Po grzesznej drodze/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Grazia Deledda
LAUREATKA NAGRODY NOBLA W 1927 ROKU
PO
GRZESZNEJ DRODZE
(LA VIA DEL MALE)
POWIEŚĆ
Tom II
Z oryginału włoskiego przełożyła
PAULINA DICKSTEJNOWA
WARSZAWA

BIBLJOTEKA GROSZOWA



Tłoczono w Drukarni Literackiej, w Warszawie, Nowy-Świat 22



CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Wieczorem 25 lutego, w przeddzień wesela, zgromadzili się wszyscy w domu Noinów, aby zebrać dary dla Marji.
Pokoje były wybielone i odświeżone, w kuchni sprzęty połyskiwały od czystości, rondle miedziane świeciły jak złoto, a pokrywy jak srebro.
Poręcz schodów i ganeczka, wyszorowane starannie, tak samo błyszczały w świetle ciepłego lutowego popołudnia. Po tygodniu deszczów chmury rozeszły się, powietrze ociepliło i w czystem podwórku, w wesołej izdebce Marji panowała atmosfera radości z powodu oczekiwanych wydarzeń.
Na kominie i na rozpalonych piecykach gotowały się całe armje maszynek do kawy z trzaskiem i bulgotaniem, które brzmiały jak wybuchy niemądrego śmiechu; w izbach na piętrze, całych zastawionych napojami i słodyczami, rozchodził się mocny zapach cukrów i likierów.
Stoły, łóżka, krzesła zastawione były tacami, pełnemi tortów i gattos w rodzaju małych budowli maurytańskich z migdałów i miodu.
Pełno ludzi cisnęło się i wychodziło; co chwila brama się otwierała i wchodziły kobiety w odświętnym stroju ludowym, niosąc na głowie torty i ciasta, zwłaszcza kosze ze złotogłowiu, pełne zboża. A na złocie ziarna leżały butelki wina czerwonego i białego, zatkane bukiecikami ziół i kwiatów.
Wszystko to były dary od przyjaciół i krewnych domów Noinów i Rosanów dla panny młodej. Przyjmowała je Sabina. Zdejmowała zręcznie tace i kosze i podczas kiedy inna krewna Noinów prowadziła kobiety na wyższe piętro, by poczęstować je kawą i słodyczami, Sabina wchodziła do spiżarni na parterze, wysypywała ziarno, ustawiała torty, a wzamian wkładała w przyniesione naczynia kawał mięsa wołowego, albo serca, ptaki, kwiaty z migdałów, usmażone w miodzie.
Rumiana dziewuszka, śmieszka o małych, ciemnoniebieskich oczkach, siedziała przy stoliku i pisała na długim arkuszu nazwiska ofiarodawców według dyktanda Sabiny.
— Ciotka Marja R... tort.
— Pan Antoni Marjan M... dar z ziarna.
— Pani Grazia M... dar z ziarna. Prędko, pisz żywo — dyktowała, wchodząc, Sabina, a mała pisała spokojnie i obojętnie. Ale w wolnych chwilach, gdy zostawała sama w pokoju, wstawała, kradła tu i tam coś ze słodyczy, wypełniała sobie niemi kieszenie, zanadrze, buciki, usta, wyskakując i wywijając koziołki z radości.
Na górze Marja, ubrana w nowe ubranie, w haftowanej i wykrochmalonej koszuli, skazana na nienawistną sobie próżniaczkę, rozmawiała ze szwagierką przy ogniu, oczekując narzeczonego. Kobiety przechodziły, ściskały jej rękę, dotykały głowy i ramion, życząc tyle szczęścia, ile ziaren zboża jej przyniosły. Dziękowała z godnością, przekonana w gruncie, że nie wszystkie życzenia są szczere, a ciotka Luiza, z zacisniętemi ustami, kłaniając się jak królowa, częstowała kawą, słodyczami, likierami, z hojnością prawdziwie niespotykaną.
Marji nie podobała się ta rozrzutność matki. W pewnej chwili nie mogła tego znieść dłużej; poprosiła ją do sąsiedniego pokoju i powiedziała, rozkładając ramiona i otwierając ręce:
— Ależ, mamo! To niedobrze: pozwól niech sobie same biorą, ile chcą, ale nie wsypuj każdej całej tacy do zapaski. Likieru dość podać po jednym gatunku.
— Zostaw to mnie, moje dziecko, — odrzekła, uspakajając ją, ciotka Luiza w takie dni, nie pa trzy się na wydatki. Co ty wiesz o tem? Gdybyś wiedziała, jak było dawniej! Marjo! — zawołała młoda, wdzięczna dziewczyna, zaglądając do pokoju.
Marja wyszła do niej, uścisnęła rękę, a chociaż to była bliska znajoma, wyprowadziła ją aż na ganek i została tam jeszcze sama przez chwilę. Widziała jak Sabina zwraca jej koszyk, ale wdzięczna dziewczyna, zamiast odejść, zatrzymuje się trochę, aby pogawędzić na podwórku, i usłyszała, że mówią o Piotrze.
— Wyrok ma zapaść jutro.
— Zdaje się — odrzekła z widoczną niechęcią Sabina.
— Uniewinnią go zpewnością.
— Tak mówią. Ale co mnie to obchodzi?
Tam ta złośliwie poklepała ją po policzku.
— Jakaś ty dziwna, Sabino! Powróci tu, nieprawda? Zabawicie się jutro.... po tak długiem niewidzeniu
— Poco mówisz o tych rzeczach? — wykrzyknęła Sabina, krzywiąc się. — Co mnie może zależeć na zobaczeniu go? Czy masz niedobrze w głowie?
— Dajmy pokój — odpowiedziała odchodząca, widząc, że zbliżają się inni goście. — Zostań z Bogiem i baw się dobrze. Dowidzenia!
— Idź z Bogiem! — odrzekła Sabina, zwracając się obojętnie po inny podarunek; ale gdy się znalazła w śpiżami, o mało nie wylała wina na ziarno, tak ją poruszyła wiadomość o powrocie Piotra. Ah! musi go zobaczyć jutro, tego dumnego, gwałtownego, nieposkromionego Piotra Benu!
Litość, obawa, żal i smutek opanowały ją, lecz nie śmiała się przyznać, że po zaręczynach Marji znów ożyła w niej nadzieja i czuła się bardziej jeszcze, rzewniej zakochana niż dawniej, gotowa przebaczyć i zapomnieć.
Przyjaźń między kuzynkami, zerwana na czas pewien z lekkiem sercem i bez wyrzeczenia słowa, nawiązała się na nowo. Sabina, mierząc uczucia innych według swoich własnych, usprawiedliwiała Marję z jej dawnej miłości, ale zarazem przyznawała jej słuszność, że zerwała. Pomimo wszystko jej pobłażliwość wynikała poprostu z egoizmu, i nieraz, w różnych smutnych chwilach, gdy przenikała całą prawdę, czuła jakby wzbierającą w sercu falę niechęci do Piotra, do Marji i do siebie samej. Imię Piotra Benu, jakby przez milczącą umowę, nigdy nie zostało wymówione przez żadną z kuzynek...
Późnym wieczorem Sabina jeszcze zbierała dary, które doszły do niezmiernej liczby. Mała śmieszka, spisująca nazwiska, zmęczona i najedzona słodyczami, skorzystała z wolnej chwili i uciekła. Sabina musiała zatem podjąć się jeszcze i obowiązku spisywania. Wchodziła, wysypywała dary, pisała; późnym wieczorem upadała ze zmęczenia.
O zmroku przyszedł narzeczony, wystrojony, elegancki, z twarzą uradowaną i świecącemi oczami; nie wydawał się już brzydki: radość, miłość i duma z urzeczywistnienia upragnionego marzenia opromieniły mu twarz i spojrzenie.
Ale narzeczona była nerwowa i niespokojna. Wiadomość o powrocie Piotra, właśnie jutro, zmieszała ją w najwyższym stopniu; obawiała się, by cos nie zaszło, i zapadała często w zamyślenie z oczyma pełnemi troski i trwogi.
Pieszczotliwy głos Franciszka, który przyjrzał jej się od stóp do głów i spytał: — Co ci jest, Marjo? — wstrząsnął nią do głębi.
Oh! Panienko Przenajświętsza, czy nie mogli odłożyć o dwa lub trzy dni wyroku w sprawie Piotra Benu? A dlaczego wuj Mikołaj, który powinien był to wiedzieć, nic o tem nigdy nie powiedział? Byłoby się przynajmniej przyspieszyło dzień ślubu. Marja myślała, że proces przeciągnie się do marca, a teraz w duszy pragnęła, żeby go skazano, nie dlatego, że go miała za winnego, ale żeby nie wyszedł właśnie jutro z więzienia.
Trzy miesiące oddalenia mocno ochłodziły jej zapały; nie kochała Franciszka Rosany, ale sądziła, że zapomniała o Piotrze Benu. Czuła się zimną i obojętną, z sercem jakby w letargu, w jakimś śnie zimowym, a woda lodowata stała na powierzchni.
Po długich naradach w obu rodzinach zapadło postanowienie, że młoda para zamieszka w domu Noinów. Było wygodniej i oszczędniej prowadzić jedno gospodarstwo, gdyż nie było więcej dzieci. Dom Franciszka można wynająć, a Marja będzie się czuła lepiej, mieszkając dalej z rodzicami.
Odnowiono więc jej pokój, pomalowano sufit na błękitno, jak niebo, a ściany na różowo, że aż się śmiały. Na tem tle duże łoże małżeńskie, sprowadzone z Sassari, łoże wspaniałe z wymalowanym w głowach widokiem brzegów morskich, niebieskim, powietrznym, nasadzanym masą perłową, łoże za czterdzieści scudow, które wprowadzało w zachwyt całe sąsiedztwo, tworzyło wraz z połyskującemi krzesłami, obrazami i lustrem umeblowanie, jak ogólnie mówiono, królewskie.
Marja była dumna, tak jak skądinąd pyszniła się swoją wyprawą, drugim przedmiotem zachwytu sąsiadek i przyjaciółek, zwłaszcza niektóremi koszulami, szytemi w Dorgali i haftowanemi na piersiach. Kosztowały każda piętnaście lirów od roboty i wyglądały, jakby ich nie tknęła ręka ludzka. Sława umeblowania i wyprawy Marji przedostała się poza sąsiedztwo, obiegła całe miasto, i dużo zazdrośników, ma się rozumieć, krytykowało ostro narzeczoną, tem więcej, że przesadzano wszystko. Mówiono, że Marja włoży suknię, haftowaną złotem, i przystroi się w bransolety z junchillu, to znaczy ze złotego łańcucha, oraz rękawiczki, jak gdyby wychodziła za adwokata, za pana, a przecie aż za dobrze wiedziano, czyją jest córką!
Powtarzano jej te plotki, które z jednej strony ją bolały, gdy spostrzegła, że przemawia przez nie zazdrość, uczuła się wszakże jednocześnie pochlebioną i mówiła ze śmiechem:
— Żałuję tylko, że to nieprawda. Zresztą Franciszek Rosana jest bogatszy od wszystkich panów razem.
Pozwoliła sobie jedynie na świecące buciki i w dzień ślubu pierwszem, co zrobiła, było ubrać się w nie. Jakkolwiek zwykle chodziła boso, miała małe i delikatne nogi i pańskie trzewiczki uczyniły je tak eleganckiemi, że stała chwilę ze spuszczoną głową i podziwiała je, jak dziecko. Potem zawołała Sabinę, kręcącą się po domu, uniosła nieco sukienki i nachylając się, rzekła ze swą zwykłą pogardliwą radością:
— Popatrz-no, moja droga, popatrz, jakie śliczne nogi!
Sabina otworzyła na oścież okno, jeszcze przymknięte i zaczęła się przyglądać, zamyślona, z wielkiem przejęciem.
Szare, ale przezroczyste światło wznosiło się coraz wyżej po różowych ścianach pokoju, które swą barwą uprzedzały zorzę, a w łagodnym półcieniu nowe meble, pachnące lakierem, i cudownie malowane łoże zdawały się jakimś pełnym blasku snem.
W sąsiednim pokoju wuj Mikołaj ziewał głośno, budząc się; na dworze koguty piały jeszcze.
— Będzie pogodny dzień — powiedziała Sabina. — To dobra wróżba.
Ale panna młoda jeszcze podziwiała trzewiczki.
— Słyszysz, jak skrzypią, słyszysz? Są cokolwiek ciasne. Czy myślisz, że mnie obgadają, gdy mnie w nich zobaczą?
Sabina wzruszyła ramionami i wydęła dolną wargę. Myślała o Piotrze i zapytywała sama siebie, widząc niepojęty spokój Marji:
— Czy podobna, żeby nie pamiętała nic zupełnie w dniu dzisiejszym? Czemu pogrąża się w tych drobiazgach? A może nie jest studnią mądrości, za jaką ją wszyscy mają?
Przyglądała jej się ciekawie, badawczo, kiedy gawędziły, sprzątając razem pokój.
Piękna twarz Marji była spokojna i uśmiechnięta; zdawało się, że dzień ten dla niej niczem się nie rożni od wszystkich innych. Sabina była tak naiwnie zdumiona, że zapomniała odgarnąć z czoła pukiel swych zawsze nieposłusznych jasnych włosów. Zadawała sobie przeróżne pytania:
— Czy się może omyliłam? Może Marji nigdy nic nie łączyło z Piotrem? Ale ten pocałunek, przyłapany za szopą w czasie żniw, w ciszy rżysk, spalonych od spieki? A uparte milczenie kuzynki? Czyż to wszystko była sprawka czarta? Czy jedynie pozór, wywołany przez djabła, aby jej kazać zgrzeszyć?
Sabina wierzyła w pokusy i złe siły i zaledwie jej przyszło do głowy, że ta cała historja Marji i Piotra jest sprawą djabła, postanowiła się otrząsnąć, upewnić, pomówić z kuzynką o Piotrze w tych ostatnich chwilach; ale nie mogła, jakaś niewidzialna siła nie pozwoliła jej otworzyć ust. Czy i to nie było dziełem czarta?
Później zaczęli napływać ludzie: na podwórzu i w kuchni słychać było zmieszane głosy, a wuj Mikołaj, w nowem ubraniu, chodził tu i z powrotem po pokojach, wlokąc nogę i kij, wydając rozkazy i cofając je odrazu.
Sabina i Marja sprzątnęły także pokój ciotki Luizy, potem zeszły do kuchni, goniąc się po schodach, jak dwie dziewczynki. Armja maszynek do kawy syczała i parskała ciągle na ogniu i na kominkach, ciotka Luiza krzątała się koło nich z powagą, godną lepszej sprawy, co jej jednak nie przeszkadzało podziwiać nóg Marji.
— Prawda, mamo, co za cuda! — rzekła Marja, wysuwając nogę z wyrazem niby drwiącym. — Czego mi brak teraz? Chyba krytyki motłochu...
— A niech się drą i obgadują, zazdrośnicy! — rzekła ciotka Luiza z uroczystą pogardą. — Co cię to obchodzi?
— Śmieszne, doprawdy śmieszne! — dodała ironicznie Sabina. — Zawsze myślisz tylko o ludziach, Marjo!
Marja wzruszyła ramionami i wróciła do swego pokoju, przygotować strój panny młodej. Szwagierki, które miały ją ubrać, przyszły niebawem, i choć były już wystrojone w bogate, ciężkie tuniki, w gorseciki, pasy, w bardzo obcisłe suknie, a ręce miały pełne pierścieni, pomogły jej się ubierać jakby od niechcenia. W mniej niż kwadrans wielka toaleta była skończona.
Stojąc przed ogromnem zwierciadłem w pokoju ciotki Luizy, Marja przyglądała się sobie, obracając się na wszystkie strony, wykręcając szyję, aby zobaczyć plecy; ale zwierciadło było liche i stare, odbijało obraz zmniejszony i wykrzywiony, tak że panna młoda nie mogła wyrobić sobie należytego pojęcia o swej urodzie i wytworności. Lepiej niż lustro przekonał ją o nich pan młody, gdy wszedłszy niespodzianie, zatrzymał się w odległości i podziwiał ją z błyszczącemi oczyma.
W ślubnym stroju, z biodrami uwydatnionemi mocno przez silnie namarszczoną tunikę i bardzo ciasny złoty pas, i z biustem, wyraźnie podkreślonym przez biały atłasowy gorset, haftowany złotem i czerwonemi różami, wydawała się niższa i mniej delikatna niż zazwyczaj, ale cała postać nabrała zarysów klasycznie posągowych. Bielutka opaska, okręcona artystycznie dokoła głowy, tak przezroczysta, że widać było pod nią podłożony różowy czepeczek, rzucała śnieżny odcień na twarz panny młodej; małe, jasne czoło, brzoskwiniowe policzki i śliczny podbródek wydawały się przy opasce bardziej białe i blade, a oczy błyszczały pod czystą linją łuków brwi.
Raz tylko jeden Franciszek Rosana widział Marję tak niezwykle piękną, chociaż zupełnie odmienną. Było to w nocy przed Gonare, na smutnej równinie św. Ducha.
Powiedział jej to, zbliżając się z pieszczotą i poprawiając drżącemi rękami wstążkę bogatego fartuszka. Marja uśmiechnęła się obojętnie i uderzyła go lekko perłowym różańcem ze złotym medalikiem.
— Co za warjat! — powiedziała.
Chciał ją pocałować w rękę, ale cofnęła się i skrzyczała go:
— Czy chcesz przystąpić do sakramentu w grzechu śmiertelnym?
Odstąpiła od zwierciadła i zeszła ze schodów z wielkim szumem spódnic, w trzewiczkach i błyskotkach, a Franciszek schodził za nią, wniebowzięty.
Orszak weselny ustawił się rychło. Na przedzie szło dwoje dzieci, ubranych po chłopsku, trzymając w ręku dwie duże świece z błękitnemi wstęgami; potem panna młoda, pomiędzy dwiema szwagierkami, dalej Franciszek, mając przy sobie wuja Mikołaja i innych najbliższych krewnych Marji, którzy już poprzednio poszli byli po niego, aby go przyprowadzić do narzeczonej. Za nimi szło ze dwudziestu mężczyzn, chłopów i panów, krewnych i przyjaciół, którzy prowadzili po drodze głośne rozmowy.
Na sąsiednich uliczkach, zamiecionych starannie przez sąsiadki na cześć panny młodej, długi szereg kobiet, dzieci, kur i psów przyglądał się ciekawie i z szacunkiem, niemało przejęty rządkiem widowiskiem tak bogatego orszaku ślubnego.
I na innych ulicach zbierali się ludzie i podziwiali orszak, zwłaszcza pannę młodą, naprawdę piękną i wspaniałą w swym bogatym stroju, w błyszczących klejnotach, w czystej jasności lutowego poranka.
Marja była głęboko wzruszona, a im dalej, tembardziej czuła się zmieszana; szła, nie widząc ulic, które mijała; nogi pod nią drżały, a serce podchodziło do gardła. Miała dziwne uczucie, bolesne i miłe zarazem, chciało jej się płakać i śmiać jednocześnie. Był w niej ból, radość, nadzieja, żal i lęk. Myślała, że idzie jeszcze wolna i niezamężna po tej samej drodze, po której za godzinę będzie kroczyła jako mężatka. Za godzinę zamknie się pierwszy ważny okres jej istnienia, za godzinę będzie niepodzielną własnością Franciszka Rosany, za godzinę najświętszy i najsurowszy obowiązek nakaże jej wyrzec się myśli, wzruszeń, marzeń o jakimbądź mężczyźnie na świecie. Tylko o nim, zawsze o nim, o nim, którego nie kocha.
Postać Piotra Benu ukazywała się uparcie, grożąca i bolesna, rysując się tem wyraźniej, im bardziej ją odpychała. W pewnych chwilach serce panny młodej stawało, jakby w obawie smutnej rzeczywistości.
Ale wstąpiwszy do kościoła, poczuła jak szary, uroczysty spokój milczących arkad spływa jej na głowę.
Kościół był pusty, na ławki padała przez okna plama słoneczna, słychać było zzewnątrz świergot wróbli, w błękitnem czystem powietrzu. Marja przemogła się, całą duszą skupiła się przy obrzędzie i powiedziała tak bez zawahania. A kiedy po wyjściu z kościoła stanęła u boku Franciszka, miała wrażenie, że oddycha swobodniej, na drodze już odtąd jasno wytkniętej. Nawet rzeczywistość wydała jej się inna, bez niebezpieczeństw. Czego się miała teraz lękać, kiedy już nie potrzebuje lękać się samej siebie?
Piotr Benu znowu zaczął zanikać w jej pamięci. Marja znała go dostatecznie, aby wiedzieć, że nietylko jest niezdolny posunąć się do zbrodni, ale że nie popełni żadnego niskiego czynu.
Wychodząc z kościoła, miała odwagę podnieść oczy na okna sądu, szare, zagadkowe, nieme w porównaniu ze świeżym i jasnym zachodem, na którego tle zarysowywała się wstęga błękitnego krajobrazu.
Za temi oknami rozgrywał się proces Piotra, za metalicznem światłem owych szyb czekał może z utęsknieniem chwili, gdy ją zobaczy, ale co on ją teraz obchodzi? Wszystko było skończone i skończone na zawsze. Teraz Marja Noina umarła, teraz nazywa się tylko Marja Rosana.
— Powiedz, Marjo — szepnął Franciszek cicho, cichutko — czemu jesteś taka poważna? Widzisz, ze wszyscy patrzą się na nas.
— Pomówimy w domu. Cóż chcesz, abym ci teraz powiedziała? — odrzekła Marja półgłosem, uśmiechając się.
Gdy wyszli z ratusza, Zaczęła się dla orszaku niemiła przeprawa. W miarę jak się posuwali, z okien zaczął padać gęsty i gwałtowny deszcz ziaren i confetti, a jakby to nie wystarczało, ciskano talerze, które roztrzaskiwały się o bruk.
Na uliczkach, sąsiadujących z domem Noinów, utrapiony ten deszcz, uzmysławiający obfitość i nie pozbawiony innego znaczenia symbolicznego, stał się prawie nie do zniesienia, coraz gęściejszy i wściekły, przy wykrzykach kobiet i dzieci.
— Szczęścia, szczęścia!
Ciotka Luiza czekała na podwórzu: wyszła na spotkanie małżonków aż do bramy, uściskała i ucałowała ich z płaczem.
Marji pociekła duża łza po policzku, skraj opaski wchłonął ją od razu i mała mokra plamka nie zdążyła jeszcze wyschnąć, kiedy już o niej zapomniano.

Było to może ostatnie wspomnienie, ostatni żal za przeszłością.

II.

Popchnięty losem, z nadszarpniętemi nerwami i twarzą wybladłą przez zamknięcie i cierpienie, Piotr Benu wracał do domu Noinów o godzinie pierwszej popołudniu.
Podwórze zalane było jasnem i ciepłem słońcem zimowem, z kuchni rozchodził się ostry zapach pieczonego mięsiwa, a z góry, przez schody, które w słońcu świeciły wesołą szarością kamienia, dobiegał gwar tysiąca głosów, zmieszany z mnóstwem dźwięków i hałasów, naci które wybijał się krystaliczny szczęk kieliszków i talerzy.
Piotr zatrzymał się chwilę przed bramą, z oczami wlepionemi w polerowany granit schodów. Więc tam na górze, w pokoju ciotki Luizy młoda para obiaduje w weselnej kompanji? Czy ma wejść na schody? Czy ma raczej powrócić do kuchni, jak kiedyś, i zająć na nowo swoje miejsce sługi? Wspomnienia bolesne napłynęły mu do głowy, przeżywał przeszłość, a niewypowiedziane cierpienie, jakie mu sprawiała rzeczywistość, wyrwało mu z piersi krzyk bólu i wściekłości. Jednak kobieta jakaś ukazała się w drzwiach od kuchni z wielkim białym, połyskującym na słońcu talerzem, pełnym dymiącego mięsiwa. Spostrzegłszy Piotra, zdumiała się, potem uśmiechnęła się do niego, pozdrowiła i poprosiła, aby wszedł do domu.
— Witaj, powrócony, witaj, Piotrze... Za sto lat niech się przytrafi drugie podobne nieszczęście, jak to, które ciebie spotkało.
— Daj to Boże! — odrzekł.
— Czy dużo jest ludzi na górze?
— Nie bardzo. Chodź.
Poszedł za nią na schody, zwinny i jakby obojętny. Wydawał się wesoły. Kobieta weszła pierwsza i zawołała:
— Patrzcie, kto przyszedł!
Ledwie ukazał się we drzwiach, wszyscy goście powitali go okrzykiem:
— Za sto lat niech się przytrafi druga taka przygoda, jak twoja!
Wuj Mikołaj zerwał się na równe nogi, uradowany, a ciotka Luiza poszła na jego spotkanie, wzięła za rękę i posadziła przy stole obok siebie, zasypując go pytaniami.
Piotr nie odrazu spojrzał na młodą parę. Dopiero po kilku minutach, odpychając prawie gwałtownie talerz, który mu podsuwała ciotka Luiza, zdał sobie dokładnie sprawę z położenia. Gości, mężczyzn i kobiet, było ze trzydzieści osób, i cały pokój zastawiony był wniesionemi na ten dzień stołami, których zastawę stanowiła dziwaczna pstrokacizna talerzy, kieliszków i nakryć wszelkiego rodzaju i stylu. Własne bowiem statki nie wystarczyły i trzeba było dopożyczyć z dwóch czy trzech zaprzyjaźnionych domów.
Marja i Franciszek Rosana na czele stołu jedli z jednego talerza, wedle zwyczaju sardyńskiego, a pan młody obsługiwał oblubienicę z wyszukaną troskliwością.
Marja zdjęła była uroczyste szaty, miała tylko pod szkarłatnym, rozsznurowanym gorsecikiem wspaniałą haftowaną koszulę a na głowie chusteczkę w wielkie róże i hjacynty, w której jej było nadzwyczaj do twarzy.
Franciszek pił wielkiemi haustami miłość i mocne wino Badde manna i pożerał żonę błyszczącemi oczyma; zdawało się, że poza nią nie widzi nic i nie słyszy zgiełku i krzyków gości. Piotra nie dostrzegł wcale. Ale Piotr, który to widział, zadrżał ze złości. I Marja zdawała się obojętna.
Pojawienie się Piotra, oczekiwane każdej chwili, ponieważ wiadomość o jego uniewinnieniu nadeszła przed jego przybyciem, przyprawiło ją o gwałtowne bicie serca, o nieokreślony lęk, niezupełnie nawet wobec samej siebie uświadomiony, którego nie spostrzegł nikt, a najmniej nowoprzybyły.
Piotr nie śmiał spojrzeć na nią; czuł, że mu w duszy zaczyna grzmieć burza, ale panował nad sobą i potrafił nawet pochwycić sposobność, aby się popisać niezwykłą wesołością.
— Stałeś się biały jak lilja — rzekł mu wuj Mikołaj.
— To też jestem rad, że siedziałem w więzieniu — odparł śmiejąc się.
— Teraz kobiety będą się za mną oglądały.
Marja spojrzała na niego. Rzekłbyś, że obojętność Piotra ją ubodła. Jakto, więc już zupełnie zapomniał o niej i myśli o innych? Tem lepiej zatem, tem lepiej! Maleńka zmarszczka zasępiła jej czoło; spuściła oczy na talerz, jakby urzeczone jakiems tajemniczem widzeniem; gorąca ręka Franciszka, która dotknęła jej ręki, przywróciła ją do rzeczywistości. Oblubieniec nachylił się trochę, pokazał w uśmiechu zęby i powiedział jej coś, czego nikt nie dosłyszał; ona słuchała poważnie, potem zaśmiała się głośno, wesołym dziecinnym śmiechem, który przyciągnął ku niej mętne spojrzenie Piotra Benu.
— Jedz, Piotrze, — prosiła ciotka Luiza, stawiając przed nim na nowo dymiący talerz — weź cośkolwiek.
Ale nie wziął nic; odpychał wszystko z widocznym uporem; widział niemal truciznę na talerzach, w kieliszkach, w serwetach; odsunął się nawet nieco od stołu, bo wszystko wydawało mu się złe i gryzące przy tej uczcie.
Uśmiechał się wciąż, ale był ktoś, kto przyglądając mu się często i bacznie, zauważył coś gorzkiego i niedobrego w jego uśmiechu, w rysach koło ust i w wychudzonych policzkach. Oczy zachodziły mu raz po raz jakby mgłą od nagłego zawrotu głowy. Oto straszne widzenie, przewidziane i odpychane w chwilach największej rozpaczy, stało się rzeczywistością. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe nawet we śnie, teraz stało się, było prawdą. Marja jest żoną innego, Marja stoi przy boku innego, Marja jest niepowrotnie dla niego stracona! I to w jego oczach! Widział i czuł to nietylko oczami, ale każdym nerwem, każdem włóknem, każdą żyłką nawet. Wspomnienia przeszywały go jak ostrze szpilki, krew waliła w skroniach, w uszach, w szyi, w gardle i dusiła go. W pewnych chwilach jakby zaczynało go opuszczać rzeczywiście bajeczne panowanie nad własnemi uczuciami; wtedy oczy mu zachodziły mgłą, a żyły na skroniach i rękach stawały się nabrzmiałe i fjoletowe. W pewnej chwili, kiedy Franciszek Rosana schylił się tak dalece nad żoną, podnosząc serwetkę, że dotknął jej twarzą, mocno zaczerwienioną od wina, Piotr zacisnął gwałtownie pięść i o mało nie wybuchnął.
Osoba, która śledziła każdy jego ruch, spostrzegła to i na chwilę oddech jej zaparło. Była to Sabina. Siedziała bardzo blada, smutna, prawie cierpiąca. Ona też oczekiwała Piotra przez cały ranek, a widząc go, doznała nieokreślonego lęku, radości zarazem i obawy. A zamiast uspokoić się, w miarę jak czas upływał, stawała się coraz bardziej niespokojna i ogarniał ją smutek, który sprawiał rodzaj fizycznej dolegliwości. Wyczuła instynktownie, przez zazdrość, wszystko co Piotr przechodzi, a kiedy zauważyła, że zaciska pięść i robi ruch, jakby się chciał rzucie, przeraziła się i zadrżała. Uspokajała się w miarę, jak Piotr się uspokajał, ale twarz jej pobladła jeszcze bardziej, stała się ziemista, a wargi zbielały.
— Co ci jest, Sabinko? — zapytał z przerażeniem młodzieniec, siedzący obok niej. — Cóżeś zobaczyła takiego?...
Obrzucił towarzystwo nagłem spojrzeniem, ale dostrzegł tylko twarze czerwone i uśmiechnięte.
Ożywienie doszło do najwyższego stopnia; dowcipy miłe, ale i dwuznaczne, strzelały z jednego końca stołu na drugi; wszyscy z otwartemi ustami, z wargami świecącemi od oliwy, rozmawiali i śmieli się na cały głos, wypełniając izbę hałasem, który, zlewając się ze światłem, z zapachem potraw i słodyczy, sprawiał w rażenie rozpasanej wesołości.
Stojący w rogu stołu, z połową opalonej na bronz twarzy, oświetloną przez promień słoneczny, wysoki, rudy, rozkudłany pasterz, krajał zręcznie na drobne kawałki dużego prosiaka, upieczonego na rożnie, naszpikowanego i podanego na zimno. Prawie wszyscy, choć nie przestawali śmiać się i rozmawiać, przyglądali się z zajęciem dużym i kanciastym rękom pasterza. Wyjął z kieszeni ordynarny nóż, mocno naostrzony, ze zmarszczonem czołem, poważny i milczący, jakgdyby spełniał święty obrządek, krajał szybko, krótkiemi nieomylnemi cięciami; znajdował zręcznie wszystkie stawy i nóż biegł, skrzypiąc po doskonałej, przyrumienionej skórce prosięcia. Gdy wszystko było podzielone, oblizał sobie spokojnie palce, otarł nóż o obrus i usiadł zadowolony, podczas gdy któryś z gości dawał mu oklaski.
— Oh, świetnie! — krzyknął pan młody po włosku. — Brawo, Bore. Gdyby król był tu obecny, zrobiłby z ciebie podkomorzego dworu...
Wszyscy roześmieli się głupio, oprócz Piotra i Sabiny, których wstrzymało cierpienie, ciotki Luizy, która hamowała się przez dobry ton, i Marji, bo się już zaczynała gniewać, że Franciszek upił się w obecności Piotra Benu, który napewno będzie się z niego śmiał.
Duży półmisek krążył dokoła stołu, a Franciszek, grzebiąc w nim długo, wyszukał dla Marji mózg i nerki prosięcia; okropił, posolił i powiedział:
— Może cię obrażam, dając ci mózg? To nie znaczy, że ci potrzebny, wiemy wszyscy, że jesteś najmądrzejsza kobieta na świecie. Jedz, Marjo.
Ale ona nic nie chciała, nie miała ochoty, niech jej da pokój. Odrzuciła z wdziękiem widelec, który jej oblubieniec wkładał do ręki, a kiedy nastawał, odcięła się prawie gniewnie. Lecz Franciszek przysunął jej widelec do ust i zmusił wbrew jej woli do przełknięcia prawie połowy nerki.
Marja zaczerwieniła się i roześmiała, aby pokryć gniew.
— Przestań! — rzekła.
— O mało się nie zadławiłam przez ciebie.
— Oh, Marjo, czy cię obraziłem? — zapytał skruszony.
— Naturalnie!
— Czy naprawdę się gniewasz? Przebacz mi. Jeżeli już dzisiaj mamy się zacząć kłócić...
Roześmiał się i wyciągnął rękę po pełny kieliszek, ale Marja go powstrzymała.
— Proszę cię, zrób to dla mnie, rzekła pocichu — i przestań pic na dzisiaj. Dosyć już piłeś. Zrób to dla mnie.
— A wybaczysz mi? — zapytał zawsze jeszcze z ręką wyciągniętą.
— Tak, jeżeli już dziś pić nie będziesz.
— Już dziś nie będę! — odpowiedział łagodnie jak dziecko, uśmiechając się do niej i chowając rękę, która natrafiła na jej dłoń, leżącą na brzegu stołu.
Od tej chwili Marja pilnowała bardzo, by nie dać mu pić, ale pan młody już wypił i tak zawiele, a oczy, z początku świecące i otwarte, zaczęły mu się mglić i przymykać. Pod koniec obiadu zaczął bełkotać i uparcie mówić po włosku, a w pewnej chwili stał się tak źle wychowany i śmiały, że uniósłszy się na krześle, pocałował naprzód Marję, potem starą krewną, która siedziała obok niego. Rozległy się żywe oklaski i wy lichy głośnego śmiechu. Nawet Marja się śmiała, czy udawała, że się śmieje, a Piotr, zaciskając zęby uśmiechniętemi ustami, patrzył w dal, poprzez jasność otwartej na szerz bramy, oczami szklanemi i przerażająco wbitemi w jeden punkt, Sabina śledziła jego spojrzenie, pytając się w duszy, w jaki bolesny obraz wpatruje się Piotr Benu. Obojętność jego dla niej smuciła ją i rozdrażniała: nie zwrócił na nią oczu ani razu; miała jednak wielką litość nad nim, nad jego widocznem cierpieniem.
Wesołość towarzystwa rosła wciąż, w miarę jak się opróżniały butelki; ostatnie danie, złożone ze smażonych w cieście kalafiorów, żółtych jak złoto i pachnących korzeniami, przeszło nawet nietknięte. Kiedy usługujące do stołu dziewczęta, które stały za krzesłami gości, śmiały się i mieszały swobodnie do rozmowy, przyniosły sery, młody istranzu[1], to jest sąsiad z pobliskiej wsi, podniósł się z kielichem w ręku. Myślano, że chce wnieść zdrowie, on tymczasem z podniesionym kielichem, i wpatrzony w niego, wymachując drugą ręką z przyciśniętemi do siebie pierwszym i drugim palcem, zaczął deklamować satyryczny wiersz sardyński przeciwko kształceniu kobiet, a potem jakiś inny.

