Po grzesznej drodze/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Po grzesznej drodze | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia Literacka w Warszawie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Paulina Dickstein | |
Tytuł orygin. | La via del male | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Grazia Deledda
LAUREATKA NAGRODY NOBLA W 1927 ROKU
PO
GRZESZNEJ DRODZE
(LA VIA DEL MALE)
POWIEŚĆ
Tom I
Z oryginału włoskiego przełożyła
PAULINA DICKSTEJNOWA
WARSZAWA
BIBLJOTEKA GROSZOWA Tłoczono w Drukarni Literackiej, w Warszawie, Nowy-Świat 22
|
W mglistym zmroku listopadowym, pełnym smutku i ciszy, cień Piotra Benu jedyny zamącał melancholijną samotność wsi nuorskiej. Piotr już od kilku godzin orał zbocze, obramowane lentyszkiem i jałowcem, krocząc wolno wślad starych, czerwonych wołów, które z trudem ciągnęły pług. Doszedłszy do końca długiej skiby, zawracał je bez słowa, uderzając lekko patykiem. I znowu spuszczał się za pługiem po przewróconej, wilgotnej i prawie czarnej ziemi, która dymiła, wydając ciepłą woń zroszonej, zeschłej trawy. U stóp zbocza ponawiał ostry obrót i szedł pod górę, zawsze milczący, z witką w ręku.
Stare woły oddychały ciężko, czarne nozdrza dymiły jak przewrócona ziemia, a krótkie, rude powieki opuszczały się z bólem na duże, smutne oczy. Tak nadszedł zmierzch.
Profil wysokiej i silnej postaci Piotra rysował się na tle błękitnawych oparów wieczora, jakkolwiek ubranie jego było ciemne, nawet spodnie z grubego płótna nabrały koloru ziemistego. Ubrany był w strój chłopski z Nuoro, w wypłowiały czerwony kabat, na grubej aksamitnej granatowej podszewce; spodnie, przymarszczone na kolanach, siedziały w kamaszach z czarnej alpagi. Na nich nosił szarawarki króciutkie, rozwiane do połowy uda i przytrzymane skórzanym pasem. Na nogach miał wielkie podkute buty, a na głowie charakterystyczną czapkę sardyńską. Zamiast zwykłej strojnej i krótkiej sukmany, zarzucił na kabacik serdak bez rękawów, z wyprawionej skóry jagnięcej, doskonałego kroju i roboty, zupełnie nowy, z czerwonemi naszywkami. Pewna dbałość, pewna pierwotna wytworność cechowała osobę Piotra, mimo że kurz i błoto mocno przytłumiały kolory jego roboczego ubrania. Twarz była również ziemista, bronzowa; włosy miał czarne, krótkie, zaczesane na jeża na modłę miejską, a oczy szare, bardzo łagodne. Reszta twarzy o czystym i silnym profilu, czarnej, ostrej bródce i gęstych, krzaczastych brwiach, wyrażała nieposkromioną dumę człowieka napół dzikiego, który największe zaufanie pokłada w swojej żelaznej pięści.
Piotr kiedyś jako dziecko i jako wyrostek był niesforny, drapał się po murach sadów i kradł; dręczył słabszych, zwierzęta i dziewczynki z sąsiedztwa, klął zapamiętale i ujeżdżał przez długie godziny nieosiodłane konie, trudne do opanowania.
Matka jego, biedna wyrobnica, posyłała go do szkoły, ale on uciekał w pole i wracał wieczorem z wiązką drzewa na plecach, albo nie wracał wcale na noc. Wtedy matka gromiła go, nieraz przywiązywała i zamykała w domu. Milczał, lecz odcierpiawszy karę, rozpoczynał na nowo życie swobodne i awanturnicze. Matka nazywała go nieposkromionym i ten przydomek, który kłócił się z djalektem i z charakterystycznemi przezwiskami ludowemi w Nuoro, pozostał mu na zawsze. Dawał mu aureolę wyższości, siły fizycznej i moralnej, a on dumny był z niego jak z cnoty.
Doszedłszy do siedemnastu lat, stracił matkę i musiał iść do służby. Był kolejno pastuchem, robotnikiem i rolnikiem. Po przejściu pierwszej młodości, dzięki powolnemu i koniecznemu rozwojowi, przez wdrożenie się do pracy i posłuszeństwo dla chlebodawcy, charakter jego ustatkował się zupełnie.
Ze swego smutnego, wichrowatego dzieciństwa, w którem zaznał i zimna i głodu, zachował zaledwie dalekie, prawie nieświadome wspomnienie, jednak został mu we krwi jakby jakiś zarodek głębokiego smutku i buntu.
Był zawsze jeszcze gwałtowny i porywczy i miał najgorsze imię; w gruncie rzeczy, pozatem, że wypoliczkował kilka razy uroczyście natrętów, nie robił nic złego. Miał ideał bardzo skromny i niewinny: zebrać tyle grosza, by móc odbudować starą swą chałupę, której dach zapadł się przed kilku laty, nabyć parę wołów i wóz — i ożenić się.
Ale czasy były złe, wynagrodzenie pobierał marne, a dwie trzecie zarobku rozchodziło się na ubranie i inne potrzeby, bo Piotr był trochę samochwał, lubił nadawać sobie powagi, ubierał się ładnie, a znalazłszy się w towarzystwie, szastał jak wielki pan.
Dla kobiet miał nieograniczony szacunek, prowadził życie porządne, pracował we dnie, sypiał w nocy i poważał chlebodawcę. Dom, gdzie się z nim dzielono chlebem i winem, miał za swój własny, ale czuł się samotny i wielkie, tajemne pragnienie, by być kochanym, by stworzyć rodzinę, pchało go do cnoty.
W lecie 1885 roku spotkał na jarmarku wysoką i zgrabną blondynkę z wiecznie spadającym na czoło kosmykiem jasnych włosów i o słodkich dumnych oczach góralki. Ten kosmyk, koloru spalonego od słońca rżyska, i słodkie, nieużywane imię: Sabina zrobiły na nim wrażenie, i pewnej nocy, kiedy księżyc w pełni oświetlał klepisko, a mrówki długim szeregiem sunęły po ziarno, śpiąc na gołej ziemi, począł marzyć o zaślubieniu uroczej żniwiarki.
Jednakowoż, zbudziwszy się, nie spieszył z postanowieniem i tak przeszły miesiące, minęło lato i zmienił chlebodawcę.
Nowy jego pan, wuj Sabiny (okoliczność, która go skłoniła do opuszczenia dawnego), był to drobny posiadacz, z pochodzenia kampidańczyk, od lat czterdziestu zamieszkały w Nuoro. Dzisiaj Mikołaj Noina nie pamiętał już w jakiej wsi na równinie się rodził. Ojciec jego, handlarz oliwy, wziął go ze sobą w drogę jako dziecko i po trzydniowej, niebezpiecznej podróży przybyli do Nuoro.
Tutaj stary Noina kupował oliwę do palenia a sprzedawał ją jako jadalną. W ten sposób Mikołaj, przedsiębiorczy i rzutki, jak wszyscy południowi sardyńczycy, stał się zamożnym właścicielem i ożenił się z dziewczyną z dobrej rodziny.
Obecnie posiadał dom, winnicę, tankę czyli halę, kawał gruntu, wóz, woły, konia, psa i prześliczną córkę. Nadto prowadził przygodny handel zbożem, wełną i winem. Książka jego rachunkowa, prowadzona przez Marję (ponieważ sam pisać nie umiał), wykazywała corocznie znaczne dochody, a ciotka Luiza[2], matka, chowała pieniądze we wszystkich skrytkach domu. To też Noinowie wodzili rej w okolicy, a ciotka Luiza wyglądała co najmniej na matronę.
Dom ich królował istotnie nad wszystkiemi nędznemi chałupami otoczenia, a kołyszące się firanki w oknie pokoju wuja Mikołaja i ciotki Luizy jakby się naigrawały i wstrząsały zniewagą wobec nędzy sąsiedztwa.
