od dawna śledzić za tym podobieństwem, a odkrywszy je, zauważywszy, zrozumiała, że wszyscy muszą pewnego dnia również zauważyć to podobieństwo... I wtedy, któregoś wieczora zabrała groźną miniaturkę, a nie śmiejąc jej zniszczyć, ukryła.
Teraz przypomniał sobie dokładnie, że miniaturka ta zniknęła już dawno, na długi czas przed ich wyjazdem z Paryża! Zniknęła, pomyślał, gdy Janowi zaczęły rość wąsy, czyniąc go uderzająca podobnym do młodego człowieka, jasnowłosego uśmiechającego się z ramek miniaturki.
Ruch odbijającego statku zmącił mu myśli i rozprószył! Wstał tedy ze swego miejsca i zaczął się przyglądać morzu.
Statek spacerowy, wypłynąwszy Z przystani zwrócił się na lewo, dysząc, świszcząc, chybocząc się, poczym ruszył ku dalekiemu wybrzeżu, dostrzegalnemu poprzez mgłę poranną. Tu i owdzie czerwony żagiel ciężkiej łodzi rybackiej, nieruchomej wśród tafli wód, czynił wrażenie wielkiej skały, wyłaniającej się z morza. A Sekwana, płynąca od Rouen, wyglądała na potężną odnogę morską, oddzielającą dwie miejscowości sąsiadujące.
W niespełna godzinę statek przybił do portu w Trouville, a że była to właśnie pora kąpieli, więc Piotr odrazu ruszył na plażę...
Z pewnej odległości czyniła ona wrażenie dłgiego ogrodu, pełnego barwnych kwiatów. Na ogromnym wybrzeżu żółtego piasku, od zatoki aż do Roches-Noires, parasolki różnobarwne, kapelusze o przerozmaitych kształtach, toalety o wszystkich odcieniach, skupione grupkami w pobliżu kabin, lub sunące wzdłuż morza, rozproszone tu i owdzie, wyglądały istotnie na olbrzymie kwiaty łąki bezkresnej. A zgiełk pomieszany, głosy bliskie i dalekie rozbrzmiewające w czystym powietrzu, nawoływania, krzyki dzieci, dzieci kąpanych, śmiechy dźwięczne kobiet, składały się na wrzawę ustawiczną a miłą, mieszając się z lekkim poszumem wietrzyku.
Piotr szedł wśród tych ludzi, bardziej samotny, bardziej od nich oddzielony, odcięty, bardziej pochłonięty przez swą myśl dręczącą, niż gdyby na pełnym morzu strącono go z pokładu statku. Ocierał się o nich, nie słuchając słyszał pojedyncze urywki ich rozmowy, nie patrząc, widział mężczyzn rozmawiających z kobietami, kobiety uśmiechające się do mężczyzn.
Nagle, jakby ze snu zbudzony, ujrzał ich całkiem wyraźnie i uczuł do nich gwałtowną nienawiść, gdyż wszyscy wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych.
Szedł teraz, ocierając się o grupki rozbawione, obchodząc je, porwany nowym tokiem myśli. Wszystkie te suknie różnobarwne, niby bukiety, okrywające piaszczyste wybrzeże, te materjały połyskliwe, te jasne parasolki, wdzięk sztuczny ściśniętych kibici, wszystkie te pomysłowe wynalazki mody, poczynając od maleńkich trzewiczków do najbardziej dziwacznych kapeluszy, wabność ruchów, głosu, uśmiechu, cała kokieterja na tej plaży, wydała mu się nagle olbrzymim kwiatem przewrotności kobiecej. Wszystkie te strojne kobiety chcą się podobać, wabić, kusić kogoś. Robią się pięknymi dla mężczyzn, dla wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem własnych mężów, których już nie potrzebują czarować. Robią się pięknymi dla kochanków dzisiejszych i jutrzejszych, dla nieznajomych, spotkanych przypadkowo, zauważonych, lub może oczekiwanych.