Cando s’amore cun sas frizzas d’oro
Sa prima olta m’at fertu su sinu.[2]

— Co za warjat! — rzekła Marja, chowając usta w serwetkę.
A Franciszek, nachyliwszy się, szepnął ze spółczuciem:
— Jest pijany!
Pomimo to, gdy skończył deklamować, wesołość biesiadników doszła do szału. Śmiał się i Piotr, nietyle z wiersza, ile z deklamatora i z innych figur, wykrzywionych głupią i bezmyślną wesołością.
Wuj Mikołaj tymczasem zbliżył się do niego, usiadł wpoprzek krzesła, z założonemi nogami i zaczął z nim mówić poważnie o interesach. Dziwnym trafem gospodarz nie był pijany i nie wyglądało, że się upije; był jakby w złym humorze i odwracając się plecami do gości, namawiał Piotra, aby powrócił do niego na służbę, tak jak gdyby byli sami i nikt ich nie słyszał. Ale młody człowiek nie chciał się zgodzić.
— Nie, nie, już postanowiłem. Zamieszkam u ciotki i będę pracował sam dla siebie. Znacie już moje zamiary, mówiliśmy o nich w więzieniu, zdaje mi się...
Nie doszli do porozumienia. Wuj Mikołaj chciał zrobić z niego chociaż swego jubarju, to znaczy dałby mu ziemię, woły i ziarno na zasiewy, a potem podzieliliby się połową zbiorów, ale Piotr i tego nie chciał. Nie zgodził się nawet na pomysł wydzierżawienia mu winnicy i zagrody. Na nic, — nie mógł, nie chciał się zgodzić na żadne kombinacje. Wuj Mikołaj zmartwił się tem, a chcąc sobie poprawić humor, zwrócił się do młodego „cudzoziemca” i wyzwał go na śpiew a disputas.
Obiad dobiegał końca; na stole dymiła kawa, a Franciszek Rosana, spojrzawszy na zegarek na ręku orzekł, że jest godzina trzecia.
Przez otwartą bramę widać było, na tle mocno błękitnego nieba, słońce, które już się spuszczało i mnóstwo lekkich, białych obłoczków, wypływających na zachodzie; był to jakby powolny przypływ małych miękkich i znikomych fal, które nadawały zimowemu wieczorowi wrażenie głębokiej ciszy i wiosennej słodyczy.
Piotr Benu zmuszony był ustąpić swego miejsca koło drzwi poecie-improwizatorowi, spółzawodnikowi wuja Mikołaja i usiadł w jednym rzędzie z nowożeńcami. Na chwilę zapanowała cisza i wszyscy byli w wyczekiwaniu; wielki spokój słonecznego wieczoru zdawał się przenikać do izby. Pierwsza strofa poety zabrzmiała dźwięczna, donośna, a wuj Mikołaj, z łokciami na stole i ciągle jeszcze z nogą na nodze, przyłożył rękę do prawego ucha, jakby chciał słyszeć lepiej. Spółzawodnik był dość dobrym improwizatorem; rymy płynęły mu z ust z łatwością, miał głos tenorowy, który dodawał wdzięku i wartości wierszom.
Nasamprzód zaśpiewał na cześć nowożeńców, głosząc wytworną pochwałę Marji, którą nazwał sa rosa de sas rosas[3], ale potem zaczął wykładać w szorstki sposób nieżyczliwe poglądy na małżeństwo, t. j., że lepszy jest dla mężczyzn stan wolny, bo w małżeństwie nad radością przeważa w wysokim stopniu nuda i przykrość.
Wuj Mikołaj, rozumie się, twierdził co innego, traktując przeciwnika z uprzejmą ironją i pobudzając obecnych do śmiechu. Ale po kwadransie uwagi biesiadnicy zaczęli się nudzić i jedni po drugich wymykali się od stołu, który niebawem opustoszał, zostali tylko dwaj cantadores[4], dwaj starzy wieśniacy, chłopak, oparty mocno łokciami o stół i z pięściami wbitemi w policzki, oraz Piotr Benu z zamożnym młodzieńcem nuorskim. Ci dwaj, z nogami założonemi jedna na drugą, siedząc bokiem do stołu, rozmawiali ze sobą o osobistych sprawach, nie zwracając żadnej uwagi na dysputę. Ale wuj Mikołaj i jego poetycki przeciwnik byli tak pochłonięci śpiewem, że nie zauważyli, iż słuchają ich tylko dwaj starzy wieśniacy i chłopiec. Ciągnęli dale], śpiewając wyłącznie dla siebie, a byli w takiem poetyckiem natchnieniu i taką w tem znajdowali uciechę, ze nie zanosiło się na rychły koniec.
Przyszły dwie dziewczyny sprzątnąć ze stołu i śmiały się na całe gardło z żartów, jakie do nich zwracał jeden ze starych gospodarzy; wuj Mikołaj spostrzegł to i zaraz zaczął wierszem pomstować na zalecanki starców. Z dołu dochodziły ostre i tęskne dźwięki muzyki tanecznej sardyńskiej, granej na katarynce, gwar śmiejących się, tańczących i rozmawiających na dziedzińcu. Poprzez cały ten hałas Piotr i młody principale[5] rozmawiali spokojnie o interesach, o bydle, o krowach i wołach. Piotr przedstawiał swoje poglądy na handel wołami, powiedział że ma pewną sumkę i spólnika poręczyciela, i że wkrótce zabierze się na małą skalę do hurtowego zakupu wołów. Młodzieniec, właściciel obory, oznajmił, że w kwietniu będzie miał do sprzedania kilka par krów i jałówek.
— Zobaczymy — rzekł Piotr i przesunął w zamyśleniu ręką po twarzy. — Może jeszcze w kwietniu nie będziemy mieli wszystkich potrzebnych pieniędzy, ale niemniej zaczniemy. Gdzie twoje bydło?
— W Serra — odpowiedział tamten.
— Jak się nazywa twój spólnik? Może go znam.
— Zuanne Antine z Fonni. Jest dużo młodszy odemnie.
— Do djabła, toż go znam! — wykrzyknął rozmówca. — Ale jest teraz w więzieniu.
— Tak, za opór i znieważenie siły zbrojnej, — odrzekł Piotr szybko — ale wyjdzie wkrótce.
Po chwili milczenia młodzieniec zapytał:
— Zatem, Piotrze, nie zostaniesz już tu, u wuja Mikołaja?
— Nie, już mi to nie dogadza; nie chcę dłużej służyć.
— Zebrałeś sobie trochę grosza — rzekł młodzieniec z uśmiechem i mrużąc jedno oko. — Musisz mieć dużo pieniędzy. A gdzie będziesz mieszkał?
— U ciotki.
— U tej starej, u ciotki Toni Roddone? To ona jeszcze żyje?
— Gdyby nie żyła, nie wprowadzałbym się do niej.
— A no chyba, do djaska! — rzekł towarzysz i zaraz przypomniał sobie gadkę o skarbie, o którym wszyscy zawsze mówili.
— Jak umrze twoja ciotka, — rzekł, łypiąc znów okiem — to możesz zostać naprawdę kupcem, nawet wielkim panem.
— A co myślisz? — wykrzyknął Piotr ze śmiechem. — Gdy ona umrze, niczego mi brak nie będzie. Powiedział to jednak w taki jakiś sposób, z takim lisim uśmiechem, że choć chciał wyszydzić ukrytą aluzję tamtego, potwierdził ją raczej.
Młodzieniec spojrzał mu głęboko w oczy i poczuł nagle, jakby jakiś tajemniczy lęk; wydało mu się, że ma do czynienia nie z biednym sługą, wypuszczonym przed chwilą z więzienia, ale z bogatym i szanowanym człowiekiem.
Na podwórzu tańczono wesoło.
W kuchni służące uwijały się, aby wszystko ustawić jak najprędzej na miejscu, a potem same wziąć udział w hałaśliwej zabawie na dziedzińcu.
Na stopniach schodów siedziała ładna dziewczyna, ubrana po chłopsku i grała na katarynce z pewnem zacięciem, opierając podbródek na instrumencie i przysłuchując się muzyce, bardzo melancholijnej w swoich monotonnych i poważnych spadkach. Tańczono doskonale, gdy naraz grająca zwolniła tempo, podniosła różowy podbródek i skoczyła na nogi, wołając:
— Ja też chcę zatańczyć!
— Graj dalej, Pasca, zatańczysz później — błagali, ale nie można się było doprosić, aby powróciła do katarynki. Nadąsała się i oparła o poręcz, wpatrzona w dal. Nikt nie chciał grać, może nikt nie potrafił i musiano przestać tańczyć. Wtem Sabina przerwała koło i wbiegła na schody, wołając:
— Poczekajcie. Na górze jest Piotr Benu, który umie grać. Ja go zawołam.
Pobiegła na górę, weszła do izby, ale rychło ukazała się zpowrotem przy poręczy, mówiąc:
— Nie chce przyjść. Słucha śpiewu wuja Mikołaja.
— Do djabła z tem śpiewaniem! — zawołał jeeen z tancerzy napół pijany — powiedz mu, żeby zeszedł; jeżeli nie, to ja pójdę i zepchnę go z góry na dół.
— Cicho, bo usłyszą! — rzekła cicho Sabina, grożąc mu palcem, i zaczęła pokornie błagać Piotra.
— Proszę cię, zejdź. Zrób im tę przyjemność. Jak cię mają prosić?
— Nie umiem grać, zapomniałem już — odpowiedział znudzony i obojętny, nie patrząc wcale na nią.
Sabinę dotknęło to i upokorzyło głęboko; wyszła z głową spuszczoną i wróciwszy na podwórze, prawie bezwiednie, zwracając się do panny młodej, rzekła:
— Nie chce przyjść; idź ty, Marjo. Kto wie, może ciebie usłucha.
Marja spojrzała na nią żywo, jakby się chciała zapytać oczami, czy mówi tak z rozmysłem.
— Ja? — rzekła z pogardliwym ruchem głowy. — Ja nie pójdę na pewno. Jeżeli nie chce wyjść, to się obejdzie.
— Do djabła z katarynką — odezwał się ktoś. — Będziemy śpiewali!
Wtedy trzej czy czterej młodzi stanęli na środku podwórka i zaczęli śpiewać melodję tańca sardyńskiego, tak jak się to robi po wsiach i na zabawach ludowych. Charakterystyczny był ten śpiew, poważny i dziki, w którym głos tenora brzmiał jak daleki i mocny huk potoku. Dokoła śpiewaków utworzył się na nowo krąg taneczny i zaczęto po raz wtóry tańczyć, z większem jeszcze niż przedtem ożywieniem, przy dźwiękach miarowego
Bimbàrambàra bòi bimbàrambài.
Ale powoli, powoli, w miarę jak słońce chowało się coraz bardziej i zmrok zalewał gościniec, goście zaczęli się rozchodzić i taniec ustał. Zostało kilka osób, kilku chłopców, parę dziewcząt, którzy się bawili, „kumając się“ według zwyczaju sardyńskiego, a Franciszek pociągnął Marję w kącik, aby odpoczęła. Czas, tańce i trawienie otrzeźwiły prawie doszczętnie pana młodego; obecnie był znowu ugrzeczniony i zakochany, nie wpadając w swoją nazbyt przesadną i natarczywą uprzejmość.
Gdy tańce się skończyły i goście zaczęli się przerzedzać, Marja i Franciszek usiedli w kąciku podwórza, pod samym łukiem schodów, tuż przy zamkniętych drzwiach od parterowego pokoju. Pomimo nieładu na podwórzu i wciąż jeszcze kręcących się ludzi, w tym kątku panował zupełny spokój. Słońce zaszło; na niebie, wymiecionem całkowicie z poprzednich białych obłoczków, rozlewały się pierwsze różowe odblaski bliskiego zmierzchania, ani siadu wiatru, ani śpiewu ptasząt, ani jednej chmurki. Niezmierny spokój, prawie łagodnie smutny w swym bladym, milczącym rozblasku, zawisł w powietrzu i narzucał się otoczeniu.
— Czy bawisz się? — zapytał Franciszek półgłosem, ujął rękę Marji i zaczął jej poprawiać pierścionki na palcu.
— To dobre sobie! Jeżeli się dzisiaj nie bawię, to kiedy chcesz, żebym się miała bawić! — odrzekła tonem trochę szyderczym. Rozmawiali o udanem przyjęciu i widocznem zadowoleniu zaproszonych gości.
— Tak, wszyscy są zadowoleni — powiedział Franciszek.
— Prawdziwie nie przypuszczałem, że można tak doskonale wszystko urządzić dla tylu osób. Ale jak bardzo musi być zmęczona twoja biedna mama!
— Ha! Już się nie będzie męczyła dla innych dzieci!
— Ten Piotr Benu — rzekł pan młody po chwili milczenia, podczas której myślał o zajęciu ciotki Luizy, a tem samem i o słudze — nie chciał niczego skosztować, widziałaś? Wygląda bardzo źle, biedak, może jest chory; chwilami robi wrażenie warjata.
— Pewnie, że nie jest przyjemnie być więzionym niewinnie — rzekła Marja z udaną obojętnością. A chcąc zmienić rozmowę, zaczęła mówić o otrzymanych darach.— Mój Boże , to wprost bajeczne, niebywałe: przeszło sto sześćdziesiąt darów w ziarnie i czterdzieści tortów i gattos, a prawie sto scudów w złotych monetach i kosztownościach. Patrz, ten pierścionek dała mi Sabina, biedactwo, — i pokazała mu rękę, dotykając pokolei każdego pierścionka — ten tu Konstancja Brindis, ten ciotka Ventura, a ten twoja kuzynka. Patrz, jaki śliczny...
— Twój ojciec jeszcze śpiewa — rzekł znienacka Franciszek, podnosząc głowę. — Słyszysz, słyszysz? Chodźmy na górę, Marjo.
— Nie, zostańmy lepiej tutaj — prosiła Marja, która nie widziała, aby Piotr Benu schodził i nie chciała wejść na górę. Dlaczego on nie odchodzi?
Piotr tymczasem czekał, aż ona wróci na górę, i nie ruszał się z miejsca. Powziął był pewien zamiar dość dziwny i podczas rozmowy z młodym posiadaczem myśl ta pochłonęła go tak, że aż zamilkał i zaczął odchodzić od przedmiotu. Postanowił, ni mniej ni więcej, tylko pocałować Marję po raz ostatni w obecności wszystkich, nie wyłączając męża. Był w Nuoro zwyczaj całowania panny młodej i wszystkich kobiet przybyłych na wesele; obecnie ten dziwaczny zwyczaj już prawie nie istnieje, ale o ile ktoś chce go wskrzesić, nikt nie może nic mieć przeciwko temu. Piotr chciał się w ten sposób przekonać, czy Marja go już zupełnie zapomniała.
— Czy chcesz mi zrobić przysługę? — zapytał młodego posiadacza — rozmienić papierek dziesięciolirowy na dwa scudy srebrne? Nie wypada dawać pannie młodej papierowych pieniędzy.
Młody człowiek miał przypadkiem dwa srebrniki; otworzył rodzaj skórzanej sakiewki, zawieszonej u bogatego pasa z haftowanej skóry i wyjmując pieniądze, rzekł:
— A to dopiero sumiennie wszystkiego się trzymasz, dalibóg!
— Tam do djabła! Byłem przecie w tym domu przez cały rok, jadłem ich chleb i piłem ich wino. Zresztą, chodź ze mną, a zobaczysz, jak sobie każę zapłacić — powiedział Piotr, kładąc pieniądz na dłoni i zniżając głos, aby go wuj Mikołaj nie usłyszał.
Wstał. Poszedł wprost do gospodarza, położył mu poufale rękę na ramieniu i powiedział:
— Dowidzenia, wuju Mikołaju!
— Co, odchodzisz, Piotrze? — wykrzyknął zdumiony gospodarz.
Chciał, aby Piotr pozostał jeszcze, a nie mogąc nic więcej wskórać, kazał mu chociaż wypić szklankę czerwonego wina i przyrzec sobie, że jutro powróci.
— Tak, czekajcie zdrowi! — pomyślał Piotr i wyszedł w towarzystwie młodzieńca.
Zeszli, śmiejąc się, ze schodów; Piotr śmiał się nawet za hałaśliwie, ale w piersi serce mu biło mocno, z niebywałym niepokojem. W prawej ręce ściskał dwa srebrne pieniądze i czuł, że mu dłoń potnieje.
— Dowidzenia, ciotko Luizo! — krzyknął, wsuwając głowę w drzwi kuchni — dowidzenia, kumo Sabino!
— Dowidzenia — odrzekła Sabina, przybiegając do drzwi. Kiedy w nich stanęła, Piotr podchodził do nowożeńców i zobaczyła następującą dziwną scenę. Piotr stanął przed Marją, pochylił się nieco, mówiąc coś do niej, napewno komplementy czy życzenia. Sabina ich nie słyszała, tak była wzruszona. Po chwili rozmowy, której towarzyszył z uśmiechem młody posiadacz, Piotr wyciągnął prawą rękę do panny młodej i kładąc jej w rękę dwa srebrniki, nachylił się i pocałował w policzek.
Sabina drgnęła i stanęła jak wryta na progu, z oczyma wlepionemi w niezwykły obraz.
Mateusz Canzeddu, młody posiadacz, zaśmiał się w głos, bijąc się pięścią w piersi, a Franciszek nie zdawał się wcale obrażony zuchwałym postępkiem Piotra.
Sabina widziała, że i Marja uśmiechnęła się także, bardzo zapłoniona, ale spokojna, a potem Piotr z Mateuszem odeszli powoli. Ledwie się brama za nimi zamknęła, Marja otworzyła rękę i uśmiechając się, pokazała Franciszkowi dwa srebrne pieniądze.
— Głupi! — rzekła Sabina, odwracając się z politowaniem.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że panna młoda robiła ogromny wysiłek, aby się nie zdradzić. Przy płomiennem, aczkolwiek przelotnem zetknięciu z ustami Piotra, Marja poczuła jak krew cała się w niej burzy z obrazy, zdumienia i ze wspomnień. Przecież opanowała się tak dobrze, że nikt, nawet Piotr, nie odgadł jej uczuć.
— W bramie Piotr pomyślał z goryczą, czując, że martwieje w duszy: — Zapomniała o mnie. A zresztą!... — Włóczył się przez resztę wieczoru z Mateuszem po karczmach i szastał, jak pan, ostatek pieniędzy, zaoszczędzonych przez rok służby u Noinów. Wrócił późną nocą do ciotki i usiadł smutny około nędznego ogniska, na którem trzeszczały dwa czy trzy kawałki drzewa, szczątki starego krzesła.
— Jutro, — rzekł, patrząc z politowaniem na nędzny ogień — jutro przywiozę wam wózek drzewa. Wózka i uprzęży pożyczy mi Mateusz Canzeddu.
Kiedy ciotki udały się na spoczynek, wyciągnął się na swojej starej macie, koło napół wygasłego ognia i zapadł rychło w ciężki sen, bo był trochę pijany i zmęczony po wrażeniach, myślach i rozmowach. Lecz o pierwszem świtaniu obudził się z jasną zupełnie głową i z głęboką troską w sercu.
Słysząc, że kręci się po podwórku, ciotka Manzela wstała z łóżka, ugotowała kawy i kazała mu wypić filiżankę. Kawa była tak niedobra, że odwrócił się, aby ją wypluć, potem powiedział:
— Idę do Mateusza po wózek i zaraz wybiorę się po drzewo. Wrócę o zmroku, a wtedy pomówimy o najważniejszych sprawach. Wczoraj wieczorem miałem trochę w czubie i nie pamiętam nawet, o czem mówiłem.
Ciotka Manzela okręciła mu kawałek chleba i sera w chusteczkę i wyszedł trzymając zawiniątko pod sukmaną. Prawie nieświadomie, idąc do Mateusza po wózek, skierował się w stronę domu Noinów i wszedł w uliczkę, gdzie go ciągnęła jakaś fatalna, magnetyczna siła. Ale nie zobaczył nikogo. Cały dom spał jeszcze w jasnej świeżości błękitnego świtu, tylko na cichej uliczce, gdzie widniały dotąd siady wczorajszej uroczystości, kury dziobały ziarno, rzucane nowożeńcom i grzebały z ciągiem gdakaniem jakgdyby z radości.
Piotr spojrzał i minął, bijąc mocno podkutemi butami szczątki talerzy, walające się jeszcze na ulicy.
— Ach! wszystko dookoła oddycha ciszą, światłem i szczęściem, nawet kury wydawały się wesołe, nawet kury!
Piotr Benu udał się na płaskowzgórza, gdzie kiełkowały przyszłe łany wuja Mikołaja Noiny; szedł tam, aby zwieść biednym ciotkom wóz korzeni lentyszku i drzewa jałowcowego, ale przedewszystkiem, aby zabrać stary rewolwer bandyty, schowany od trzech miesięcy w zaroślach.
Minęły dwa miesiące. W domu Noinów wszystko wróciło do dawnego porządku i spokoju. Tylko dochody potroiły się i dobrobyt widniał więcej niż kiedybądź w każdym kącie domu i na twarzach mieszkańców.
Ciotkę Luizę rozsadzał poprostu tłuszcz i nadętość, a i Marja wydawała się spokojna i szczęśliwa. Teraz już nie chodziła boso, nie spełniała niskich usług domowych, żyła jak pani. Miała zręczną i dobrą służącą, która jej nie pozwalała nic robić, miała w szufladzie komody koszyczek wypchany pieniędzmi; wszystkie dziewczęta i żony posiadaczy z Nuoro patrzyły na nią z zazdrością, kiedy w niedzielę w południe udawała się, wspaniale ubrana, na sumę. Niczego jej nie brakowało.
Dwa miesiące minęły zawrotnie szybko. Mąż otaczał ją troskliwością i uwielbieniem, coraz bardziej rozkochany, uprzejmy aż do znudzenia, a w pogodne dni sadzał ją za sobą na swojej wspaniałej klaczy i wiózł do swych posiadłości, do bogatego gaju oliwnego w dolinie, do winnicy i do owczarni. Zwłaszcza do owczarni; postanowili nawet, o ile nic nie zajdzie, przebyć tam cały maj.
Pasterze nuorscy po ślubie zwykli spędzać część miodowego miesiąca w owczarni. Franciszek Rosana nie był wprawdzie pasterzem, ale ponieważ przeważna część jego majątku składała się z bydła, spędzał połowę czasu w owczarni ze swym pastuchem, ze swemi psami, śród pięknych krów rosłych i kwitnących, które zdawały się znać go i lubić. Hala, na której bydło pasło się przez cały rok (w zimie, podczas wysokiego śniegu, karmiono je liśćmi i młodemi kiełkami gałęzi), bardzo cenna, w równinach Św. Ducha, pełna pachnącej paszy, siana, złotogłowiu, wody, gęsta od wielkich dębów, należała również do Franciszka.
Marja dziecinnie klasnęła w dłonie na projekt spędzenia maja w owczarni, tembardziej, że zaczynało ją nużyć bezczynne życie bogatej małżonki, jakie prowadziła od dwóch miesięcy. Nie miała już nawet nic do szycia, bo przed ślubem, poza bogatą wyprawą, uszyła cały zapas bielizny dla rodziców, a Franciszek był dobrze zaopatrzony we wszystko. Przez dwa miesiące zrobiła tylko jeden naszyjnik, to jest kołnierz do koszuli dla Franciszka, wykończony i haftowany cieniutko, z cierpliwością i zręcznością Arachny.
Pokoje, kuchnia, podwórze błyszczały czystością, porządkiem i dobrobytem. Wuj Mikołaj, ciotka Luiza i Franciszek zgadzali się cudownie ze sobą, interesy szły wspaniale, a rok zapowiadał się dobry.
Wobec nieodmiennej, pokornej, a przynajmniej zrezygnowanej nędzy sąsiedztwa, gdzie na uliczkach rosła wysoko trawa, a w podwórkach pełnych blekotu, ostromlecza i dzikich fig, szpalery żywopłotu kwitły sielską i niesforną poezją miejsc niezamieszkanych, dom Noinów, bardziej niż kiedykolwiek wybujały potęgą i żywotnością, odbijał jak miniaturowa warownia, na którą wielu ludzi patrzyło z zazdrością, ale i z szacunkiem.
Zdawało się, że fortuna wysypała cały swój róg obfitości na rodzinę Rosanów-Noinów, na mały domek o zewnętrznych, jasnych schodach.
Nie było tam żadnych nienawiści, żadnych prześladowań ani kłopotów. Rodzina i krewni Franciszka, zadowoleni niezmiernie z jego małżeństwa, odnosili się do jego żony serdecznie i uprzejmie; to też zamiast plotek, które zazwyczaj powstają w prostych rodzinach, a nieraz i nietylko w prostych, świeżo spokrewnionych, panowała między Rosanami i Noinami prawdziwa i serdeczna przyjaźń z obopólną wymianą podarunków i grzeczności.
Piotr Benu nie dał już znaku życia, a Marja, nie widząc go, zapomniała prawie o nim; z każdym dniem postać jego oddalała się i zacierała. Ale po dwóch miesiącach, które dla Franciszka Rosany zbiegły jak najszczęśliwszy sen, Marja nie miała jeszcze dla męża najmniejszego uczucia, tylko szacunek głęboki, żelazne postanowienie zachowania mu wierności i pewnego rodzaju wdzięczność za jego miłość i uwielbienie.
Często wszakże odczuwała nieświadomie wielką pustkę w sercu, coś, z czego sobie nie umiała zdać sprawy, ale czego brak zalewał ją nieraz w każdej żyle, w każdem włókienku, nagłym, dojmującym smutkiem, a wtedy, znudzona (nuda tak samo była rzeczą dla niej zupełnie nową), z nieuchwytnym wyrazem zmęczenia na czole, zapadła w zadumę, pełną nieznanych pragnień, dalekich wspomnień, niewyraźnych myśli, których nie rozumiała. Ale były to tylko jakby błyski, przelotne widzenia, odbite od szarych chmur, które się szybko rozpływały. Otrząsała się natychmiast, rozglądała dokoła i uśmiechała, kołysząc się i łudząc momentem szczęścia, którego właściwie nie doznała.
Inni zato byli wszyscy szczęśliwi; nawet wuj Mikołaj, pomimo swojego utrapienia z nogą i ciągłych monologów, w których powierzał rogowej tabakierce, bijąc po niej palcem, tysiączne drobne kłopoty.
Najszczęśliwszy ze wszystkich był napewno Franciszek Rosana, a oziębłość, jaką Marja odpowiadała na jego gorące uwielbienie, zdawała mu się rzeczą nieodłączną od jej zrównoważonego, poważnego i uszczypliwego usposobienia.
— Czy kochasz mnie, Marjo? — zapytywał, kręcąc jej pierścionkami na palcach i patrząc głęboko w oczy.
— Tak — odpowiadała, starając się nie widzieć nic poza oczami, jedyną jego urodą.
— I nie kochałaś nigdy nikogo poza mną?
— Nigdy... — mówiła, ale stłumionym głosem.
Co wobec tego znaczył cały świat dla Franciszka Rosany?
Pewnego majowego poranku, małżonkowie dosiedli białej klaczki i udali się do owczarni.
Jechali tą samą drogą, śród tych samych widoków, co przed kilku miesiącami, gdy udawali się na Gonare, tylko że teraz łąki były wesoło oblane słońcem, leżały zielone i rozkwitłe, a na dolinach, czarnych w zimie, bagnistych w jesieni i spalonych w lecie, drżała w ciepłym wiosennym podmuchu bogata roślinność jak w pampasach amerykańskich: wysokie trawy, osty i kolczaste o srebrzącej się zieleni smukłe złotogłowie z kwiatem świecącym, toczydło jeszcze w kwiecie, krzaki jeżyny o emaljowanych liściach, a na groblach dzikie róże, które napełniały balsamem czyste, rozgrzane powietrze.
Wielki i ciemny skłon nieba ginął w błękitnej linji dalekich gór.
Maseda[6], klacz, która w niezgodzie z własnem imieniem była żywa i nerwowa, szła dziwnie spokojnie przez ścieżyny hal, bijąc się ogonem to w jeden to w drugi bok i szczypiąc trawę, ilekroć jej popuszczono wędzidła. W powietrzu, zwłaszcza w bliskości małych strużek źródlanej wody, pachniały cudownie narcyzy, tataraki, wilgotne siano; zapach był tak silny, że nozdrza odczuwały jakby ból; w zaroślach, pełnych stokrotek i głogu brzmiała szczebiotliwa muzyka ukrytych ptasząt i dziwnych tęczujących much, które brzęczały na słońcu. A małe, przezroczyste motylki, zielone, czerwone, czarne i fjoletowe, niby kwiaty oderwane od ziemi, krzyżowały się jak szalone w powietrzu.
Marja, oparłszy się o ramiona Franciszka, usadowioną wygodnie na szerokim zadzie Masedy, przy spokojnym i miarowym kroku konia doznawała uczucia głębokiego zadowolenia; ciepło słoneczne, zapach traw, samotność i błękit wprawiały ją w jakieś rozkoszne odrętwienie spokoju i marzenia.
— Pamiętasz, Maryjko, dzień, kiedyśmy tędy przejeżdżali, wracając z Gonare?
— Ktoby pomyślał przed rokiem, że dziś będę tu jechał do owczarni razem z żoną, piękną i dobrą, jak ty, Marjo?
— Czy ci wygodnie, Maryś? Czyś nie zmęczona, Maryś?
Raz po raz Franciszek obracał się ku niej z takiemi pytaniami, po których następowały rozmowy czułe i wylane.
A tymczasem Maseda szła dalej, próbując co chwila puścić się kłusem, Franciszek jednak w porę ją powściągał. Mijali rowy i zbocza, ścieżki ujęte żywopłotem z polnych róż, małe dąbrowy, gdzie bluszcz owija pnie zwycięską zielenią, i pola kwitnące złotogłowiem.
Tak przybyli do celu. Marja zeskoczyła lekko z konia, a Franciszek, przewiesiwszy przez ramię strzelbę, którą wpierw trzymał przed sobą na siodle, gwizdnął, by uprzedzić pasterza o swojem przybyciu.
Natychmiast, skacząc i szczekając, przyleciały psy z owczarni i cała hala, tak cicha przed chwilą, loże brzmiała przyjacielskiemi głosami ludzi i zwierząt Zdaleka porykiwały jałówki, jakby odgadywały przebycie gospodarzy, psy z innych owczarni odpowiadały na szczekanie psów Franciszka, a pastuch z dwoma innymi towarzyszami z sąsiedztwa przybiegł w ukłonach.
Podczas, gdy Franciszek zdejmował worki z konia przy pomocy pastuchów, Marja skierowała się cło chałupy.
Wielka kwietna hala była zamknięta od północy splątanemi krzakami jeżyny i wielkiemi głazami spękanego granitu, a od tyłu śród murków, porosłych wysoką jeżyną i dzikiemi dębami, przeciskała się długa drożyna, tak cienista, że robiła wrażenie jaskini.
Chałupa i owczarnia, zbudowane z żywopłotów i suchych gałęzi, stały prawie na środku hali, w miejscu zupełnie nieporosłem i nagiem. Wnętrze chałupy było dość dziwne i malownicze: duży kamień przymocowany do ziemi, służył za komin, a dokoła były siedzenia z kamienia i kilka pierwotnych stołków. Przytwierdzone do zwieszających się z dachu gałęzi wisiały, wraz z ubraniem pastucha, naczynia i statki rozmaitej wielkości z drewnianą rękojeścią, na ziemi stały inne narzędzia, potrzebne do wyrobu sera i przegotowywania skrzepłego mleka. A na deskaeh pod łóżkiem tego patrjarchalnego schroniska (Franciszek nosił się z myślą wybudowania domu mieszkalnego na swojej hali), leżały zapasy kuchenne pastucha i kilka serów, które się gnoiły.
Marja rozejrzała się i szperała po wszystkich kątach, potem usiadła na stołku, odpoczywając, aż do nadejścia Franciszka i pastuchów z workami pełnemi zapasów. Małżonkowie nie zamierzali bowiem żyć tylko mlekiem i serwatką. Marja szybkiemi radiami zręcznych rąk uporządkowała wszystko i zjadłszy śniadanie, postanowiła urządzić mieszkanko.
Zizzu Croca, zwany Turulia[7], gruby pasterz, wielki gwałtownik o dużych niebieskich oczach człowieka północy w czarnej, opalonej i orlej twarzy araba i z taką wełnistą grzywą, że przypominał mocno dzikie zwierzę, postanowił sypiać na dworze, pod płotem owczarni, aby oddać gospodarzom całkowicie chałupę. Postanowiono sporządzić dla nich wspaniałe posłanie z miękkich gałęzi i paproci, co razem z przysłanemi już zawczasu kołdrami i poduszkami złożyło się poprostu na coś nadzwyczajnego.
— Dajcie mi wszystko przygotować — rzekł pasterz. — Tu blisko, nad strumieniem, jest mnóstwo paproci. Przyniosę ich pełny worek i będzie ci się zdawało, Marjo, że jesteś na górze i odprawiasz nowennę do Najświętszej Panienki.
Pobiegł do strumyka razem z innymi pasterzami, a kiedy Franciszek wyszedł poza dom ładować bron, Marja zamiotła chałupę, poczyściła wszystko i przygotowała kąt na posłanie.
Potem oboje małżonkowie udali się zobaczyć krowy i obejrzeć szczegółowo halę. Marja była szczęśliwa i pełna pogody. Słodycz uroczysta rozlewała się na hali pod prawie upalnem słońcem południa, które padało świetlistemi pękami poprzez stare dumające dęby na trawę, pełną żółtych rumianków i jaskrów, śród wesołego rozgwaru owadów, ukrytych w jeżynie, pod niepokalaną jasnością nieba. Z błękitnego tła, przeświecającego skroś drzew, z za zieleniejących murów wiał nastrój głębokiej senności.
Franciszek Rosana czuł się jak w ziemskim raju; szedł krok w krok za Marją w jednym zachwycie; od czasu do czasu brał ją pod rękę, jak to robią panowie, i przyglądał jej się, jakgdyby jej nigdy przedtem nie był widział, jakgdyby chciał się przekonać, że to ona jest właśnie tutaj, tutaj gdzie tyle razy marzył o niej w rzeczywistości niewysłowionych marzeń.