Nędzne i dziwne to było sąsiedztwo; małe, czarne lub szare domki, z dachami, które groziły zawaleniem, i z tajemniczemi dziurami we drzwiach i oknach; jednak słońce i powietrze zalewały je światłem i zdrowiem.
Leżało to wszystko i leży na skraju miasta, ma swój obszerny plac, którędy Atylla napewno nie przeszedł, bo trawa rosła na nim bujna przez wszystkie pory roku; jako tło stał krąg gór, krajobraz wspaniały i pogodny.
Małe ogródki tonęły w dziwnej i dzikiej roślinności, która stanowczo miała coś wspólnego z naturą mieszkańców; podwórka o poniszczonych murach, dzikie figi, szpalery, drzewka migdałowe wcinały się w domki, wystawione na skale, prawie wszystkie zdobne w małe drewniane ganeczki i w zewnętrzne schody. Chociaż więc, jako budynki, smętne bardzo i marne, w otoczeniu swem miało owo sąsiedztwo coś malowniczego i poetycznego zarazem, co przykuwało uwagę przechodnia.
Mieszkańcy byli nader biedni: wieśniacy, pasterze, robotnicy — nędza, która, gdy zabraknie pracy, ucieka się do ludzkiego miłosierdzia, do długów, do kradzieży. Ubierali się wszyscy z chłopska, prócz jednej rodziny toskańskiej, która utrzymywała karczmę i kramik z drobnemi towarami.
Spotykałeś tam mężczyzn wysokich i niskich, młodych i starych, pięknych i brzydkich, ale bez wyjątku nędzarzy, kobiety blade i mizerne, urodne dziewczęta, umorusane dzieciaki i uliczników, chude psy, koty, kury, woły, prosięta, źrebaki i ptactwo: całe ubogie i liche życie, swobodne i nędzne jednocześnie, pełne plotek, krzyków i małostek.
Wszyscy mieli swoje zgryzoty i nienawiści, swoje sprawy i myśli. Często kobiety kłóciły się, a mężczyźni obracali rzecz w śmiech, często wybuchały waśnie między mężczyznami a kobiety płakały. Byli tam obłudnicy i złośliwcy, jak śród ludzi dobrze wychowanych, jedni obgadywali drugich, znali nawzajem swoje najtajniejsze sprawy; dziewczęta zabawiały się miłostkami, chłopcy co noc śpiewali serenady, wreszcie, w świeże i jasne letnie wieczory wszyscy mieszkańcy wylęgali na plac dla gawędy. Tylko Noinów nigdy nie było widać. Cichy domek z pogardą patrzył na plac, sam wyniosły pośrodku tej całej nędzy.
Składał się on z sześciu pokoi: kuchnia i dwie izby na dole, obrócone na piwnicę i na skład, wychodziły na podwórze, na pierwszem i jedynem piętrze mieściła się duża sypialnia sa camara ‘e reposu[3], urządzona z gminną wystawnością, z łóżkiem ogromnem, jak miłosierdzie boże, i firankami w oknie, z lustrem, które wprawiało w podziw sąsiadów i z mnóstwem obrazów na ścianach. Do tej izby przylegały z dwu stron dwa pokoiki, w jednym z nich mieszkała Marja.
Schody — rozumie się samo przez się — znajdowały się od zewnątrz, ale nie były lada jakie: granitowe z żelazną poręczą i nakryte szerokim daszkiem.
Na szczycie nad niemi wznosił się ganeczek, cały tonący w dzwonkach, które Marja hodowała z wielką troskliwością.
Schody prowadziły na podwórze, a dwie kryte werandy po przeciwnej stronie — we frontowej ścianie domu — zasłaniały widok na dziedziniec od ulicy. Werandy owe służyły jako stajnia i wozownia, przyjacielskim swym cieniem ochraniając psa, prosię i studnię. Noinowie, wielcy właściciele ziemscy, nie posiadali koło domu ani kawałeczka ogródka, aby użyć słońca i radować się choć trochę zielenią, tylko te dzwoneczki, wijące się wokół poręczy i na sznurowej siatce po daszku, opadały świeżemi, poczochranemi pękami pod ganek i rozkwitłą, ciepłą zielenią rozweselały wiejskie podwórko. Stały na niem, w porządku niemal symetrycznym, wszelkie narzędzia gospodarskie, stare koła, pługi, łopaty, jarzma, wóz sardyński i moc innych sprzętów.
Marja utrzymywała podwórze bodaj w jeszcze większym ładzie i czystości, niż sam dom, zamiatała je co dzień, a nawet na ulewny deszcz wybiegała, byle je wyszorować miotłą. Wracała cała zaszargana, narażała się na zaziębienie, ale bruk błyszczał się i bielił, a sąsiadki, zaglądając przez uchyloną bramę, szeptały: Co za gospodyni z tej Marji!
Prawda, Marja szorowała podwórze, aby było czyste, ale także i dlatego, że robiły jej przyjemność pochwały. Była to osóbka próżna, ambitna i obłudna, a marzyła o wydaniu się bogato zamąż. Wyrósłszy w dobrobycie, śród krzyczącej nędzy otoczenia, miała wysokie wyobrażenie o sobie, o swojej rodzinie, swoim domu, podwórzu, majątku. Próżność jej miała granice: zamykała ją i ukrywała w sobie, gdy tymczasem ciotka Luiza nie znała hamulca. Przybierała stale ton bogaczki, każdem słowem dawała w sposób jaskrawy i przygniatający wyczuć ludziom, że nikogo nie potrzebuje, że ma pieniądze i zapasy. Sąsiadki niecierpiały jej, chociaż w oczy jej schlebiały, dla jakichś możliwych z jej strony względów; przeciwnie dla Marji miały rodzaj kultu. Posiadała dla sąsiadów urok ulubionej królewny, taka była dobra, taka prosta ze wszystkimi! Mimo całego bogactwa pracowała jak służąca, a nawet nie pozwoliłaby nigdy tej zakale rodu ludzkiego przekroczyć progu swego domu.
Sama prała przy studni, ubierała się byle jak, chodziła boso. Krzątała się od świtu do nocy, wodziła rej na jarmarkach, winobraniach, przy zbiorze oliwek, uprawiała ogrody wiejskie, piekła chleb, mało brakło, a byłaby nosiła drwa na plecach — utrzymywała w porządku dom, pomagała ojcu w sprzedaży wina, oliwy i zboża, prowadziła mu książki rachunkowe i korespondencję, a przy tem wszystkiem znajdowała czas na szycie i pokazywanie się w odświętnym stroju w kościele. Rachunki robiła z zadziwiającą zręcznością, a książki prowadziła w najwyższym stopniu sumiennie. Była chytra, oszczędna, silna i w gruncie miała w sobie pewną złośliwość i uszczypliwość. Obok jednak tych rozmaitych wad, posiadała i swoje zalety: gorące uczucia rodzinne, litość dla biednych, ktorych potajemnie wspierała, wielką uczciwość obyczajów. A przy tem wszystkiem ów cenny dar ukrywania własnych uczuć, między któremi poważne miejsce zajmowało mocne zadowolenie ze swojej urody, siły, zdrowia i bogactwa.
Była wysoka i smukła, obfite krucze i wijące się włosy zbierała na szyi w dwa grube warkocze; jej duże czarne oczy bystre były i wesołe. Czoło miała niskie, a płeć smagłą ze złotawym odcieniem, który przypominał płomienne zmierzchy sardyńskie. Z małych, przezroczystych i różowych uszek zwisały długie koralowe kolczyki z wielkiem złotem kołem, co jej gorącej fizjonomji nadawało bardzo interesujący wygląd arabski. Kiedy się śmiała, na policzkach jej i podbródku występowały prześliczne dołki, przytem przez środek dolnej wargi rysowała się głęboka kreska, oczy mrużyły się w kącikach z nieodpartym wdziękiem. Dlatego Marja śmiała się o wiele zaczęsto.
