Pisma zapomniane i niewydane/Wspomnienia pośmiertne/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia pośmiertne |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór pism |
Indeks stron |
Odrywam się od mojej roboty, aby parę słów poświęcić zgasłemu przed kilkoma dniami profesorowi Chałubińskiemu. Specjalne pióra ocenią jego zasługi, jako lekarza i uczonego. Ja pragnę spłacić dług wdzięczności względem człowieka, z którym łączyła mnie zażyłość, dla którego miałem serdeczne uczucie przyjaźni i który w ciężkich dla mnie czasach nietylko przychodził mi z pomocą lekarską, nietylko czynił, co leży w zakresie sił ludzkich, żeby uratować drogą mi istotę, ale okazywał mi tyle współczucia i serca, że te kilka słów, które mu poświęcam, są niczem wobec tego, com mu obowiązany.
I czy tylko ja jeden?! Iluż to ludzi czuje w tej chwili to samo, co ja czuję, iluż zaciągnęło względem niego takie długi, które się spłaca chyba wdzięcznością, żalem, pamięcią!
Są uczeni, którzy kochają doktrynerską miłością ludzkość, a pozostają całe życie zimni dla ludzi. Owoż człowieka, któryby tak kochał ludzi, jak Chałubiński, nie spotkałem. Gdy on zbliżał się do łóżka chorego, wówczas zbliżał się nietylko bystry i genjalny lekarz, który jednym rzutem oka rozpoznawał chorobę i brał ją, jak atleta, za gardło, ale zbliżał się wyrozumiały mędrzec, filantrop, szczery i zacny przyjaciel. I chory czuł to, że przychodzi do niego nietylko zimna wiedza, ale zarazem i bliźnia dusza, że mu daje współczucie, nie poczerpnięte z doktryny, ale z gorącego serca — i krzepił się i nabierał otuchy i odzyskiwał ochotę do życia.
W ostatnich czasach Chałubiński, sam już cierpiący i chory bez nadziei, zajmował się zawsze więcej cierpieniem innych, niż własnem. Miałem tego przykład jeszcze przed kilku miesiącami, gdy dzieci moje chorowały w Zakopanem. Chałubiński zapadł wówczas na zapalenie płuc — i tylko istotnie niesłychane wysiłki doktorów Baranowskiego i Kruszyńskiego zdołały przywrócić go do życia, a raczej przedłużyć je na kilka miesięcy. Otóż, leżąc niemal na łożu śmierci, składał jeszcze prawdziwe konsylja z tymi lekarzami nad chorobą mego chłopca. Cóż dziwnego, że mi to wspomnienie wkłada pióro do ręki? Takich rzeczy nie zapomina się nigdy.
I trudno mi pogodzić się z myślą, że to mieszkanie prawdziwego filozofa dobroczynnego, że ten dom w Zakopanem, otoczony lasem smereków, będzie stał odtąd pustką, że tam ten dobry i słodki mędrzec nie podniesie się już z uprzejmym uśmiechem na powitanie gościa — że przestało już bić to serce, w ludziach rozkochane — ta dusza gorąca, która tak ciągnęła ku sobie inne dusze, jak magnes ciągnie żelazo.
Pamiętam jego rozmowę, tak nieraz wesołą, tak pełną prostoty, która czyniła jednak na mnie wrażenie orlego lotu. Zataczając coraz szersze koła, myśl jego wznosiła się coraz wyżej i wyżej, ogarniała coraz szersze widnokręgi. Czasem rzucała się, zupełnie jak orzeł, zwysoka, chwytając wlot istotę rzeczy. Nieraz zastanawiałem się nad tem, jak ten umysł umie ująć każdą ideę, jak wyrazić ją nietylko jasno, ale tak po swojemu, tak oryginalnie i tak plastycznie, że każda, choćby najwięcej oderwana, stawała się czemś namacalnem i rzeczywistem.