Marja nie przerywała jego radosnego milczenia, spokojna i uśmiechnięta jak bogini, a dwie rosłe jałówki, białe w czarne łaty, i czerwone byki, o dumnych, rozmarzonych oczach, i płowe cielątka z różowemi pyszczkami podnosiły łby i machały ogonami, jakby chciały się witać.

III.

I dla Marji rozpoczęło się życie zaczarowane. Wstawała o świcie, kiedy wierzchołki dębów nurzały się w świeżym rozświcie dnia i razem z Franciszkiem przypatrywała się, z dziecięcą wesołością pomagając przy dojeniu krów i wyrabianiu sera. Krowy wychodziły po jednej z obory, a mleko ciepłe i dymiące lało się do kociołka; poprzez żywopłot cielęta przyglądały się ciekawie, szeroko rozwartemi, czamemi oczami; z grobli leśnej wysoka trawa, kapiąca rosą i złote oczy rumianków zdawały się uczestniczyć z tajemnem drżeniem w tym świętym obrzędzie.
Dużą część sera sama Marja wygniatała w małe gomółki, stawiając go drugi raz na ogniu, po dwóch lub trzech dniach fermentowania.
Śliczna była, gdy robiła gomółki: zakasywała rękawy białej koszuli aż do łokcia, związywała na głowie końce chusteczki i siedząc na stołku, przewracała zręcznie ser w rądlu.
A gdy nabrał należytej elastyczności, wyjmowała go i kładąc na głębokim talerzu, nadawała mu kształt wielkiej gruszki, lepiąc go i wygładzając rękami, które maczała raz po raz w zimnej wodzie, by ich nie poparzyć. Potem rzucała ser do zimnej wody i zabierała się do robienia następnego.
Franciszek i pasterz pomagali jej i z masy sera wyrobionego, oprócz gomółek, lepili warkocze, małe zwierzęta, posążki, maleńkie koniki z równie maleńkimi jeźdźcami, z siodłem i uzdeczką, wszystko zadziwiająco zręcznie. W kilka dni pełno tego było w całej chałupie.
Po obiedzie Marja i Franciszek przepadali w lesie, odwiedzali sąsiedzkie zagrody, zapędzali się nieraz aż do kościółka Św. Ducha, samotnego, i ciemnego w słońcu.
Ilekroć robili dłuższe wycieczki, Marja żądała od męża, żeby brał ze sobą broń. Kto to może wiedzieć? trzeba być przezornym w tych złych czasach. Marja nie lękała się bandytów, którzy nie mogli czepiać się Franciszka, z chwilą gdy często udzielał im gościny w swojej owczarni, nie obawiała się zemsty lub złego czynu złodziei, jednak miała jakieś niejasne przeczucie, którego nie umiała, czy nie chciała sobie wytłumaczyć, a przecie, choć się starała, nie mogła go wygnać z sera.
Jeżeli nie wychodzili, to po obiedzie, gdy słońce się spuszczało, gdy dęby, poruszane wietrzykiem, sypały perły, a niebo było świetliste i pogodne jak sen, małżonkowie rozkładali się w lesie i bywało, że zasypiali spokojnie na łożu z siana i rumianków.
W podwieczerz Marja siadywała przed chatą, zawsze z Franciszkiem, szyła i haftowała jego kołnierze od koszul; nic nie zakłócało rozkoszy samotności, psy drzemały, a skrajem polanki przechodziły, goniąc się i dokazując, cielęta, czasem doleciało jakieś gwizdnięcie, jakiś głos gdzieś zdaleka, cień najbliższych dębów wydłużał się na trawie, a słońce spuszczało się łagodnie po pogodnem niebie.
O zmierzchu Marja przygotowywała wieczerzę; odetchnąwszy jeszcze trochę przy znikającej jasności wieczoru (noce dotąd były zimne), małżonkowie zasypiali smacznie na łożu z paproci, które pachniały miękkim zapachem moczarów.
Tak mijały dnie. Pasterz chodził do Nuoro i z powrotem, nosząc sery, twaróg i mleko, co zwykł był załatwiać Franciszek, gdy Marja była w mieście, i codziennie ciotka Luiza przysyłała zapasy i ukłony.
Wuj Mikołaj zawsze kazał powtarzać, że rychło odwiedzi dzieci, ale nie zjawiał się nigdy. Tak więc nic nie mąciło kwietnej idylli małżonków. Samotność przerywały jedynie odwiedziny sąsiednich pasterzy lub zjawienie się jakiegoś przechodnia z Nuoro, którego Franciszek zatrzymywał i zapraszał do swej chałupy.
Pasterz, który nieraz o byle głupstwo kłócił się z Franciszkiem, miał wielkie poszanowanie dla Marji, w nocy układał się o kilka kroków od chaty, otulony w opończę i czuwał, na każdy szelest sięgając po starą sardyńską rusznicę.
Pewnego wieczoru, po trzech tygodniach takiego poetycznego i patrjarchalnego życia, Marja siedziała na jednej ze skał, górujących nad ścieżką, na północ od hali. Była sama, po raz pierwszy sama od czasu, gdy się znalazła w owczarni. Franciszek z pasterzem wyszli już przed dwunastu z górą godzinami na poszukiwanie zaginionego byka. Marja czekała ich powrotu i skracała sobie czas szyciem, pogrążona w pogodnych rojeniach, nie odczuwając najmniejszego lęku w olbrzymiej samotni, jaka ją otaczała, głębsza jeszcze niż zwykle w ciszy zapadającego wieczoru. Naraz usłyszała kroki na ścieżce zdaleka, a pewna, że to Franciszek, podniosła się, nasłuchując. Przeszło kilka minut, ale jakkolwiek kroki słychać było jeszcze, zawsze w tej samej odległości, nikt się nie ukazał na ścieżynce, ciemniejszej niż kiedykolwiek o tej godzinie.
Franziscu, Franziscu! — zawołała głośno Marja, lecz nikt nie odpowiedział i kroki nagle ucichły.
Wtedy ogarnął ją niewysłowiony niepokój. Jednak, odważna jak zawsze, postanowiła podejść kawałek ścieżką, w nadziei, że spotka jakiegoś pasterza, który jej będzie mógł coś powiedzieć o Franciszku.
Ale postąpiwszy parę kroków, stanęła jak wryta, z twarzą pobladłą, i powstrzymując krzyk, cofnęła się raptownie. Czy to było złudzenie? czy przeoczyła się pod wpływem niepokoju? Na końcu ścieżyny biegła inna dróżka, prowadząca na południe; na skrzyżowaniu obu Marja ujrzała, czy miała wrażenie, że widzi człowieka, który przeszedł, nie zauważywszy jej. W tym człowieku zdawało jej się, że poznaje Piotra Benu!
— Matko Przenajświętsza, czego on chce w tych stronach? — pomyślała Marja, chroniąc się za murek ogradzający halę.
Niedorzeczny strach ją ogarnął, tysiączne smutne myśli napłynęły do głowy, chciała lecieć do chaty po strzelbę Franciszka.
— Panno Najświętsza, Panno Najświętsza, co robi Piotr Benu w tych okolicach? Ale czy to był on istotnie? Czy się nie omyliła? Czego on tu może chcieć? A Franciszek?
Straszne podejrzenie chwyciło ją, pomyślała, że Piotr poszukuje Franciszka i zaczęła nasłuchiwać mocno, w dzikiej udręce. W mgnieniu oka opadły ją na nowo lęki i przeczucia, o których czas i zachowanie się Piotra pozwoliły jej zapomnieć, ale żaden nowy szmer nie doszedł jej uszu.
Wieczór zapadał i w kamiennym spokoju zmierzchu, pod wielkiem granatowem, szarzejącem niebem żaden podmuch nie zadrżał na dębach i na sianie. To tęskne milczenie, ta wygasła jasność, która się kładła ze smutkiem na siwych kamieniach, spotęgowały niepokój Marji. Czekała jeszcze, oparta o murek, nasłuchując, ale zmrok gęstniał, a nikt nie nadchodził.
Dopiero później, gdy już gasły ostatki dnia, zadźwiękły zdaleka miarowe kroki końskie i głos bardzo łagodny i przytłumiony, który śpiewał w djalekcie.
Marja wychyliła się z nad murkn i patrzyła ku przylegającej do ścieżki hali, gdzie głos i kroki stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Akcent śpiewającego nie wydawał jej się nuorskim, w każdym razie słowa wstrząsnęły nią dziwnie w tej chwili: powiedziałbyś, że rodził je jej własny niepokój.
Głos tęskny i namiętny śpiewał pieśń logudorską, w której zdradzony kochanek tęskni i grozi, a stała zwrotka wpadała jak szloch lęku i nienawiści:

Isetta sa venditta,
Amante traittore[8]

W miarę jak się przybliżał, głos śpiewał:

Ohi, ohi, ohi, ohiii, ohiii, o hiiiiii!

— Niech cię djabli wezmą! — pomyślała Marja. — Wygląda jakbyś miał w tej chwili umrzeć.
Wreszcie ukazał się człowiek, siedzący na nędznej gniadej szkapie z białemi nogami. Był to może pastuch, niewątpliwie człowiek z sąsiednich wsi, Mamojady czy Fonni, bo pomimo ciepłego wieczoru miał narzuconą na głowę długą opończę z samodziału, uwiązaną w taki sposób, że zakrywała mu prawie całą twarz.
Dojechawszy tuż przy ścieżce do miejsca, gdzie stała Marja, przyjrzał jej się badawczo, ale nie zdawał się zdziwiony, że spotyka o tej porze i w tem miejscu tak piękną młodą kobietę; przestał tylko śpiewać i nie zatrzymując konia zapytał:
— Dobry wieczór. Czy przechodził kto tędy?
— Nie, dobry człowieku — odrzekła Marja, trochę ostrym głosem.
— Zdrowaś Marja — rzucił pożegnanie przechodzień, oddalając się.
— Łaskiś pełna.
O parę kroków dziwny ten człowiek na nowo zaczął śpiewać. Marja słuchała i, pomimowoli, dreszcz ją przebiegł, bo wiersze znowu poprostu mówiły jakby o niej.
Nieznajomy śpiewał mutu nuorską, to jest jedną z tych dziwacznych piosenek, które tylko kobiety układają i śpiewają; rzecz przeto stawała się jeszcze bardziej niezwykłą.

Doichi monsas mudas
Falan a ses, a ses,
A cara bella jà ses,
E adoran su Segnore
Traittore che a Zudas.[9]

W miarę, jak się oddalał, głos stawał się mocniejszy i głębszy, a w śpiewie zaczynała bić dziwna namiętność:

...E adoran su Segnore
Che a Zudas traittore,
Che a Zudas traittoréeeeee.

...Doichi monzas mudas
Traittore che a Zudas,
Traittore che a Zudas, a Zudas, a Zudas

Głos zginął w oddali, a ostatnim wyrazem, który dobiegł uszu Marji i zniknął rozwiany na skraju równiny, było imię Judasz.
— Kto to był taki? — pomyślała i narzuciło jej się gorzkie przypomnienie, czy to nie jaki przyjaciel Piotra, który zna jej przeszłość.
Wszystko to, tak jak przedłużająca się nieobecność Franciszka i pasterza, wzmagało jej niepokój.
Zmrok stawał się coraz gęstszy i posępniejszy, krowy powracały do obory, świerszcze już cykały w sianie i w krzakach i gwiazdy zaczęły się ukazywać na bladem niebie.
— O zachodzie słońca będziemy zpowrotem — powiedział Franciszek, a tymczasem noc się robiła, a jego nie było.
Gdyby nie to, co zaszło przed chwilą, możeby się Marja nie była tak bardzo niepokoiła, ale niespodziewany widok człowieka, który się jej wydał Piotrem i spotkanie z dziwacznym przechodniem, przejęły ją głębokim lękiem, obawą rzeczy tem straszniejszych, im bardziej były tajemnicze. Co się działo tam, za ciemnym lasem? Jakie uśmiechy sfinksa miały te głazy, oświetlone jeszcze ostatnim odblaskiem zachodu! Jakie głębokie tajemnice drżały w trawie i w ciemnych pachnących kwiatach w lesie?
— Najświętsza Marjo Panno, Najświętsza Marjo Panno! — przeżegnała się i wyszła znów za murek, idąc kawałek drogi ścieżką. Serce tłukło się w niej i mówiło, że coś strasznego się stało, lub stanie tej nocy.
Nie kochała Franciszka uczuciem miłosnem, ale niemniej był jej mężem i myśl, że mogło mu się przytrafić coś złego, a tembardziej z jej winy, sprawiała jej mękę nieopisaną. Na zbiegu dróg zatrzymała się, nie wiedząc, czy pójść dalej dróżką na południe, czy przeskoczyć murek i polecieć w kierunku starej owczarni. Zdecydowała się na to drugie. Ciemność rosła pod dębami i panowała ogromna, aż niepokojąca cisza, przerywana zaledwie ćwierkaniem swierszczów i ja kimś niewyraźnym jękiem nocnego ptaka.
Mimo to Marja zatrzymywała się co chwila, zdawało jej się bowiem, że słyszy ludzkie głosy i kroki. Raz pies jakiś zaszczekał. Myślała, że to może ich pies i zamierzała cofnąć się w nadziei, że Franciszek powrócił. Ale inne psy się odezwały i spostrzegła, że jest blisko innej, znajomej owczarni. Po kilku chwilach wyszedł na jej spotkanie jakiś człowiek, wołając:
— Kto tam?
— Czy to ty, Antoni? — zapytała.
Głos miała zadyszany od biegu i od rosnącego strachu i pasterz przeraził się co niemiara.
— Marja! — wykrzyknął. — Co się stało?
— Ach, umieram ze strachu. Franciszek i Zizzu wyszli przed wschodem i dotąd ich niema. Boję się. Gdyby się coś było przytrafiło, Franciszek byłby niewątpliwie wrócił, choćby sam, żeby mnie tak nie zostawić.
Pasterza tknęła słuszność uwag Marji, ale chciał ją uspokoić i rzekł:
— Niema powodu niepokoić się. Ściemniło się niedawno i Franciszek z pewnością wróci zaraz, jeżeli dotąd nie wrócił. Dokąd poszli?
— Zginął byk, poszli go szukać. Zlituj się, mój Antoni, pójdź i postaraj się czegoś dowiedzieć. Umieram ze strachu, widziałam ciemne jakieś figury, które się kręcą w tych stronach.
— Do djabła! — krzyknął przerażony. — Kogo widziałaś?
Zarumieniła się w ciemności i nie miała odwagi wymienić Piotra Benu. Pożałowała nawet, że wogóle to mówiła i dodała:
— Widziałam naprzód zdaleka człowieka jakiegoś pieszo, który mi wyglądał na to, że jest z Nuoro, ale go nie poznałam. Potem przejechał jakiś inny, z Fonni, na koniu i śpiewał, cały okręcony workiem, dostrzegłam tylko oczy. Przeraził mnie. Zapytał, czy nie widziałam czy kto przechodził i przeraził mnie. Idź, idź, mój Antoni, zaklinam cię na duszę twej matki, i zobacz, czy Franciszek i Zizzu nie wracają.
Pasterz ponownie starał się ją uspokoić, ale nadaremnie. Dreszcz nerwowy wstrząsał nią i każda chwila wzmagała jej niepokój, tak że sam Antoni, jakby mu się strach udzielił, uczuł jakiś niewyraźny lęk. Stanowczo, puszczając mimo uszu bzdurstwa o jakimś zawiniętym w worek fonnejczyku, który prawdopodobnie nie był niczem innem jak jakimś zziębłym nieborakiem, musiała istnieć poważna przyczyna, że Franciszek tak długo nie wraca do żony.
— Wejdź do izby — rzekł, wciągając Marję do chałupy.
— Jest tam mój towarzysz, zostaniesz z nim, a ja pójdę zobaczyć, czy nie wrócili. Jeżeli ich niema, wybiorę się na poszukiwanie.
— Niech ci to Bóg wynagrodzi, Antoni — rzekła. Drugi pasterz czekał w izbie. Psy wyły dokoła chałupy i, jak zwykle, inne odpowiadały zdaleka. Ale nie było to szczekanie radosne. Marja wyczuła w niem nawet coś żałośliwego, ponurego, pełnego niepokoju, wiedziała bowiem, że psy, zwłaszcza wiejskie, mają dziwny instynkt, jakieś przeczucie nieszczęścia, nawet jeżeli jest daleko.
— Jak ja się boję, jak ja się boję! — szeptała zbielałemi ze strachu wargami. — Dobry wieczór, Iorgi.
— Dobry wieczór. Co się stało, do czarta?
Antoni przedstawił mu całą sprawę i powód obaw Marji. Iorgi, uderzony opowiadaniem, rzekł żywo:
— Oh, słuchajcie. Kiedy wracałem, widziałem w połowie drogi Franciszka i Zizzu...
— Gdzie?
— Tam — odrzekł, wyciągając rękę, jakby chciał wskazać miejsce. — prawie koło kościoła. Kłócili się zajadle z powodu zaginionego byka.
— Czy go nie znaleźli?
— Ale gdzie tam! Franciszek był wściekły i powiedział: Tym razem to się źle skończy. Ja dobrze widzę, nie jestem ślepy...
— Widzę róg! — krzyknął Zizzu, a Franciszek odpowiedział:
— Widzę dwa rogi, a nawet cztery, bo już drugiego byka brak w ciągu miesiąca.
Marja przypomniała sobie, że Franciszek miał wątpliwości co do uczciwości pasterza i zapytała:
— Czy bardzo krzyczeli?
— Tak, bardzo. Tak głośno, że się nawet nie zatrzymałem, żeby się nie mieszać do ich spraw.
— Jezu! — westchnęła Marja, porwana nowym lękiem.
— Zresztą — dokończył Iorgi — przypuszczam, że o tej porze już są w owczarni. Łatwo wpadasz w strach, Marjo.
— Przekonamy się; — powiedział Antoni — teraz pójdę tam i jeżeli Franciszek już wrócił, każę mu przyjść natychmiast.
— Dobrze, idź i na miłosierdzie, biegnij prędko!

Antoni puścił się wielkiemi krokami; Marja wolała zostać nazewnątrz, niż być w izbie; usiadła na ziemi, niby spokojna na pozór, i kazała Iorgiemu powtórzyć sobie wszystkie szczegóły spotkania z Franciszkiem.

IV.