Zato ciotka Luiza nie śmiała się prawie nigdy i mówiła, mało. Była to kobieta bliska pięćdziesiątki, niska, otyła z wielką białą twarzą, na której nic się nie malowało, zawsze schludna, poważna, nabożna, ubierała się ze staroświecka, wiecznie pozowała, wzorując się na owych principalesse[4] sardyńskich, którym zdaje się, że są paniami całego świata, bo posiadają sto skudów gotówką i dom pełen zapasów.
Nie pokazywała się na ulicy, ale wychodziła odetchnąć na podwórze, siadając koło otwartej bramy. A trzeba było widzieć jej pozy, jeżeli podeszła jakaś kumoszka, kłaniając jej się w pas, jak królowej. Mówiła wyłącznie o majątku, o kłopotach, o interesach męża, traktowała sąsiadki zgóry, zakładała godnie ręce na piersiach i ściągała usta ruchem tak pełnym dostojeństwa, że narzucała wszystkim swoją powagę i wielkość.
Bywała często w kościele, w domu przędła ustawicznie, zimą przy ogniu, latem na podwórzu, pod gankiem, koło otwartej bramy. Siadywała zawsze na niskim, szerokim, stołku, a że używała małych, wrzecion sardyńskich, musiała co pewien czas zadzierać głowę i ramiona. Mimo to nie wypadała nigdy z pozy, a usta ściskała tak mocno, że aż zupełnie znikały w jej wielkiej, niemej twarzy. Nosiła czarne pantofle i granatowe pończochy, a końce wielkiej czarnej chustki wełnianej: zarzucała na czubek głowy, tak, że wyglądały z pod spodu wiązadła czepka, mocno ściśnięte pod brodą.
Mąż nazywał ją Madama Reale, jej królewską mością.
Mikołaj Noina lubił nadawać znajomym odpowiednie przydomki. Był on zupełnem przeciwieństwem ciotki Luizy: gaduła, kpinkarz, inteligentny człowiek. Lubił rozrywki, ładne kobiety, dobre wino, ale nie zwierzał nikomu swoich tajemnic i, w odróżnieniu od żony, udawał zawsze zrujnowanego, potrzebującego pieniędzy. Marja odziedziczyła po nim tęgą pracowitość, zdolność ukrywania uczuć, siłę i urodę.
W lipcu 1885 spotkało go nieszczęście, które przyćmiło nieco jego pogodę i zamąciło bieg całego domu.
Udał się był do Olieny po zakup wina, Może kosztował go nazbyt wiele, gdyż wieczorem twarz miał czerwoną, jak wierzchołek Athy, na którym gaśnie szkarłat lipcowego zachodu, a czapka zbakierowała mu się na głowie. Wyjechał nocą, w drodze spadł z konia i złamał nogę. Pomimo szybkiego i starannego leczenia chorował długo i okulał. Od tego czasu każda zmiana pogody, najlżejszy powiew scirocca z równiny sprowadzał mu silne i dokuczliwe bole. Stało się więc, że Mikołaj, niezdolny, jak dawniej zachodzie codzień do swej posiadłości, musiał zacząć życie jak wielki pan, musiał postarać się o dzielnego sługę, któryby za niego uprawiał winnicę i siał ziarno. Nawinął się Piotr Benu.
„Chłopcze — powiedział mu Mikołaj, wpatrując się w niego bystremi oczami — nie obrazisz się, gdy ci coś powiem? Nie cieszysz się dobrą opinją.
I Piotr miał oczy szare i błyszczące, nie spuścił więc głowy, wytrzymał z mocą wzrok Noiny i choć czuł, że mu uszy płoną, rzekł spokojnie:
— Zasięgnijcie języka.
Mikołaj zasięgnął języka u ostatniego chlebodawcy Piotra i otrzymał tak dobre świadectwo, że zawarł z nim odrazu umowę.
Ciotka Luiza i Marja były niezadowolone z wyboru, ale Mikołaj czuł się niedobrze, aby go więc nie drażnić, milczały, postanowiły tylko, zwłaszcza Marja, mieć oczy otwarte.
Niemniej przymknęła je nieco, aby dobrze wybadać Piotra, w dniu kiedy wszedł na służbę. Było to piętnastego września, w ponury, cieńmy i dżdżysty wieczór.
Piotr nie mógł go nigdy w życiu zapomnieć. Kiedy znalazł się w kuchni, trochę ciemnej i smutnej, mimo panującej w niej czystości i dostatku, i powiesił świtkę swoją na drzwiach, opadło go wielkie przygnębienie i duży niesmak z powodu zimnego, pełnego niedowierzania przyjęcia przez gospodynie.
Marja nalała mu szklankę wina. Był to powitalny kubek, pierwszy, jaki wypił pod tym dachem, odtąd niby własnym.
— Wypij — rzekła, bystro patrząc na niego.
— Za wasze zdrowie — odpowiedział i, pijąc, zaczął i on przypatrywać się Marji. W zimnym i badawczym wzroku swojej nowej pani wyczuł głęboko jej brak zaufania do świeżo przyjętego sługi, odgadł, że będzie go często upokarzała swoim dozorem, swojemi niesłusznemi, obrażającemu podejrzeniami.
W ten sposób Marja odsłoniła się przed nim, budząc odrazu wielką nieżyczliwość w Piotrze Benu, który przecież tyle miał szacunku dla kobiet, zwłaszcza dla młodych i pięknych.
W najbliższe dni wysłano go na dolinę, do jakiejś roboty w zagrodzie, sąsiadującej z winnicą i aby zobaczył jak wyglądają winogrona i owoce, które właśnie dojrzewały.
Marja zachodziła codzień i zdawała się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi, czasem oddalała się, nie przemówiwszy doń ani słowa.
Piotr widział jak chodziła tu i tam po winnicy, pośród szpalerów, gdzie w całym przepychu zwieszały się gorące grona, pomiędzy drzewami zagrody, w słońcu zawsze jeszcze prażącem, co jakby ciążyło nad doliną i nad jasnemi, marzącemi w świetle skalami, na których szczycie dzikie dęby zdawały się w zamyśleniu wskazywać niebo, a sklepienie, rzekłbyś, zaklęsało jeszcze bardziej, błękitne i głębokie.
Marja, w prostej szarej, kretonowej spódniczce, w gorseciku z zielonego welwetu, który połyskiwał na słońcu, chodziła szybkim krokiem. Głowę w naciągniętej głęboko na czoło chustce miała spuszczoną, bufiaste rękawy koszuli podciągnęła pod ramiączka gorsecika. Piotr patrzył na nią nieżyczliwym wzrokiem; wiedział, że przychodzi go pilnować i stała mu się wstrętne.
Z gustem wymierzyłby jej dziś czy jutro tęgi policzek, ale ona nigdy nie zaczepiała go wprost, poprzestawała na paru zimnych i wyniosłych wyrazach. Mierzył ją wtedy wyzywającem spojrzeniem i nie odpowiadał nigdy jak się należy; swoją drogą gniew dodawał mu bodźca, więc pracował żwawo, nie kładł się całemi nocami i nie tknął nigdy żadnego owocu.
Pragnął odejść stąd jak najprędzej, pójść gdzieś na koniec świata; niechby raz przyszło winobranie, niechby go wysłali na orkę, na zasiewy, Bóg wie gdzie, do samego czarta, byleby tylko mógł już nie oglądać zielonego gorsecika i obłudnej chusteczki Marji.
Tak nadszedł październik. Marja zaczęła nabierać szacunku dla wiernego i pracowitego sługi, jakkolwiek zachowywał się niegrzecznie, był ponury i nieznośny w obejściu. Nie przychodziło jej do głowy, że Piotr mógł być dotknięty brakiem zaufania. Pewnego dnia, gdy ścinał pnącze, by słońce mogło lepiej przeniknąć do gron, przeszła koło niego i zapytała:
— Czemu nie jesz nigdy winogron?
