Po grzesznej drodze/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po grzesznej drodze |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paulina Dickstein |
Tytuł orygin. | La via del male |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pobrali się dwudziestego września o trzeciej godzinie nad ranem w kościółku Matki Boskiej Różańcowej. Ponieważ to nie dało się uniknąć, zaproszono kilka osób, to jest Marję Benu, kuzynkę Piotra, aby prowadziła pannę młodą, dwóch świadków i dwóch bliskich krewnych ciotki Luizy.
Marja nie zmrużyła oka przez całą noc, a o pierwszej godzinie już była na nogach, ubrana po raz ostatni w swe wdowie szaty. Była trupio blada i oczy miała podbite od bezsenności; przez myśl poważną i ociężałą wyobrażenia przepływały w sposób niemal bolesny, i wszystko jej się wydawało snem: i przeszłość i teraźniejszość i przyszłość. Wspominała swoje pierwsze wesele, odbyte z takim hałasem i takim zbytkiem i porównywała....
Teraz niema żadnych przygotowań, żadnego ruchu, nawet nie wybielono domu i nie przygotowano żadnych słodyczy, a w przeddzień przysłano zaledwie cztery nędzne podarunki. Ale trudno! nie mogła się spodziewać więcej, ponieważ nie zawiadomiła nikogo o swoim ślubie. I jakkolwiek w gruncie była zadowolona z tej tajemniczości, która pozwalała utrzymać porządek i spokój w domu, czuła się jednakże upokorzona i smutna.
Zeszła na dół i zamiotła kuchnię, potem rozpaliła ogień i ogrzała się; wtedy lekki odblask różowy zabarwił jej blade policzki.
Zaczęła przygotowywać kawę, myśląc ze smutkiem, że tylko parę dni jeszcze przebędzie w domu rodzicielskim, ponieważ meble Piotra dotąd nie nadeszły i matka zgodziła się, by do chwili urządzenia nowego mieszkania młoda para pozostała u nich.
Około godziny drugiej ukazała się ciotka Luiza, a wkrótce potem wuj Mikołaj i przyszły dwie służące, które bywały u nich w domu.
Marja weszła na górę, żeby się ubrać, a na zapytanie kobiet, czy mogą jej pomóc, odpowiedziała, że nie. Rozebrała się przy mdłem świetle dogasającej świeczki łojowej, a im bardziej światełko zanikało, tem bardziej myśl, jakby urzeczona półcieniem, zatrzymywała się na wspomnieniu tego, co było wtedy.
Ach, wydawało jej się, że się tak postarzała. Była blada i chuda teraz, a ramiona się uginały, jakby pod ciężarem niewiadomego nieszczęścia.
Kiedy w koszuli i białej spódnicy robiła tłomok ze swych wdowich szat i otworzyła szafę, aby je schować, nie mogła się powstrzymać od płaczu. Czuła, że szmat jej życia, złożony z łez i okropności, z goryczy i marzeń, z miłości i namiętności odrywa się od niej wraz z tem czamem ubraniem, w którem jej było tak do twarzy; czuła, że przepada niezapomniany okres jej istnienia, ginie w nicość czasu, i rzuciwszy się wpoprzek łóżka, zapłakała, szlochając jak uderzone dziecko.
Ale po tym wybuchu uspokoiła się, wstała, zapaliła naftową lampę i umyła się. Świeżość wody, jasne światło i myśl o Piotrze ocuciły ją nagle i wprawiły w stan głębokiej szczęśliwości.
Ubrała się powoli w skromny, poważny strój chłopski, pół żałobny, jaki przystawał wdowie, wychodzącej powtórnie za mąż. Kaftan miał naszywki z karmazynowej wstążki, spódnica była z ciemno-zielonego brokatu bez błyskotek albo haftów, trzewiki gładkie, z szerokiemi nosami.
Kończyła zapinać złocony pasek, gniewając się i czerwieniąc, bo był bardzo ciasny i nie mogła go dociągnąć, nawet wstrzymując oddech, gdy posłyszała kroki pana młodego, kuzynki i świadków. Po chwili nadeszli krewni i maleńki orszak ruszył, w milczeniu do kościółka.
Było zupełnie ciemno i zimno; na czarnem tle nieba świeciły jasno gwiazdy, zielone jak szmaragdy w ostrem zimnie tej godziny jeszcze przed początkiem dnienia, i tylko Atair, biały i nieruchomy, wyglądał jak daleki brylant.
Dokoła cisza, małe domki spały, czarne w ciemności, i żywa dusza nie przechodziła uliczkami.
Marja, której zimny, szczypiący podmuch odświeżał mile rozpaloną w tej chwili twarz, lękała się, ze się ludzie zbudzą na rozlegający się w nocy szelest kroków orszaku, potykała się raz w raz i kładła rękę na ustach, by stłumić słaby okrzyk lub wybuch śmiechu, a drugą, ręką, chwytała się Marji Benu, ładnej, silnej dziewczyny, która także miała wielką ochotę gadać i śmiać się.
— Jeżeli ja się przewrócę, — mówiła panna młoda — jestem pewna, że i ty upadniesz.
— Tego tylko potrzeba! — odpowiedziała dziewczyna i widocznie miała dorzucić jakiś dowcipne słówko, bo potknąwszy się znowu, nie mogła się powstrzymać cd śmiechu.