A ci mężczyźni obok nich, z oczyma zatopionymi w ich oczach, z ustami tuż przy ich ustach, przyzywali je, pożądając, polowali na nie, jak na zwierzynę chybką a umykającą, pomimo, że wydawała się tak bliską i łatwą do ujęcia. Ta plaża ogromna była niejako halą miłości, gdzie jedne się sprzedawały, inne oddawały, jedne handlowały swymi pieszczotami, inne je tylko przyrzekały. Wszystkie te kobiety myślały o jednej tylko rzeczy: ofiarowywały się i budziły pożądliwość swym ciałem już oddanym, już sprzedanym, już przyrzeczonym innemu mężczyźnie. I pomyślał, że na całym świecie dzieje się zawsze to samo.
Matka jego postąpiła jak inne — oto wszystko! Jak inne? Nie! Istnieją wszak wyjątki liczne, bardzo liczne! Wszystkie te kobiety dokoła, bogate, szalone, poszukiwaczki miłości, należą ostatecznie do kategorji zalotnic eleganckich, światowych, lub nawet płatnych, bo wszak na tych plażach, wydeptywanych przez cały legjon próżniaczek, nie spotyka się kobiet uczciwych, zamkniętych w obrębie ogniska domowego.
Przypływ postępował szybko, odpędzając ku miastu pierwsze szeregi tych, co się już wykąpali. Widać było teraz, jak całe grupki podnosiły się szybko i zabierały swe krzesełka, uciekając przed żółtą falą, obramioną delikatną koronką z piasku. Kabiny ruchome, każda ciągniona przez jednego konia, również wracały ku wybrzeżu, a na drogach, biegnących wzdłuż całego wybrzeża, tłumy eleganckie płynęły zwolna, przeciskały się bezustannie, tworząc dwa prądy przeciwległe, potrącające się i zlewające wzajem. Piotr zdenerwowany, zirytowany tym ustawicznym ocieraniem się o ludzi, uciekł do miasta i wszedł do skromnej winiarni, by zjeść śniadanie.
Wypiwszy kawę, wyciągnął się na dwuch krzesłach, ustawionych przed domem i po nocy bezsennej, zasnął wkrótce w cieniu lipy.
Po paragodzinnym odpoczynku, zerwawszy się nagle, zobaczył, że czas wracać do portu, jeśli chce wracać statkiem; ruszył tedy w kierunku morza, czując przykry ból w krzyżach, skutkiem leżenia w niewygodnej pozycji. Teraz chciał wracać do domu, wracać co prędzej, dowiedzieć się czy matka znalazła miniaturkę Marechala. Czy zacznie o tym mówić pierwsza, czy będzie musiał zagadnąć ją powtórnie? Jeśli będzie czekać wezwania ponownego, to widocznie ma powód tajemny nie pokazywania tego portretu.
Wróciwszy jednak do domu, zawahał się, czy ma wogóle zejść na obiad. Zbyt cierpiał. Wzburzone jego serce nie miało jeszcze czasu się uspokoić. Zdecydował się jednak zejść i wszedł do jadalni w chwili, gdy właśnie siadano do stołu.
Radość widoczna ożywiała twarze.
— I cóż — pytał ojciec — zakupna idą dobrze? Co do mnie, to nie chcę nie widzieć, dopóki całe mieszkanie nie będzie kompletnie urządzone.
Żona odparła:
— Tak, idzie powoli. Trzeba się jednak długo zastanawiać nad każdym szczegółem, by później nie żałować. Wybór mebli jest teraz na pierwszym planie.
Spędziła cały dzień na oglądaniu z Janem najrozmaitszych magazynów mebli i składów dywanów. Wybierała materjały drogie, wystawne, bijące w oczy. Syn zaś przeciwnie, chciał czegoś skromnego i wytwornego. I przy każdorazowym oglądaniu wzorów, powtarzali sobie wzajem swe argumenta. Ona twierdziła, że klientów, przychodzących do adwokata, należy olśnić, dać im odczuć zaraz na wstępie wrażenie bogactwa.
Jan zaś, marząc wyłącznie o klienteli eleganckiej, bogatej, chciał ludzi subtelnych podbić gustem skromnym, nieomylnym.
I wymiana zdań, która trwała przez cały dzień, od nowa się rozpoczęła zaraz przy zupie.
Roland nie wyrażał swego zdania, powtarzając:
— Ja nie chcę o niczym słyszeć. Pójdę oglądać, gdy wszystko będzie gotowe.