— Czy liczysz ziarna? — zapytał pogardliwie, nie podnosząc głowy, lecz patrząc na nią, spodełba.
Zarumieniła się, zrozumiała, że się zdradziła i szybko zmieniła przedmiot rozmowy.
— Winogrona są dojrzałe, bardzo dojrzałe; myślę, że będziemy mogli zebrać je we środę.
— Tem lepiej — odrzekł obojętnie.
Stanęła na chwilę w środku ogrodu i zasłaniając oczy ręką, spojrzała na koniec winnicy, gdzie rosły niskie grona o żółtych liściach, obciążone delikatnym i dojrzałym owocem, który w słońcu wyglądał jakby był z wosku i miał się lada chwila rozpuścić.
— Piotrze, — rzekła, zbliżając się do miejsca, gdzie składał pościnane pnącze — pojutrze zerwiemy gruszki.
Spojrzał ku drzewom:
— Jak chcecie — odpowiedział.
— Słuchaj, pojutrze rano zerwiesz wszystkie gruszki, a ja przyjdę wieczorem z koniem, aby je zabrać. Czy myślisz, że się zmieszczą w cztery kosze? W dwa tłomoki? Przyjdę dwa razy.
A ponieważ Piotr nie odpowiadał i wracał znowu do szpaleru z gronami, poszła za nim.
— Dobrze obrodziły gruszki, nieprawda? Zeszłego roku nie mieliśmy ani jednej. Myślę, że tego roku zarobimy na nich conajmniej dwadzieścia lirów. Jak ci się zdaje?
— Mnie? Nic mi się nie zdaje.
— Dobrze chodziłeś koło nich. Kupię ci pół tuzina cygar.
— Dziękuję — odrzekł szyderczo.
Mówiła tak swobodnie, że po raz pierwszy zapytał sam siebie, czy nie osądził jej zbyt surowo. Poczuł jakby podmuch świeżego powietrza, wrażenie niespodziewanego zadowolenia. Ale w chwili, gdy ponownie wyrzucał stos winogronowych wąsów na koniec szpaleru, Marja odezwała się nieufnie i zimno.
— Słuchaj Piotrze, lepiej przyjdę pojutrze wieczorem wcześniej z kuzynką. Zerwiemy gruszki razem i zabierzemy je za jednym zachodem.
— Aha, już się boi, żebym nie odłożył części dla siebie — pomyślał i miał ochotę poczęstować ją pięścią po tej chusteczce, w której robiła świętoszka, ale na jego szczęście Marja wyrzekła dwa błogosławione słowa:
— Przyjdzie Sabina.
Przyjdzie Sabina, przyjdzie Sabina, brzmiało mu w uszach, nawet po upragnionem odejściu Marji.
Muchy, owady, ukryte w pnączach, dzięcioł, który stukał dziobem w białą topolę nad rzeką, słowik, śpiewający na drzewie orzechowem, wszystko powtarzało te dwa miłe wyrazy.
Piotr, gdy został sam, zapomniał o gniewie, a oczy jego w jasności wieczoru stały się jasne i przezroczyste. Ogromna, nieskończona słodycz spływała wraz z cieniami zbocza, gdzie blade oliwki już spały niewzruszonym spokojem. Przyjdzie Sabina!
Kiedy pierwsze blaski nowego księżyca, który spuszczał się za oliwkami, pomieszały się z niebieskiem światłem zmroku i stalowa iskierka zabłysła między topolą a orzechem na wodzie rzeczułki, powrócił wolnym krokiem do szopy nad winnicą. Oliwki, które księżyc osypał perłami, patrzyły miłośnie na szopę, przed nią wznosił się murek. Piotr, zmęczony, wyciągnął się na murku i wlepił oczy w szarą głębię gór. Panowała uroczysta cisza.
Wiaterek oddychał tak lekko, że drzewa nawet nie wydawały szmeru, tylko cichy, nieprzerwany dreszcz zmieniał delikatne barwy pnączy, przezroczystych w świetle księżycowem. Chór świerszczy dobiegał z krzaków, strumyk szemrał jednostajnie, a gdzieś daleko na białym od księżyca gościńcu, który oddzielał dolinę od gór, skrzypiał wóz. Te nieokreślone, smętne i ciągle jednakie dźwięki wzmagały jeszcze wrażenie ciszy i samotności. Łagodny majestat wieczoru i krajobrazu odbijał się nieświadomie w uczuciach Piotra, podczas gdy dobrodziejstwo odpoczynku i chłodu przenikało jego spracowane ciało; jakieś wiotkie i zwiewne tchnienie, jakieś światło tajemne, jak słodka poświata nowego księżyca, rzeźwiło rosą jego myśli. Były to proste, dziecięce sny, mgliste nadzieje szczęśliwej przyszłości, które napływały gromadą i czyste jak źródlana woda, zlewały się ze spokojną i jasną pieśnią strumyka. Przyjdzie Sabina — powtarzał mu głos wewnętrzny, a tajemny świat marzeń rozszerzał się, rozszerzał w świetlane kręgi...
Sabina była bardzo uboga, służyła jako przychodnia, a w zimie brała służbę stałą. U Noinów pracowała często i okazywali jej pewną powściągliwą życzliwość, choć ciotka Luiza nie mogła darować bratu i jego pamięci, że się ożenił z biedną wieśniaczką i zostawił córkę w nędzy. Kiedy jednak nasuwała się potrzeba pomocy, płatnej usługi, Sabina miała pierwszeństwo.
Nazajutrz Marja nie przyszła do winnicy. Piotr zaniepokoił się trochę, jakkolwiek myśl, że wreszcie przekonała się do niego i przestała go tak bardzo pilnować, albo podejrzenie, że mogło jej się przytrafić coś niespodziewanego, przynosiły mu niejaką ulgę.
Czekał cały wieczór, co chwila wyglądał na drogę; lękał się, że jeżeli nie przyjdzie dziś, to może nie przyjdzie i jutro, a wtedy nie przyjdzie i tamta i spostrzegł ze zdziwieniem, że się martwi tem, czego tak pragnął dawniej: nieobecnością Marji.
Nazajutrz rano także nikt nie przyszedł, a Piotr, pracując niechętnie, pogodził się ze swą samotnością, kiedy popołudniu pies, uwiązany pod gruszami, zaczął szczekać, stanął na tylnych łapach i wpatrzył się małemi, zaczerwienionemi oczkami w kierunku drogi.
Piotr spojrzał.
Marja i Sabina pędziły konno jak opętane, w tumanach szarego kurzu, śmiały się, czerwone w jaskrawem słońcu popołudnia, a konie, świecące od potu, biły się ogonami po bokach.
— Biedne stworzenia! — pomyślał Piotr ze wzruszeniem.
Nie poszedł na spotkanie dziewcząt, nawet nie pomyślał o tem, — pracował dalej. I dopiero gdy nadeszły, prowadząc za sobą konie, które wyciągały szyje, aby szczypnąć z drzewa jakiś listek, a miały na sobie każdy po wielkim tłomoku z wysokiemi wewnętrz trzcinowemi koszykami, Piotr wyprostował się i przywitał.
— No i cóż nowego, Piotrze? — zawołała Sabina, ciągnąc mocno konia za postronek.
— Wszystko dobrze — odrzekł, przyglądając się jej czule i z uśmiechem. Pomógł jej uwiązać konia, podczas gdy Marja borykała się sama ze swoim, który wstrząsał się cały, z pyskiem w krzaku.