Minęło pół godziny zanim pasterz powrócił. Marja, siedząc ciągle na ziemi, nasłuchiwała wszystkich najdrobniejszych szmerów w lesie, i w miarę jak czas przechodził, ogarniał ją dreszcz z zimna i obawy.
Iorgi zapalił ogień w chałupie, a światło, wydobywając się przez otwór w drzwiach, utworzyło czerwone półkole na zewnątrz. Żadnego innego światła nie było na olbrzymiej, ciemnej przestrzeni, tylko w górze, ponad czarną linją lasów, drgały gwiazdy jarzącą żółtością. Powoli psy ucichły i słychać było tylko jednego, od czasu do czasu, w odległości. A toni powrócił, jak Bóg przykazał, ale ani w owczarni Franciszka, ani w okolicy nie znalazł nikogo.
— Która może być godzina? — zapytała Marja.
Pasterz spojrzał na gwiazdy i powiedział, że może będzie dziewiąta.
— Zpewnością — powiedziała Marja z przekonaniem i zgryzotą. — musiało się stać nieszczęście. Serce mi to mówi.
Iorgi i Antoni spojrzeli po sobie w milczeniu, jak by się chcieli naradzić wzajemnie. I oni mieli jakieś przeczucie nieszczęścia, tem większe wobec ciemności nocnych i udzielającego się strachu Marji. Robili co mogli, by ją i siebie samych uspokoić.
— To na nic, — mówiła Marja — stało się nieszczęście, ja to czuję, jestem tego pewna. Przeklęta niech będzie godzina, kiedyśmy tu przybyli z Franciszkiem!
Podniosła się z ziemi i załamała ręce z rozpaczą; czuła dotkliwy ból, zdawało jej się, że głęboka ciemność nocy nie daje jej zastanowić się jasno nad położeniem. Tymczasem, śród pytań i przypuszczeń, czas upływał. Marja wierzyła wciąż, że lada chwila mąż się zjawi i nasłuchiwała bacznie, czy nie usłyszy w odległości jakich kroków; ale w tej samej chwili myśl, że Franciszek nie żyje, opanowywała ją tak mocno, ze dawała jej rodzaj bolesnego uspokojenia, uspokojenia rozpaczy, faktów nieodwołalnie spełnionych.
Myśl ta jednak była tak przeraźliwa, że nie śmiała jej wyrazić. Tylko nagle zawołała:
— Chodźmy, chodźmy, odszukajmy żywych, czy umarłych! Ja też pójdę. — Zabierała się do pójścia, ale Antoni ją powstrzymał.
— Marjo, czyś oszalała, na Boga! Co się mogło przytrafić? pewnie znaleźli ślady byka i szukają go w dalszym ciągu.
— W tej ciemności? Co znowu! Co znowu! Chodźmy, chodźmy, jeżeli wy nie chcecie, jeżeli nie chcecie się zlitować nademną, to pójdę sama. Oh! mamo! mamo!
Zaczęła szlochać jak dziecko i znowu zrobiła krok ku wyjściu, ale znowu pasterze zatrzymali ją. Iorgi powiedział:
— Poczekaj. Pójdziemy we dwóch.
— I ja też pójdę.
— Po co? Raczej nam przeszkodzisz niż pomożesz.
— Ale sama nie zostanę — rzekła przerażona, przypominając sobie człowieka, którego miała za Piotra Benu.
— W takim razie ja zostanę z tobą — zaproponował Antoni. — Towarzysz pójdzie nasamprzód na miejsce, gdzie spotkał Franciszka z pasterzem, potem uda się do waszej owczarni, a jak tam nie będzie nikogo, zejdzie aż do owczarni orańczyków i w razie potrzeby z nimi poprowadzi dalsze poszukiwania.
Iorgi zkolei poszedł, a Antoni nakłonił Marję, aby się położyła spać w chacie.
— Zobaczysz, — mówił jej, rozpościerając starą rogożę — zobaczysz, że ten twój strach to szaleństwo. Pewnie że Franciszek źle robi, zostawiając cię tak długo, i powiem mu to otwarcie. Gdyby to wiedzieli wuj Mikołaj i ciotka Luiza, ładnieby wyglądał! Ale połóż się trochę i staraj się zasnąć, jeżeli możesz. Ja będę czuwał aż do przyjścia towarzysza; połóż się i nie lękaj, na Boga! Co mogło się stać? Kto może zrobić cos złego Franciszkowi Rosanie?
Marja usiadła na macie i pomyślała z goryczą, że wie dobrze, kto może zrobić coś złego Franciszkowi Rosanie.
Wyciągnęła się na macie i zamknęła oczy, a Antoni który wyszedł przed chatę, myślał że zasnęła.
Ale ona nie spała. Myślała jeszcze z większem natężeniem kiedy zamknęła oczy, prześladowała ją już teraz pewność co do śmierci Franciszka, pewność tem boleśniejsza, że walczyła ze słabą nadzieją przeciwieństwa.
Myślała; czuła silne bicie w skroniach i w uszach przywartych do rogoży, a wspomnienie Piotra Benu wyrastało jak wyrzut sumienia, jak przeczucie nieuniknionego nieszczęścia.
To pewne, że jeżeli coś się przytrafiło Franciszkowi, przyczyną mógł tylko być Piotr. Nikt inny nie był nieżyczliwy Rosanom.
Oh! jakaż ona była szalona, żeby się nie spodziewać zemsty, nie ostrzec przed mą męża!
Jednakże w swej strasznej niepewności, w głębi duszy nie mogła potępić Piotra; czuła, że mszcząc się, był w swojem prawie, chociaż dzikiem, i przypomina a sobie, co jej kiedyś powiedział: Jeżeli cię stracę Marjo, stracę życie, stracę duszę, stracę sumienie. Stanę się zły, okrutny i mściwy.
Zawsze mu łagodnie zamykała usta, nie chcąc słuchać podobnych zdań, a potem zdradziła go niegodziwie.
Nieruchoma, z zaciśniętymi zębami i paznokciami wbitemi w silnie pulsujące dłonie, Marja czuła wielki głos wyrzutu w duszy i wstawała w niej świadomość całej krzywdy, wyrządzonej we wszystkich wypadkach, kiedy najpierw odpowiadała na uczucia Piotra, a potem opuściła go w najnikczemniejszy na świecie sposób.
Ale czemu Piotr dochodził swoich praw na tym biednym, prawym Franciszku Rosanie? Czemu nie mścił się wprost na niej? Czy to ma być sprawiedliwość, czy to ma być sumienie?
— Stracę duszę, sumienie, zbawienie wieczne odpowiadał głos wewnętrzny. I okropne widzenia przesuwały się na dnie tego tajemniczego świata wewnętrznego.
Obraz Franciszka nieżywego, okrytego ranami, skrwawionego, stał jej w oczach tak wyraźnie, jak rzeczywistość. Ale potem zaczynał się zaćmiewać. Ah, może jeszcze żyje, może kona, może wzywa jej pomocy. A ona, przyczyna wszelkiego złego, leży tu, wygodnie, spokojnie i nie idzie do niego!... A jeżeli to wszystko nieprawda? Radość nieopisana, szalona ogarniała ją na myśl, że może to wszystko tylko brzydki sen, nierozsądny strach, że jutro Franciszek wróci i rozpoczną znowu zwykłe, miłe i spokojne życie.
Otworzyła oczy i przekonała się, że są mokre od łez. Ogień wygasał i przy mdłem jego świetle Marja zobaczyła czarny profil Antoniego, który czuwał, siedząc na zewnątrz przy drzwiach.
Zapytała:
— Antoni, czy Iorgi wrócił?
— Nie. Uspokój się i zaśnij jeszcze. Nie spałaś, co?
Nic nie odpowiedziała i znowu zamknęła oczy, a duże łzy zalewały jej twarz i spadały nawet na wargi; były gorące i słone. Strach ją znów ogarnął silniejszy, ostrzejszy i bardziej piekący.
— Uspokój się, zaśnij!... Co za ironja! — Pomyślała o szczegółach tego, co się może stać potem, może jutro, o badaniach sądu, o przykrych, nieuniknionych rzeczach, które nastąpią. Czy powinna wymówić imię Piotra Benu? Zapewne, ale co za skandal z tego wyniknie! A wreszcie, jakie ma dowody? Lepiej będzie milczeć, dla własnego honoru i spokoju rodziny. Gdyby ona wspomniała imię Piotra, on, conajmniej, opowiedziałby historję ich miłości. A wiadoma rzecz, że w Nuoro wszystko olbrzymieje, z ziarnka piasku zrobionoby górę. Nie powiedzianoby, że Marja Noina kochała się przyzwoicie, do pewnego punktu, w swoim słudze, ale kto wie, jakie rzeczy potworne, jakie ohydy, potwarze by się rzuciło. Jej cześć i cześć rodziny przepadłaby, a pamięć Franciszka Rosany zamiast być pomszczoną, zostałaby splamiona na zawsze.
Lepiej milczeć. Tembardziej, że jeżeli chroma sprawiedliwość ludzka, sprawiedliwość Boża z pewnością nie zawodzi. A wuj Mikołaj i ciotka Luiza umarliby ze zgryzoty.
Potem myśli Marji potoczyły się ku innym bolesnym szczegółom: co za hałas by się zrobił z powodu śmierci Franciszka, przerażenie rodziców i jego rodziny, jaki smutek i żałoba zaległyby dom Noinów, dotąd taki wesoły i pełen powodzenia. Ah tak, miała słuszność, lękając się swego szczęścia, było za wielkie, by mogło trwać długo. Oh, mój, Boże, mój Boże, mój Boże!
Płakała wciąż cichutko, gorzko. Wspomnienia obiegły ją znów szeregiem, od pierwszych do ostatnich, od dnia, kiedy wuj Mikołaj doniósł, że bierze Piotra Benu do służby, aż do dnia ślubu i ostatniego zuchwałego pocałunku Piotra, który był łkaniem rozpaczy i groźbą zarazem. Pierwszą, choć mimowolną przyczyną nieszczęścia był. bez wątpienia wuj Mikołaj. One — to jest Marja i ciotka Luiza — nie chciały słyszeć o Piotrze Benu, bezwzględnie nie chciały, żeby przestąpił próg ich domu. Gdyby wuj Mikołaj był im przyznał słuszność, nicby się nie było stało.
Wśród takich bolesnych myśli, złożonych z żalu, z udręki, z niepewności i jeszcze z resztek nadziei, Marja oczekiwała wciąż powrotu pasterza; czekała z niepokojem, i pragnęła zarazem, aby nie powrócił, jeżeli ma przynieść złą wiadomość. I naprawdę nie wracał. Przechodziły kwadranse, godziny i nie słychać było żadnego szmeru w olbrzymiej ciszy. Ogień wygasł zupełnie w chałupie, ale teraz księżyc, który wszedł późno w nocy, oświetlił smutny krajobraz, sącząc pomiędzy dęby blade światło, ciche, jakby pognębione, i Marja widziała żółtą plamę w obramowaniu drzwi. Przyglądając się uparcie tej jasności, była jak zahypnotyzowana i uspokoiła się przynajmniej fizycznie; myśli pokonane samą siłą smutku pomieszały się, zmęczyły i wreszcie zdrzemnęła się lekko, nie zasypiając całkowicie.
Przed chatą Antoni czuwał ciągle, sam zaniepokojony długą nieobecnością towarzysza. Przywykły do wszystkiego, do czuwania i samotności, nie czuł żadnego lęku wobec smętku nocnej ciszy, ale blade światło ostatniej kwadry księżyca sprawiło i na nim nieświadomie wrażenie, wiązało go mocno z nieszczęściem, ze zbrodnią, z przeczuwaną zagadką, która przecież jego nie dotyczyła zupełnie. Czekał niecierpliwie świtu, by móc się ruszyć i rozedrzeć w jakikolwiek sposób zasłonę strasznej tajemnicy.
Jemu, towarzyszowi i innym pasterzom orańskim, którzy paśli w tych stronach, zaczęły od pewnego czasu ginąć krowy; przebiegli wzdłuż i wszerz całą halę, zaczepiali wszystkich ludzi pokolei, aby odnaleźć zaginione bydło, ale nadaremnie. Zdawało się, ze ziemia je pochłonęła.
Niektórzy podejrzewali Zizzu, pasterza Franciszka Rosany, który nie zażywał dobrego imienia, a te szczegóły, nasuwając się myślom Antoniego poddawały mu uparcie i natarczywie pewien domysł, ten sam, który błysnął już był i Marji przed kilkoma godzinami.
Pod koniec nocy, zwątpiwszy zupełnie o powrocie Iorgiego, Antoni postanowił wyruszyć. Domysł jego nabierał pewności i stawał się czemś przerażającem i niemal niezawodnem.
Zatrzymał się chwilkę na progu chaty, nasłuchując, a równy, miarowy, nieco za głośny oddech Marji kazał mu przypuścić, że śpi głęboko.
Mimo to przez jakiś kwadrans nie mógł się zdecydować, odchodził, wracał, myśląc, że jednak pierwszym jego obowiązkiem powinno być czuwanie nad śpiącą, jakkolwiek jej tu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Ostatecznie, jakby pchnięty przez wyższą siłę, wyszedł i zagłębiając się w las, skierował się na postanowione miejsce, tam, gdzie Iorgi spotkał był Franciszka z pasterzem.
Gdy doszedł, ciemna równinka koło kościółka milczała, smutna jak w nocy, kiedy Franciszek Rosana spotkał Marję, idącą na Gonare; panowała ta sama głęboka i poważna cisza. Antoni obszedł kościółek dookoła, przeszedł przez leniwy strumyk, żółty pod bladem światłem księżyca i zaczął przeszukiwać okolicę. Nadaremnie. Żadnego szmeru, żadnej poszlaki, żadnego głosu ludzkiego! Cofnął się zatem i zatrzymując się znów na równince, spojrzał na wschód, jakby przyzywając świt i światło dzienne.
Czuł, że są niedaleko. Gwiazda poranna drżała, jak srebrna łza, nad dalekiemi górami. Zwiewna mgła ubielała niebo na wschodzie; wreszcie powiał leciutki i świeży wiaterek, napełniając powietrze zapachem siana i złotogłowiu, i Antoni poczuł, że jest cały wilgotny od rosy.
Szybko powrócił ku owczarni, a na skraju lasu przystanął nagle, nasłuchując: usłyszał nareszcie jakieś kroki, zbliżające się z przeciwległej strony. Był to Iorgi, i Antoni, biegnąc na jego spotkanie przy niepewnem świetle dnienia, dojrzał że jest strasznie blady.
— Czy śpi? — zapytał Iorgi wzruszonym głosem, wskazując podniesieniem brwi chałupę.
— Tak. Co jest?
— Eh, nic! — odpowiedział Iorgi. — Powiedz mi, którędy szedłeś w nocy, idąc do ich zagrody?
— Tędy, dołem, — odpowiedział Antoni, wyciągając palec lewej ręki — przeskoczyłem przez mur ich hali.
— Więc nie szedłeś ścieżką?
— Nie. Ale co jest u licha, co jest?
Iorgi nie odpowiedział odrazu, przez chwilę zdawał się tonąć w głębokiem zamyśleniu.
— Co się stało, mów! — krzyknął Antoni, chwytając go za palec.
— Chodź ze mną, — odpowiedział wtedy towarzysz, odwracając się — ja nic nie rozumiem... albo rozumiem zbyt wiele.
— Idę. Idź naprzód.
— Poczekaj trochę. A Marja?
— Śpi. Czy trzeba ją obudzić?
— Jeszcze nie. Chodźmy.
Poszli, rozmawiając szeptem i przeplatając rozmowę przekleństwami, stekiem grubych wyrazów i energicznych wykrzykników. Niżej, na ścieżce, ocienionej dębami i jeżyną, czekali dwaj inni pasterze z twarzami pełnemi bólu i zdziwienia. Towarzyszyli oni Iorgiemu przez całą noc w jego bolesnem poszukiwaniu, a obecnie, stojąc na skrzyżowaniu dróg, smutni i milczący, zdawali się trzymać straż nad jakąś nieznaną tajemnicą.
Dniało już na dobre; dęby drżały w rannym powiewie, rosa i pajęczyna lśniły na sianie i po zaroślach, krzaków od odbicia jasnego, szaro perłowego nieba, na którem znikały ostatnie gwiazdy.
Antoni szedł naprzód ścieżką, za nim w milczeniu trzej inni pasterze. Przebywszy połowę drogi, zatrzymał się, zbladł jak od zimna i zrobił znak krzyża.
Franciszek Rosana leżał między kamieniami z pokrwawioną twarzą, nieżywy, zamordowany.
Siscura, Siscura! (Nieszczęśliwa, nieszczęśliwa!) był pierwszy okrzyk Antoniego, którego myśl natychmiast pobiegła do Marji. Nachylił się nad zabitym, ale nie dotknął go, bo Iorgi zawołał:
— Nie ruszaj nic! Przyjdą władze i muszą znaleźć wszystko tak jak było, jak myśmy znaleźli.
Antoni podniósł się, ale dalej patrzył błyszczącemi, suchemi oczami na umarłego.
Franciszek leżał wyciągnięty na pomiętej trawie z głową opartą o kamień, widać było uszy, szyję i jeden policzek, zupełnie białe, zesztywniałe, bez kropli krwi. Ubranie miał trochę poszarpane, całe we krwi, prawa ręka, odrzucona na bok i wyprężona z dłonią nazewnątrz, była pokrwawiona.
Obraz był smutny i straszny: poprzez dęby i jeżyny przenikało srebrzyste światło poranku, ptaszki śpiewały już jak szalone; w tej czystości, w tej wesołej świeżości porannej dramat wydawał się tem boleśniejszy i tem bardziej tajemniczy.
Jednakowoż czterem pasterzom, którzy szeptali między sobą, skupieni koło murku, rzecz ukazała się zupełnie jasną i szczególnie tragiczną. Franciszek został zabity przez własnego sługę. Iorgi odtwarzał cały dramat, tak jak gdyby był przy nim obecny.
O zmierzchu dnia poprzedniego słyszał jak Franciszek kłócił się ostro z pasterzem w bliskości kościółka Św. Ducha; nie chciał tego powiedzieć Marji, — aby jej nie przerazić, ale oddaliwszy się, słyszał z ust gospodarza między innemi ostremi powiedzeniami, wyraz złodziej. Widocznie doszło między nimi do ostateczności, i Zizzu, człowiek gwałtowny, zastrzelił swego pana; sąd orzeknie, czy kula, którą miał w sobie Franciszek, pochodzi ze strzelby pasterza. Tymczasem nieobecność, ucieczka Zizzu, wzmacniają podejrzenia, a raczej pewność czterech pasterzy. Zbrodnia mogła mieć miejsce w chwili, kiedy Marja wystraszona biegła do sąsiedniej owczarni, a z powodu odległości i przerażenia nie słyszała wystrzału. Ale pasterze przypomnieli sobie wściekłe ujadanie psów.
Posłano chłopca do Nuoro ze smutną wiadomością, w tej samej chwili, jak tylko Iorgi i pasterze znaleźli ciało Franciszka. Teraz Iorgi sam postanowił wybrać się odrazu, aby Noinom donieść bliższe szczegóły i naradzał się z Antonim, w jaki sposób najłatwiej będzie przekonać Marję, żeby wróciła do miasta, mówiąc jej, że Franciszek ze sługą dotąd jeszcze się nie pojawili.
— Nie wróci, powiadam ci, że nie wróci — powiedział Antoni, wstrząsając głową. — Ta wymówka nie jest właściwa.
— A więc co robić? — zapytał Iorgi.
— Cicho! — szepnął Antoni, wzdrygając się i nastawiając uszy. Potem ugryzł się w rękę.
— Matko Niebieska, to ona!

Istotnie słychać było bliskie kroki, i zanim ktoś mógł zajść jej drogę, zjawiła się Marja.

V.

Nazajutrz około godziny dziesiątej rano w domu Noinów rozegrała się scena, uroczysta i charakterystyczna. Wszyscy najbliżsi krewni nieboszczyka i wdowy, przeważnie kobiety, usiedli rzędem, dokładniej wieńcem dokoła kuchni i, płacząc, wyczekiwali księży, którzy mieli nadejść, zabrać ciało Franciszka Rosany. Co za różnica między dniem dzisiejszym, a tak niedawnym dniem wesela! Nieszczęście i żałoba spadły jak piorun i zdawało się, że w środowisku, przywykłem do szczęścia i spokoju, zapanował teraz nastrój przerażenia raczej i zadziwienia, aniżeli boleści.
Na górze, w pięknym pokoju małżonków, dokoła trumny, wyłożonej czarnym aksamitem ze złotemi galonami, paliły się wielkie białe gromnice, a przez zamknięte okna i zaledwie uchylone drzwi przenikało żółte, smutne, mistyczne światło i padało na ściany, na świecące wielkie łoże i na rozstawione w sztywnym, symetrycznym porządku meble.
W drugim pokoju, tym w którym się wtedy odbyła uczta weselna, siedział wuj Mikołaj z twarzą ziemistą i zgasłemi oczami, w towarzystwie sześciu czy siedmiu ludzi, prawie wszystkich w stroju chłopskim. Niektórzy płakali cichutko, wszyscy milczeli, lękając się przerwać grobowe milczenie pokoju, do którego dochodziły przytłumione, jakby z wielkiej odległości, słabe krzyki i łkania kobiet, zgromadzonych w kuchni.
Jeżeli jaki wyraz wyrwał się, ginął natychmiast w półcieniu izby, nie wywołując odpowiedzi.
Okna były napół otwarte i mrok dodawał jeszcze smutku gromadce tych dumnych, śniadych, zamyślonych ludzi, którzy tak w spoczynku, jak i w każdym ruchu przybierali zawsze malownicze pozy.
W całym pokoju panowała jednostajnie szara ponurość. Firanki zdjęto, lustro było zasłonięte, łóżko pokryte ciemną kapą, podłoga szara i zakurzona od tylu podkutych butów. Wyglądało to jak posępna świątynia, w której ołtarz osłonięty jest żałobnym kirem, a świeczniki przewrócone na znak żałoby Wielkiego Tygodnia. Tymczasem podwórze i schody zalewało piękne słońce majowe, nieczułe i nieubłagane, podnosząc swem radosnem światłem tragiczny smutek wnętrza domu.
W kuchni rozgrywała się uroczysta i podniosła scena, jeszcze dziwniejsza przez panujący swiatłocień. Ogień był zgaszony, okno zamknięte, drzwi uchylone, przenikała ledwie odrobina żółto-niebieskawego światła, smutnego i cichego jak światło świtu; żaden odblask nie padał ani na sprzęty, ani na ludzi, tylko jeden wąski promyczek słońca uparcie wdzierał się przez szparę w okienku, rysując w próżni wątłą smużkę świetlistego pyłu i kończąc się złotem okiem na przeciwległej ścianie.
W głębi kuchni, w najciemniejszym kącie, siedziała Marja, ubrana zupełnie czarno, w pożyczonem od sąsiadki wdowy ubraniu, a obok niej ciotka Luiza, siostry zmarłego i parę innych krewnych. Marja bardzo blada, z opuchniętemi oczami, w niezgrabnem czarnem ubraniu wyglądała staro, jakby zdrętwiała w złym śnie.
Pozostałe kobiety, w liczbie conajmniej dwudziestu, odgrywały tzw. ria, t. j. starodawny dramat żałobny. Dwaj czy trzej mężczyźni szeptali ze sobą w kącie kuchni, wchodzili i wychodzili w okryciu i z czapkami nasuniętemi na oczy. Kobiety natomiast siedziały prawie wszystkie na ziemi, nieruchomo. Przykucnięte w pozach wschodnich, jedne z rękami splecionemi na kolanach, inne z głową opartą na ręku, inne jeszcze, płacząc lub szepcąc między sobą. Miały wszystkie pookręcane głowy chustkami lub opaską żałobną, czarną, żółtą czy piaskową, zasznurowane gorsety, kaftany szkarłatne, niektóre były ubrane odświętnie, tylko bez błyskotek i kosztowności.
Co chwila drzwi się otwierały, wpadał promień słońca na całą kuchnię, wydobywając z mroku siedzące osoby i wchodziła nowoprzybyła, która zaraz zamakała starannie drzwi. Przechodziła cichutko przez kuchnię, a nachylając się nad Marją, mówiła tonem prawie rozkazującym:
— Uspokój się, Marjo! To są rzeczy ludzkie i tylko Bóg jest panem naszego życia. Uspokój się.
— Bóg tak, ale nie ludzie — odpowiadała Marja, płacząc rozpaczliwie i umęczona już przez sam okrutny obowiązek opowiadania każdej nowoprzybyłej wszystkich szczegółów swojego nieszczęścia i sposobu, w jaki się ono stało. Niejedna pomyślała:
— Jaka to rozdzierająca rzecz, jaki nieludzki obyczaj być zmuszonym okazywać wszystkim swoją boleść, wysłuchując niepotrzebnych, a nieraz nieszczerych słów spółczucia, poddawać się tak uciążliwej pozie i do tego mieć dom nabity ludźmi, kiedy właśnie, w pierwszych dniach nieszczęścia, tak bardzo czuje się potrzebę ciszy, skupienia i samotności.
W ciemnym kącie dwie kobiety szeptały, patrząc na Marję, zasłaniając się rękawami kaftanów, aby lepiej słyszeć i ocierając raz po raz mokre oczy.
— Spójrz dobrze na nią, czy nie wygląda jak stuletnia staruszka, biedactwo. Jestem pewna, że odchoruje to — powiedziała jedna.
— A jednak, powiadają, że zniosła mężnie odrzekła druga.
— Tak. Mówi, że przeczuwała. Nieboszczyk wyszedł onegdaj wieczorem, a ona, widząc, że nie wraca, zaczęła się obawiać jakiegoś nieszczęścia. Wyobraź sobie, jaką noc musiała spędzić. Poszła do owczarni Antoniego Sale, który zaraz rozpoczął poszukiwania. Nie widząc jeszcze o świcie nikogo, Marja...
— Wiem, wiem, słyszałam — odrzekła tamta, która znała tę historję.
W tej chwili Marja opowiadała ją po raz trzydziesty ochrypłym już głosem.
— Ale potem, chcę powiedzieć...
Ach potem! Gdy zobaczyła nieboszczyka, powiada Antoni Sale, nie wydała głosu, nie jęknęła, nie krzyknęła. Nie robiła żadnych scen. Nic zupełnie. Nie chciała tylko wracać do Nuoro, usiadła przy trupie i czekała spokojnie nadejścia władz sądowych z lekarzem i karabinierami, którzy natychmiast rozbiegli się szukać Zizzu Turulii. Tak, szukajcie go zdrowi! Czy można odszukać szpilkę w morzu? (Druga kobieta przytaknęła, że nie). Otóż Marja chciała koniecznie widzieć i słyszeć wszystko. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, żeby odeszła. Dopiero gdy się przekonała, jaki obrót biorą rzeczy, gdy złożono zmarłego na wozie. — Panie, miej nas w swojej opiece! — i odesłano do Nuoro, skoczyła na konia i krok w krok za wozem, bez płaczu i nie mówiąc ani słowa, przyjechała.
— Jak w to można uwierzyć? — zapytała druga rozmówczyni ze zdziwieniem.
— Możesz wierzyć, to święta prawda. Antoni Sale opowiadał to mojemu mężowi. Mówi, że nie widział jeszcze nigdy tak dzielnej kobiety. A to nie znaczy, że nie kochała męża, bo po powrocie do domu, jak zaczęła płakać, to nie przestała ani na chwilę. Czy nie widzisz, jak postarzała?
— Co to, to tak. A czy reszta jest prawdziwa?
— Jaka reszta? Ta o Turulii? Prawda jak to, że ty tu jesteś. Władze wszystko ustaliły. Ivula jest z jego rusznicy, a zresztą są świadkowie. Fakt jest...
Przerwały na chwilę, by przyjrzeć się nowo wchodzącej, potem kombinowały rzecz dalej po swojemu.
— Fakt jest, że ciągle ginęły krowy i byki, a sprawcą był on, Turulia. Jest podobno jakiś kupiec z Fonni, handlarz bydłem, który utrzymuje, że kupił coś od niego. Franciszek Rosana spostrzegł, co się dzieje i onegdaj po daremnem poszukiwaniu byka powiedział parę słów, jak się należało. Krzyczeli obaj, słyszano ich. Wtedy Turulia, bum, bum, zastrzelił swego pana i czmychnął. Ale niech go znajdą! Podły, nikczemny, wyrodek!
— Jezu, Jezu! — zawołała druga.
— Niema co gadać, tak było! — rozstrzygnęła opowiadająca i obróciła się, aby splunąć.
I wróciły znowu do poprzedniej rozmowy, tak cichutkiej, że głos ich tracił się śród gwaru, płaczu i łkań innych kobiet, aż naraz cała kuchnia ucichła. Była to jedna chwila tylko i przesmutny chór jęków i płaczu kobiecego podniósł się jeszcze głośniej, niż poprzednio.
Zzewnątrz dał się słyszeć śpiew księży, którzy przychodzili zabrać ciało zabitego. Z oddali dobiegał w jasnym błękicie majowym powolny, głęboki odgłos dzwonów. Marja zrobiła się zupełnie sina na twarzy. Kiedy księża, śpiewając psalmy, przeszli przez podwórze, zemdlała i przewróciła się na kolana matki; szwagierki tymczasem podniosły wrzask, bijąc się pięścią w piersi i po głowie. Większość kobiet zbiegła się do Marji i w całej kuchni zapanowało wielkie zamieszanie.
79 Tylko dwie kobiety, siedzące przy kominie, nie poruszyły się. Ciągnęły w dalszym ciągu swą rozmowę szeptem, wzdychając i wycierając wciąż oczy, które były suche. Ta, która się wydawała bardziej wtajemniczona, tłumaczyła towarzyszce, jak oględziny lekarskie ustaliły godzinę śmierci Franciszka: musiała nastąpić o zmroku, może właśnie wtedy, gdy Marja biegła do chałupy Antoniego. A ten na domiar złego, idąc wkrótce potem do owczarni zabitego, zamiast przejść ścieżką, przeskoczył przez murek hali i wobec tego nie spostrzegł nic aż do następnego ranka.
— Czy podobna, czy podobna! Jak mógł choćby nie usłyszeć wystrzału?
— Co tam wystrzał! — rzekła druga, trochę obrażona. — Czy nie wiesz, jak rozległe są te hale? Aby przejść halę Rosanów, potrzeba prawie że więcej niż pół godziny czasu.
Marja przyszła do siebie, ale zemdlała po raz drugi, wydając przeraźliwe krzyki, gdy się dowiedziała, że męża jej wynoszą z domu na zawsze. Nawet ciotce Luizie zrobiło się słabo, a jakiś człowiek, stojący we drzwiach, płakał rzewnemi łzami.
Na podwórzu Sabina, bardzo blada, w czarnej opasce na głowie, przy pomocy dwóch innych kobiet, rozdawała gromnice tym, którzy zamierzali towarzyszyć zwłokom. Na ulicy czekali ludzie obojętni i ciekawi, w blaskach radosnego słońca i życia.
Gdy brama zamknęła się za orszakiem, Sabina pozostała chwilę na środku podwórza z oczyma wbitemi w jeden punkt, jakby patrzyła w jakąś tajemniczą zjawę. Potem, kiedy cichło z ulicy śpiewanie księży, a złote galony całuna na trumnie nikły, połyskując w słońcu, powróciła do kuchni i przykucnęła u drzwi. Nie płakała, ale w jej bladej twarzy i wygasłych oczach błąkała się myśl bolesna i poważna.
Bo ona tylko jedna, pomimo orzeczenia lekarzy, zeznania świadków i wniosków władz sądowych, ona jedna przeczuwała prawdę tej tragedji.
Ponieważ omdlenie Marji przeciągało się, zaniesiono ją na górę i położono na łóżku.
W kuchni tymczasem kobiety na nowo ustawiły się, jak nakazywała ria, i rozpoczęły sos attitidos, to znaczy improwizowane pienia żałobne, od których się do tej chwili powstrzymywały, aby nie powiększać boleści Marji, jakkolwiek „preficheu“ umierały z niecierpliwości popisania się[10] ich dwie; jedna niska, czarno ubrana staruszka, z dużemi niebieskiemi oczami i białą pełną twarzą, druga w średnim wieku, ubrana prawie że wspaniale w zielony, aksamitny gorset i srebrny pas, który bardzo mocno wciskał się w jej pełną figurę. Ta druga była ciotką nieboszczyka, miała dźwięczny głos i cieszyła się pewną sławą przez swoje attidos. To też nie brakło jej nigdy na żadnych wyprowadzeniach.
Dwie płaczki zaczęły śpiewać kolejno jedna po drugiej, a po każdej zwrotce pieśni odpowiadał chór łkań, jęków i krzyków; same „prefiche“ płakały, zwłaszcza staruszka, która była mamką zmarłego i bywała bardzo często w jego domu. Łzy kapały jej z dużych błękitnych oczu, z krótkich, jasnych rzęs, ciekły ciurkiem po białych policzkach, a ona co chwila, podczas każdej pauzy, ścierała je rękawem od koszuli. Wyglądało, że boleść jest szczera i głęboka; pieśń, aczkolwiek bez rytmu i z nietęgim rymem, biegła z jej ust jak potok rwący, wezbrany męką, szczera, samorzutna, i robiąca wrażenie. Mamka wspominała dzieciństwo zmarłego, ciotka zaś wybiegała w przyszłość Marji, malując ją jako bardzo zakochaną i przepowiadając jej dalsze lata mocno smutne i pełne tęsknoty.
Potem obie płaczki zatrzymały się przy zaślubinach, tak jeszcze świeżych w pamięci, przy szczegółach zabójstwa i wyklinały pasterza, wzywając zemsty i kary.
— Panienko Najświętsza, — śpiewała mamka. — Ty, która widzisz błędy i grzechy ludzkie, ukarz jeszcze za życia nędznych i winnych.
— Oh, czy mogłeś się spodziewać, Franciszku Rosana, kwiecie młodzieży nuorskiej, marzenie wszystkich dziewcząt, czy mogłeś się spodziewać, kiedy śmiały i dumny przebiegałeś konno swoje hale, pełen życia i nadziei, że umrzesz od żelaza?
— Zatem nie zobaczysz już swojej małżonki, Bóg ci nie da kołysać własnych dzieci, tak jak ja kołysałam ciebie, śpiewając radość twoich późniejszych lat.
— Oh losie niesłychany i przeraźliwy! Wnuki wnukom drżący i znękani wspominać będą ten wypadek i słońce będzie bladło, gdy tylko ludzie zaczną, wywoływać wspomnienie śmierci Franciszka Rosany! Czy nie widzieliście? Wczoraj słońce było żółte i chmury okrywały górę. Bo i niebo opłakiwało śmierć tego szlachetnego i ukochanego młodzieńca!
— Byłeś wierny i sprawiedliwy. Byłeś nadzieją swej małżonki, byłeś zaszczytem swego rodu. Teraz małżonka twoja będzie płakała zawsze, okryta czarną szatą jak Matka Boska Bolesna, a krewni będą chodzili z pochyloną głową, bo zabrakło im podpory i gwiazdy przewodniej.
— Śpij — śpiewała słodkim głosem ciotka. — Śpij, wiotka liijo, ucięta na łodydze przed czasem.
— Daremnie czekać cię będą twoje ziemie i twoja owczarnia; nie przejdziesz już nigdy pod dębami hal, które zawsze opłakiwać będą twoje odejście.
— Czemu się tam udałeś? Czemu zabrałeś ze sobą na koniu żonę, jeżeli twoja żona miała powrócić sam a do dom u swojego?
— Nadaremnie zboża dojrzeją i świeża pasza zwieziona będzie na równinę. Gospodarz już nie pobłogosławi wzrokiem swojego dobytku, ani dzieci nie będą korzystały z pracy ojca.
— Żegnaj, Franciszku Rosana, o mocny, o prawy siostrzeńcze mój, serce moje! Byłeś biały jak nowonarodzony baranek, byłeś czysty od win i niesprawiedliwości. Dlatego zarżnęli cię jak baranka, a krew twoja zrumieniła jeżyny Świętego Ducha.
— Nawet zbójcy schylali się, gdyś przechodził; byłeś czczony i wielbiony, klejnocie złoty, fjołeczku najpiękniejszy, któryś pozostawił wszystkim serca złamane.
— Ale kto, kto się będzie mógł pocieszyć? Nie podobna się uspokoić, niepodobna położyć kresu łzom i boleści.
— Żałoba nasza będzie wieczna. Śpij, serce nasze. Będziemy się modliły za ciebie dniem i nocą, wyrywały włosy, wołając zemsty. Nawet róże są okryte żałobą, bólem, a góra płacze nad nieszczęściem.
— Bóg jest wielki i sprawiedliwy. On powołał do Siebie twego ojca i twoją matkę przed tym dniem straszliwym, ale kto pocieszy twoją żonę, siostrzeńcze mój najdroższy, siostrzeńcze mój, którego już nigdy więcej nie zobaczę?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dopiero koło południa ludzie zaczęli się rozchodzić od Noinów; nawet Sabina, która służyła w zamożnym domu, zabrała się powoli do wyjścia, cała pogrążona w głębokiej zadumie. Zostały przy Marji siostry zmarłego. Obiad przyniesiono od krewnych, ale nikt nie tknął jedzenia. Teraz w ciszy i półmroku pokoje i kuchnia niesprzątnięte, robiły smutniejsze niż kiedybądź wrażenie, a widząc dom swój tak zmieniony, Marja czuła się jeszcze bardziej nieszczęśliwą. Już wyczerpała wszystkie siły, przejścia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zabiły w niej wszelką wrażliwość.
Wczorajsza odwaga i zimna krew opuściły ją z chwilą powrotu do domu, do swej spokojnej izby; uczuła ból silny i szczery, a no bólu nastąpił rodzaj nerwowego otępienia z zatratą pamięci, zmęczenie i głęboka pustka.
Bolało ją gardło, oczy, a w uszach czuła szum nieustanny. Zdawało jej się jeszcze, że to zły sen, albo napad gorączki z majaczeniem i nie mogła sobie zdać sprawy z przyczyny swych cierpień. Miała wrażenie, że bardziej niż przez śmierć i nieobecność Franciszka, cierpi na myśl okropną, że ona sama jest przyczyną zbrodni.
Nadaremnie wszystkie dowody przekonywały ją o błędzie; uparcie narzucała się myśl o przechodniu z Fonni i o Piotrze, który przebiegł szybko przez rozdroże. Myślała zresztą, że pasterz mógł być w zmowie z Piotrem.
Dręczyło ją jeszcze tysiąc innych myśli, bolesnych w swojej małości. Franciszek nie zrobił testamentu, temsamem wszystkie jego dobra wracają do rodziny, a jej, która wszystko dla niego poświęciła, przypadnie tylko drobna, znikoma część. Czy i to nie było widoczną karą bożą za jej ambicję?
Gdyby choć była przy nadziei, gdyby choć ta pociecha jej została! Ale nie. Pan Bóg widocznie przeklął ją całkowicie.
Ponieważ dla zmarłego miała tylko pełną smutku tkliwość i głęboką litość bez właściwego uczucia miłości, rozpacz jej nie przekraczała granic. Chwilami nawet jakby uspakajała się myślą: za tydzień, dwa, wszystko wróci do dawnego stanu, nie będzie tylko jego i wszystko zda się snem.
— Nie, nie, nie, — myślała znowu — nie będzie snem, tylko ciągłą męką. Nie będę mogła zrobić kroku, by nie być sądzona, oglądana, dręczona. Będą ważyli każde moje słowo, będę znowu Marją Noina, ale wdową, skrępowaną, choć nie mam męża, pozbawioną powietrza, światła i swobody.
Płakała rzewnie, jak dziecko, myśląc o pięknych sukniach, których już nigdy nie włoży, o koniecznej zmianie trybu życia, o zamknięciu się w domu, samotności i smutku, jakie ją czekają.
Wspomnienie Piotra Benu wplatało się za często z gniewem w jej bolesne myśli. Jeżeli nawet nie miał żadnego udziału w śmierci Franciszka Rosany, jakie zadowolenie, jaką złą radość musi odczuwać na widok jej tak prędko złamanego, pozornego szczęścia, czując się tak dobrze pomszcznym przez los!
Piotr Benu! Piotr Benu! Jakaś tajemna i nieznana siła pobudzała jej krew, gdy nieświadomie powtarzała to imię. Uderzało do głowy, biło w sercu, wracało ze wspomnieniami, stawało w każdym kącie domu, niosąc ze sobą wyrzuty, mękę, żal, tysiąc skłębionych uczuć. I dziwna rzecz, Marja nie myślała o pasterzu zabójcy, albo, gdy chciała o nim myśleć, gubiła się prawie obojętna w wielkiej dali i nie mogła go odszukać, tak jak niestety nie mogli go znaleźć i wybadać karabinierzy i sfora szpiegów puszczonych za nim ze smyczy po dzikich okolicach nuorskich.
Przez trzy dni napływały tłumy do domu Noinów, ale później powoli, powoli wszystko powróciło do zwykłego i smutnego porządku.
W nocy, sama w swem wspaniałem łożu małżeńskiem, Marja miewała trochę gorączki i niepokojące widzenia, ale w dzień czuła się silną i starała się nawet uspakajać rodziców, więcej niż ona niepocieszonych. Po trzech dniach palił się znowu ogień na kominie, pokoje zostały uprzątnięte, tylko drzwi i okna były dalej pozamykane.
Wuj Mikołaj, poważny i smutny, wyszedł nareszcie z domu, zażywając ze swej rogowej tabakierki, jakby na jej dnie szukał nieznanej pociechy, a kobiety zabrały się na nowo do zwykłych zajęć.

Pierwszą rzeczą było ufarbowanie na czarno wszystkich starych sukien Marji, przez gotowanie ich w kotle w czasie, kiedy księżyc jest widoczny: na nowiu, niestety, farba się nie przyjmuje według ludowego mniemania nuorskiego. Drugą ważną sprawą było nabycie czarnych opasek i chustek do nosa dla wszystkich biednych krewnych, którzy chcieli nosić żałobę po Franciszku, trzecią wreszcie rozdanie sutej jałmużny dla zbawienia jego duszy.