Był to ten dar szczególny, jaki posiadają wyłącznie ludzie, w tym stopniu uzdolnieni. Dar ten uderzał każdego i udzielał się nawet otoczeniu, przyjaciołom, młodym lekarzom, uczniom. Ten człowiek tworzył mimowolnie naśladowców i całą szkołę, która starała się przejąć sposoby jego chwytania istoty rzeczy, rozumowania i określeń.
Nieprawda, co mówiono, że umysł jego w ostatnich czasach osłabł i zobojętniał. Widziałem go i rozmawiałem z nim dłużej na parę miesięcy przed jego śmiercią. Myśl jego posiadała zawsze tę samą, niemal genjalną rzutkość, jak za dni fizycznego zdrowia. Mówił z ożywieniem, nieledwie z zapałem i interesował się tak wszystkiem, co dotyka wiedzy, społeczeństwa, całej ludzkości, jak młody człowiek, który wypływa wszystkiemi żaglami na morze życia.
Lecz co jeszcze stanowiło największą szczególność tej istotnie niepospolitej organizacji duchowej i na co nigdy nie można położyć dostatecznego nacisku, oto, o czemkolwiek Chałubiński mówił, choćby o rzeczach czysto naukowych, nie mających z sercem i uczuciem najmniejszego związku, zawsze jakaś dobroć, jakaś miłość ozłacała tak jego wysokie myśli, jak ciepłe promienie słońca ozłacają śniegi Giewontu. Był to rozum dobry — i zawsze dobry, drugiego przykładu takiego połączenia trzebaby chyba z latarnią Diogenesową szukać.
Za mało powiedziałem, że Chałubiński kochał ludzi. On kochał życie wogóle, w ludziach, zwierzętach, roślinach. Co można więcej powiedzieć o człowieku i lekarzu? Istniał w nim jakiś tajemniczy a nieprzeparty pociąg do wszystkich objawów życia, choćby najsłabszych, najlichszych. Doprawdy, bez głębokiego rozrzewnienia nie mogę sobie przypomnieć jednej — maluchnej napozór — okoliczności: oto ten dobry filozof, chory już, ledwie dźwigając nogi i wspierając się na kulach, wstawał rano, aby w tajemnicy przed służbą wypuszczać myszy z pułapek. Jest to drobiazg, ale w tym małym drobiazgu maluje się wielkie serce.
Czem Chałubiński był dla Zakopanego i górali, każdy wie, ale nie sądzę, aby było powszechnie wiadomem, że potrafił on być dobroczyńcą nietylko pojedyńczych ludzi i że cała okolica zawdzięcza mu poprawę bytu. Jak Minerwa darowała kiedyś Ateńczykom drzewo oliwne, tak Chałubiński pierwszy sprowadził dla górali koniczynę i nauczył ich siać ją. Doniosłość tej usługi zrozumie łatwo każdy, kto sobie przypomni, że w górach gospodarstwo musi głównie na hodowli polegać. Ile jego powaga, jego rady wykorzeniły przeciwhigjeniczne przyzwyczajenia, ile wpłynęły na polepszenie zdrowia górali, niech to już specjaliści-lekarze ocenią.
Serca na tamtej ziemi są poniekąd z tego samego tworzywa, co i góry ukute — i niełatwo się poruszają, jednak gdy góral wymawiał słowa: „pan prefesór“, to w oczach jego widziałeś nietylko cześć największą, ale i coś cieplejszego, jakieś odblaski prawdziwego przywiązania i wdzięczności.
Nieraz w Warszawie lub Krakowie zdarzyło mi się słyszeć tuzinkowe głowy i serca, zarzucające Chałubińskiemu, że psuje górali zbytnią hojnością.
Ale czy taki człowiek mógł być inny dla tego ludu, który sam mówi o swojej ziemi: „Bóg dodał ozdoby, a ujął chleba“, czy mogła być inną, mniej szczodrą w dawaniu chleba, ta dłoń, która była gotowa serce wyjąć z własnej piersi dla ludzi?