Sabina była bardzo ładnie ubrana, w bielutkiej koszuli, czerwonym aksamitnym gorseciku i ciemnej kretonowej spódniczce z różowym obrębem. Miała porządne buciki, a odwiązana chusteczka odkrywała bardzo białą szyję, otoczoną czarnym jedwabnym sznureczkiem. Pomimo jednakże wysokiego wzrostu i białej cery, nie przyćmiewała bynajmniej wspaniałej urody Marji. Dodawał jej dużo wdzięku kosmyk jasnych, trochę niesfornych włosów, który wymykał się z pod chusteczki i spadał na czoło, zasłaniając niekiedy oczy. Starała się go wcisnąć pod chustkę, przygładzając co chwila, ale, uparty, pozostawał w ukryciu ledwie przez chwilę i wymykał się znowu na powietrze, na światło.
Jak to czarowało Piotra! Uwiązał konia, i korzystając z kłopotu Marji, przyglądał się bacznie Sabinie. Ona, zupełnie niezmieszana, usiadła na ziemi i zaczęła zdejmować obuwie.
— Jesteś zachwycony, Piotrze? — krzyknęła Marja. — Mógłbyś pomóc mi uwiązać to djabelskie stworzenie.
Musiał otrząsnąć się ze swego zachwytu i podejść do niej. Marja, czerwona i zgrzana, rozzuła się również i natychmiast zaczęła napędzać Piotra do roboty.
— Dalej, dalej, prędko. Musimy się spieszyć, niech cię djabeł pogania, Piotrze Benu.
Wskoczył, mrucząc, na gruszę i poprzez złoto liści z każdym strącanym owocem rzucał namiętne spojrzenia na Sabinę. Ale obok niej, z głową podniesioną stała i śmiała się wesoło Marja, i Piotr musiał być ślepy, żeby nie zauważyć ślicznych dołków w twarzy swojej pracodawczyni, których dotąd nie podziwiał jeszcze.
A Piotr był wielkim wielbicielem wdzięku kobiecego i z wysokości gruszy widział dobrze, że Sabina wobec Marji wydaje się prawie brzydka.
Był ciągle pełen wielkiej tkliwości, myślał jednak przez pół świadomie, że gdyby Marja była Sabiną i gdyby znaleźli się sami, chętnie rzuciłby się z drzewa dla swojej ukochanej. Z tej wysokości, skąd rzeczy przybierały jakby inny wygląd, mógłby może i zapomnieć o złem sercu, które, jak utrzymywał, biło w piersi Marji. Jednak w pewnej chwili, gdy Marja oddaliła się, popadł znowu pod urok bladej twarzy i złotego kędziorka Sabiny. Nie rzucił się z drzewa, ale zsunął się z niego zwinnie, poobtrącawszy już wszystkie gruszki.
— Sabinko — rzekł — chcę ci powiedzieć dwa słówka.
Zarumieniła się przelotnie. Ten sakramentalny wstęp, dawno oczekiwany, powiedział jej dużo, powiedział jej wszystko. Głos jej drżał, oczy błyszczały, jakkolwiek chciała okazać się zupełnie obojętna.
— A co mi masz do powiedzenia?
Ale Marja powróciła.
— Powiem ci kiedyindziej — szepnął, obejmując pień innego drzewa.
— Dlaczego nie dzisiaj? — zapytała drżąca.
Byłby chciał uścisnąć ją jak gruszę. Musiał się zadowolić spojrzeniem, pnąc się na drzewo, ale zdawało mu się, że się wspina do nieba.
— Idzie Marja, — rzekł — a nie chcę, żeby ktokolwiek słyszał. Przyjdziesz na winobranie, nieprawdaż?
Nie odrzekła ani tak, ani nie. Gdy Marja znalazła się blisko, schyliła się, by podnieść zrzucone przez Piotra gruszki, ręce jej drżały lekko, nie śmiała podnieść oczu, a nagły rumieniec schodził powoli z policzków. Piotr, wciśnięty w żótłe listowie, z nogami mocno opartemi na dwu gałęziach, czuł na twarzy całe gorąco słońca, całą grę światła oliwek, roziskrzonych na stoku wzgórza, ale czuł zarazem nagłe niezadowolenie, jakby żal ze zbyt spiesznego wyrwania się, tembardziej nieuzasadniony, że Sabina okazała się dla tajemnicy jego serca życzliwie usposobiona.
Milczeli. Daremnie Marja starała się nawiązać rozmowę, rzuciła jakiś żarcik, śmieszny i kłujący, Piotr nie odpowiadał, a Sabina pochyliła się bardziej, żółta jak gruszki, które spadały z drzewa, sypały się jedna za drugą, siejąc delikatną i miłą woń, ciepłe od słońca, przenikającego błyszczące listowie. Marja i Sabina, schylone nad ziemią, zbierały je w zapaski, których oba rogi trzymały ciasno w ręku, a gdy zapaski były pełne, wysypywały owoce do koszy, powstawianych w worki.
Około czwartej praca była skończona, kosze napełnione, grusze ogołocone z pięknych, wonnych owoców. Piotr dźwignął tłomoki na konie, a Sabina, usiadłszy na ziemi, wkładała trzewiki, prosząc Marję, aby jeszcze nie odchodzić.
— Przejdźmy się trochę, Marjo.
— Dobrze, przejdźmy się. Czy pójdziesz i ty Piotrze? — zapytała Marja, wyśmiewając go, że nie może dać sobie rady z niecierpliwym i wierzgającym koniem.
— Niech was djabeł prowadzi — rzucił w złości.
Dziewczęta, śmiejąc się, spuściły się w stronę winnicy, Marja spychała kuzynkę za ramiona przez wąską, pełną słońca dróżkę.
Piotr patrzył za niemi, widział jak kręciły się po winnicy, jak zeszły niżej, znikły, ukazały się znowu nad potokiem; głośny śmiech Marji zlewał się z szumem płynących wód. Widział, jak Sabina umyła twarz w strumyku, a później wytarła ją o brzeg spódnicy. Zdawało mu się dalej, że powiedziała coś kuzynce, patrząc w górę ku niemu. Śmiały się ciągle. Rozgniewało go to jeszcze bardziej. Może Sabina zwierzyła się z jego niedokończonych oświadczyn? Poczuł wielki niesmak, myśląc, że Marja wciągnięta została w jego tajemnicę, i znowu pożałował, że wyrwał się zbyt wcześnie.
Czemu one się wciąż śmieją, te dwie głupie dziewczyny? Czy może żartują sobie z niego? Był prawie pewny; odwrócił się i odszedł. Gdy powróciły i Sabina zawołała go, by się pożegnać, nie odezwał się nawet.
Ale pozostawszy sam, pożałował tego serdecznie. Ona odwróciła się kilkakrotnie, wchodząc na drugie zbocze doliny i ciągnąc za sobą objuczonego konia. Wydostawszy się na gościniec, oparła się na murku, zawsze jeszcze patrząc uparcie w stronę winnicy. Nawet już zdaleka, póty, póki mogła widzieć ostatnie oliwki wuja Mikołaja, oglądała się raz po raz.
Piotr zauważył to i zły był na siebie i swój przeklęty, pełen przekory charakter, potem zaczął na nowo marzyć o dniu winobrania. Poprosi Sabinę, by poszła z nim razem do szpaleru, tam, gdzie on będzie ścinał winogrona; pójdą naprzód, naprzód, daleko od innych, by ich nie szpiegowano. On będzie ścinał grona małym sierpem, ona będzie je zbierała do koszyka i, rumieniąc się, słuchała jego słów miłosnych. On jej pomoże podnieść pełny koszyk na głowę i zanieść do wózka, a wtedy oczy ich spotkają się z niewypowiedzianą słodyczą.
Oczy Piotra już ją w sobie odbijały.
Ale w dzień winobrania Sabina nie przyszła.
— A twoja kuzynka? — zapytał Piotr Marji, patrząc jej bystro w oczy.
— Babka jej zachorowała — odrzekła Marja — śmiejąc mu się w twarz złośliwie.
Piotr stracił humor odrazu. Nie wymówił imienia Sabiny ani razu, ale myślał o niej przez cały dzień i widział ją przy sobie, jakgdyby była naprawdę koło niego.