Rolandowa zwróciła się do starszego syna:
— Piotrze, powiedz, co ty o tym myślisz?
Był tak rozdrażniony, że najchętniej byłby zaklął w odpowiedzi. Tonem suchym, drgającym od irytacji, odparł jednak:
— Och, co do mnie, to podzielam w zupełności zdanie Jana. Lubię prostotę, która jest tym dla gustu, czym prawość dla charakteru.
Matka odparła:
— Pomyśl jednak, że mieszkamy w mieście kupieckim, gdzie gust wytworny jest czymś nader rzadkim.
Odrzucił:
— Cóż z tego? Czy to ma być powodem do naśladowania głupców? Jeśli moi współrodacy są głupi lub nieuczciwi, czy ja mam iść za ich przykładem? Kobieta uczciwa nie popełni chyba błędu dlatego, że jej sąsiadki mają kochanków.
Jan się roześmiał:
— Dalibóg, ty masz porównania, jakby żywcem wzięte ze zbioru maksym moralizatorskich.
Piotr nie dał żadnej odpowiedzi, a matka i brat znów zaczęli mówić o materjałach i fotelach.
Patrzył na nich, jak patrzył rano na matkę, zanim ruszył był do Trouville; przyglądał się im, jak człowiek obcy, czyniący swe obserwacje i istotnie wydało mu się nagle, że znajduje się wśród rodziny obcej.
Ojciec przedewszystkim wprawiał w zdumienie zarówno jego oko, jak myśl. Ten gruby człowiek, bez muszkułów, zadowolony z siebie, poziomy, to jego ojciec! Nie, nic, Jan nie jest w niczym podobny do niego.
Jego rodzina! Od dwuch dni ręka nieznana, złowroga, ręka nieboszczyka, zrywała jeden po drugim wszystkie węzły. łączące te cztery istoty. Wszystko zerwane, skończone! Nie ma już matki, bo nie potrafiłby ją kochać, nie mogąc jej szanować, otaczać tą czcią bezwzględną, zbożną i pełną miłości, jakiej potrzeba sercu syna; nie ma brata, gdyż brat ten jest synem człowieka obcego; pozostaje mu tylko ojciec, ten gruby człowiek, którego mimo wszystko, kochać nie może.
I nagle spytał:
— Matko, czy znalazłaś tę miniaturkę?
Roztworzyła oczy, pełne zdumienia:
— Jaką miniaturkę?
— Portrecik Marechala.
— Nie... to znaczy... nie szukałam go, lecz zdaje mi się, że wiem gdzie jest.
— Co takiego? — spytał ojciec.
Piotr wyjaśnił:
— Pytam się o portrecik Marechalá, który stał kiedyś na kominku w naszym saloniku w Paryżu. Myślałem, że to Janowi sprawi przyjemność.
Roland wykrzyknął:
— Słusznie, słusznie, doskonale go sobie przypominam; widziałem go jeszcze z końcem zeszłego tygodnia. Matka wyjęła go ze swego biurka, porządkując papiery. To mogło być w czwartek lub piątek; Ludwiko, przypominasz sobie? Właśnie się goliłem, gdy wyjęłaś go z szufladki i położyłaś na krześle wraz ze stosem listów, których połowę spaliłaś. Hę, czy to nie dziwne, że miałaś w ręku ten portrecik na jakie dwa lub trzy dni przed owym spadkiem Jana? Gdybym wierzył w przeczucia, gotówbym pomyśleć, że ty je miałaś!
— Tak, tak, wiem już, gdzie go mam; zaraz go przyniosę.
— A więc kłamała! Kłamała, odpowiadając jeszcze dziś rano, odpowiadając własnemu synowi, gdy ją pytał, co się stało z tą miniaturką: „Nie wiem... nie wiem dokładnie... może jest w moim sekretarzyku”.
Widziała ją, miała w ręku, oglądała przed paru dniami, poczym ją znów ukryła w zamkniętej szufladce, wraz z listami, z jego listami.