VI.

Pewnego wieczoru, jakieś osiem czy dziesięć dni po pogrzebie Franciszka, kiedy Marja i ciotka Luiza milcząco oczekiwały w kuchni powrotu wuja Mikołaja, wszedł Piotr Benu.
— Zdrowaś Marja — rzekł od proga silnym głosem.
— Łaskiś pełna — odpowiedziały kobiety.
Marja nie poruszyła się, ale ciotka Luiza wstała i gorliwie podsunęła Piotrowi stołek. Wziął go do ręki, postawił koło Marji i, siadając, zaczął się usprawiedliwiać z całą szczerością, dlaczego nie przyszedł wcześniej. Był daleko na wsi, aż w Goceano, w interesach, nieobecny od dwóch tygodni. Dopiero po powrocie, właśnie dziś wieczorem, dowiedział się o nieszczęściu i oniemiał. Jak to się mogło stać, jak się stało takie straszne nieszczęście?
Marja spojrzała mu badawczo w oczy, ale on wytrzymał jej spojrzenie, niewzruszony i spokojny, a raczej jedną tylko przejęty chęcią: dowiedzenia się szczegółów wypadku.
Siedzieli w tem samem miejscu, gdzie się tak bardzo kochali, śród tych samych sprzętów, śród których rozwijał się ich dramat miłosny, coś z dawnych chwil było w powietrzu, w otoczeniu, i Marja czuła wewnętrzny dreszcz goryczy i niepokoju. Śledziła Piotra, szukając jakiegoś śladu, jakiegoś potwierdzenia swych dręczących podejrzeń. Ale nie odkryła nic, gdy tymczasem Piotr zgadywał, czuł jej ukrytą myśl.
Był trochę zmieniony, wydawał się wyższy, chudy i muskularny, miał świeżo opaloną, kościstą twarz, włosy najeżone, a oczy zimne i obojętne. Marja znalazła w jego twarzy coś nowego, nieznanego; nie umiała przychwycić jej wyrazu, czuła tylko wielki chłód, wielką obojętność, jakby idącą na nią od tych siwych oczu, które się w mą wpatrywały, nic jej nie mówiąc. Im więcej mu się przyglądała, tem bardziej wydawał jej się inny, niż ten, który żył w jej myślach i uczuciach i podejrzenie zaczęło się wydawać głupie i krzywdzące. Powoli, głosem cichym i jeszcze ochrypłym od długiego płaczu, zaczęła mu opowiadać całe zdarzenie.
Przerywał jej od czasu do czasu wykrzykami zdziwienia, przerażenia i spółczucia, domagając się szczegółów.
Tymczasem jakaś szklista lodowata powłoka, która mu przesłaniała oczy, zaczęła pękać, źrenica rozszerzyła się jak od odblasku ognia i Marja spuszczała oczy, coraz bardziej przekonana o jego niewinności. I ona w swym żałobnym stroju, owinięta czarną opaską, która cerę jej czyniła białą i błyszczącą, chuda, blada, postarzała, z podkrążonemi oczami, nie miała w sobie prawie śladu podobieństwa do Marji z innych czasów. Mimo to, w miarę, jak czas upływał, Piotr Benu zaczął tracić nieco zimnej krwi, oczy jego stały się błyszczące, a na lewej ręce wystąpiła mocno pulsująca żyła. Marja czuła, że on instynktownie zbliża się do niej, że podpada na nowo pod jej urok i pragnęła, aby ciotka Luiza odeszła na chwilę, żeby móc skorzystać z tej chwili swej władzy i zadać mu straszne pytanie. Od jego zachowania się, od odpowiedzi zależały jej przyszłe dni, spokój jej sumienia.
W miarę bowiem, jak czas uchodził i ból się uśmierzał, zaczynał ją dręczyć niepokonany wyrzut sumienia. Nocami we śnie ukazywał jej się Franciszek, skrwawiony i patrzący na nią wielkiemi czerwonemi oczyma. Pragnęła się modlić, ale ponieważ Franciszek umarł bez sakramentów i nie miał czasu wyspowiadać się, miała o nim krzywdzące mniemanie, że jest w piekle, przejęta zaś panującym w Nuoro przesądem, że modlitwy za potępionych tylko im szkodzą, zamiast być im ulgą, odmawiała sobie nawet tej najwyższej pociechy, jaką daje modlitwa. Największy wyrzut sprawiała jej myśl, że poza śmiercią cielesną, była sprawczynią wyklęcia duszy Franciszka.
Ale ciotka Luiza, zamiast odejść, rozmawiała dobrotliwie z Piotrem i wypytywała o to, co robi i co robić zamierza.
— Cóż chcecie? — mówił, naciągając czapkę na czoło. — Staram się urządzić, jak się da. W więzieniu miałem sposobność poznać pewnego handlarza wołów, który mnie wziął teraz tak jakoś, na ni to ni owo, trochę na służącego, trochę na spólnika. Pracuję dla niego, a poniekąd i dla siebie. Chodzę tu i tam po wsiach, aby zarobić parę groszy. Ba, — wykrzyknął, uderzając nogą o kamień ogniska — spróbować nie zawadzi. Jak mi się nie uda, kupię sobie woły, wóz i będę pracował na swojem.
— A potem się ożenisz — rzekła ciotka Luiza, uśmiechając się łaskawie.
— Oh, co do tego, to mam czas. Żeby się ożenić, potrzeba mieć odwagę i jakowąś chudobę. Czy nie mam słuszności, Marjo?
— Zapewne! — rzekła roztargniona.
— Czy mieszkasz teraz u ciotek? — zapytała ciotka Luiza, która już o tem wiedziała.
— Tak jest, ale źle z niemi, bardzo źle. Ciotka Manzela nie pociągnie długo — rzekł, udając smutek i potrząsając głową, jak gdyby chciał sobie spędzie muchy z nosa. Ciotka Luiza poczuła, ze mówiąc o śmierci ciotek, zmartwił się nieszczerze, albo sobie to przynajmniej wyobraziła.
Marja milczała i opuściła głowę prawie na kolana. Każdy wyraz tej rozmowy godził w nią, zwłaszcza wzmianka o handlarzu, spólniku i panu Piotra.
Był jakiś handlarz wołów, który w aktach sprawy o zabójstwo Franciszka Rosany utrzymywał, że nabył krowę od Zizzu Turulii i to za tak niską cenę, że nabrał podejrzenia, iż krowa była skradziona.
Świadectwo to potwierdzało w wysokim stopniu zeznania pasterzy, przypuszczenia co do złodziejstwa Zizzu. Marja pozatem pamiętała dobrze dziwnego jeźdźca, który jej się ukazał w dniu nieszczęścia, a którego, sądząc po wyglądzie i wymowie, wzięła za fonnejczyka. Zapytywała teraz sama siebie, czy te trzy postacie nie tworzyły jednej i tej samej osoby, i znowu dręczące podejrzenie zaczęło jej świdrować mózg, sprowadzając krew do policzków, do rąk i pulsów, które biły teraz jak w gorączce.
Miała niemal ochotę nasiąść na Piotra, pomimo obecności ciotki Luizy, kiedy szczęśliwym trafem dały się słyszeć kroki na podwórzu i nagle we drzwiach ukazała się Sabina. Przyszła kupić oliwy i weszła zwykłym swoim krokiem, jak domowa. Zobaczywszy Piotra, zmieszała się lekko, ale ukłoniła się natychmiast.
— Dobry wieczór. To ty, Piotrze Benu? Jakże się miewasz?
— Dobrze, a ty — odrzekł, przyglądając się jej.
— Niczego sobie. Proszę, ciotko Luizo, dajcie mi litr dobrej oliwy. Tylko prędko, bo noc zapada.
Ciotka Luiza zapaliła świecę i wyszła z siostrzenicą, a podczas gdy ważyła oliwę, Sabina wytężała słuch, aby usłyszeć, co mogli mówić ze sobą Piotr i Marja przez tę chwilę samotności.
Nie było słychać naturalnie nic, ale Sabina instynktem zakochanej bez nadziei przejrzała cos ważnego i tajemniczego. Przygniatające uczucie trwogi ogarniało ją dzień i noc od śmierci Franciszka, czuła jakąś tajemnicę, jakiś dramat, ważący się nad życiem kuzynki i Piotra Benu. Jednakże pomimo wszelkich usiłowań nie mogła pochwycić rąbka zasłony i rozedrzeć go.
Wracając do kuchni z ciotką Luizą, zauważyła, że Marja siedzi wciąż milcząca i smutna na swojem miejscu, a Piotr, który wstał tymczasem, gotuje się do odejścia. Nic w tem nie było nadzwyczajnego, a jednak poczuła, że coś zajść musiało.
Istotnie, gdy tylko pozostali sami, Marja wydobyła z kieszeni różaniec.
— Piotrze Benu, — rzekła, wyciągając rękę z różańcem na dłoni i z oczyma palącemu się srebrnym odblaskiem — przysięgnij, żeś nie widział, nie zrobił, ani doradził nic w sprawie zabójstwa mojego męża.
— Marjo! — krzyknął z wyrzutem, patrząc na nią zdumiony i zbolały. — Czyś oszalała?
— Przysięgnij, przysięgnij! — powtórzyła błagalnie. — Tu nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Wyrwij mi ten cierń z serca!
Zdjął czapkę, położył rękę na różańcu i na ręce Marji, ze spuszczonemi oczami.
— Przysięgam.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i nie doradziłem.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i ani doradziłem nic w sprawie zabójstwa Franciszka, Rosany.
Przy dotknięciu gorącej ręki Piotra, słysząc mnę zmarłego wymówione przez te usta, Marja zadrżała lekko. — Wierzę ci — rzekła chowając różaniec. — Ale jeżeli krzywoprzysięgłeś, niech cię Bóg i Najświętsza Matka ukarze w tem życiu i w tamtem...
— Amen! — odpowiedział wstając. Marja podniosła oczy, nie podnosząc twarzy, i spotkała jego oczy, spuszczone i gorące.
— Nie myśl, że jestem winien — rzekł z wybuchem smutku w głosie.
— Władze wykryły prawdę i byłabyś głupia, gdybyś myślała inaczej. Ale ja nigdy nie byłbym uwierzył, że ty, nawet przez sen, możesz mieć podobne myśli. Jeżeli widzisz, że blednę (był istotnie nadzwyczaj blady), że drżę, patrz, jak drżę cały, — tu pokazał jej drżące ręce — to nie dlatego i ty to rozumiesz. To dlatego, że cię kocham jeszcze i cierpię tak, że na sam twój widok zdaje mi się, że umieram... o Marjo Rosana...
— Milcz! — rzekła, schylając nisko głowę.
Zamilkli, a w tej chwili weszła ciotka Luiza i Sabina.
— Dowidzenia, Marjo — powiedziała dziewczyna i wyszła razem z Piotrem, ale znalazłszy się poza bramą, pożegnali się i rozeszli każde w inną stronę.
Sabina zawsze jeszcze kochała Piotra Benu. Straciła wprawdzie na razie wszelką nadzieję, nie zwątpiła przecie ostatecznie co do przyszłości, przynajmniej póki jeszcze był wolny.
Służyła obecnie w pańskim domu, ale pensja jej wystarczała zaledwie na utrzymanie babki, która, tracąc powoli wzrok, nie była już w stanie prząść i pilnować osiołka. Biedna starowina potrzebowała też ciągle czyjejś obecności i nawet kamieńby się wzruszył na widok tej nieszczęśliwej osamotnionej, niedołężnej istoty. Sabina martwiła się okropnie. Pragnęła zostać przy babce, otoczyć ją opieką i osłodzie ostatnie dni życia, ale co począć? Musiałyby wtedy umierać z głodu obydwie, bo pracy bez zaprzedania wolności nie było.
Pomimo to Sabina miała starającego się poważnie, i to dobrą partję. Był to młody krewny, pracowity i uczciwy wieśniak, właściciel wozu, wołów i zapasów. Nazywał się Józef Pera. Oświadczył się na serjo o jej rękę, czyniąc także propozycje ciotce Katarzynie.
— Jeżeli mnie zechce, ożenię się z nią po żniwach, zamieszkam u was jak syn i będziemy żyli razem. Dla was, ciotko, będę jak dla własnej matki, a ją uszczęśliwię, bo jeżeli mnie pokocha, niczego jej nie zabraknie i nie będzie już zmuszona rzucać ciała swego psom[11].
Ale Sabina, zaprzątnięta myślą o Piotrze Benu, nie chciała słyszeć o niczem. Istotnie marzeniem jej było żyć we troje, spokojnie, bez troski o zimę i o ostatnie lata życia ciotki.
Ale Piotr Benu był tym ideałem, bez niego lepie] umrzeć z nędzy i wyczerpania.
Wszystko to miało miejsce w grudniu, kiedy Sabina oczekiwała wyjścia Piotra z więzienia i miała jeszcze nadzieję. Potem zaszły te niezwykłe zdarzenia. Piotr przestał się pokazywać i straciła do reszty widoki na przyszłość. W kwietniu Józef ponowił swą prośbę, ale tym razem zwrócił się wprost do niej, spotkawszy ją któregoś wieczoru, wracającą od studni.
— Ja ciebie zawsze kocham — rzekł — i bądź pewna, że pożałujesz, jeżeli mnie znowu odtrącisz. Drugiego takiego jak ja już nie spotkasz. Ale cóż, musisz mieć inne bzdury w głowie.
Zarumieniła się, lecz zaprzeczyła. Jednakże wzruszona stałością Józefa, który tak wiernie trwał, mimo długiego czasu i odmowy, prześladowana troską o przyszłość własną i babki, obiecała namyśleć się i powziąć później ostateczne postanowienie.
Ale nad czem się namyśleć, co postanowić? Zastanowienie nie przychodziło, nie chciało przyjść! Piotr Benu tkwił wiecznie w główce tej wrażliwej istoty, pod tem bladem czołem, zawsze zasypanem nieposłusznym deszczem jasnych włosów, tkwił wbity jak gwóźdź i żadne rozumowanie nie mogło wygnać go stamtąd.
Jednakże po nieszczęściu u Noinów Sabina zaczęła mocno podejrzewać Piotra o udział w zbrodni, zgroza ją przejęła i zdawało jej się, że nim gardzi, że go zapomina. A ponieważ Józef wciąż czekał cierpliwie, uważała, że należy mu się w tej chwili słówko nadziei. Nie zadowolił się niem przecież i wymógł na niej prawie formalne przyrzeczenie. Poczem powiedział jej:
— Muszę wyjechać na roboty, będę daleko i nie wrócę przed żniwami. Zrób mi łaskę, Sabino, jeżeli dbasz o mój spokój: zwiążmy to przysięgą.
Obraziła się, krzyknęła, lecz na usilne i podstępne żądanie zakochanego, może w chwili słabości, zwyciężona przez pewnego rodzaju złośliwe otumanienie, które jej kazało wyobrażać sobie co innego niż było w rzeczywistości, mając się przytem za wyleczoną ze swego dawnego uczucia, obiecała.
Przysięga u kochanków sardyńskich, złożona, o ile można, w kościele, jest ważna prawie tyle co ślub. Tylko śmierć jednego z dwojga może ją rozwiązać. Strona niedotrzymująca przysięgi zasługuje na najgorsze przekleństwa i prawie na sromotę w oczach ludzi.
— Kiedy i gdzie? — zapytała Sabina.
— Pojutrze o pierwszym rozbrzasku dnia w kościele Solitudine.
— Kiedy jest zamknięty. Doskonale! — odrzekła Sabina, śmiejąc się.
— To nie twoja troska. Przyjdź tylko.
Nazajutrz jednak już pożałowała i miała zamiar nie stawić się w Solitudine, albo też pójść, owszem, żeby biedak Józef nie rozpaczał, ale powiedzieć, że się rozmyśliła i że już nie ma zamiaru przysięgać. Bo jakże może przysiąc miłość innemu, jeżeli kocha zawsze Piotra Benu, jeżeli jej głowa i serce są ciągle pełne marzeń o nim, podejrzeń, przeczuć i męczących czarnych myśli? Ostatecznie pewności nie ma, kto wie, czy nie podejrzewa go przez złość i rozpacz, przecież teraz już nawet kamienie wiedzą, w jaki sposób się stało to nieszczęście.
Wieczorem, spotkawszy się na nowo z Piotrem u Noinów, uczuła jeszcze wyraźniej niż dotąd, że jej podejrzenia się rozpływają, ale wzięta w szpony zazdrości, intuicyjnie odgadła scenę, jaka musiała mieć miejsce pomiędzy dwojgiem dawnych kochanków. I wyszła stamtąd z rozdartem sercem.
Tajemnica, którą chciała rozerwać, którą zdawało jej się, że będzie mogła od dzisiaj wygnać z myśli, osiadała ją coraz gęstsza i bardziej dręcząca. Rozpłakała się z zazdrości, z podejrzeń i z miłości.
Nazajutrz wyszła z domu jeszcze przed dniem, cichuteńko, z małym i lekkim dzbankiem na głowie, tak że gdyby ją ktoś spotkał, albo pani przekonała się o jej nieobecności, mogła się wytłumaczyć, że poszła do studni. Była boso. Minęła cichutko pustą i ciemną jeszcze ulicę i skierowała się do Solitudine. Józef mógł albo już czekać na nią, albo przyjść lada chwila. Po drodze zatrzymywała się co krok, nasłuchując, ale nie słyszała nic, ani przed sobą ani z tyłu.
Pierwsza jasność świtu zaróżowiła wschód, na przezroczystem tle błękitno-srebrzystego nieba zarysowały się wierzchołki Orthobone, a Sabina dochodząc do kościółka, niewidziana przez nikogo, ujrzała w mdłem świetle poranka osiodłanego gniadosza, który stał spokojnie i nieruchomo, uwiązany, czy raczej uczepiony lejcami do kamienia. Przelękła się trochę. Kto tam mógł być? Może Józef przyjechał konno? Zatrzymała się niepewna i drżąca.
Przybyła z mocnem i przemyślanem postanowieniem, że powie wielbicielowi.
— Józefie, nie mogę przysiąc, nie jestem w stanie, wierzaj mi, bo nie wiem, czy będę mogła dotrzymać obietnicy... bo cię nie kocham, bo zajęta jestem kim innym, nie tobą. Może tamten mnie nigdy nie pokocha, może nawet... może nie zasługuje, by go kochać, ale ja na razie nie mogę nie myśleć o nim, dopóki się nie przekonam o pewnej rzeczy, a tymczasem nie chcę oszukiwać nikogo, a tembardziej ciebie...
Ale przybywszy na miejsce, straciła odwagę, pomyślała, że Józef może jej zrobić jakąś krzywdę, tutaj, w tej chwili i na tem miejscu za to, że sobie tak zażartowała z niego.
Poco przyszła? Zaniepokojona trochę, myślała już zawrócić, ale kiedy zaczęła nasłuchiwać uważnie, ciekawa do kogo należy koń, wydało jej się, że słyszy szept dwu głosów.
Kto to mógł być? Zpewnością nie Józef. Może jaka inna para kochanków, która się tutaj umówiła? Ciekawość zwyciężyła; podeszła cichutko aż do drzwi kościółka, szept doleciał ją teraz wyraźniej, w pewnej chwili, zdało jej się, że poznaje chrząkanie Piotra Benu. To jej wystarczyło, aby podejść bliżej, zapomniawszy o wszystkiem i narażając się może na najbardziej opłakane skutki. Ponieważ miała wrażenie, że ta tajemnicza poranna rozmowa odbywa się z tyłu, za kościółkiem, więc popełzła wzdłuż muru, pod zachodnią ścianą (wtedy jeszcze żaden budynek nie przylegał do kościółka, w odróżnieniu od tego, jak to jest dzisiaj), podtrzymując jedną ręką dzbanek na głowie, a drugą ściskając brzegi spódniczki, by nie szeleściły. Tak dotarła do końca muru i ujrzała, że dwaj ludzie stoją za kościółkiem, o kilka kroków od niej.
Mówili tak cicho, że pomimo nadzwyczajnej i niebezpiecznej bliskości, dużo wyrazów nie dochodziło do niej wyraźnie. Sabina słuchała, wstrzymując dech, zapominając o Józefie, o sobie, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża. Słyszała, jak Piotr Benu opowiadał o zajściu, jakie miał w przeddzień z Marją, a to, co usłyszała potem, musiało ją widocznie zająć i wzruszyć ogromnie, bo zbladła i zacisnęła zęby, żeby nie szczękały.
Dopiero po dziesięciu czy dwunastu minutach obaj odeszli, a na szczęście Sabiny udali się drugą stroną, na ścieżkę koło wschodniej ściany kościółka. Nie chcąc być dostrzeżona w coraz jaśniejszem świetle poranku, cofnęła się na miejsce, skąd oni przed chwilą odeszli.
Jeden z nich wsiadł na konia i puścił się drogą do Valverde, drugi zwrócił się w stronę Nuoro. Kiedy odgłos jego podkutych butów ucichł w oddali, Sabina wyszła na front kościółka. Była napół żywa, twarz jej w białości poranku wydawała się woskową, a oczy błądziły dokoła wystraszone.
Nadszedł Józef. Starała się być spokojna i zdobyła się na powiedzenie z uśmiechem:
— Ładnie, ładnie! Czekam już pół godziny. Prędko, bo mię ktoś jeszcze zobaczy.
— Spotkałem przed chwilą Piotra Benu. Czy cię widział? — zapytał Jozef, wkładając klucz w zamek.
— Nie zdaje mi się — odrzekła, wymykając się jego spojrzeniu.
Józef był rosły, silny, czarnowłosy, należał do przeciętnego typu młodych wieśniaków nuorskich, tęgich, muskularnych, o śniadej cerze, ani ładnych ani brzydkich, o żywych i regularnych rysach, mieszańców rasy maurytańskiej i łacińskiej, którzy ubrani w elegancki strój chłopski, w kamaszach i marszczonych na kolanach spodniach, w obcisłej kurtce z pasem i krótkiej kapocie z kapturem, przypominają poniekąd rycerzy prowansalskich.
— Kto ci dał klucz? — zapytała Sabina, wchodząc za nim, cała drżąca w coraz rosnącej jasności.
— Potem ci powiem — odrzekł, wciągając ją cło środka. Wziął ją za ręce, a postawiwszy dzbanek za drzwiami, szepnął: — Wiesz, że nie mogę dać wiary samemu sobie. Więc mnie kochasz naprawdę, Sabinko?
— Czyż inaczej byłabym przyszła? — odpowiedziała nieśmiało.
Przeszli na palcach szary, smutny i pusty kościółek. Józef położył czapkę na ramieniu, a gdy doszli do ołtarza, zrobił znak krzyża i zapalił nabożnie świecę. Ceremonja była króciutka, ale uroczysta w czerwonawem świetle tej woskowej świecy, która znaczyła niewielkie kółko na głowie Sabiny, gdy tymczasem Józef pozostawał w cieniu. Podali sobie ręce i przysięgli, że będą mężem i żoną. Nie mieli pierścionków do zamienienia, ale co znaczył zewnętrzny symbol, jeżeli głęboki znak wiary pisał się w tej chwili w ich prostych duszach? Wyjmując z ręki młodzieńca rękę swoją, zaczerwienioną od mocnego uścisku, Sabina drżała i miała wielką ochotę płakać, pocieszała się jednak myślą.
— Ja nie zaślubię Piotra Benu, ale Piotr Benu nie ożeni się z Marją Rosana.

Na Wniebowstąpienie Józef Pera, który w czerwcu zarobił dużo pieniędzy na robotach, a w lipcu zebrał dobre żniwa, został mężem Sabiny.

VII.

W pierwszych dniach po wyjściu z więzienia, Piotr Benu nie mógł sobie znaleźć miejsca z powodu nieszczęścia, jakie na niego spadło. Zdarzały się chwile, kiedy był jak zwarjowany; wybuchał gorzkim śmiechem, myśląc o swej dawnej głupocie, to jest, że on, biedak, sługa, tolerowany zaledwie, chłopak prostego pochodzenia i bez przyszłości, śmiał myśleć o ożenku z córką Mikołaja Noiny. Bił się pięścią w czoło, w kolana, w usta, rzucał na ziemię czapkę, ściskał zęby i gryzł ręce.
Dobrze, rozumie wszystko, ale dlaczego Marja wywzajemniała mu się i doprowadzała do szaleństwa? Czy żartowała sobie z niego? Głupia! Zobaczy kiedyś, co to żartować sobie z ludzi, takich, jak on!
Cały jego dawny nieposkromiony charakter odzywał się na nowo; cierpienia, nienawiść i upokorzenie zapładniały, jak szkodliwa rosa, dawny zarodek złego.
Marja Noina mogła z niego zrobić szlachetnego człowieka, silnego i łagodnego zarazem, Marja Noina swem złem i niegodnem postępowaniem zrobiła z niego wyrodka.
Zmuszony udawać, zżerany szałem, namiętnością i pragnieniem zemsty, Piotr trawił się jak robaczywy pień i stawał bardziej niż dawniej pochmurny i dziki. Dnie i noce nie dawały mu najmniejszej ulgi ani zapomnienia. By móc sypiać po nocach pracował jak niewolnik przy najcięższych robotach, nie użyczając sobie ani chwili wytchnienia. W nocy wlókł się aż do chałupy ciotek i spał snem ołowianym na swojej twardej macie. Mógłby się urządzić, nabyć wóz i woły z pozostałych mu jeszcze pieniędzy, ale w jakim celu? Czuł się wykolejony, miał niesłychane pragnienia, zdawało mu się, że idzie po moście, wiszącym na przepaścią i nie może się zatrzymać ani odzyskać spokoju, dopóki nie dojdzie do dalekiego brzegu.
Pewnego dnia, w końcu marca, przyszedł do niego blady i bezwąsy młodzieniec, ów Antine z Fonni, właśnie wypuszczony z więzienia. Piotr przyjął go jak starego znajomego, ofiarował skromną gościnę u siebie, witając jego przybycie jako promień nadziei.
Żywił dziwne uczucie, połączenie wdzięczności i wstrętu, sympatji i pogardy dla przedsiębiorczego przybysza; ale potrzebował go, jego wyższości, jego oparcia i pozwalał mu powodować sobą.
Antine miał trochę grosza; był to zgrabny chłopak o żarłocznych i złośliwych oczach. Nosił z pewną pańską nonszalancją strój z Fonni, to jest białe, szerokie a krótkie spodnie, a na pięknej kawowej barwy kurtce miał elegancki serdaczek z fałszywych czarnych karakułów. Ręce miał białe i delikatne, długie, świecące włosy, a twarz gładką bez jednego włoska i o wyrazie prawie że dziecięcym.
Piotr i strojny kupiec przegadali całą noc w ożywieniu, ponieważ Antine miał nazajutrz rano pojechać do swojego miasteczka.
Zamierzał założyć handel wołami i wziąć Piotra Benu do siebie na służbę; z początku miał mu płacić tyle a tyle miesięcznie, potem, o ile interes się rozwinie, myślał może sobie z niego zrobić spólnika.
W dwa tygodnie później rozpoczęli interes. Obeszli obory w okolicach Nuoro i zadatkowali bydło, które im dogadzało, porozumiewając się z pasterzami i właścicielami co do dnia sprzedaży. Antine twierdził, że rozporządza kapitałem zaledwie dwóch tysięcy lirów, ale w krótkim czasie, po kilku dniach, puścił w obieg przeszło cztery tysiące, między niemi niektóre banknoty nowiuteńkie nasunęły Piotrowi brzydkie podejrzenie. Ale cóż go to ostatecznie mogło obchodzić? Był tylko sługą, przewodnikiem, niczem więcej.
Obchodząc owczarnie nuorskie, Piotr nalegał tak gwałtownie, aby ominąć halę Franciszka Rosany, że towarzysz wyczuł jakąś tajemnicę i potrafił ją z niego wyciągnąć. Od tego dnia podwoił starania i życzliwość dla Piotra i opowiedział mu wzajemnie swoją okropną, wzruszającą historję miłości. Stali się wielkimi przyjaciółmi. Antine miał o wszystkiem sąd wytrawny i mówił tonem nadzwyczaj przekonywającym. Piotr słuchał go z zajęciem, a niejednokrotnie z podziwem. Od czasu, gdy pracowali wspólnie, młody handlarz nie wypowiadał już swoich głębokich przekonań socjalistycznych, wygłaszanych niegdyś w dniach więziennych, zdawało się, że po wypuszczeniu na wolność zapomniał wszelkich żalów, wszelkich przewrotnych ludzkich pretensyj.
Piotr, dręczony podejrzeniami, usiłował niejednokrotnie naprowadzić rozmowę na pewne niejasne sprawy, ale Antine udawał, że nie rozumie i pewnego dnia, gdy Piotr, na pół żartem, na pół serjo zapytał, czy niektóre jego banknoty nie są fałszywe, obraził się śmiertelnie. Jakkolwiek bezczelny i chytry, zdawał się być uczciwym człowiekiem, i Piotr zaczął się obawiać, że nie znajdzie w nim pomocy dla swojej zemsty; zato czuł, że jego szacunek i przyjaźń rosną.
Pewnego dnia, gdy wracali do Nuoro gościńcem z Bitti, po odwiedzeniu owczarni w Serra, Antine, nie wiedząc o czem mówić, zaczął opowiadać o swojej kochance. Była to piękna i bogata dziewczyna i odpłacała mu wzajemnością, o czem wszyscy wiedzieli; krewni dręczyli ją na wszelakie sposoby, grozili nawet śmiercią, bo Antine był niskiego pochodzenia i niezamożny. Ona, twarda jak kamień, odpowiadała: albo ten, albo żaden. Obiecał jej wtedy, że zostanie bogaty, a ona, że będzie na niego czekała.
Piotr przypomniał sobie swoje własne dzieje i zaśmiał się gorzko. Antine obrzucił go spojrzeniem.
Poza nimi słońce zachodziło w morzu płomieni, wystrzelających na czystem niebie w wielkie fjoletowo-ogniste łuki. Na pustych i smutnych ugorach, dla których darem nie powrócił kwiecień — a były to już jego ostatnie dni — czerwone, prawie fjoletowe światło zachodu rozpościerało ciepły i smutny spokój, co wzmagało jeszcze pustkę jałowych obszarów.
Piotr z towarzyszem szli wolno, z plecami w słońcu, a cienie ich, biegnąc przed nimi, kładły się długie na szarym gościńcu.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Antine, przymykając jedno oko.
Piotr zaklął grubo, potem rzekł:
— Śmieję się z ciebie, jak widzisz.
— Ze mnie? A co ja powiedziałem?
— Że wierzysz w serce kobiety.
— A jednak tak jest — przerwał Antine, zatrzymując się, gdy Piotr szedł dalej. — Powiadam ci, że Remedia mnie zaślubi; jak nie, to krew popłynie.
Piotr, tknięty, zatrzymał się, odwrócił i z twarzą oblaną słońcem, rzekł: — Kobiety, kobiety!
Słowa przyjaciela odnowiły w nim wszystkie wspomnienia i wszystkie zamiary.
— Krew popłynie? — rzekł, śmiejąc się. — Jakto? jakto? Zabijesz ją?
— Też pomysł! — krzyknął Antine i ruszyli w drogę. — Zabiję człowieka, który się ośmieli mi ją zabrać.
— Taka była i moja myśl! — powiedział PiotrT ale zaraz pożałował, że się wyrwał.
Antine poklepał go po ramieniu i przyglądał mu się długo z uśmiechem.
— Źe zrobiłeś, żeś tego nie uczynił! rzekł po chwili. Znowu jakieś dwadzieścia kroków przeszli w milczeniu. Światło stało się zupełnie fjoletowe, cisza głęboka panowała dokoła.
— Powiadają księża: nie zabijaj — zaczął znów Antine, zakładając w tył ręce. — Ale jest różnica: zabijać i zabijać. Czy zabić na wojnie jest grzechem! Gdzietam! Bo jeżeli ja nie zabiję, to zabiją mnie jak barana. Tak się dzieje na świecie. Ty chcesz mnie zabić? Zabierasz mi kochankę, szczęście, spokój? Zabijasz mi duszę? A ja zabijam ciebie. Mam czy nie mam słuszności?
— Masz — rzekł Piotr ponuro.
Przez długi szmat drogi Antine wykładał swoje teorje; mówił znowu tak, jak w szarym półmroku więziennym, a rozległy fjoletowy krajobraz słuchał go, okrywając się tajemniczym smutkiem.
— Zdobędę, sobie mój dział szczęścia, zdobędę, ponieważ nikt, ani Bóg, ani ludzie, ani los, nie chcą mi go dać, — krzyknął naraz po nowem milczeniu —i to nie przez zepsuty charakter, nie przez ambicję, tylko dlatego, że i mnie się w życiu trochę szczęścia należy.
— Można pokochać biedną dziewczynę i można poprzestać na małem — zauważył nieśmiało Piotr.
Antine obrócił na niego wściekłe spojrzenie, jego delikatna twarz poczerwieniała i zaczął gestykulować i krzyczeć.
— A tak! Można! Ho, ho! Można! A jeżeli nie można? A ty, Piotrze Benu, dlaczego w takim razie szalejesz, dlaczego nie poprzestajesz na małem, dlaczegoś sięgnął po córkę gospodarza?
— Mów cicho, na Boga! — rzekł Piotr, ciągnąc go za rękaw.
— Daj mi pokój, idź do djabła! — krzyczał Antine, wzruszając ramionami.
Ale wkrótce uspokoił się, powrócił do rozmowy i zaczął rozwijać pewien projekt przed towarzyszem.
Piotr przybladł nieco i zauważył:
— Bądź ostrożny, uważaj, znajdziesz się znowu w kozie.
Antine oburzył się raz jeszcze i położył sobie rękę na piersiach.
— Kto, ja? ja? Jak prawdą jest, że tu idziemy teraz, tak już nie wrócę do więzienia. Za kogo mnie bierzesz? Za idjotę? Zuanne Antine umrze szanowany i szczęśliwy.
— A jeżeli ja cię oskarżę? — zapytał Piotr z uśmiechem, zatrzymując się na środku gościńca.
Było już prawie ciemno, w ostatnim łagodnym zmierzchu pola dymiły nikłą błękitnawą mgiełką, prawie jak na jesieni, i słychać było dokładnie dzwony kościelne, bijące na Anioł Pański.
— Ty mnie nie oskarżysz — powiedział mocno Antine.
Piotr mówił żartem, ale pewny głos towarzysza rozgniewał go, zapytał więc poważnie:
— Czy mógłbyś mi zrobić przyjemność i powiedzieć dlaczego?
— Bo jesteś moim spólnikiem.
Piotr nie odpowiedział nic, zaczął znowu iść przodem i zdawało mu się, że dokoła niego zaczyna się osadzać zimna i głęboka ciemność. Czuł gniew i ból, doznawał uczucia, jakie się ma przy chodzeniu z zamkniętemi oczami, to jest, że się posuwa w kierunku przeciwnym niż naprawdę. Słyszał, że Antine idzie za nim o kilka kroków odległości i chwilami miał ochotę odwrócić się, poczekać na niego i dać mu pięścią w twarz.
Szli dalej w milczeniu aż do miejsca, gdzie gościniec z Bitti schodzi się z gościńcami z Mamojada i z Orane. Nuoro leżało blisko i widać je było dokładnie. Na końcu gościńca drżała czerwona latarnia, jakby chwiał nią chłodny i przejmujący podmuch, który zerwał się przed chwilą.
Nie było widać nikogo. Amtine przysunął się do Piotra, mówiąc:
— Ja nie rozumiem, Piotrze Benu, zdaje mi się, że cię nazywano „nieposkromionym“, a jesteś przecież głupiec.
— Tak uważasz? Właśnie, że tak nie jest.
— O czem myślałeś w tej chwili? Że przy Marji, przy domowem ognisku siedzi inny, szczęśliwy człowiek?
Piotr nic nie odrzekł, lecz zacisnął pięści i wzniósł oczy ku niebu, myśląc że teraz jego piekło jest już całkowite, bo nie brak mu nawet i djabła we własnej postaci. Zdawało mu się, że słyszy słowa.
— Sprzedaj mi duszę twoją, a ja cię pomszczę.
Od tego dnia zaczęły w tajemniczy sposób ginąć krowy, woły i cielęta w okolicach Nuoro.
Zczasem wykryto złodziei, którzy za ukradzenie jednej krowy i jednego wołu odcierpieli baty za całe zaginione bydło i prawie nikt później nie dowiedział się prawdy.
Pomiędzy innymi był też oskarżany pasterz, zabójca Franciszka Eosany; ale ten, z gór korsykańskich, gdzie się podobno schronił, nie mógł się zpewnością obronić.