Inni uczestnicy winobrania bawili się hałaśliwie, młodzież śpiewała śmieszne, bez przygotowania układane zwrotki, o obecnych dziewczętach, które ugadywały się i śmiały do rozpuku śród pełnych słońca szpalerów, a żarty, wszelakie historyjki i ploteczki krążyły bez przerwy. Piotr zły, skwaszony, nie mógł słuchać tych wszystkich piosenek i bredni.
Dziewczyna jedna, głupia i bardziej bezczelna od innych, ładniutka, drobna, złośliwa, przezwana Różą kolczastą, kręciła się koło niego, dręcząc półsłówkami i słodkiemi wyrazami. Rozzłościł się naprawdę.
— Albo chodź i pracuj uczciwie — parsknął z nagłym wybuchem, — albo kopnę cię w koszyk, i zobaczysz, jak ci będzie przyjemnie.
Obraziła się, wysunęła dziobek i poszła wdzięczyć się gdzieindziej. Z odległości wymyślała mu, ale on milczał i obcinał dalej sierpem grona z myślą o Sabinie.
Dwaj chłopcy śpiewali bez ustanku, pod wieczór wszczęli bójkę, kobiety podniosły wrzask, wtedy dopiero Piotr zaczął się śmiać, zaprzągł woły do wozu, pełnego winogron, odwiązał psa i wziął witkę. Słup białych mgieł podniósł się z za góry w stronie lasów na Monte Bidde; w powietrzu czuć było wilgoć. Żegnaj piękna poro roku! Żegnaj winnico!
Mijając prostą drewnianą kratę, która odgradzała od gościńca, Piotr nie raczył nawet rzucić ostatniego spojrzenia na ogołoconą winnicę, na opuszczoną chałupę, gdzie spędził był tyle miłych dni i gdzie marzył tak cudnie. Popadł znowu w zły humor i przygnębienie. Gościniec tego wieczora był natłoczony i hałaśliwy: przesuwały się naładowane ciężkie i powolne wozy, w przesyconem wilgocią i lekką mgłą przedwieczornem świetle mijały gromadki wracających z pola chłopów i chłopek; wszystko rysowało się niepewnie na szarawem tle góry.
W powietrzu rozchodził się ledwo uchwytny zapach moszczu, świeżych liści i wilgotnej trawy, a winogrona na wozach, w błękitnym połysku zapadającego dnia przybierały odcień fioletowy; koła wozów zostawiały głębokie brózdy w białym pyle gościńca, tu i tam światło błyszczało w dolinie, a od czasu do czasu dźwięczny, rozśpiewany głos wybijał się ponad paplaninę kobiet i głuchy stuk wozów.
Piotr szedł przodem, obok swego wozu, wlokąc witkę po piasku, a pies Malafede biegł przy nim, poważny, ze spuszczonemi uszami i ogonem. Było to duże, chude stworzenie z białą plamą na czole. Od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na Piotra czerwonemi, mądremi oczkami, lub ziewał, skomląc lekko i kręcąc ogonem.
Doszli tak prawie do połowy drogi, kiedy Róża kolczasta, oddzieliwszy się od reszty końca, zbliżyła się do wozu Piotra i, podniósłszy kamyk, cisnęła nim w psa. Malafede zaskowyczał boleśnie i pobiegł naprzód jak strzała. Piotr, oburzony, obejrzał się:
— Kto go uderzył? — krzyknął.
— Ja — odpowiedziała hardo dziewczyna.
— Dlaczego, głupia jedna — może ci chciał wydrapać oczy? Jeżeli mi wpadniesz w ręce, połamię ci kości.
Pomimo groźby Róża podeszła bliżej.
Nic się nie stało — rzekła. — Pódź tu, Malavi, pódź tu!
Pies przyleciał z powrotem i popieściła go.
— Piotrze, — rzekła poważnie, chcąc zawrzeć z nim pokój — co za djabeł w tobie siedzi? Ja wiem, co ci jest!
— Co takiego?
Róża obejrzała się i przekonawszy się, że poprzez hałas wozu nikt, prócz niego, usłyszeć jej nie może, rzekła:
— Ja wiem, o kim myślisz. Marja mi powiedziała.
— Co ty wiesz? Co ci Marja mogła powiedzieć? — rzekł pogardliwie.
Zaczęła mu opowiadać moc złośliwości. Marja miała jej powiedzieć: „Patrzcie na Piotra, co za mina! A to dlatego, że niema Sabiny, w której się kocha na zabój“, — wyśmiewała go, radząc Róży dokuczać mu w czasie winobrania, a i Sabina kpi sobie z niego i romansuje z innym...
— Do djabła, do djabła! — rzekł Piotr z szyderczym uśmiechem, ale serce zalewało mu morze goryczy i pociemniało mu w oczach.
— Czemu Marja to robi?
— Ja myślę, że jest zazdrosna, — powiedziała Róża z całym jadem swoich wdzięcznych kolców.
Zazdrosna? Dlaczego? O kogo? Wydało mu się to tak niemożliwe i takie zabawne, że miał ochotę śmiać się, ale jednocześnie to przypuszczenie było mu przecie miłe.
Z początku nie myślał o tem wiele; inna myśl dręczyła go dotkliwie i sprawiała niesmak, upokorzenie, gniew i zawiść. To przekonanie o lekkomyślności i niegodziwości Sabiny. Głupia, pusta dziewczyna! Więc zdradziła tajemnicę, której jeszcze nie była zupełnie pewna? Tę tajemnicę, dla niego świętą i słodką, którą zaledwie z obawą i szacunkiem śmiał wyznać przed samym sobą. Więc nie omylił się wtedy wieczorem, czując się dotkniętym i oszukanym, gdy myła twarz w strumieniu? Głupia, po dziesięć razy, głupia! Ale on się zemści! Przecież jej właściwie dotąd nic nie powiedział, a jeżeli spotka ją kiedyś, pozwoliwszy jej długo czekać na siebie, powie jej coś, co popamięta.
Myśl o gniewnej zemście uspokoiła go na chwilę, ale noc spędził bardzo smutną. Nie mógł się rozstać ze swojem marzeniem, wykwitłem na słońcu w pogodnem powietrzu doliny. Marzenie to teraz rozwiało się w szyderczym śmiechu i plotkach dziewczęcych. Wspomnienie jasnych pukli Sabiny dręczyło go ciągle i napawało goryczą. Po pewnym czasie starał się pocieszyć myślą, że właściwie dobrze się stało, iż odsłonił mu się charakter Sabiny, zanim się oświadczył... i z tą marną pociechą zasnął prawie uspokojony.
Ale, obudziwszy się bardzo wcześnie, po krótkim i ciężkim śnie, na macie w kuchni Noinów, doznał bolesnego uczucia, jak gdyby mu kamień ciężył na sercu. Zwykł był budzić się z radosną myślą o Sabinie, z nadzieją zobaczenia jej tego dnia lub następnych; teraz, obudziwszy się rano, i nie mogąc cieszyć się tą myślą, czuł pustkę bolesną dokoła siebie i miał wrażenie, że głucha ciemność kuchni zalega jego serce. Powróciło zmartwienie, gniew i ból. Wejście Marji ożywiło go trochę. Udał, że śpi, ale przymkniętemi oczyma śledził każdy ruch młodej gosposi. A ruszała się po cichu, bo była boso. Otworzyła lufcik i szare światło poranka oświetliło kuchnię. Potem zdjęła chusteczkę, umyła się, a zakasawszy do łokci rękawy koszuli, rozpaliła ogień w piecyku i postawiła na nim starą, błyszczącą maszynkę do kawy, która rychło zaczęła syczeć. Sama usiadła w kącie, by zemleć kawę. W tedy dopiero spostrzegła Piotra i zaczęła mu się przyglądać zmrużonemi pięknemi oczyma, jeszcze mętnemi od snu.