Piotr patrzył na swą matkę, która kłamała! Patrzył na nią z gniewem rozpacznym syna oszukanego, zawiedzionego w świętych swych uczuciach i z zazdrością mężczyzny, który był dość długo ślepym, lecz ostatecznie odkrył zdradę haniebną. Gdyby był mężem tej kobiety, on, jej syn, chwyciłby ją za ręce, za barki lub za włosy, obaliłby ją na ziemię i biłby ją, męczył, dusił! A tu nie może nic powiedzieć, nic uczynić, nic okazać, nic wyjaśnić. On jej synem, niema więc nic do pomszczenia — jego wszak nie oszukano.
A jednak go oszukała w jego przywiązaniu, w zbożnej czci, jaką dla niej żywił. Powinna była zachować się dla niego nienaganną, jak wszystkie matki dla swoich dzieci. Jeśli gniew nim miotający potęgował się niemal do nienawiści, to dlatego, że uważał ją za bardziej winną wobec niego, niż nawet wobec ojca.
Miłość między mężczyzną a kobietą jest układem własnowolnym, a kto go narusza, dopuszcza się tylko zdrady; gdy jednak kobieta zostaje matką, obowiązek jej się potęguje, gdyż natura powierza jej dobro rasy. Jeśli wówczas upada, staje się nikczemną, niegodną, podłą!
— A jednak ozwał się nagle Roland, wyciągając nogi pod stołem, jak to czynił co wieczora, zabierając się do wysączenia swego kieliszka — nieźle to żyć, nic nie robiąc, gdy się posiada jakąś fortunkę. Spodziewam się też, że Jan będzie nam teraz fundował wspaniałe obiady. Tym gorzej, dalibóg, dla mego żołądka.
I zwracając się do żony, dodał:
— Koteczko, skoro skończyłaś już jeść, to przynieś ten portrecik. I mnie to sprawi przyjemność zobaczyć go znowu.
Wstała, wzięła świecę i wyszła. Następnie po chwilowe nieobecności, która wydawała się Piotrowi długą, jakkolwiek trwała tylko trzy minuty, wróciła uśmiechnięta, trzymając w ręku miniaturkę w staroświeckiej złoconej ramce.
— Oto jest — rzekła — znalazłam ją prawie zaraz.
Doktór pierwszy wyciągnął po nią rękę. Wziął miniaturkę i zaczął się jej przyglądać z pewnej odległości, mniej więcej na długość ramienia. Następnie czując, że matka na niego patrzy, powoli przeniósł spojrzenie na brata, porównywując. W gwałtownym uniesieniu omal że nie powiedział: — Patrzcie, toż on podobny do Jana. Nie śmiejąc wszakże wypowiedzieć tych słów strasznych, przejawiał swą myśl, wyraźnie porównywując twarz brata z twarzą na miniaturce.
Niewątpliwie były tu cechy wspólne: tasama broda i tosamo czoło, nic jednak tak uderzająco podobnego, by uprawniało do powiedzenia: Oto ojciec, a oto syn. Raczej jakiś rys familijny, podobieństwo fizyognomij, ożywionych tąsamą krwią. Co jednak Piotra jeszcze bardziej utwierdziło w podejrzeniach, niźli podobieństwo twarzy, to zachowanie się matki, która wstała i odwróciła się plecyma, udając, że bardzo skrzętnie zamyka cukier i wódkę.
— Biedaczysko! tak wyglądał, gdyśmy go poznali. Chryste, jakże czas leci! Był przystojnym wówczas, a jak ogromnie miłym w obejściu. Nieprawdaż Ludwiko?
Gdy żona nie odpowiadała, mówił dalej:
— A jaki miał równy charakter! Nigdy go nie widziałem w złym humorze. I skończył... i nic z niego nie zostało, prócz tego, co zostawił Janowi. Ostatecznie można powiedzieć, że ten okazał się dobrym przyjacielem, wiernym do samego końca. Nawet w chwili śmierci o nas nie zapomniał.
Z kolei Jan wyciągnął rękę po portrecik. Przyglądał mu się przez parę chwil, poczem rzekł z żalem:
— Nie, ja go tu wcale nie poznaję. Pamiętam go tylko z siwymi włosami.
I oddał matce miniaturkę. Rzuciła na nią spojrzenie szybkie, ulotne, jakby trwożne, poczem głosem całkiem swobodnym oświadczyła:
— Janku, odtąd należy to do ciebie, jako do spadkobiercy. — Ustawimy ją w twoim nowym mieszkaniu.