Tymczasem w sierpniu, w tym tamym czasie, kiedy Sabina poślubiła Józefa, Antine odpływał na handlowym okręcie z Cagliari do Neapolu. Wiózł ze sobą przeszło sto pięćdziesiąt sztuk bydła (dwa razy tyle, ile mógł nabyć za swój kapitał, składający się z czterech tysięcy lirów), a w Neapolu czekał na niego kupiec francuski, z którym zawarł nadzwyczajną umowę.

VIII.

Na początku 1892 roku, w siedem lat po wstąpieniu Piotra na służbę do Noinów, umarły kolejno, w parę dni po sobie, dwie stare ciotki, u których mieszkał. Jako spadkobierca maleńkiej schedy, Piotr pozostał sam w czarnej chałupie i kazał ją nieco odświeżyć i powiększyć.
Miał obecnie trzydzieści trzy lata. W pełni sił i zdrowia, mniej mizerny i blady niż dawniej, przedstawiał przepiękny typ sardyński, i kiedy w niedzielę udawał się na mszę w białych, jakby nakrochmalonych spodniach, we wspaniałych butach i z żałobną przepaską na sukmanie, niejedna posażna dziewczyna przyglądała mu się czułem okiem.
Odwiedzał często wuja Mikołaja i przy sposobności oddawał mu małe usługi; z ciotką Luizą i Marją był uprzejmy i tkliwy, niepomny przeszłości, a one także przyjmowały go z wylaniem.
Czasy się zmieniły. Piotr Benu nie był już sługą, tylko kupcem, którem u się dobrze powodziło. Mógł zatem bywać u Noinów w charakterze przyjaciela, a bodaj nawet starającego się o Marję.
W końcu 1891 roku rozeszła się wiadomość o ich możliwem małżeństwie. Dużo ludzi gorszyło się jeszcze, głównie principali czystej krwi, którzy pamiętali dawne czasy i pochodzenie Piotra, oraz pierwsze świetne małżeństwo Marji. Inni uważali:
— Czemu nie? Piotr Benu jest na drodze do bogactwa, a ostatecznie M rja jest wdową. Wobec tego...
Wypływała stale bajeczka o skarbie, a jak to zawsze bywa w małych środowiskach sardyńskich, kiedy ktoś się wybija, powiadano, że Piotr odkopał pieniądze starego bandyty. Zazdrośni mówili:
— Fe! kradzione pieniądze! Jak przyszły, tak idą.
A on tymczasem rósł w znaczenie, kupował place i ogrody, a odkąd nie był już ani biednym, ani sługą, zaczął zażywać sławy dobrze wychowanego człowieka. Nie słyszano w związku z nim o żadnej kłótni, o żadnej awanturze miłosnej, widywano go mało, a czynne i pełne ruchu życie, jakie prowadził, stawiało go w rzędzie młodzieńców najlepiej widzianych śród chłopów nuorskich.
Nie bywał w karczmach, nie mieszkał z osobami podejrzanemi, nie wyśpiewywał po nocach, odbywał długie podróże do Cagliari, do Sassari, do Ozieri, zawsze bardzo czynny i zawsze razem z panem Antine, jak go nazywano.
Poza wpływem wewnętrznym, Piotr uległ mu też i co do różnych cech zewnętrznych, nabrał pewnej zręczności, pańskości, gestów, wymowy i sposobu patrzenia, spólnika. Mówił dobrze po włosku, pisywał i otrzymywał wciąż listy i kwity, które znaczył swoją fjoletową pieczątką.
Poza bydłem, dwaj spólnicy handlowali jeszcze metalami, oliwą, winem, wełną, korkiem, skórami i innemi rzeczami. Kolej stała się dla nich wielką pomocą i potrajała im dochody przez ułatwianie przewozu. Jednakże Antine woły i krowy, które corocznie wyprawiał morzem, wolał pędzie do Cagliari na piechotę. Nabywszy je hurtem w okolicach Nuoro i Ozieri, spędzał wszystkie do swojej wsi, a stamtąd na Barbagię, przez dobrze znane sobie wąwozy i przejścia, ruszał do Cagliari.
Po pierwszym roku spólnicy nadzwyczajnie rozszerzyli zakres swoich działań; olbrzymie dochody rok zarobkiem dołączali do kapitału, tem więcej, że obydwa], a zwłaszcza Piotr, prowadzili życie nader skromne i oszczędne, i w roku 1892 mieli ponad pięćdziesiąt tysięcy lirów w handlu, nie licząc tego wszystkiego, co sobie nabywali jeden w swojem miasteczku, drugi w Nuoro.
Między spójnikami panowała jak największa harmonja; poza umową, zawartą przed notariuszem, łączyła ich uroczysta przysięga wierności, wszystko to jednak było zbyteczne, bo coś jeszcze dużo mocniejszego związało ich ze sobą. Piotr ulega zawsze potężnemu wpływowi Antina, mimo bowiem, że się bardzo wyrobił, czuł, że mu ustępuje jeszcze ciągle, potrzebował go stale i dawał się zupełnie niewinnie nabierać, nie podejrzewając tego nawet. Antine ograbiał go conajmniej z trzeciej części zarobku, podchodził go we wszystkiem, w rachunkach, w terminach, w cyfrach, fałszując wszystko z wdziękiem, z przyjaźnią i uprzejmością bez miary.
A Piotr godził się, spokojny i szczęśliwy. Minione dalekie udręki powracały jego myślom jak wspomnienie smutnych snów z okresu gorączki i majaczenia. Teraz najmilsze nadzieje wypełniały, jego serce, otwierał oczy w potężnem poczuciu żywotności, jakie daje człowiekowi praca, pewność siebie, chciwość bogactwa i powodzenia. Był przekonany, że zdobędzie i jedno i drugie i pracował, ale spokojnie i poważnie. Nie miał już czasu oburzać się na różne głupstwa, przypominać sobie smutnego dzieciństwa, matki pochowanej z litości i młodości swojej, pełnej boleści i mozołu.
Śród nieustannej ruchliwości nowego życia wspomnienia zacierały się; nędze, marzenia, przykiości, które kiedyś raniły serce, teraz stawały się obojętne i zimne, a nasuwały się jedynie skutkiem tajemniczego działania nerwów i mózgu, przez nieświadome procesy duszy.
Chodził na mszę z przyzwyczajenia, przez próżność, ale nie modlił się, nie czuł Boga, nie czynił najmniejszych wysiłków, aby odzyskać wiarę, nawet tę nikłą, słabą wiarę z dawnych czasów; było mu dobrze z tą obojętnością i nie miał nigdy czasu zrobić rachunku sumienia. Jednakowoż niekiedy, w rzadkich chwilach bezczynności i skupienia, jakiś głos daleki drżał w nim gdzieś na dnie duszy, w jakichś tajemniczych głębiach i mówił dziwne rzeczy, niepodobne do wysłowienia. Któreś z jego uczuć otamowywało nieświadomą, pracę wewnętrzną, nasłuchiwało i odtwarzało jej głos.
Był to wyrzut, nieokreślony lęk przed rzeczami nieznanemi, odbłysk przeszłości, widzenie jakichś postaci, żalących się i grożących. Ale wszystkie uczucia buntowały się znudzone, podnosiły rozkazujące okrzyki, aby uciszyć natrętny głos, nawoływały i sprowadzały na zwykłą, spokojną drogę to jedno dobre uczucie, które się było zatrzymało. Ono słuchało wezwania, ale przedtem dla uspokojenia tajemnego głosu mówiło z cichym smutkiem: — Kiedyś, później! Zejdziemy z tej drogi, pójdziemy dokąd chcesz. Daj nam tylko przedtem ożenić się z Marją!
Marja! Imię, symbol, kwiat tajemniczy i fatalny! Jak czasem jeżyna przetrwa na ruinach ogrodu, i kiedy z innych kwiatów nawet nasienie się rozproszy, ona kwitnie i żyje jeszcze, tak Marja poprzez czas, zmiany i ruiny panowała nad Piotrem. Kochał ją zawsze jeszcze z uniesieniem pierwszych dni i wszystkie jego czyny i myśli rwały się tylko do niej. Przebaczył je] i przywrócić ją chciał na nowo do czci.
Po pierwszej, kondolencyjnej wizycie bywał często u Noinów. Odwiedziny te były dla niego wymarzonem szczęściem; mijał próg z pewnem drżeniem i prawie zawsze w tych chwilach odzywał się właśnie głos wewnętrzny.
Nigdy już po pierwszej bytności, po owym wieczorze, nie wyrwało mu się żadne słówko o miłości, żadne wspomnienie o przeszłych dniach, tylko oczy mówiły dość wyraziście, gdy się spotykały z oczami Marji. Były to odwiedziny regularne, napozór nic nie znaczące, ale Marja rozumiała dobrze, że Piotr wkłada w nie całą swoją duszę. Wyglądało to tak, że przychodzi zdawać sprawę miesiąc po miesiącu ze swojego życia, ze swoich postępów, a głównie przekonać się, czy nie zaszło nic nowego.
Na szczęście nic nowego nie było, bo Marja w twardej swojej a grubej żałobie nie myślała o powtórnem zamążpójściu, a jeżeli byli jacy konkurenci, nie śmieli jeszcze się odezwać. I Piotr myślał: — Będę najpierwszy ze wszystkich.
Był niezwykle rad, gdy rozeszła się wieść o przypuszczalnem jego małżeństwie z Marją, bo w ten sposób przynajmniej plotki, gadania i krytyki, jakie ta wieść musi wywołać, odstręczą innych, a on zyska na czasie. Jeżeli go kto zapytywał, zaprzeczał, ale takim tonem i z takim uśmieszkiem, że należało rozumieć właśnie naodwrót.
W domu Noinów natomiast zaprzeczano stanowczo, zwłaszcza ciotka Luiza, zgorszona ponad wszelki wyraz.
Co? Do jej domu? Do jej domu nie wejdzie nikt, jeżeli nie jakiś drugi Franciszek Rosana! Piotr Benu może mieć największe zalety jako znajomy i przyjaciel, ale jako mąż Marji... jako mąż Marji Rosana! Kto mógł rozpuszczać podobne brednie?
Stara biała kotka powoli wyciągała pazury i drapała nieznacznie.
Można było zapomnieć o pochodzeniu Piotra, o jego dawnej roli, o złej opinji, jakiej kiedyś zażywał, ale ostatecznie na czem polega jego przeobrażenie, gdzie i w czem leży jego majątek? On o nim mówi, przecież koniec końców, co posiada? Dwa lub trzy nic nie warte kawałki ziemi, jedną izbę więcej w chałupie ciotek. I w tę nędzę chce wciągnąć Marję Rosana!
Ale w gruncie i przedewszystkiem ciotka Luiza dlatego gardziła Piotrem Benu, że należał do bardzo niskiej sfery i był kiedyś sługą. Nie mówiła tego jednak, bo przypominając sobie pochodzenie wuja Mikołaja, który nadobitkę był jeszcze obcym przybyszem, byłaby zraniła swoją próżność własną bronią.
Wuj Mikołaj zato pamiętał o tem doskonale i może dlatego miał wielką słabość dla Piotra Benu, a kiedy słyszał wszystkie te awantury i plotki, krzyczał do córki:
— Jeżeli Piotr Benu ciebie chce, a ty odmówisz, będziesz najgłupszą istotą na tym świecie i na tamtym.
— Dajcie mi spokój — odpowiadała ze smutną obojętnością. — Nie myślę wcale o tych rzeczach. Życie moje się skończyło i nie mam zamiaru zaczynać go na nowo.
Prowadziła istotnie smutne i prawie zakonne życie; nie wychylała głowy za próg domu, chyba żeby udać się do kościoła, a i wtedy wybierała drogi boczne, szła ze spuszczonemi oczami i z opaską, owiniętą w taki sposób dookoła głowy, że widać było tylko czubek nosa.
Dbała o to, by nie dać żadnego powodu do nagany i nikt nie mógł nic złego o niej powiedzieć; prawdę mówiąc, prowadziła takie smutne życie bardziej przez wzgląd na ludzi, niż z bólu po biednym zmarłym.
Franciszek Rosana przeminął jak sen, jak widmo, jak tajemnicza ofiara, koniecznie potrzebna w dramacie, strasznym przez swoją wielką prostotę.
Z każdym dniem Marja zapominała o nim; co więcej, w samotności swojej, w żalu za dawnem i, zniszczonemi marzeniami, czuła się szczęśliwa, gdy Piotr Benu ją odwiedzał i myślała o nim za często.
Tylko nie opuszczała jej jeszcze dawna duma, a zresztą nie miała zamiaru wyjść powtórnie zamąż. Nawet gdyby król chciał ją poślubić, nie byłaby się zgodziła po nieszczęsnem doświadczeniu, jakie uczynna co do małżeństwa.

Nawet gdyby król chciał. (— Do djabła — zawołał raz wuj Mikołaj, słysząc, jak mówiła te głupstwa i z głośnym śmiechem wskazał kijem na drzwi: — Oto on, oto przychodzi. Idź, ukryj się, Marjo!—) nawet gdyby sam król chciał się z nią ożenić, myślała, nie zapomni już nigdy Piotra Benu. Poślubić go, nie, to byłoby nazbyt wielkiem upokorzeniem, byłoby szaleństwem, niech tam wuj Mikołaj mówi, co chce; ale myśleć o nim teraz, gdy nikt jej tego nie broni, ani rodzina, ani obowiązek, ani ludzie, owszem, to tak słodko było, słodko!

IX.

Po śmierci ciotek wszystko się zmieniło dla Piotra. Zdawało się, że tylko czekał na to, aby wprowadzić w czyn swoje zamiary, i zaraz po karnawale 1892 roku zaczął nabywać bardzo porządne grunta, winnicę i stawiać damek mieszkalny.
Znowu rozeszła się pogłoska, że odnalazł skarb ciotki, jeżeli go już przedtem nie posiadał, bo Bogiem a prawdą, było dla wszystkich nie do wiary, aby na taką świetność mógł sobie pozwolić jedynie dzięki zarobkowi z handlu. Gdy na miejscu rudery ciotki Toni Roddone stanęło granitowe domostwo, wygodne i pańskie, pogłoska o skarbie tak się utwierdziła, że prawie wmieszały w nią władze. Piotr płacił rzemieślnikom złotemi pieniędzmi, marengami, bitemi przez Napoleona III w 1855 roku i ten szczegół wprost wskazywał jako rzecz pewną ową pogłoskę, którą jeszcze na domiar okropnie rozdymano i przesadzano. Mówiono o tem dużo śród panów i ludu, plotka dotarła aż do Cagliari i Sassari, dostała się do pism sardyńskich i została powtórzona nawet w niektórych dziennikach włoskich. Nie wymieniano nazwiska szczęśliwego spadkobiercy i nie wspominano o niezbyt czystem pochodzeniu skarbu, ale tymczasem gadka się rozpanoszyła na dobre w Nuoro i Piotr był bardzo zadowolony.
Niejeden złośliwy principale mówił: — Ba, kradzione pieniądze!... Kumoszki rozsiewały ubliżające bajki, mówiąc, że ciotka Tonią przed śmiercią odkorkowała bańkę, z której wymknął się duch Peppedu Roddone, aby pokazać siostrzeńcowi miejsce, gdzie ukrył był skarb. A teraz błądzi, gwiżdżąc, w powietrzu z ognistemi łańcuchami, przykutemi do nóg.
Piotr kpił sobie z tego wszystkiego, lękał się tylko, by podobne brednie nie doszły do uszu Marji i nie wywołały jej pogardy.
W ostatnich dniach czerwca oświadczył się formalnie o rękę młodej wdowy po Franciszku Rosanie.
Noinowie zażądali ośmiu dni czasu do namysłu, a Marja oświadczyła wręcz, że nie chce słyszeć o niczem. Historja o skarbie, która budziła w niej dawne wspomnienia, nie wpływała teraz na jej zdanie.
Bogate nabytki Piotra kruszyły otwartą opozycję ciotki Luizy, ale dobrze urodzona pani miała inne, bardziej delikatne powody, by nie dać się pokonać Przez osiem dni toczyły się długie i namiętne walki i dyskusje między Marją i ciotką Luizą a wujem Mikołajem, który za wszelką cenę chciał przyjąć Piotra za zięcia.
Możeby Marja się zgodziła, gdyby matka była jej pomogła, i może byłaby nawet uradowana, pomimo swych czarnych poglądów na małżeństwo, ale namowy ojca nie dawały jej dostatecznej siły do zwalczenia ostatniej zapory próżności.
Gdy swat zgłosił się po odpowiedź, usłyszał najuprzejmiejsze, ale ciężkie jak skała nie.
Marja poczuła jakby pewien smutek i pustkę, gdy swat odszedł z głową spuszczoną pod brzemieniem upokorzenia. Piotrowi zdawało się, że umiera; wróciły znowu zapomniane już cierpienia, tylko w wyższym jeszcze stopniu. Owo nie spadło mu na plecy naprawdę jak skała i zmiażdżyło go.
Nie, nie! Co za nie? Dlaczego nie? dlaczego? Czy to możliwe? Jak to się stać mogło? Czyż podobna, aby się łudził do tego stopnia? A wesołość, z jaką go przyjmowała, a jej wymowne spojrzenia? więc znowu go oszukiwała, i dzisiaj i zawsze? Co zrobi teraz. Na co mu bogactwo? co mu przyjdzie z winnicy, którą kazał uprawiać i sam uprawiał jak ogród, na co mu grunta, które pootaczał murem, by stworzyć z nich piękną tamkę, na co prawie wykończony, pański dom, do którego wierzył, że wprowadzi Marję?
Nagłe i nieoczekiwane rozwianie się wieloletnich i trawiących marzeń unicestwiło go, poniżyło głęboko. Myśl jego, taka jasna, wesoła i pewna siebie przed paroma jeszcze godzinami, okryła się gęstą mgłą, tajemny głos sumienia wznosił się, wznosił, rósł potężnie, grzmiał, i teraz nie jedno, ale wszystkie uczucia, zdumione, słuchały go. Głos mówił tylko jeden wyraz: kara — a uczucia boleśnie zdziwione gubiły się w brzmieniu strasznem i tajemniczem tego wielkiego słowa.
Jednakże pomału wróciły do zwykłego biegu, a nawet uległy jakby gwałtownej reakcji.
Piotr zaklął i zbuntował się. Nadludzkim wysiłkiem, gdy minęło pierwsze oszołomienie, uspokoił się i uśmiechnął z własnej słabości. Ostatecznie nie stracił nic, powinien tylko skończyć swoje dzieło tak, jak je swojego czasu zaczął. To też następnej niedzieli poszedł do Marji, skoro zobaczył ciotkę Luizę i wuja Mikołaja, wchodzących do kościoła na mszę o dziesiątej rano.
Ubrał się wspaniale, wyglądał elegancko i był blady. Pchnął bramę Noinów po cichu i wszedł śmiało do kuchni. Zobaczywszy go znienacka, Marja zbladła i przeraziła się trochę; była sama w domu i przygotowywała smutnie obiad, myśląc właśnie dosyć uparcie o Piotrze. Od kilku dni smutek jakiś nurtował ją i ściskał za gardło; miała wrażenie, że złożyła jakby ślub zakonny, że pochowała się żywcem, kiedy najpiękniejsza młodość rozpala jej krew potężnem pragnieniem nieznanego szczęścia, wymarzonego może, a niedoświadczonego nigdy.
Tegoż właśnie ranka, słuchając cichej mszy, wcisnęła się w ciemny kąt z płaczem i błagała o łaskę, której ustami wyrazić nie potrafiła, ale o którą serce się dobijało z jękiem:
— Najświętsza Panienko Różańcowa, miej litość nademną, daj mi zapomnieć, albo ukój mnie choć trochę. Zrób, żeby on się nie czuł dotknięty moją odmową, żeby mnie kochał jeszcze.
Pocieszyła się nieco modlitwą, lecz w gruncie nie mogła znaleźć spokoju, nie wiedziała, czy się martwi, czy się nie martwi odmową, czy pragnie, aby oświadczy! się po raz wtóry i czy go wtedy przyjmie, czy też nie.
Chciałaby i nie chciała; jakiś wstręt niewytłumaczony zmuszał ją nieświadomie do odepchnięcia myśli o połączeniu się z Piotrem, ale serce się krwawiło. Było w niej jakieś głębokie rozdwojenie, jej jaźń dzieliła się na dwie walczące ze sobą istoty, które się ranił boleśnie.
— Dzieńdobry, Marjo! — rzekł, wchodząc Piotr.
— Dzieńdobry — odpowiedziała cicho i nieśmiało.
Stała przed kominem w wełnianej spódnicy w szare i białe paski, z zakasanemi rękawami od koszuli, w obcisłym kaftaniczku i boso.
Gdy spostrzegła Piotra, wsunęła nogi w czarne pantofle i podeszła do niego, ukrywając wzruszenie. Drżała jednocześnie z lęku i radości, a widząc, że Piotr nie wie jak zacząć, uśmiechnęła się, by go ośmielić.
— Zbliż się — rzekła, gdy wciąż stał na progu, wypełniając całe drzwi swą wytworną postacią.
— Czy jesteś sama? — zapytał, przyglądając jej się bacznie.
— Tak. Czy chcesz się widzieć z ojcem.
— Nie, mam interes do ciebie.
— A więc zbliż się i siadaj.
Podsunęła mu krzesło do drzwi; podszedł, ale me usiadł, patrząc to tu, to tam.
W kuchni panowała miła atmosfera czystości, cegły były zlane wodą, a okno zamknięte od słońca. Na kominie garnki mruczały cichym szeptem, który jest poezją, a raczej muzyką domowego ogniska, pieśnią głęboką i pobożną spokojnych rodzin, a błękitna para rozsiewała ciepły zapach duszonego mięsa.
Ten rodzinny nastrój, pełen wspomnień i spokoju, ośmielił Piotra. Czy możliwe było zresztą, żeby go Marja odtrąciła tu, właśnie tu, gdzie go tak bardzo kochała?
— Marjo, — zaczął, zakładając na krzyż ręce — wiesz, dlaczego przyszedłem. Po wszystkim, co zaszło, nie powinienem już stawać na twojej drodze, ale widzisz, do czego mnie doprowadziłaś...
Nie, to nie on błagał łaski, ale ona sama, która spuściła oczy i milczała.
— Nie, — ciągnął dalej Piotr po krótkiem milczeniu — nie byłbym nigdy uwierzył, że po tak długiem wyczekiwaniu i pracy, po wszystkiem co się stało... — A widząc, że twarz Marji spochmurniała, poprawił się nagle: — Nie robię ci żadnych wyrzutów; słuchaj, przeszłość jest przeszłością, i jeżeli mnie nie kochasz, nigdy już o tej przeszłości nie wspomnę... Wiem, że wina była nietylko po twojej stronie, i ostatecznie uznaję powody, które ci nie pozwalały zostać moją żoną. Ale dziś czasy się zmieniły, nie jestem biedny, zajmuję stanowisko, którego mi niejeden zazdrości i niema już powodu do odtrącania mnie.
Marja, jakkolwiek ciągle stała w pozie pełnej pokory, nie okazywała zbytniego przejęcia, a on z rękami na poręczy krzesła, trochę pochylony, czekał nadaremnie odpowiedzi.
— Wiem dobrze, że nie będziesz wspominała przeszłości — zaczął znowu. — Gdyby należało myśleć o niej, — powtarzam zawsze bez wyrzutu, — Marjo, byłbym daleko stąd. Nie oglądajmy się więc na przeszłość. Przypomnę ci tylko, że twoja matka, wychodząc za twojego ojca, nie patrzyła zapewne, czem on był przedtem. W dodatku był jeszcze obcy...
Marja podniosła żywym ruchem głowę, zaciskając wargi.
Prawdziwie Piotr niedobrą drogę obrał, spostrzegł się jednak w porę i zmienił taktykę.
— Zostawmy to — rzekł. — Mam nadzieję, żeś się nie obraziła. Ja nie dbam o te rzeczy i tylko mówię o nich dla przykładu. Kocham cię jak dawniej i jestem prawie pewny, że i ty mnie kochasz, że i ty pamiętasz... Niepodobna, abyś mnie odrzuciła... teraz, kiedy cię kocham od siedmiu lat i pracuję dzień i noc, chcąc ci dostarczyć wszystkiego, czego możesz potrzebować, ażeby świat nie zganił twego wyboru. Jestem pewny, że mnie kochasz i chcesz; może mnie odtrąciłaś, żebym nie myślał, że teraz mnie przyjmujesz, dlatego, że jestem bogaty; ale ja ci powiem: Marjo, znam cię dobrze, kocham cię, ty mnie kochasz, co nas świat obchodzi? Zresztą, gdybym wiedział, że wychodzisz za mnie dlatego, że jestem bogaty, a wtedy mnie rzuciłaś dlatego, że byłem biedny... w takim razie... Ale mniejsza o to, wiem, co chcę powiedzieć...
— Nie, powiedz, powiedz! — krzyknęła Marja, uderzona. W myśli zdumiewała ją głęboka i prawie dziecinna wiara Piotra. Czy miał ją za tak dobrą, pomimo wszystkiego, co zaszło? I czy miała prawo zostawić mu to złudzenie?
— Nie zna mnie dobrze, — pomyślała — ale musi mnie bardzo kochać, jeżeli, pomimo wszystko ma jeszcze takie o mnie wyobrażenie!
— Gdybym to wiedział, — rzekł — nie byłoby mnie tu z pewnością!
— A więc myślisz, — rzekła Marja gwałtownie że Franciszka Rosanę, Panie świeć nad jego duszą! zaślubiłam z miłości?
— Nie wiem, nie poruszajmy przeszłości — odpowiedział z widocznym bólem. — Zresztą byłaś taka młoda wówczas; nie rozumiałaś dobrze, co robisz. Dziś byś tego nie uczyniła...
— Bóg to wie — rzekła Marja sama do siebie. Zamyśliła się, czy mu to powiedzieć na głos, czy nie rozwiać jego złudzenia, okazać się raz nareszcie w całej nagości swego charakteru i powiedzieć mu. — Idź, idź! gdybyś ty wiedział, jaka ja jestem w istocie!
Ale nie powiedziała nic. Znała poświęcenia egoizmu i dumy, które innym na nic się nie przydają. Zresztą Piotr nie dał jej czasu do zdecydowania się. Zbliżył się i chwytając jej ręce, spojrzał jej w oczy głęboko.
— Słuchaj, — rzekł zduszonym głosem — nie mówmy o rzeczach zbytecznych. Albo mnie chcesz, albo nie chcesz. Ale odpowiedz odrazu. Jeżeli powiesz: nie, pójdę natychmiast, pójdę tak daleko, ze jak Bóg na niebie, nie usłyszysz już nigdy mego imienia. Jeżeli powiesz tak... o! Marjo, zobaczysz, że nie pożałujesz. Nie odtrącaj mnie; wiem, że nie byłaś nigdy szczęśliwa, wiem, że potrzeba ci szczęścia, jakiego nigdy nie zaznałaś. (To prawda, pomyślała Marja, wzruszona.) Czy możliwe, abyś była tak okrutna, względem siebie samej? Czego mi brak dzisiaj? Świat już nie powie nic, a ja zrobiłem tyle, tyle, tyle, trawiąc moją młodość bez miłości, byle móc cię zadowolić, byle móc dotrzymać danego przyrzeczenia. A ty zapomniałaś o wszystkiem! Czy podobna, Mąrjo, żebym się tak długo łudził, a ty i, żebyś zapomniała o wszystkiem? Te ściany, to ognisko, czy ci nic nie przypominają? Wtedy mówiłaś, że mnie zawsze będziesz kochała, że będziesz czekała mnie aż do dnia, w którym będę cię mógł kochać wobec całego świata! A teraz, teraz kiedy przychodzę, z tem, czego było potrzeba, teraz, gdy zapominam o wszystkiem, co zaszło... ty teraz, Marjo, mnie odrzucasz, nie masz litości, jak nie miałaś nigdy... a ja dla ciebie przeszedłem przez piekło w życiu, i dałbym duszę, aby cię posiąść! Marjo, Marjo, Marjo!...
Marja płakała. Wspominając wszystkie minione cierpienia, poczuła wreszcie, jak bardzo kochała i jak jeszcze kocha Piotra i płakała ze słodyczy niewysłowionej, a jednak bolesnej.
— Przemów nareszcie — rzekł Piotr, potrząsając nią lekko, i sam wzruszony.
— Nie trzeba tak rozpaczać! Wystarczy powiedzieć jedno słowo. A może masz jaki ważny powód, żeby się tak zachowywać?
Zaprzeczyła opuszczoną głową. Ale Piotr położy jej rękę na czole i zmusił, aby podniosła oczy i spojrzała na niego.
Zzewnątrz, zdaleka, w rozpalonem błękitnem powietrzu lipcowem dochodziły dzwony Podniesienia; wewnątrz rosół wykipiał z garnka, przelewając się na komin i sycząc, ale Marja nie słyszała i nie widziała nic. Zasłona tęczowa i błyszcząca drżała przed jej oczami; była pokonana, zwyciężona na zawsze. Tylko przyzwoitość, tylko godność wdowy nie dały jej złożyć głowy na sercu Piotra i wypłakać swobodnie wszystkich łez, jak dziecku.
Piotr czuł to i przyglądał się jej w zamyśleniu, pytając sam siebie, czy wszystko to, co zaszło od ich ostatniego spotkania, nie było tylko długim i smutnym snem?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
X.