Piotr czuł to spojrzenie; nie mówiło ono wprawdzie nic, niemniej sprawiło mu niewypowiedzianie miłe uczucie i odegnało smutne myśli, z któremi się obudził. Ale jednocześnie przypomniał sobie złośliwe docinki Róży. Co za szaleństwo! W jaki żywy sposób Marja Noina tak piękna, bogata, tak dumna i złośliwa, mogła myśleć o nim, o swoim słudze?
A gdyby to była prawda? Przy tem pytaniu doznał zawrotu głowy, zamknął oczy i zdawało mu się, że jednostajny szmer obracanej przez Marję maszynki dudni mu w głowie, ogłusza i nie daje zebrać myśli. Pozatem rozumiał wszystko i czuł doskonale.
Marja myślała o nim? Może dlatego przychodziła codziennie do doliny, a on, głupiec, gniewał się i sądził, że mu niedowierza!
Zachwyt niewysłowiony ogarnął go, myśl, że zajmuje choć malenieczkie miejsce w sercu Marji, nagradzała mu wszystkie doznane gorycze, a radość była za wielka, pochlebiała za bardzo jego próżności ładnego chłopca, ażeby mógł jej się wyrzec, dopóki nie przekona się, że się myli.
Marja mełła wciąż powolutku kawę, maszynka mruczała, syczała, podskakiwała, rozpalone węgle trzeszczały, strzelając tysiącem małych czerwonych i wesołych iskierek.
Jak piękna była Marja z odkrytą głową, jaka musi być dobra i łagodna, jak źle ją osądził!
W ciemnym kącie, gdzie siedziała, włosy jej wydawały się jeszcze czarniejsze niż zwykle, a twarz prawie biała, cała postać rysowała się z pewną elegancją w lekkiem i jasnem ubraniu domowem. Piotr pieścił ją całą przymkniętemi oczami, a im bardziej się przyglądał, tem więcej się zachwycał; wreszcie otworzył szeroko oczy. Ranek zaglądał przez jedyny szklany kwadracik okna i z tego różowego oka rozlewało się łagodne światło po całej kuchni. Widząc, że Piotr już nie śpi, Marja rzekła swobodnie:
— Obudziłeś się? Miałam cię wołać, bo późno, nie widzisz? Prędko! jest moc roboty!
Głos był spokojny, ton rozkazujący, i Piotr, przywrócony nagle do rzeczywistości, zbudził się również ze swego szalonego i nagłego marzenia.
Uszy mu poczerwieniały, skoczył na równe nogi, odepchnął matę, zwinął ją w duży wałek i oparł o ścianę, potem wyszedł na podwórze umyć się pod studnią, podczas gdy Marja wsypała do maszynki kawę, by ją ugotować na sposób arabski, uderzając ręką w zmielony proszek.
Słońce ledwie się wzniosło, a już na podwórku, pod ganeczkiem i w kuchni praca wrzała w najlepsze. Na podwórzu tłoczono winogrona i rozumie się, największa praca przypadła właśnie Piotrowi.
Pod gankiem stała duża i wysoka kadź, na niej leżał drewniany tłok. Piotr wszedł do kadzi, oparł się o mur, z głową, sięgającą prawie do belek dachu i zaczął nogami rozdeptywać i gnieść winogrona. Miał rękawy koszuli zakasane do łokci, nogi bose, płócienne spodnie podwinięte poza kolana, ciemne bryzgi soku plamiły mu ubranie. Był bardzo blady i co pewien czas mówił, że mdli go zapach moszczu. Ale był w dobrym humorze, rozmawiał i gniótł silnie, wychylając się nieraz, by dobrze widzieć, co się dzieje na podwórzu.
Przy wozach pełnych winogron trzy dziewczyny i dwaj chłopcy obrywali po jednemu ziarnka, czyścili je i wsypywali do trzcinowych koszyków, potem, wchodząc po drabinie, opartej o kadź, opróżniali je, wrzucając ziarna pod nogi Piotra. I tak samo jak w winnicy młodzież gadała głośno, śmiała się i opowiadała sobie wszystkie gorszące historyjki z całego Nuoro, przeplatając tę kronikę wykrzyknikami i wyzywaniem. Zapach moszczu, rozgrzanego w cieple poranka, sprowadził roje much. Słońce, zalewając całe podwórze, oświetlało jaskrawo winogrona i jasne ubrania dziewcząt; dziwnym trafem Marja wyglądała najczyściej ze wszystkich i uderzała poprostu białością koszuli. Na głowę zarzuciła sobie, w ochronie przed słońcem, żółtą chusteczkę, w której jej było prześlicznie. I ona była głośna i wesoła, ale od czasu do czasu jakiś błysk niepokoju zapalał się w jej oczach, zaciskała wtedy wargi i napędzała młodzież, by tyle nie gadać i śpieszyć się z robotą.
Gniewał ją bardzo nieład podwórza i roje natrętnych much, chciałaby jaknajprędzej doprowadzić wszystko do zwykłego stanu, do czystości i spokoju; zdawało jej się, że ciemne plamy moszczu brudzą nawet ściany, poręcz schodów i liście dzwoneczków, zawsze zielone i świeże.
— Prędzej, prędzej! — mówiła. — O jedenastej musi być wszystko skończone, a nie, to się powieszę!
— Bardzoby mnie to zmartwiło, — rzekł Piotr drwiąco — ale moje łydki nie są żelazne.
Marja weszła na drabinkę i mimowoli podniosła oczy na białe i muskularne łydki Piotra. Zauważył to i zarumienił się jak dziewczyna, nie dlatego, że mu się przyglądała z pewnym podziwem, ale, że patrzyła na niego, gdy spełniał niską robotę sługi. Trwało to chwileczkę zaledwie. Zaraz poweselał znowu; coś miłego, tajemniczego zagrało mu w sercu i kazało zapomnieć o zmęczeniu, poniżeniu i niesmaku.
W kuchni ciotka Luiza przyrządzała leniwie obiad. Kartofle gotowała w rynience ze zwyczajną baraniną, djabelnie twardą, ale ciotka Luiza nadawała sobie taką powagę, jakgdyby to było mięso wieprzowe lub koźle.
W oddzielnem naczyniu gotował się rosół dla biednego Mikołaja, jak go czule nazywała, od czasu, gdy okulał.
Biedny wuj Mikołaj! Stracił swój dawny świetny humor i nieraz nie potrafił nawet ukryć swych uczuć. Bywały dnie, kiedy krzyczał jak opętany o lada drobnostkę, kłócił się z rodziną i unosił gniewem, gdy mu się tylko sprzeciwiono.
Wychodził rzadko, bo musiał się często posługiwać kijem. Nie znosił tej dekoracji, próżność jego cierpiała z jej powodu. To też opuszczał dom jedynie, gdy miał do załatwienia bardzo ważne sprawy i wybierał drogi odludne. W chwilach gorzkiego żalu mawiał z wyrazem wielkiego smutku w małych zielonych oczach:
— Niech będzie przeklęte wino: złamałem sobie nietylko nogę, ale całe życie.
Nieraz całemi dniami siedział przybity i blady, gryzły go wyrzuty sumienia, a jednak pił więcej niż dawniej, topiąc zgryzoty w szlachetnem Badde Manna. Upijał się niekiedy jak bela i niejedną noc spędził w kuchni, zupełnie niezdolny wejść na schody.
Ale gdy wino rozjaśniało mu w oczach, nadając mu dawny blask i wesołość, zapominał o swojej niedoli, był zadowolony i rozgadany. To też ciotka Luiza i Marja pozwalały mu pić. Żona, która dawniej cierpiała z zazdrości, cieszyła się teraz, widząc męża zawsze koło siebie. Marja jednak była nierada ze stałej obecności ojca, który nie mając nic do roboty, wtrącał się w drobne sprawy domowe, plątał je i psuł przez swój niewłaściwy pogląd na rzeczy. Marja nie znosiła, gdy mężczyźni wtrącali się w sprawy wyłącznie kobiece, niecierpliwiła się, widząc, jak wuj Mikołaj ciągle kręci się między babami, robi uwagi, krytykuje, daje rady w kuchni, ale, jak zwykle, nie mówiła ani słowa, w duszy przejęta współczuciem dla nieszczęścia ojca.