— Co one wyprawiają? — zapytał Piotr.
— Nic — odpowiedziała Marja, nie odwracając się.
W tej chwili zaczęli wszyscy rozmawiać, śmiać się, iść już nie tak w porządku, to jest zaczęli przybliżać się do kobiet i w ten sposób doszli, nie spostrzegłszy się prawie, aż do kościoła.
Ceremonja trwała długo, bo chcąc zrobić ślub bardziej uroczystym, odprawiono mszę.
Klęcząc na zimnych i gołych stopniach ołtarza, oblubieńcy słuchali nabożeństwa w skupieniu i skrusze; niekiedy tylko Piotr podnosił z dumą głowę, zerkał prawem okiem na Marję i zapadał znów w swoje spokojne skupienie. Zdawało mu się, że bierze udział w zwykłem zdarzeniu, do którego doszedł bez przeszkód i przerw. Nie pamiętał nic a nic, chwilami tylko miarowy i równy głos księdza, odbity echem od lodowatych i ciemnych murów kościółka i tajemnicze gesty i dźwięki zdań łacińskich, przypominały mu coś odległego i wstrząsającego, coś smutnego i boleśnie poplątanego ze sobą. Wtedy podnosił piękną, dumną głowę, otrząsał się, jakby odpychając natrętną myśl i patrzył na oblubienicę.
Marja modliła się. Widziała Piotra, choć nie patrzyła na niego i starała się być duszą całą przy ceremonji, która uświęcała jej miłość; jednakże jakaś myśl nawracała w przeszłość i wywoływała na jaw bolesne wspomnienia.
— Jak on przeze mnie cierpiał! — myślała. Tak, byłam bardzo niedobra, ale czy tylko sama ponoszę winę? Matko Najświętsza, ora pro nobis, abym mu pozwoliła zapomnieć, abym mu wynagrodziła przeszłość... Otwórz oczy mamie i spraw, żeby go pokochała, tak jak ja go kocham i ojciec.
Modliła się też w duchu, aby matka pozwoliła im zostać w domu; to byłoby tak dobrze, tak bardzo dobrze!
— Matko Najświętsza, dopomóż mi, oświeć mię i daj mi zrozumienie, Najświętsza Panno Różańcowa!...
Patrzyła błagalnie w górę; mała Madonna, czerwona, błyszcząca, występowała w żółtem świetle świec, podczas gdy reszta kościółka pogrążona była w mroku, a dwie mocne lampy błyszczały w ciemności jak dwa drżące rubiny.
Gdy zaczął się obrzęd ślubny, oblubieńcy wzięli w rękę dwie zapalone świece, przystrojone niebieskiemi wstążkami i stracili wątek swych rozmyślań.
Piotr drżał widocznie pod wrażeniem rzeczywistości; gdy kładł obrączkę na palec Marji, odsunął świecę i przy nagłem odbiciu płomyka żywe światło, jak promień zabłysło mu w oczach.
Było to zwycięstwo, przestrach, wesołość i smutek, szczęście i lęk.
I w drodze powrotnej żywa dusza nie widziała orszaku. Oblubieńcy, wzruszeni, szli naprzód ze spuszczoną głową, milcząc, a wietrzyk chłostał im szyje, i w miarę, jak dniało, rósł, aż zawiał jako wiatr. Nie słyszeli nawet rozmów towarzyszy i świadków i ocknęli się dopiero, dochodząc do bramy domu Noinów.
Piotr Benu wspomniał daleki już dzień, nigdy niezapomniany, gdy wstąpił na służbę do wuja Mikołaja i Marja podała mu kieliszek wina, patrząc nieufnie; ale nie powiedział na głos swej myśli przez szacunek dla żony, a bardziej jeszcze przez szacunek dla samego siebie.
Weszli na górę do pokoju ciotki Luizy, a kiedy kobiety kręciły się, by przygotować i podać kawę, ksiądz pobłogosławił łóżko, sądząc, że to pokój nowożeńców.
Wuj Mikołaj śmiał się z tego tak głośno, że obecni się oburzyli, a on zwrócił się do żony.
— Kto wie, może jeszcze będziesz miała dzieci — rzekł.
Roześmieli się wszyscy; Marja pociągnęła księdza do swego pokoju, mówiąc:
— Niech ksiądz wybaczy, to tutaj, to tutaj!
Dzień minął spokojnie. Dął tęgi wiatr. Małżonkowie spędzili cały czas, zamknięci w górnych pokojach, gdzie było ciepło i miło. Wiatr nanosił głos niedalekiej jesieni, lecz w ciepłych słonecznych izbach był jeszcze spokój lata, który usposabiał do marzeń.
Gdy rozniosła się wieść o ślubie, przyniesiono do Noinów jeszcze jakieś osiem czy dziesięć podarunków, kilka osób odważyło się złożyć życzenia nowożeńcom, ale nie zaszło nic takiego, jak zeszłym razem, nie było ani obiadu, ani iluminacji, ani tańców, ani muzyki.
Krewni pierwszego męża Marji czyhali zdaleka na każdy najmniejszy drobiazg, któryby im pozwolił wystąpić z krytyką; jednak nic niepożądanego nie miało miejsca.
Późnym wieczorem, o wietrznym i rudym zmroku, utworzył się znowu szczupły orszak i Piotr Benu z Marją połączyli się na zawsze, także w obliczu prawa ludzkiego.