W Chałubińskim, obok filantropa, mędrca i lekarza, siedział jeszcze poeta. Tacy ludzie mają otwartą rękę i nie zbierają kapitałów.
Był poetą, zwłaszcza w górach. Miłość jego do tych ogromów, do tych samotni, do tych widnokręgów, które widać ze szczytów, a w których gubi się wzrok i dusza, wybiegała daleko poza granicę zwykłych podróżniczych upodobań. Nie! To było coś więcej: to, podług mnie, było jakieś mistyczne pokrewieństwo ducha z tem otoczeniem — jakieś poczucie jednakiej organizacji, to była tęsknota istoty wyższej do wyżyn. Ta szlachetna gorąca dusza przeczuwała przez te ogromy i przez te widnokręgi jeszcze wyższe ogromy, jeszcze bardziej niezmierzone widnokręgi, poza któremi przestaje istnieć natura, a poczyna się poprostu: nieskończoność.
∗
∗ ∗ |
Niechaj te słowa będą wiankiem, który wdzięczne serce i przyjazna ręka składają na jego grobie.
Późno dowiedziałem się o śmierci Wyspiańskiego, albowiem dzienniki polskie dochodzą do rąk moich nie wprost, ale pośrednio. Pomimo jednak spóźnionego terminu pragnę oznajmić, że łączę się z uczuciem żalu powszechnego, jaki w sercach polskich wzbudziła przedwczesna śmierć poety, który głęboką miłość dla kraju łączył z niezwykłą i prawdziwie wzniosłą czystością myśli i uczuć. Jeśli nieraz spotykał się z zarzutami, że twórczość jego nie była dosyć jasną, to jednak zawsze i zupełnie jasną była w niej ta właśnie miłość, ten lot ku ideałom i to szybowanie wysoko nad błotem i pyłem ziemi. Służył ojczyźnie, potrafił wstrząsnąć i pociągnąć ku sobie serca polskie, a więc niechże te głosy głębokiego żalu, które tak zgodnie odezwały się ze wszystkich ziem naszych, będą miarą jego talentu, jego chwałą i niech przekażą trwalej od spiżu jego pamięć przyszłym pokoleniom. Przesyłam te kilka słów listownie, nie zaś przez depeszę, albowiem nie możnaby uniknąć niemiłosiernego ich przekręcenia. Proszę zarazem uprzejmie Czcigodnego Pana, abyś zechciał przesłać je pozostałej po zmarłym rodzinie. Z wysokiem poważaniem
Do krytyków, do pisarzy dramatycznych, wreszcie do historyków teatru należy ocena Heleny Modrzejewskiej jako artystki, która podniosła u nas poziom sztuki scenicznej, odtworzyła cały szereg wielkich tragicznych postaci i rozpoczęła — krótki, na nieszczęście — okres największej świetności naszego teatru. Ja chcę podnieść i oświetlić inną stronę jej życia, którą specjalna krytyka się nie zajmie. Będzie to jakby jedna więcej garść ziemi na tę przybyłą z za oceanu trumnę. Pamięć wielkiej artystki przeżyje długie lata — niechże nie ginie i pamięć obywatelki!
Potok, który toczy kamienie, morze, które rzuca niemi o brzeg, tak ściera ich kanty, tak wygładza je, wyokrągla i nadaje im postać tak jednaką, że różnią się tylko wielkością. Życie bywa nieraz takim potokiem i takiem morzem. Jeśli wyrwie człowieka z rodzinnego gniazda, wówczas toczy nim, jak kamieniem, rzuca go na obce brzegi, wśród obcych ludzi i wkońcu upodabnia go do otoczenia, nadaje mu wspólne ze środowiskiem duchowe kształty i ściera — często całkowicie — cechy rodzinne. Tak działa prąd, tak działa fala życia. Lecz w tem powszechnem zjawisku zdarzają się wyjątki. Istnieją duchy tak oporne, że tę siłę łamią. Są serca jakby wykute z diamentu, które nietylko treści wewnętrznej, ale i formy nigdy nie zmienią i pozostaną zawsze tem, czem były. Przykładem tego jest Helena Modrzejewska, której zwłoki spoczęły w ziemi ojczystej. Życie zewnętrzne tej niepospolitej kobiety składało się na to, aby uczynić ją wielką, ale kosmopolityczną artystką, natomiast jej życie wewnętrzne związane było do tego stopnia z krajem rodzinnym, że ani na chwilę nie przestała być polską patrjotką.