A ponieważ przechodzili właśnie do saloniku, więc ustawiła miniaturkę na kominku, obok zegara, gdzie stała dawniej.
Roland napychał swą fajkę, Piotr i Jan zapalali papierosy. Palili je zwykle w ten sposób, że jeden chodził po pokoju tam i napowrót, drugi zaś siedział rozparty na fotelu, założywszy nogę na nodze. Ojciec siedział stale na krześle okrakiem, plując stąd prosto do komina.
Rolandowa na niskim siedzeniu przy stoliczku, na którym stała lampa, haftowała, dzierga znaczyła bieliznę.
Dziś wieczór rozpoczynała jakąś robotę, przeznaczoną do pokoju Jana. Było to wyszywanie trudne, skomplikowane, wymagające zwłaszcza na początku, wytężonej uwagi. Od czasu do czasu jednak, oko jej liczące ściegi, podnosiło się i szybkim przelotnym spojrzeniem biegło ku miniaturce zmarłego, wspartej o zegar. A doktor, przemierzający salonik w czterech czy pięciu krokach, z rękoma skrzyżowanemi na plecach i papierosem w ustach, chwytał każde takie spojrzenie matki.
Wyglądało to, jakby się wzajem szpiegowali, jakby sobie wypowiadali walkę, i ból dotkliwy, ból niemożliwy do zniesienia ściskał serce Piotra. Udręczony, lecz zadowolony równocześnie, mówił sobie w duchu: — Toż musi cierpieć w tej chwili, jeśli wie, że ja przejrzałem! I za każdym nawrotem przystawał koło kominka, przyglądając się jasnowłosej głowie Marechala, chcąc pokazać że dręczy go jakaś myśl uporczywa. A miniaturka mniejsza od rozwartej dłoni, zdawała się być żywą istotą, złośliwą, groźną, która nagle weszła do jego domu, do tej rodziny
Wtem ozwał się dzwonek. Rolandowa, zwykle tak spokojna, wzdrygnęła się na ten dźwięk, zdradzając doktorowi wzburzony stan swych nerwów.
Następnie rzekła: — Zapewne pani Rósemilly. — A trwożne jej spojrzenie raz jeszcze pobiegło ku miniaturce.
Piotr zrozumiał, a przynajmniej sądził, że rozumie jej niepokój i trwogę. Spojrzenie kobiety jest przenikliwe, umysł jej lotny, a myśl podejrzliwa. Jeśli ta, co za chwilę tu wejdzie, zobaczy miniaturkę jej nieznaną, na pierwszy rzut oka-gotowa może odkryć podobieństwo między tym portretowanym a Janem. I zrozumie i pojmie wszystko! Strach go ogarnął, strach nagły, okropny, że hańba ta zostanie odkrytą, i gdy drzwi się otworzyły, on odwrócił się znienacka i wsunął miniaturkę pod zegar, tak, żę ani ojciec, ani brat tego nie zauważyli.
Gdy znów się spotkał z oczyma matki, wydały mu się zmienione, pomięszane i błędne.
— Dzień dobry — witała się pani Rosemilly — przychodzę wypić z państwem filiżankę herbaty.
Gdy ją kolejno witano, pytając o zdrowie. Piotr wysunął się otwartemi jeszcze drzwiami.
Zauważywszy jego zniknięcie, zdziwili się niepomiernie. Jan, niezadowolony ze względu na młodą wdowę, która mogła się uczuć dotkniętą, mruknął:
— Co za niedźwiedź!
Rolandowa usprawiedliwiała:
— Nie trzeba mu brać za złe, gdyż jest trochę niezdrów i zmęczony tą wycieczką do Trouville.
— To jeszcze nie powód, by zmykać jak dziki człowiek odparł Roland.
Przybyła, starając się załagodzić sprawę, oświadczyła:
— Ależ nie, przecież w tem niema nic złego! Pożegnał się po angielsku, jak przyjęte jest w towarzystwie, gdy ktoś odchodzi wcześnie.
— Och! — rzucił Jan — w towarzystwie, to co innego, ale ze swą rodziną nie postępuje się po angielsku, jak to od pewnego czasu czyni mój brat.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.