Życie Sabiny również zmieniło się do niepoznania. Ciotka Katarzyna nie żyła już od trzech lat; osiołek, zatrzymawszy się po raz ostatni, także przeniósł się do dalekiego kraju, gdzie wiecznie rośnie świeża trawa i gdzie niema kamieni młyńskich, do kraju, o którym marzył poprzez swoją, maskę z łachmanów.
Józef i Sabina zajmowali zawsze ten sam damek w San Piętro, nieco odświeżony, dzięki dobrobytowi, jaki wniósł doń małżonek, Sabina już nie pracowała po cudzych domach i polach, żyli cicho i spokojnie, a w zimie Monsiu Giuanne[12] nie pukał do drzwi ich domostwa. Jasnowłosa, blada dziecina, podobna do matki, rozweselała pożycie dwojga skromnych i dobrych ludzi.
Po ślubie Sabina powoli rozluźniła swoje stosunki z Marją i całą rodziną Noinów, mało mając czasu na cokolwiekbądź poza swym domem, mężem i córeczką. Wydawała się spokojna i szczęśliwa. Józef, dobry pracownik, uczciwy człowiek bez nałogów, zaskarbił sobie jej przywiązanie i ufność; nigdy nie było pomiędzy nimi sprzeczek, nieporozumień, kwasów.
Sabina zapomniała o całej przeszłości, kochała bardzo męża i widziała przed sobą życie spokojne i pewne.
Wieczorami siadywała na progu domu z dzieckiem na ręku i oczekiwała powrotu męża, a gdy tylko spostrzegła go na skręcie ulicy, z workiem przerzuconym przez plecy, prowadzącego zmęczone woły, podnosiła się i biegła radośnie na jego spotkanie, wołając, do córeczki:
— Tatuś idzie, tatuś idzie!
Niejednokrotnie i rano, kiedy wyprowadzał woły na pastwisko, Sabina towarzyszyła mu kawał drogi, a doszedłszy do gościńca, stawała i patrzyła za nim, aż zniknął w oddali, czarny w świeżej jasności poranka.
Józef nie zrobił nic, nie poradziwszy się wpierw żony, ale prawie zawsze byli jednego zdania. Byli wogóle przykładem dla sąsiadów, u których, niestety, nędza nie szła w parze ze spokojem.
Kochali się tak bardzo, że kiedy w lecie, przed albo po żniwach, Józef udawał się na robotę przy węglu, korze, popiele, lub na wyrąb lasów, daleko od Nuoro, Sabina wybierała się z nim, aby się nie rozłączać na tak długo. Przytem, żyjąc razem, oszczędzali więcej, a po powrocie, w jesieni, byli lepiej zaopatrzeni na zimę.
Obecnie, około połowy września 1892 r., znajdowali się w wiosce niedaleko od Cagliari. Byli tam od miesiąca przeszło, a Józef, który dobrze zarabiał przy przewozie desek, nie miał wrócić do Nuoro przed koncem listopada.
Pewnego dnia przyszedł do domu mocno zadowolony i wprowadzając ze sobą młodego wieśniaka nuorskiego, który przyjechał tego ranka, odrazu zawołał do Sabiny:
— Wiesz, co nowego? Twoja kuzynka Marja wychodzi zamąż.
— Za kogo? — zapytała Sabina, zrywając się z miejsca.
— Zgadnij!
Sabina zastanowiła się. Słyszała już i ona pogłoski o zaręczynach Marji z Piotrem Benu, a kiedy z wielkim strachem zapytała się o wiadomość, i kuzynka i ciotka przysięgły, że niema w tem nic prawdy.
Teraz, po miesięcznej nieobecności, słysząc tę ciekawą nowinę, zatrwożyła się znowu.
— Za Piotra Benu? — zapytała, ukrywając wzruszenie.
— Tak.
Wielkie wrażenie, jakiś tajemny przestrach sparaliżowały jej język na chwilę. Mąż zauważył jej zmieszanie i zapytał z uśmiechem:
— Aż tak ci się nie podoba?
Uśmiechnęła się, uspokoiła i wzruszyła ramionami.
— Nic mnie to nie obchodzi. Ale doprawdy, nie jest to mąż jej godny.
— Jest teraz taki bogaty — wtrącił młodzieniec, przybyły z Nuoro.
— Tak, wiem, odkrył skarb! — odrzekła Sabina z tajoną ironją. — Ale...
— Ostatecznie — rzekł Józef — każdy ma swoje upodobania i każdy jest swoim panem. My róbmy, co do nas należy, a wszystko będzie dobrze.
— Oh nie! oh nie! — drżała w myśli Sabina.
— Ale czy to naprawdę jest faktem? Czy to nie gadanie ludzkie, jak już kiedyś? — Czy podobna, aby Marja nas o tem nie uwiadomiła? — zapytała.
— Tam do djabła! — powiedział przybyły, wykręcając się na pięcie i rozglądając dokoła. Chcieli utrzymać wszystko w tajemnicy, ale teraz wie już cały świat, bo wyszły zapowiedzi.
— Jakto?
— Podobno.
Gawędzili długo, roztrząsając szczegóły. Sabina męczyła się, dręczyła, cierpiała. Była to sprawa sumienia, jej własnego sumienia.
Czy może pozwolić na to małżeństwo po rozmowie Piotra z Antinem, jaką słyszała koło kościołka Solitudine, pewnego dalekiego już dziś dnia, czy może pozwolić, aby to małżeństwo doszło do skutku? Nigdy — przenigdy! Nietylko Marja nie może zostać jego żoną, ale nawet ona sama nie byłaby obecnie w stanie pokochać i zaślubić Piotra Benu! Wogóle żadna na świecie uczciwa kobieta. Ale mniejsza o inne, nie jej to rzecz, tylko Marja, Marja!
Co miała uczynić? Rzecz bardzo prosta — wołało jej sumienie: Idź, leć do Nuoro i powiedz twojej kuzynce. Co ty robisz, Marjo? Piotr Benu to złodziej, Piotr Benu to zabójca twojego męża. Gdyby jeżyny koło Św. Ducha mogły mówić, opowiedziałyby ci tajemnicę, powiedziałyby ci, że Zizzu Turulia został zamordowany razem z Franciszkiem Rosaną, i że jego niepogrzebane kości, rzucone może gdzieś, do jakiejś głębokiej pieczary — ja nie wiem, ale wierzę, że tak być musi — wołają całym głosem o pomstę.
Czy jednak Marja uwierzy? Pamięta napewno o miłości kuzynki dla Piotra Benu i będzie podejrzewała raczej zemstę osobistą, niż pomszczenie biednych zmarłych. Zresztą Sabina pomyślała o trudności tak nagłego powrotu do Nuoro, bez wytłumaczenia się Józefowi i o zupełnej niemożliwości obarczenia kogobądź innego tem bolesnem poleceniem.
Nie wyjawiła nigdy mężowi smutnej tajemnicy, licząc, że uda jej się ukryć ją w największej głębi duszy na zawsze. Gdyby szło o jakiegokolwiek innego człowieka, możeby powiedziała, ale z Piotrem Benu było co innego, a może w jej milczeniu kryło się dawne wspomnienie głębokiej i minionej miłości, może jakaś delikatna sprawa sumienia, które tak dowodziło:
— Jeżeli powiesz, będzie to może przez żal, przez zemstę, a nie przez poczucie sprawiedliwości. Może to być czyn wstrętny Panu Bogu. On jeden tylko ma prawo karać winnych.
Jednak dzisiaj sumienie Sabiny już nie mówiło w ten sposób, dzisiaj krzyczało głośno i nakazywało jej odsłonić tajemnicę, aby odciągnąć Marję od małżeństwa wprost przeciw naturze. Ale jak to zrobić? co postanowić? To że Marja nie doniosła jej o swem postanowieniu, dowodziło, że pamięta o przeszłości, o jednym wieczorze, kiedy wracając od studni, poczyniły sobie tyle zwierzeń, a ten szczegół nie pozwalał Sabinie udać się do Nuoro i odsłonić przed kuzynką całej bolesnej prawdy.
A potem, jak jej to powiedzieć? jak zacząć? Drżała na samą myśl.
Pod wieczór, zmęczona namiętnem rozmyślaniem nad tem, jaką powziąć decyzję, przekonała się, że nie jest w stanie powziąć żadnej; postanowienie, żeby milczeć, zaczęło brać powoli gorę. Bo co ją ostatecznie mogą obchodzić cudze sprawy? Każdy niech się urządza po swojemu. Narazi się tylko na nieżyczliwość, przykrości, pretensje i coś gorszego może, a na dobitkę gotowi jej nie uwierzyć!
Lepiej zamilczeć! Takie rozstrzygnięcie wydało jej się najmądrzejszem ze wszystkiego i uspokoiła się... Ale w nocy, w ciszy i dookolnej ciemności, opanowały ją jeszcze mocniej tysiączne skrupuły i obawy. Nie mogła zasnąć, rzucała się na łóżku i jęczała niechcący.
— Co ci jest? — zapytał łagodnie mąż.
Otworzyła szeroko oczy w ciemności i po raz pierwszy pomyślała, żeby zwierzyć się ze wszystkiem Józefowi.
— Co mi jest? Nie mogę spać.
— Czy jesteś chora?
— Nie.
— Zamilkła na chwilę, potem otworzyła usta, aby zacząć mówić, ale nie mogła bez wysiłku. — Przysięgnij, że nie powiesz nikomu, a powiem ci coś.
— Podziwiam twoje zaufanie! — rzekł zdziwiony.
— To jest konieczne. Przysięgnij.
Pomyślał trochę, a chcąc ją zadowolić, trochę zresztą zaciekawiony, przysiągł.
— Niech nie ujrzę więcej naszej córki, jeżeli wydam przed kimbądź to, co mi chcesz wyznać.
Uspokojona, ośmielona trochę przez ciemności, panujące w izdebce, Sabina, która może przy świetle dziennem nie byłaby zdolna mówić, opowiedziała wszystko, począwszy od pocałunku, przychwyconego za chałupą, aż do rozmowy, podsłuchanej w nocy pod kościółkiem Solitudine.
Józef pomyślał złośliwie, że zawsze Sabinie przytrafiało się tak szczęśliwie, iż przychwytywała różne ważne tajemnice, ale nic nie powiedział, aby jej nie martwić.
— Chyba ci się śni? — rzekł, unosząc głowę od poduszki.
— Oh tak! Chciałabym, żeby to był sen naprawdę. Na sumienie moje, Józefie, pragnęłabym, żeby to był sen!
Kazał sobie powtórzyć dokładnie każdy szczegół, każde słowo; pamiętał doskonale, że spotkał Piotra Benu owej nocy, czy lepiej owego raną, gdy szedł do kościółka Solitudine, i rzekł zamyślony:
— Czy wiesz, że gdyby cię byli wtedy zobaczyli, mogłaś była ładnie za to zapłacić.
— Z pewnością! Ale Najświętsza Panienka z Solitudine musiała mieć mię w swojej opiece — odrzekła Sabina, śmiejąc się, nie dodała tylko, że gdyby nie była usłyszała tych strasznych rzeczy, nie byłaby pewnie przysięgła, że zostanie żoną Józefa Pery.
— Trzeba ostrzec Marję — rzekł mąż.
— To mi chciałaś powiedzieć, nieprawda? Ona może nie uwierzy, ale już ja znajdę sposób, żeby powiedzieć jej wszystko, tak że się nie domyśli, skąd spada na nią ta klęska, a raczej to dobrodziejstwo.
— Trzeba się spieszyć. Natychmiast.
— Tak, poczekaj, niech wstanę z łóżka! — powiedział Józef, śmiejąc się. — Jutro, jutro. Bądź spokojna. Śpij.
— Nie, powiedz mi wpierw, co zamierzasz uczynić. Nie powiesz tego nikomu.
— Śmieszna jesteś! — odrzekł mąż możliwie najłagodniej. — Powiem ci jutro, nikomu tylko tobie. A teraz bądź cicho, powtarzam, zaśnij, bo obudzisz dziecko.
Ale Sabina nie mogła zasnąć i kiedy już zasypiał, obudziła go, mówiąc:
— Nie, nie zasnę, jeżeli mi teraz nie powiesz...
Józef rozgniewał się, ale musiał jej powiedzieć swój projekt.
— Boże święty! Poślemy list anonimowy. Rozumiesz?
Ale Sabina nie rozumiała dokładnie.
— Przez kogo go poślesz?
— Pocztą, do djabła. Wrzucę go jutro wieczorem do skrzynki w Cagliari, a pojutrze wieczorem Marja go przeczyta.
— Dlaczego w Cagliari?
— Dlatego, że Marja mogłaby się domyślić, że to my. A my nie powinniśmy być wplątani w tę sprawę.
— A jeżeli go otworzą na poczcie? Jeżeli go nie oddadzą Marji?
— Zarekomenduję go, wtedy oddadzą do rąk własnych. Daj spokój, nie trzeba znowu takiej mądrości, żeby to zrozumieć.
Sabina pomyślała o strasznem wzruszeniu, jakie czeka Marję i smutno jej się zrobiło, bo nie miała do niej żadnego żalu, przeciwnie, współczuła jej. Biedna Marja, tyle już przeszła!
— Kiedy dojdzie ten list? — zapytała nagle, myśląc, że Józef jeszcze nie śpi. Ale on już spał i nie odpowiedział.
Sprawa przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczali. Nazajutrz Józef nie mógł napisać listu, ani nawet pojutrze. Zaczął go w niedzielę, ale potrzebował trzech dni i trzech nocy, nim go doprowadził szczęśliwie do końca i przepisał na czysto i porządnie, żeby nie można było poznać jego niezgrabnego i nieczytelnego pisma.
Potem trzeba było czekać na następny wolny dzień, by odnieść list do Cagliari.
— Ostatecznie — mówił Józef — nie pobiorą się tak odrazu. Co za warjactwo!
Z chytrością, o jakąby go nikt nie podejrzewał, jednego z ostatnich września przebrał się za cudzoziemca, włożył duży szary kapelusz na głowę, zarzucił znoszony żakiet na ramię, pomalował sobie węglem twarz, udał się do Cagliari i polecił list.

Sabina wtedy dopiero odzyskała spokój sumienia. Spełniła swój obowiązek; jeżeli Marja nie uwierzy, tem gorzej dla niej.

XI.

Powtórne małżeństwo Marji przygotowywało się w największej tajemnicy. Swat Piotra rozniósł wszędzie okrutną, odprawę, otrzymaną od Noinów, wobec czego przybite na bramie ratusza w pierwszych dniach września zapowiedzi wywołały tysiące plotek i komentarzy.
Nikt nie wiedział o niczem, nikt nie podejrzewał, nawet najbliżsi krewni, nawet brudne sąsiadki.
Kiedy Marja oznajmiła rodzicom swoje postanowienie wyjścia za Piotra Benu, ciotka Luiza zaczerwieniła się, co było najgroźniejszym znakiem gniewu i bólu. Potem nastały kłótnie między matką i córką, między mężem i żoną, i w cichym domku rozlegały się krzyki i jęki. Ciotka Luiza czuła się bardzo nieszczęśliwa i płakała często, zapominając o całem swojem dostojeństwie.
Co się dzieje? Koniec świata, potop powszechni? Piotr Benu, człowiek podejrzanego pochodzenia, złej opinji, pies włóczęga, który znalazł nareszcie jakąś kość do ogryzienia, sługa, sługa, sługa, wchodzi do rodziny Noinów! Co za małżeństwo, co za małżeństwo! Czy Marja postradała zmysły? Czy jej coś zadano? Co powiedzą ludzie, co powiedzą?
— Uspokój się, pani — mawiał wuj Mikołaj, podając jej tabakierkę, — Marja nie wychodzi za ludzi, tylko za Piotra Benu, który jest perłą...
Ciotka Luiza któregoś dnia porwała tabakierkę i cisnęła na podwórze, ale wreszcie musiała się poddać i pozwolić, aby Piotr wszedł do domu w charakterze narzeczonego. Jednak pod dwoma warunkami: że będzie tylko przychodził późnym wieczorem i rzadko i że wszystko się odbędzie w najgłębszej tajemnicy.
Od pierwszych swoich odwiedzin Piotr postawił sprawę jasno.
Ponieważ tak się rzeczy mają, więc ślub musi się od być prędko, bez nieprzyjemności. Nie chciał ich spławiać nikomu, ale też nie chciał ich znosie sam... Pozatem nie chciał, aby Marja robiła jakiebądź przygotowania.
— Wyniesiecie się z domu — rzekła ciotka Luiza do M arji — dnia następnego.
Naturalnie. Ona też nie chciała zostać w tem samem miejscu, gdzie żyła z pierwszym mężem.
Przy trzecich odwiedzinach Piotr już mówił o ślubie, w sposób przyzwoity, siedząc na milę od Marji i zadawalając się tylko patrzeniem na nią.
— Dom mój jest prawie wykończony, brak już bardzo niewiele; za kilka dni wybiorę się do Cagliari, zakupić parę niezbędnych rzeczy i tyle.
— Nabiorą go — pomyślała Marja. — Lepiejby było, gdybym ja wszystko zakupiła.
Ale nie śmiała wypowiedzieć swojej myśli. Tegoż wieczora wspomniała przypadkiem pierwszego męża, i zaraz po odejściu Piotra wuj Mikołaj zwrócił jej uwagę, że nie należy nigdy mówić o pierwszym mężu w obecności drugiego. Marja zarumieniła się, bo istotnie spostrzegła wyraz lekkiego niesmaku na ustach Piotra i zapamiętała sobie radę ojcowską.
Podczas czwartej wizyty, złożonej jak zawsze po dziesiątej wieczorem, narzeczony nalegał, aby oznaczyć dzień ślubu.
Palił się i gorzał, od pierwszej niedzieli nie był ani razu sam na sam z Marją. Gdyby wolno mu było usiąść koło niej, albo jej dano odprowadzić go do bramy, kiedy odchodził! Gdzie tam! Ciotka Luiza towarzyszyła mu ze światłem, Marja ani się ruszyła, nawet nie spojrzała na niego, mówili zawsze tylko o drobiazgach, o rzeczach niepotrzebnych, a on dręczył się myślą, że podobna sytuacja może potrwać dłużej niż dwa miesiące.
W końcu sierpnia Piotr wpadł kiedyś w biały dzień do Noinów, a widząc kwaśną minę ciotki Luizy, rzekł:
— Nie zżymajcie się. Przyszedłem wam powiedzieć, że jadę dziś wieczorem do Sassari. Tu, w tem podłem mieście, nie dostanie nic porządnego i muszę jechać.
— Kiedy wrócisz? — zapytała Marja, niezadowolona z tego nagłego postanowienia.
— Pojutrze będę tutaj.
Odszedł natychmiast, lękając się, żeby kto nie nadszedł i nie zażądał wyjaśnień; ale kobiety domyśliły się, że wybiera się do Sassari raczej po podarunki niż po meble. Zamiast trzech był nieobecny przez sześć dni.
Marja, niespokojna i smutna, czuła się jakby w fałszywem położeniu, a jakkolwiek miłość zwyciężyła zupełnie próżność, lękała się zawsze, niemniej niż ciotka Luiza, że rozniesie się wiadomość o jej zaręczynach.
Wpadała często w nieuzasadniony zły humor, zdawało jej się, że obraz Piotra rozpływa się gdzieś, daleki od jej myśli, albo też napadała ją jakaś nerwowa zazdrość, tem gwałtowniejsza, im bardziej dla niej nieoczekiwana.
Pochlebiała jej wielce myśl, że będzie miała nowy dom, dobrze umeblowany, prawie w samym środku miasta, ale przejmowała ją strachem konieczność opuszczenia domu rodzicielskiego i jego zwyczajów, smutnych i rzewnych wspomnień, matki, ojca, pokoju własnego, łóżka, słowem wszystkiego...
Myślała aby przenieść do nowego domu meble, kupione dla pierwszego małżeństwa, bo bądź co bądź w Nuoro panna młoda musi dostarczyć urządzenie do sypialnego pokoju, ale Piotr powiedział jej niemal twardo:
— Nie chcę nic, czy słyszysz?
Tak, nie wypadało, nie było w porządku, a z chwilą kiedy on nic nie chciał, tem lepiej.
W każdym razie ubrania zabierze, miała całą swoją dawną wyprawę i nie chciała nic do niej dodawać.
Ale dlaczego Piotr nie wraca? Któregoś dnia rzekła do matki:
— To zwlekanie Piotra — zawsze jej głos drżał nieco, gdy wymawiała jego imię — nie podoba mi się. Czy mu się coś nie przytrafiło, mój Boże? Tej nocy śniło mi się, że otrzymałam list z czarną, obwódką. Nie wiem, nie zdążyłam go przeczytać, bo zdawało mi się, że mię oczy bolą, ale domyślałam się treści, która zawierała coś okropnego, nie umiałabym przecież wytłumaczyć, co. Czułam wielki strach, boi, okropny ból.
Istotnie tegoż wieczora otrzymała list z Sassari: zbladła zanim go otworzyła, przypominając sobie swój smutny sen; ale wkrótce zarumieniła się z radości, gdyż list był od niego. Piotr przepraszał ją za śmiałość, na jaką sobie pozwala, to jest, że pisze do niej, ale pragnie ją zapewnić, że ma się dobrze, że wszystko udaje się jak najlepiej i że jutro powróci. Kończył, zapewniając ją o swej gorącej miłości i że myśli o niej bezustannie.
Marja przeczytała ten drogi list co najmniej dwadzieścia razy, potem opowiedziała treść matce i ojcu, rozrzewniona na dobre.
— Widzisz? — powiedział gorąco wuj Mikołaj. — Nawet i pisać potrafi.
Marja pomyślała z żałością, że nauczył się w więzieniu, i zapytała nieśmiało:
— Co mi radzisz, mamo, czy mam mu odpisać?
— Co? Czyś oszalała? — wykrzyknęła przerażona ciotka Luiza. — Żeby się na poczcie odrazu dowiedzieli o wszystkiem, nieprawda?
— Rozumie się! — zawołał wuj Mikołaj, którego gniewały te wszystkie tajemnice, te wszystkie niedorzeczności. — Na poczcie właśnie patrzą na nasze listy. Co za głupie baby są w tym domu! To nie do uwierzenia.
— A więc rób jak chcesz, arjo — rzekła obrażona ciotka Luiza — ale jeżeli Piotr ma wrócić jutro, poco pisać do niego?
To prawda, nie było czasu. Mówili potem o śnie Marji, o jego sprawdzeniu się, ale narzeczona kiwała głową w zamyśleniu, bo list, o którym śniła, był inny.
Piotr powrócił nazajutrz wieczorem; przywiózł dary dla przyszłej żony, a jako dodatek wspaniały kawał brokatu na spódnicę i szkarłatu na kaftan. Mówił, że przybije zapowiedzi, a cioska Luiza olśniona wspaniałością darów, brokatem i szkarłatem, nareszcie uległa. Rozumiała, że choć to w wysokim stopniu niewłaściwe, trzeba przystać na pośpiech.
Wymógłszy jej zgodę, Piotr odrazu nazajutrz zabrał się gorączkowo do zapowiedzi: potrzeba było na to conajmniej ośmiu dni, ale wreszcie wszystko załatwiono. Był tak szczęśliwy, szczęściem tak płomiennen i pełnem podniecenia, że czuł się jak wniebowzięty. Żył w ciągłem marzeniu, tembardziej że mu pozwolono spędzić niekiedy jakiś kwadrans sam na sam z Marją.
Zapowiedzi wywołały niezliczone plotki i gadaniny, ale narzeczeni nic sobie z tego nie robili; to jest, owszem, Marja odczuwała to trochę, ale wystarczała jego obecność, aby zapomnieć o wszelkich przykrościach, a Piotr wpadał teraz co chwila do niej, rano i wieczór, i w dzień i w nocy.
— Wielce nieprzyzwoite — mówiła ciotka Luiza.
— Czy nie przyjedzie twoja kuzynka, Marja? — zapytała raz, biorąc Piotra na bok.
— Dlaczego? — powiedział, marszcząc brwi.
— Dlaczego? Jakto, więc chcecie się zachować jak zwierzęta, nie prosić nikogo, nie żądać niczyjej obecności
— Nie mam ani krewnych ani przyjaciół, wiecie otem dobrze — krzyknął Piotr, licząc sobie palce u ręki. — Krewnymi moimi, moimi przyjaciółmi będziecie wy, jeżeli zechcecie; jak nie, to do widzenia! Ona mi wystarczy.
— Nie to chciałam powiedzieć, mój chłopcze...
— Ale tak, rozumiem was doskonale; tylko, że ja nie mam kogo zaprosić i nie będę nikogo szukał. Zaproście sami, kogo chcecie.
— Matko Najświętsza! — westchnęła ciotka Luiza — toć to prawdziwa bestja nieposkromiona. Nie daje się nikomu dotknąć i nie rozumie, co trzeba. Oh. Matko, Matko!
A jednak nie był taki dumny kiedyś... ba, podniósł się dzisiaj w znaczeniu. Oh! Matko! Matko!
Przez cały wieczór wzdychała z zaciśniętemi ustami i oczami pełnemi głębokiego smutku. Nie rozumiała, że Piotr nie chce być wytrącony ze swego marzenia i zły jest, myśląc o nudach, jakie musiałyby nań spaść w dzień ślubu. Widziała zato, jak się cieszył i śmiał jak dziecko, kiedy ostatecznie postanowiono odbyć ślub raniutko, w kościółku Matki Boskiej Różańcowej, w największej tajemnicy.
— Dwóch świadków, filiżanka kawy, kieliszek białego wina i cisza — powiedział wuj Mikołaj, przykładając palec do ust.
Jedna rzecz tylko zakłóciła niewymowne szczęście Piotra. W swem radosnem, tryumfalnem upojeniu zapomniał prawie zupełnie o przeszłości, a kiedy ciotka Luiza powiedziała mu, że przed ślubem trzeba się wyspowiadać, aby się pobrać po chrześcijańsku i że nie pozwoli Marji nigdy połączyć się z człowiekiem, który trwa w grzechu śmiertelnym, wstrząsnął się cały wewnętrznie, a minione wydarzenia przesunęły się, jasne i dotykalne, przed jego pamięcią.
— Oh, spowiadać się! — wykrzyknął, wydymając górną wargę i otwierając szeroko oczy, z grymasem, który mu dziwnie wydłużył twarz, podczas, gdy w głębi duszy śmiał się swobodnym, drwiącym śmiechem, wesołym i cierpkim zarazem... — Spowiadać się? Dlaczego? Czy dobrze zrozumiał? A przed kim ma się spowiadać? Na co? po co? Ani myśli. Jeżeli od ośmiu, czy dziewięciu lat nie spowiadał się nawet na Wielkanoc?
— Tembardziej, tembardziej — podchwyciła ciotka Luiza i zaczęła nalegać mocno; Piotr rozgniewał się i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej Marja.
Wtedy ciotka Luiza przysłała mu księdza, który i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej, Marja.
— Albo spowiedź, albo nie!
Spędził dwie noce okropne, klnąc w duchu i szukając sposobu, jak wybrnąć z tej matni, jak ją nazywał. Był smutny, niespokojny, głęboko zatrwożony, nie mógł spać, ani znaleźć sobie miejsca. — Napewno ksiądz go nie rozgrzeszy; kto wie, może nawet nie dopuści do małżeństwa?
Myśl o Bogu karzącym i przebaczającym nie była dość zakorzeniona w jego umyśle, ażeby miał siłę pójść wyznać swe wielkie grzechy i w ten sposób pozbawić się swojego szczęścia i powodzenia.
Tajemniczy głos wewnętrznego świata szeptał mu: — Przypomnij sobie, że nieraz mówiłeś, poźniej, kiedyś! Czy to nie czas teraz?
— Nie czas — wyły uczucia. — To byłaby raczej godzina potępienia, gdybym miał stracić Marię własnie w chwili, gdy mam ją zdobyć ostatecznie i całkowicie.
Ale głos natarczywy i spokojny, jak głos ciotki Luizy, nalegał, a Piotr podnosił się i zapadał za każdym razem w niepewności i coraz boleśniejsze zwątpienie.
W dzień, zajęty przygotowaniami do ślubu, pochłonięty obecnością Marji, lub myślą o niej, nie dręczył się tak okrutnie, ale po nocach nie mógł zaznać spokoju i pocieszenia.
Trzeciej nocy, kiedy zmęczony i cierpiący zasypiał, tknęła go nagle w półśnie myśl radosna i świetlana. Czemu nie nasunęła mu się wcześniej! Otworzył szeroko oczy, uśmiechnął się w ciemności, mówiąc głośno: głupi! i opuścił powieki, by lepiej poczuć falę zalewającego go szczęścia i spokoju.
Napewno uda się do spowiedzi, ale wyzna tylko to, co będzie chciał i co uzna za właściwe. W półśnie napłynęły mu dziwne a słodkie widzenia: widział Marję z gołą głową, ubraną jasno; widział ogromne karty do gry, malowane i otoczone kwiatami; widział Malafedę, (nieżyjącego od lat kilku), który kładł łapy na jego łóżku i szczekał, potem znowu Marję na wozie i sztukę brokatu, przywiezioną z Sassari; pomyślał trochę mętnie o meblach, które miały przybyć nazajutrz i zasnął wreszcie spokojnie, podczas, gdy myśl rozpierzchała się śród splątanych widzeń.

Światło w jego duszy zagasło zupełnie.

XII.