„O, Jeruzalem, Jeruzalem, jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja“ — te słowa psalmu Dawidowego stały się jakby cząstką jej duszy. Więc nie zapomniała nigdy. I wracała do tej ziemi-matki, ilekroć mogła, a wreszcie wróciła w trumnie. Tu dla niej spoczynek, tu dla niej spokój, tu dla niej cichy, wieczny sen. Nie zapomniała o starej ziemi, w tej nowej, w której zapomnieć łatwiej, niż w każdej innej, albowiem każda inna będzie zawsze przybyszowi macochą, ta jedna staje się matką, uznaje go za dziecko własne i daje mu wszystko, co ma i posiada sama. Modrzejewskiej dała najwyższe dla artystów dobro, bo sławę wielką, a jednak nie zdołała zatrzymać nietylko jej duszy, ale i śmiertelnych szczątków.
I równie jak ziarno naszej sosny lub lipy, porwane wichrem, może gdzieś nad brzegami dalekich mórz wyrosnąć w strzeliste drzewo, jednakże nie zmieni się w palmę lub oliwkę, tak i ona, wyrosła bardzo wysoko, lecz zrodzona na polskiej ziemi, została Polką do ostatniego tchnienia.
Dlaczego? co dało tę żywotność jej polskim uczuciom, co sprawiło, że tradycja, że miłość, że pamięć rodzinnego gniazda pociągnęły za nią przez ocean, tak, jak ptaki morskie ciągną za okrętem — i nie opuściły jej nigdy? Taka była jej natura? Niewątpliwie. Ale tego rodzaju odpowiedź nic nie tłumaczy i zmniejsza tylko zasługę. I mimowoli nasuwa się na myśl inne jeszcze pytanie. Oto, gdyby ta stara ziemia była potężna, bogata, wolna i szczęśliwa, — czy tak samo nie byłoby łatwo zmarłej artystce odedrzeć od niej serca? I w tem pytaniu leży może tajemnica tej miłości. Ta stara ziemia — to matka w niedoli. Więc, gdy się widzi cudzą siłę, a pomyśli o jej słabości, gdy wobec cudzego bogactwa pomyśli się o jej ubóstwie, wobec cudzej radości o jej łzach, wobec cudzej pełni i swobody życia o jej zakratowanej celi — to wówczas kocha się tem bardziej jej niedolę, jej słabość, jej ubóstwo, jej łzy i jej utrapienia — wówczas woła się ku niej razem z Dawidem: „O Jeruzalem, Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja!“
Ale kto tak kocha? Przecie nie ci, którzy głoszą hasło: ibi patria, ubi bene. Tak kochają matkę dzieci wierne, tak kochają dusze szlachetne i podniosłe, tak kochają ci, których wzrusza wszelka niedola i których oburza wszelka niesprawiedliwość.
A nakoniec tak kochają istoty, wybrane i obdarzone przez Boga odtwórczą mocą wyobraźni, — które, gdy zatęskni w nich serce ku matce, to widzą ją choćby z za dziesiątego morza tak wyrażnie, jakby stanęły u jej progu. Widzą wówczas wieże rodzinnych miast, śniegi ojczystych gór i łany zbóż i kwiaty łąk... Słyszą śpiewy kościelne i fujarki pastusze i wszystkie głosy ziemi, a im owe głosy, złączone razem, podobniejsze są do łkania — tem więcej tęsknią i tem głębiej kochają.
Tak kochała swą matkę-ziemię Helena Modrzejewska.