Pobrali się dwudziestego września o trzeciej godzinie nad ranem w kościółku Matki Boskiej Różańcowej. Ponieważ to nie dało się uniknąć, zaproszono kilka osób, to jest Marję Benu, kuzynkę Piotra, aby prowadziła pannę młodą, dwóch świadków i dwóch bliskich krewnych ciotki Luizy.
Marja nie zmrużyła oka przez całą noc, a o pierwszej godzinie już była na nogach, ubrana po raz ostatni w swe wdowie szaty. Była trupio blada i oczy miała podbite od bezsenności; przez myśl poważną i ociężałą wyobrażenia przepływały w sposób niemal bolesny, i wszystko jej się wydawało snem: i przeszłość i teraźniejszość i przyszłość. Wspominała swoje pierwsze wesele, odbyte z takim hałasem i takim zbytkiem i porównywała....
Teraz niema żadnych przygotowań, żadnego ruchu, nawet nie wybielono domu i nie przygotowano żadnych słodyczy, a w przeddzień przysłano zaledwie cztery nędzne podarunki. Ale trudno! nie mogła się spodziewać więcej, ponieważ nie zawiadomiła nikogo o swoim ślubie. I jakkolwiek w gruncie była zadowolona z tej tajemniczości, która pozwalała utrzymać porządek i spokój w domu, czuła się jednakże upokorzona i smutna.
Zeszła na dół i zamiotła kuchnię, potem rozpaliła ogień i ogrzała się; wtedy lekki odblask różowy zabarwił jej blade policzki.
Zaczęła przygotowywać kawę, myśląc ze smutkiem, że tylko parę dni jeszcze przebędzie w domu rodzicielskim, ponieważ meble Piotra dotąd nie nadeszły i matka zgodziła się, by do chwili urządzenia nowego mieszkania młoda para pozostała u nich.
Około godziny drugiej ukazała się ciotka Luiza, a wkrótce potem wuj Mikołaj i przyszły dwie służące, które bywały u nich w domu.
Marja weszła na górę, żeby się ubrać, a na zapytanie kobiet, czy mogą jej pomóc, odpowiedziała, że nie. Rozebrała się przy mdłem świetle dogasającej świeczki łojowej, a im bardziej światełko zanikało, tem bardziej myśl, jakby urzeczona półcieniem, zatrzymywała się na wspomnieniu tego, co było wtedy.
Ach, wydawało jej się, że się tak postarzała. Była blada i chuda teraz, a ramiona się uginały, jakby pod ciężarem niewiadomego nieszczęścia.
Kiedy w koszuli i białej spódnicy robiła tłomok ze swych wdowich szat i otworzyła szafę, aby je schować, nie mogła się powstrzymać od płaczu. Czuła, że szmat jej życia, złożony z łez i okropności, z goryczy i marzeń, z miłości i namiętności odrywa się od niej wraz z tem czamem ubraniem, w którem jej było tak do twarzy; czuła, że przepada niezapomniany okres jej istnienia, ginie w nicość czasu, i rzuciwszy się wpoprzek łóżka, zapłakała, szlochając jak uderzone dziecko.
Ale po tym wybuchu uspokoiła się, wstała, zapaliła naftową lampę i umyła się. Świeżość wody, jasne światło i myśl o Piotrze ocuciły ją nagle i wprawiły w stan głębokiej szczęśliwości.
Ubrała się powoli w skromny, poważny strój chłopski, pół żałobny, jaki przystawał wdowie, wychodzącej powtórnie za mąż. Kaftan miał naszywki z karmazynowej wstążki, spódnica była z ciemno-zielonego brokatu bez błyskotek albo haftów, trzewiki gładkie, z szerokiemi nosami.
Kończyła zapinać złocony pasek, gniewając się i czerwieniąc, bo był bardzo ciasny i nie mogła go dociągnąć, nawet wstrzymując oddech, gdy posłyszała kroki pana młodego, kuzynki i świadków. Po chwili nadeszli krewni i maleńki orszak ruszył, w milczeniu do kościółka.
Było zupełnie ciemno i zimno; na czarnem tle nieba świeciły jasno gwiazdy, zielone jak szmaragdy w ostrem zimnie tej godziny jeszcze przed początkiem dnienia, i tylko Atair, biały i nieruchomy, wyglądał jak daleki brylant.
Dokoła cisza, małe domki spały, czarne w ciemności, i żywa dusza nie przechodziła uliczkami.
Marja, której zimny, szczypiący podmuch odświeżał mile rozpaloną w tej chwili twarz, lękała się, ze się ludzie zbudzą na rozlegający się w nocy szelest kroków orszaku, potykała się raz w raz i kładła rękę na ustach, by stłumić słaby okrzyk lub wybuch śmiechu, a drugą, ręką, chwytała się Marji Benu, ładnej, silnej dziewczyny, która także miała wielką ochotę gadać i śmiać się.
— Jeżeli ja się przewrócę, — mówiła panna młoda — jestem pewna, że i ty upadniesz.
— Tego tylko potrzeba! — odpowiedziała dziewczyna i widocznie miała dorzucić jakiś dowcipne słówko, bo potknąwszy się znowu, nie mogła się powstrzymać cd śmiechu.
— Co one wyprawiają? — zapytał Piotr.
— Nic — odpowiedziała Marja, nie odwracając się.
W tej chwili zaczęli wszyscy rozmawiać, śmiać się, iść już nie tak w porządku, to jest zaczęli przybliżać się do kobiet i w ten sposób doszli, nie spostrzegłszy się prawie, aż do kościoła.
Ceremonja trwała długo, bo chcąc zrobić ślub bardziej uroczystym, odprawiono mszę.
Klęcząc na zimnych i gołych stopniach ołtarza, oblubieńcy słuchali nabożeństwa w skupieniu i skrusze; niekiedy tylko Piotr podnosił z dumą głowę, zerkał prawem okiem na Marję i zapadał znów w swoje spokojne skupienie. Zdawało mu się, że bierze udział w zwykłem zdarzeniu, do którego doszedł bez przeszkód i przerw. Nie pamiętał nic a nic, chwilami tylko miarowy i równy głos księdza, odbity echem od lodowatych i ciemnych murów kościółka i tajemnicze gesty i dźwięki zdań łacińskich, przypominały mu coś odległego i wstrząsającego, coś smutnego i boleśnie poplątanego ze sobą. Wtedy podnosił piękną, dumną głowę, otrząsał się, jakby odpychając natrętną myśl i patrzył na oblubienicę.
Marja modliła się. Widziała Piotra, choć nie patrzyła na niego i starała się być duszą całą przy ceremonji, która uświęcała jej miłość; jednakże jakaś myśl nawracała w przeszłość i wywoływała na jaw bolesne wspomnienia.
— Jak on przeze mnie cierpiał! — myślała. Tak, byłam bardzo niedobra, ale czy tylko sama ponoszę winę? Matko Najświętsza, ora pro nobis, abym mu pozwoliła zapomnieć, abym mu wynagrodziła przeszłość... Otwórz oczy mamie i spraw, żeby go pokochała, tak jak ja go kocham i ojciec.
Modliła się też w duchu, aby matka pozwoliła im zostać w domu; to byłoby tak dobrze, tak bardzo dobrze!
— Matko Najświętsza, dopomóż mi, oświeć mię i daj mi zrozumienie, Najświętsza Panno Różańcowa!...
Patrzyła błagalnie w górę; mała Madonna, czerwona, błyszcząca, występowała w żółtem świetle świec, podczas gdy reszta kościółka pogrążona była w mroku, a dwie mocne lampy błyszczały w ciemności jak dwa drżące rubiny.
Gdy zaczął się obrzęd ślubny, oblubieńcy wzięli w rękę dwie zapalone świece, przystrojone niebieskiemi wstążkami i stracili wątek swych rozmyślań.
Piotr drżał widocznie pod wrażeniem rzeczywistości; gdy kładł obrączkę na palec Marji, odsunął świecę i przy nagłem odbiciu płomyka żywe światło, jak promień zabłysło mu w oczach.
Było to zwycięstwo, przestrach, wesołość i smutek, szczęście i lęk.
I w drodze powrotnej żywa dusza nie widziała orszaku. Oblubieńcy, wzruszeni, szli naprzód ze spuszczoną głową, milcząc, a wietrzyk chłostał im szyje, i w miarę, jak dniało, rósł, aż zawiał jako wiatr. Nie słyszeli nawet rozmów towarzyszy i świadków i ocknęli się dopiero, dochodząc do bramy domu Noinów.
Piotr Benu wspomniał daleki już dzień, nigdy niezapomniany, gdy wstąpił na służbę do wuja Mikołaja i Marja podała mu kieliszek wina, patrząc nieufnie; ale nie powiedział na głos swej myśli przez szacunek dla żony, a bardziej jeszcze przez szacunek dla samego siebie.
Weszli na górę do pokoju ciotki Luizy, a kiedy kobiety kręciły się, by przygotować i podać kawę, ksiądz pobłogosławił łóżko, sądząc, że to pokój nowożeńców.
Wuj Mikołaj śmiał się z tego tak głośno, że obecni się oburzyli, a on zwrócił się do żony.
— Kto wie, może jeszcze będziesz miała dzieci — rzekł.
Roześmieli się wszyscy; Marja pociągnęła księdza do swego pokoju, mówiąc:
— Niech ksiądz wybaczy, to tutaj, to tutaj!
Dzień minął spokojnie. Dął tęgi wiatr. Małżonkowie spędzili cały czas, zamknięci w górnych pokojach, gdzie było ciepło i miło. Wiatr nanosił głos niedalekiej jesieni, lecz w ciepłych słonecznych izbach był jeszcze spokój lata, który usposabiał do marzeń.
Gdy rozniosła się wieść o ślubie, przyniesiono do Noinów jeszcze jakieś osiem czy dziesięć podarunków, kilka osób odważyło się złożyć życzenia nowożeńcom, ale nie zaszło nic takiego, jak zeszłym razem, nie było ani obiadu, ani iluminacji, ani tańców, ani muzyki.
Krewni pierwszego męża Marji czyhali zdaleka na każdy najmniejszy drobiazg, któryby im pozwolił wystąpić z krytyką; jednak nic niepożądanego nie miało miejsca.

Późnym wieczorem, o wietrznym i rudym zmroku, utworzył się znowu szczupły orszak i Piotr Benu z Marją połączyli się na zawsze, także w obliczu prawa ludzkiego.

XIII.

Pewnego ranka, w jakieś siedem czy osiem dni później, Marja siedziała sama z robotą przy drzwiach kuchennych. Wuj Mikołaj z żoną poszli do winnicy.
Ciotka Luiza trwała dalej w swoim nieokreślonym smutku, twierdząc nawet, że się czuje niedobrze, wuj Mikołaj, aby położyć temu koniec, próbował ją rozerwać; wobec tego, że mogli Marję teraz zostawiać samą, chodzili prawie codziennie do winnicy albo do zagrody.
Siedząc przy drzwiach kuchni, Marja wyszywała koszulę, czekając powrotu Piotra. Wielkie szczęście rozpromieniało jej twarz; niejednokrotnie starała się ukryć swą niezwykłą radość przez delikatne poczucie pół wstydliwości, pół samolubstwa, które jej nakazywało nie wydawać się ze swoją wewnętrzną wesołością, może aby nie budzić zazdrości, może, aby czuć ją jeszcze silniej przez skupienie wszystkiego w tajemnicy serca. Jednak oczy ją zdradzały: iskrzyły się, źrenice nabrały połysku agatu, a chwilami otwierały się w zachwycie, zapatrzone w dal, gdzie może jaśniała jakaś niezwykła światłość, bo odbijały jej jasną i uśmiechniętą łunę.
Szczęście wróciło Marji całą jej świeżość i piękność z przed ośmiu lat, może była nawet teraz jeszcze ładniejsza, ponieważ długie zamknięcie nadało jej cerze matową białość i delikatność.
Piotr powtarzał jej to wciąż, podnosząc szeroki rękaw jej koszuli i głaszcząc ją po ramieniu.
— Patrz, patrz! Dawniej wydawałaś mi się czarna, a teraz jesteś biała jak lilja.
I wewnętrznie Marja stawała się inna. Niezwykłe szczęście miodowego miesiąca rozlało jej w duszy nieznane piękności; nigdy nie czuła się taka dobra, wyrozumiała i nabożna. Zapomniała o wszystkich cierpieniach, namiętnościach, o wszystkich minionych przejściach i miała wrażenie, że przestała być próżna i ambitna.
Martwiła ją tylko myśl o bliskiem rozstaniu z domem i rodzicami; ale miała nadzieję, że matka zmięknie, a Piotr da się nakłonić do wynajęcia nowego domu.
Właśnie o tem myślała owego poranku, wyszywając koszulę na podwórzu, z głową w cieniu, a nogami w słońcu. Jak już kiedyś, innego niezapomnianego dnia, głęboki spokój panował w kuchni i na czyściutkiem podwórzu, garnki kipiały spokojnie na kominie, słońce, wysoko z błękitnego, chłodnego od pierwszych podmuchów jesiennych nieba, zalewało ciepłą strugą światła podwórko, stos drzewa na opał i daszek ganku.
Naraz zapukano mocno do bramy; Marja drgnęła na niespodziany odgłos, położyła robotę na kamieniu i poszła otworzyć, nie wiedząc, kto to być może.
Był listonosz.
— List polecony do pani Marji z Noinów, wdowy Rosana — rzekł, odczytując adres.
— Proszę — odpowiedziała, wyciągając rękę, bardzo zdziwiona, od kogo może być ten list.
— Niech pani tu podpisze — rzekł listonosz, podając jej kajet i pokazując wiersz palcem.
— Poco?
— Bo polecony! — odrzekł, uśmiechając się złośliwie pod rudym wąsem.
Marja wzięła kajet i poskoczyła żywo na schody. Gdy podpisywała, przebiegła okiem nazwiska innych podpisujących na stronicy i pomyślała:
— Może mnie obgadają, że otrzymuję polecone listy? Ale czy to moja wina? — dodała po chwili, lekko zaniepokojona. Wróciła na dół, wzięła od listonosza list i odrazu rozdarła kopertę.
Był to anonimowy list Sabiny, który, niestety, przybył za późno, za późno, o wiele za późno. — — —
Marja przebiegła go naprzód pędem, na wyrywki, przeskakując wiersze, aby dojść jak najprędzej do końca, potem odczytywała ponownie, powolutku, opierając się o bramę.
Wszystka krew napłynęła jej do twarzy i tętna zaczęły bić gorączkowo. Przerażający chaos, zawrót głowy ogarnął ją i opanował. Nawet gdyby chciała i mogła, nie umiałaby określić uczuć, jakich doznawała, ale były to w każdym razie uczucia przerażające.
Bezwiednie przeszła z powrotem przez podwórko i opuściła się na swoje poprzednie niskie krzesełko, drżąc jak liść i wzywając nieprzytomnie powrotu Piotra.
Może gdyby był powrócił w tej chwili i wyrwał jej list, mówiąc, że to fałsz, byłaby mu uwierzyła. Ale Piotr nie wracał, a każda minuta oczekiwania była wiekiem dla zastanowienia i snopem światła przeraźliwego, oświecającego umysł Marji.
Powoli jej wzburzona krew uspokajała się. Blada jak ściana, przypomniała sobie swój sen o żałobnym i tajemniczym liście. Czy to nie było niebieskie ostrzeżenie?
Każdy najdrobniejszy szczegół śmierci Franciszka Rosany stawał jej jasno przed oczami, potwierdzając ostrzeżenie, zawarte w liście. Światło, tak upragnione, rozlewało się nareszcie w jej duszy, — teraz, kiedy już go nie żądała, — ale czemu tak późno, czemu tak późno, o Boże?
Podniosła oczy ku niebu, jakby tam zwracała swoje zapytanie, ale żaden głos jej nie odpowiedział, albo raczej, umysł jej nie był w stanie słuchać odpowiedzi. Ale gdzieś niejasno, skądeś z bardzo głęboka, z miejsca, którego nie umiałaby określić, czy znajduje się w niej czy poza nią, jakiś głos rozebrzmiał, oskarżający jej przeszłość. Rychło jednak myśl zbuntowała się. Ileż innych kobiet, — prawie wszystkie, — zrobiły to samo co i ona. Żadna nigdy nie zaślubiała tego, który był jej pierwszą miłością, czy za to miała być tak strasznie ukarana? To niepodobna.
Po pierwszych chwilach nie powróciła już pocieszająca myśl, że list może być fałszywy. Przelotne widzenie Piotra na rozdrożu owego nieszczęsnego wieczora, wspomnienie drugiego jeźdźca z Fonni, zeznania spólnika i inne szczegóły cisnęły się jej do głowy.
Jednak czemu list przychodzi z Cagliari? Czemu dopiero teraz? Czemu nie wcześniej? Kto go napisał? Może Antine? Ale dlaczego? Niezrozumiałe!
Pojęła wreszcie, odczytując list po raz ostatni, że celem jego było zapobieżenie małżeństwu: za późno! Tymczasem ciągle z niepokojem oczekiwała powrotu Piotra i jakkolwiek nie wątpiła o prawdzie zarzutów, miała nadzieję, że on potrafi się jeszcze oczyścić. Nie, było niemożliwe, aby ich szczęście, ich życie — złamało się tak odrazu — żeby list nieznanych ludzi mógł rozedrzeć ich serca!
Czemu, czemu nie wraca? Cień schodził ze ściany podwórza; musiała już być godzina jedenasta, a jego nie widać.
Dwa razy Marja podniosła się i wyjrzała na drogę, wyglądając powrotu męża, ale musiała cofnąć się natychmiast, w obawie, by jej nie zaczepiły sąsiadki. Po drugim razie nie mogła już usiedzieć ani znaleźć sobie miejsca; zaczęła chodzie tu i tam, po kuchni, po podwórzu, przestawiając, zdejmując wszystko, co jej w oczy wpadło i ściskając mocno list w lewej ręce.
Bardziej jeszcze, niż myśl o Piotrze zabójcy, dręczyła ją i napełniała wstrętem myśl o Piotrze złodzieju, o Piotrze, właścicielu bogactw, nabytych przez kradzieże i nieuczciwości.
Stanęła chwilkę na środku podwórza, nasłuchując z napięciem zbliżających się kroków; zdawało jej się, że to on, miała wrażenie, że kamienieje, że traci przytomność. Jak go przyjmie? jak zacznie? Ale kroki minęły, a ona, choć czekała z tak namiętną niecierpliwością, odetchnęła i nawiązała znowu nić swych bolesnych rozmyślań.
Tak, nie wierzyła nigdy w bajkę o skarbie, od chwili kiedy Piotr sam jej wszystko wyznał. Mała różnica ze skarbem! Inne smutne dziedzictwo zostawił mu stary bandyta! Przypomniała sobie zdania, jakie krążyły o Piotrze Benu przed sześciu, czy siedmiu laty, jego złą opinję i jego najgorsze instynkty. Przypomniała sobie swoją odruchową podejrzliwość względem dawnego sługi. Kto wie! Może od owego już czasu zbierał grosze, swoje brudne pieniądze; może kradł już u nich w domu, może, może...
Bolesna zmarszczka zarysowała się jej pomiędzy brwiami, zielonawe żyły na czole nabrzmiały, prawie jakby miały pęknąć.
— Rozchoruję się, rozchoruję się... umrę... — jęczała. Myśl, że Piotr będzie po niej płakał, rozpaczał i kajał się, rozczuliła ją mocno. Namiętność, przejmujące wspomnienie obecnego szczęścia, wyrwały ją na chwilę z ohydnej rzeczywistości, która wydawała się okropnym snem. Ale chwila przeszła i rzeczywistość narzuciła się jeszcze okropniejsza.
Miała chęć płakać, ale nie mogła, a to uczyniło jeszcze bardziej dojmującemi wszystkie jej uczucia, których długie westchnienia, bolesne i ochrypłe jak rzężenie, nie były w stanie uspokoić.
Ah, miała słuszność matka, opierając się temu przeklętemu małżeństwu! to napewno głos boży ją natchnął. Czemuż, czemuż nie usłuchała, oh Boże!
Ale przecież Piotr się wyspowiadał! Ta myśl przyniosła jej przelotną ulgę. Zatem wybaczono mu i odpuszczono? Może przysiągł poprawę? A więc i ona powinna mu przebaczyć.
— To pewne, że nie będzie go oskarżała, bo ostatecznie wstyd spadłby na nią samą; nie powie nic żadnej żywej duszy, ale przebaczyć, nigdy! Nawet gdyby mieli żyć ze sobą dla pozorów światowych, nie mogłaby już mieć nic wspólnego z nim, nawet żadnej myśli. On sobie, ona sobie.
Myśl, że została tak haniebnie oszukana, powiększyła męczarnie i upokorzyła ją głęboko.
— Nieznoszę go... nienawidzę... pogardzam nim! — jęknęła i biła się zaciśniętemi pięściami w głowę, zaciskała zęby, podskakując chwilami, jak kotka. — A jeżeli będę miała dziecko?
Uśmiechnęła się gorzko, wysuwając dolną wargę z głębokim wstrętem. — Dziecko złodzieja, dziecko zabójcy, ładne mogło być potomstwo!
— Gdzie jesteś, Marjo? — rozległ się głos Piotra w podwórzu.
Ten głos tak kochany, tak wyczekiwany, przejął ją nawskroś. Aby ukryć zmieszanie, stanęła przy kominie, odkryła patelnię, ale ręce jej drżały i łza zwilżyła oczy. Ten głos, ten drogi głos wzywał ją do słodkich chwil szczęścia. Piotr ma być winny? Piotr ma być przestępcą? Nie, nie, to być nie może!
Widząc, jak wchodzi do kuchni, wiesza kapelusz na kołku, jak zawsze uśmiechnięty i szczęśliwy, rozczuliła się i gniew ją wziął na samą siebie, że mogła wątpić o nim.
— Marjo, co ci jest? — zapytał z niepokojem.
— Nic.
— Nic? — Zbliżył się i spojrzał na nią uważnie. — To nieprawda. Coś ci dolega. Może dlatego, że się spóźniłem? Byłem...
Starał się ująć jej rękę, tłumacząc się, ale przy jego dotknięciu zatrzęsła się wewnętrznie, owładnięta mocniejszem jeszcze niż przedtem zwątpieniem.
— Co ci jest? co ci jest? — krzyknął Piotr.
Chmura jakaś zasunęła mu się przed błyszczącemi oczami, lecz myśl jego była bardzo daleka, aby wyobrazić sobie, co czuła Marja.
— Ach, co mi może być? — wybuchła wreszcie, nie ruszając się i spoglądając w przestrzeń. — Nic mi nie jest. Wiesz, kto tu był przed chwilą? Zuanne Antine, twój spólnik.
W głosie jej był taki akcent goryczy, bólu, sarkazmu i okrucieństwa, że Piotr się zmieszał. Czemu imię Antina wymówiła w ten sposób? Co to miało znaczyć? Czego on tu chciał, co powiedział Marji?
— Ah! Antine? Czego chciał od ciebie? A nie powiedział, kiedy wróci?
— Piotrze Benu! — rzekła Marja, podnosząc ramiona, jakby wzywała świadectwa jakiejś nieznanej istoty. — Dowiedziałam się dziś rzeczy, o których nie wierzyłam, że są możliwe.
Nie mogła więcej mówić, ukryła twarz w rękach, łkając: Mamo, mamo!...
Piotr spojrzał na nią, jakby ze zdumieniem, potem chciał zdjąć jej ręce z twarzy, wołając:
— Marjo, czyś oszalała? Ja nie wiem, co ty mówisz. Co ci powiedziano? O czem się dowiedziałaś? Mów, mów wreszcie! Co ci powiedział Zuanne Antine?
Ścisnął jej ręce i spojrzeli sobie bystro w oczy, zaglądając wzajemnie do dna dusz; Marja łkała, ale bez łez, z czerwonemi i suchemi powiekami.
— Mów zaraz! — powtórzył Piotr, blady jak ściana, ściskając gniewnie jej dłonie. — Co to wszystko ma znaczyć?
Pobielałe wargi drżały mu, a w oczach błysnął drapieżny i siny płomień. Marja przelękła się, ale pomyślała:
— Może mnie zabije. Ale mniejsza o to. Nawet to lepiej.
— Więc nie chcesz nic powiedzieć, Marjo, Marjo.
— Ty wiesz lepiej ode mnie.
— Ja? Ja nic nie wiem! Kto cię podburzył, jest nędznikiem i będzie się liczył ze mną... Idź! — i odepchnął ją gwałtownie.
Zdradził się. Błysnęło mu podejrzenie, że Antine bez najmniejszego słusznego powodu, tylko z przewrotnej chęci zatrucia mu życia, przez złość, przez zawiść odkrył straszne rzeczy przed Marją, i stracił panowanie nad sobą.
— Czy dawno stąd poszedł? — zapytał, czyniąc ruch, jakby miał zamiar go ścigać. — Kto wie, co ci mógł nagadać?
Uśmiechnęła się gorzko. Widziała teraz, widziała! Jakby deszcz lodowaty, jak podmuch mroźnego wiatru przeniknął ją całą, do serca, do wnętrzności. Podczas gdy Piotr unosił się i mieszał, ona wracała do siebie, tysiące szczegółów wracało jej na pamięć, a obecncść winnego wzmagała jej podejrzenia. Wydawał jej się człowiekiem obcym, wrogiem, któremu nigdy nie dotknęła ręki.
— Wyszedł dawno, — rzekła z ironją — może chcesz pójść za nim? Ale kto ci powiedział, że on ze mną rozmawiał?
Piotr spostrzegł, że się zdradził, miał się więc na baczności, ale przeczuł doskonale całą prawdę i przeraził się.
— Nie mogę cię zrozumieć, Marjo. Jeżeli chcesz się wytłumaczyć, to mów; jak nie, to nie. Wiedz tylko, że musiano ci donieść jakieś głupstwa... może jakieś babskie plotki; nie sądziłem, że się tak prędko pokłócimy, — rzekł, rozsiadając się szeroko i przyglądając się podłodze z najwyższą obojętnością, a głos miał tak zimny i spokojny, że Marja się rozgniewała.
— Tak, nie lekceważ sobie tego tak bardzo, Piotrze! Nie będziemy się kłócili, bo nie znoszę skandalów, ale...
— Ale co? — rzekł, podnosząc głowę.
Nie odpowiedziała; rozumieli się nawzajem i nie usiłowali tłumaczyć się jaśniej. Lecz po kilku chwilach milczenia burza wybuchła. Piotr nie mógł znieść tego stanu rzeczy, zerwał się i powtórzył:
— Więc powiesz, czy nie powiesz? Ja nie rozumiem!
— Ale ja rozumiem! Oh, Piotrze, nie przypuszczałam, żeś taki nikczemny!
— Nikczemny? Kto? Ja? Nikczemny? — krzyczał, bijąc nogą w podłogę. — Dlaczego jestem nikczemny. Kto ci pozwala tak do mnie mówić?
— Twoje własne czyny.
— Ale cóżem uczynił, na Boga!
— Nie krzycz — rzekła Marja przyciszonym głosem. — Są rzeczy, które powinny pozostać tylko między nami. Mogliby wejść ludzie...
Uderzona tą myślą, wybiegła na podwórko i zamknęła bramę na klucz, myśląc: — Jeżeli tak będę dalej postępowała, nie dojdę do niczego i postanowiła spróbować innego środka, aby wykryć smutną prawdę, którą przeczuwała, i którą chciała wydobyć za wszelką cenę.
— Piotrze, — rzekła wróciwszy — nie trzeba krzyczeć i udawać w dalszym ciągu. Rozumiemy się dobrze i widzisz, że wiem coś, czego nie powinnam była nigdy się dowiedzieć.
— Ty? Co wiesz? co ty wiesz? Mów nareszcie!
— Poczekaj. Powiadam ci, przestań, Piotrze. Niepotrzebnie krzyczysz i wypierasz się. Wyznaj raczej... Może będę w stanie ci przebaczyć, ukryć wszystko, byleby nie dowiedziała się matka, ojciec i świat; ale nie psuj mi dłużej krwi udawaniem, gorszem niż zło...
Piotr nie słyszał ostatnich wyrazów, był poniżony i przerażony myślą, że Marja jest sama tak marna, iż gotowa mu przebaczyć, o ile się przyzna. W głębokie] ciemności, jaka go otaczała, umysł jego zachował jeszcze uroszczenie, żeby mieć za towarzyszkę życia kobietę uczciwą, silną i z charakterem. Jeżeli natomiast, wiedząc, że jest zabójcą i złodziejem, przebaczy przez egoizm, przez chęć nierobienia skandalu i niewzbudzania litości, to jakąż jest kobietą? I w dalszym ciągu udawał zdumienie, ból i złość.
Ale Marja nie dała się zwalczyć, ale Marja, pobudzona niezwykłą intuicją, potrafiła nawet zgadywać najtajniejsze myśli winowajcy. I skorzystała z tego.
— Ja również — rzekła, pochylając obłudnie głowę — byłam zła i winna. Bóg mnie oto karze.
Udała, że sobie coś przypomina i, wymachując rękami, wygłosiła po włosku sentencję z Pisma, nie dającą się przetłumaczyć na djalekt:
— Drogi Pańskie są nieprzeniknione!
Piotrowi chciało się i śmiać i płakać zarazem. Śmiać się, gdy słyszał, jak Marja przytacza Ewangelję po włosku; płakać, bo ta boska sentencja dotykała go i raniła boleśnie. Ale trzymał się swojej roli.
— Marjo, Marjo! niech mi Bóg dopomoże, jeżeli cię rozumiem. Wytłumacz się, wytłumacz się nareszcie — powiedział głosem pieszczotliwym i prawie płaczącym, obejmując ją. — Co ci takiego powiedziano? Co opowiedziano mojej Marji, mojej najdroższej? Czemu mi tak każesz strasznie cierpieć? A może to żart? Prawda, że to żarty? Powiedz, Marjo, powiedz ukochana!
— Ja też byłam niegodziwa i winna, — powtórzyła żałośnie, ukrywając twarz na jego ramieniu. — Miałeś mnie za szlachetną, a tymczasem jestem zła; zdradziłam cię, choć cię kochałam i dla człowieka, którego nie kochałam, bo był bogaty, a ja byłam ambitna... ty zaś byłeś biedny i sługa. Teraz poszłam za ciebie, bo cię kochałam, tak, ale gdybyś był jeszcze biedny, odepchnęłabym cię znowu...
Piotr słuchał jak nieprzytomny tego okropnego i złośliwego wyznania, cofnął się na krok w tył i zaklął, ale to jeszcze nie był koniec.
— Piotrze, Piotrze — mówiła Marja z błyszczącemi oczyma. — Widzisz, że nie mam ci nic do zarzucenia, bo cała wina jest po mojej stronie. Jeżeli kradłeś, jeżeli zabiłeś, to wszystko z miłości ku mnie. Postawmy krzyż na przeszłości, kochajmy się... pomimo to, pomimo wszystko. Bóg nam przebaczy.
Szła za nim, gdy się cofał, a gdy go przycisnęła do ściany, położyła mu ręce na ramionach i pocałowała go kilka razy łagodnie, jak dziecko, powtarzając błagalnie. — Powiedz mi, powiedz mi, Piotrze, powiedz mi wszystko. Nie mogę trwać w tej niepewności. Powiedz, a nie będziemy już nigdy więcej o tem mówili.
— Tak, to prawda — odpowiedział — to prawda! To prawda! — zawołał po chwili milczenia, podnosząc coraz bardziej głos. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, ukazały się jego piękne włosy, bujne i delikatne, zjeżone przez gniew i wzruszenie, a wielkie krople potu uperliły mu czoło. Wyznawał prawdę, aby ukarać Marję i już miał ją brutalnie odepchnąć od siebie, kiedy poczuł, że kocha ją więcej, niż kiedybądź, rozpaczliwie, chociaż pogardza nią, jako rzeczą nieczystą. Miał zawołać:
— Idź precz, bo jesteś bardziej podła ode mnie! — a zamiast tego, przycisnął ją do serca mocno, tak krzepko, że poczuł jak zachrzęściły kości jej w tym nacisku.
Ale ona wysunęła mu się, mówiąc:
— Puść mnie! Puść mnie! Czy naprawdę uważasz mnie za taką nikczemną? Czytam w oczach twoich, Piotrze Benu, ale mylisz się. Nie licz na to, nie myśl, że Marja Noina, jeżeli była nędzna, to jest nią do tego stopnia, aby miała obejmować złodzieja, mordercę, — mordercę własnego męża!...
— Wszystko zrobiłem dla ciebie, samaś to powiedziała, bo ty tego chciałaś, — rzekł Piotr, nasuwając czapkę na czoło. — Teraz jesteś moją żoną, nawet Bóg nie może nas rozdzielić!...
— Nie myśl o tem, Piotrze Benu; wobec świata zostaniemy złączeni, ale wobec Boga! Nie będzie już nic wspólnego między nami. Nie bój się. Nie dowie się nikt, ani ojciec, ani matka, a nawet oni jeszcze mniej, niż inni. Aby się móc lepiej rozłączyć, odejdziemy stąd dzisiaj, jeżeli to możliwe. Nie trzeba robić zgorszenia...
Była blada, jak jej własna koszula; trzęsła się cała, ale mówiła głosem tak cichym, przenikliwym i pewnym, że Piotr zrozumiał, iż wszystko skończone.
— Znaczy, że mnie już nie kochasz? — zapytał.
— Nie! — odrzekła, podchodząc ku drzwiom.
Biło południe. Na myśl o świetnym obiedzie, który tego dnia gotowała, Marja poczuła, że oczy na nowo zachodzą jej łzami.
— Marjo! — zawołał Piotr z rozpaczą.
Ale ona nie odpowiedziała i weszła na schody, tłumiąc łkanie, aby jej nie słyszał.
— Nie, już mnie nie kocha... A może... — pomyślał Piotr i straszne podejrzenie przeszyło mu myśl. Zbliżywszy się do drzwi, pobiegł za Marją wzrokiem, a kiedy znikła, upadł na próg tego fatalnego domu, zrozpaczony i zmiażdżony pod brzemieniem nieludzkiej kary.

Koniec.




  1. Cudzoziemiec.
  2. Kiedy miłość swemi złotemi strzałami
    Po raz pierwszy zraniła mi łono.
  3. różą róż
  4. śpiewacy
  5. posiadacz
  6. w djalekcie sardyńskim zamiast Mansueta: łagodna.
  7. Kania.
  8. Czekaj zemsty — zdradziecka kochanko.
  9. Dwanaście mniszek niemych
    Schodzi po sześć, po sześć
    I uwielbiają Pana,
    Z twarzy tyś krasawica.
    Jak Judasz tyś zdradliwa.
  10. imię i obrzęd sięgają jeszcze starożytności, z tą jednak różnicą, że u rzymian praefica była płaczką płatną, gdy tymczasem na Sardynji roli tej podejmuje się któraś z krewnych lub sąsiadek (przyp. tłumaczki).
  11. zdanie to ma oznaczać: pracować jak niewolnica.
  12. Głód, a dokładniej nędza; dosłownie Pan Jan w djalekcie sardyńskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.