W każdym razie i matka i córka nie sprzeciwiały się nigdy choremu; przeciwnie podwajały czułości i starania o niego. Gotowały mu dobre obiady, podczas gdy dawniej, kiedy był zdrów, były bardzo oszczędne w kuchni, opłacały lekarza, by odwiedzał go często i zabiegały o niego jak mogły.
Żeby go rozerwać w chwilach bezczynnych, szczególnie w niedziele, Marja czytywała mu najbardziej wzruszające ustępy z „Guerrino detto il Meschino“ i z „Reali di Francia“[5], książek bardzo rozpowszechnionych śród chłopów i pasterzy nuoryjskich, którzy wzruszają się głęboko, rozczytując się w nich bez końca.
Wuj Mikołaj nie wierzył nic a nic w cudowne historje, które mu Marja czytała, ale słuchał ich chętnie z zajęciem, bo dawały mu dużo miłych wrażeń. Głos Marji, która czytała, wybijając wyraźnie rytm, przekonywał go, uspokajał jak sułtana, z „Tysiąca i jednej nocy“. Mawiał nieraz:
— Gdybym choć umiał czytać! Spędzałbym czas na czytaniu tych pięknych historyj, które, choć nieprawdziwe, kształcą i wzruszają.
Mimo radykalnej zmiany w charakterze, wywołanej kalectwem, Mikołaj Noina zachował nawyk udawania wobec obcych człowieka pokornego i bez grosza, i kiedy starzy przyjaciele przychodzili do niego na pogawędkę, na podwórze, dziwne robiła wrażenie królewska mina siedzącej na zwykłem miejscu koło bramy ciotki Luizy i rozmowy męża, który wiecznie powtarzał, jak katarynka: „Jesteśmy nędzarze! Ledwie wiążemy koniec z końcem. Czasy są złe, ziemia nie rodzi, poborca wysysa nam krew, czart go bierz zato! Niech mnie zabiją i siedem kul mi wpakują w ciało, jeżeli mamy choć o grosz więcej, niż na najniezbędniejsze potrzeby“.
Ciotka Luiza uśmiechała się dobrodusznie, a jej wspaniała fizjonomja mówiła:
— Niech sobie gada, przecież to wolne żarty. Jesteśmy najzamożniejsi właściciele w Nuoro. I co do gotówki i co do zapasów, nikt się z nami nie może równać.
Marja nie mówiła słowa, ale szyjąc na progu, myślała:
— Mogliby rodzice dać pokój. Najlepiej wychodzi się w życiu, kiedy się obcych nie wtajemnicza w swoje sprawy.
∗ ∗
∗ |
W samo południe wino było wytłoczone i obiad gotowy. Ciotka Luiza nakryła na podłodze w kuchni, postawiła kosz, pełen białego chleba, a jedzenie podała na głębokich czerwonych talerzach, poczem zawołała z podwórza ludzi, którzy właśnie myli się pod studnią.
Wkrótce wszyscy zasiedli po turecku na podłodze dookoła koszyka i zaczęli jeść chciwie, zanurzywszy nosy w dymiących talerzach.
— Co za piękna rzecz praca, co za piękna rzecz — myślał Mikołaj, patrząc na nich z zazdrością.
On sam siedział, obsługiwany jak pan, przy stole, nakrytym obrusem, z białemi naczyniami i butelką, i odbijał na tem tle, jak patrjarcha ze swoją majestatyczną i hieratyczną, lekko posiwiałą brodą.
Marja, zjadłszy zaledwie, zaczęła się niecierpliwić widokiem podwórka, doprowadzonego do szczytu nieporządku. Patrzyła ze zgrozą, jak już nietylko muchy, ale całe armje pszczół rzucają się z szumem na tłok, na beczkę i wozy.
— Co ci jest? — zapytała matka. — Przynieś wina.
— Gdy jestem syta, — odrzekła ze zwykłą ironją, nalewając Piotrowi — czuję okropną niechęć do życia.
— Pomyślmy dopiero, co czują ci, którzy są głodni — odpowiedział Piotr i patrzył, pijąc w głąb kubka, jak gdyby tam odnajdował wspomnienie swego wolnego i dzikiego dzieciństwa.
Nie żałując sobie tego dnia wina, wypił dwa czy trzy kubki, a w miarę, jak krew mu się rozgrzewała, wbijało mu się w myśl dziwne i szydercze powiedzenie Marji, które mogło być albo dowodem idealizmu, albo gminnem naigrawaniem się ze zgłodniałych.
Zamilkł odrazu, pochylił głowę, potem ją podniósł nagle i zażądał wina. Odstawiając kubek z trzaskiem na ziemię, wykrzyknął, szukając oczu Marji:
— Ależ ja cierpiałem głód!
Lecz nie spotkał jej spojrzenia, bo myślała więcej o pszczołach na podwórzu niż o nim, i ledwie wypowiedział zdanie, które zginęło w rozgwarze, już go pożałował.
Od tej chwili nie spuszczał Marji z oczu, trochę zbyt nieruchomych i błyszczących. Z winem, zdawało się, że wszedł mu w krew delikatny jakiś a fatalny lubczyk i zaczął w nim dokonywać powolnego i tajemniczego dzieła.
Kiedy wszyscy się rozeszli, a starzy udali się na górę na odpoczynek, Piotr wyciągnął się w kącie ganku. Jakkolwiek był zmęczony, a gorąco popołudnia, poprostu zabójcze przez coraz ostrzejszy zapach moszczu i przez jednostajne brzęczenie pszczół, usposabiały do snu, nie mógł zasnąć. Wpadł tylko w miły półsen. Z kuchni dochodził lekki stuk. To Marja doprowadzała dom do porządku, zamiatała i myła statki. Leżąc z zamkniętemi oczyma, widział dokładnie jej piękną i wysoką postać.
Myślał, rozgniewany sam na siebie za głupią niechęć, jaką dotychczas żywił ku niej, takiej dobrej, pracowitej, grzecznej i wesołej. Narzucał mu się jej obraz zewnętrzny, gdy tymczasem, prawdziwe wyobrażenie, jakie cudownym sposobem był sobie dawniej wytworzył, zaczęło się rozpływać. Czuł nieprzeparty urok, jaki roztaczała wszędzie i na wszystkich i dał się porwać, cały pochłonięty nieznaną słodyczą, nieuchwytnem marzeniem, nieokreślonem pożądaniem, które mu rozgrzewało krew, dając jakąś gorzką rozkosz, nigdy już potem nie zaznaną.
Życie zmienia człowieka. Zmieniamy się wszyscy, dusze małe i wzniosłe, umysły silne i słabe, mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci. Zmieniamy się wszyscy z dnia na dzień przez powolną, i nieświadomą ewolucję, zwyciężani niezłomnem prawem czasu, który dziś wykreśla to, co wczoraj zapisał na tajemniczej tablicy serca ludzkiego. Dziś gardzimy tem, co wczoraj wielbiliśmy, jak jutro będziemy obojętni na cierpienie, które nas dziś przytłacza; dziś odczytujemy na zimno list, który nas przejął głęboko wczoraj, a jutro spojrzymy spokojnie na portret, kwiat, pamiątki, które dzisiaj pochłaniają nas całkowicie. Każdy zachód, każde gaśnięcie światła zaćmiewa jakieś złudzenie, każdy świt przynosi nowe marzenie, które też zgaśnie wraz ze słońcem, zepchnięte, zdeptane, a potem pogrzebane przez inne sny, złudzenia, inne urojenia, również skazane na śmierć, na zniknięcie, jak przelotna fala; błędne ogniki na olbrzymiej rzece, olbrzymie chmury na niebie wieczności i nicości.
Kto spisuje własne przeżycia, często zapewne, odczytując to, co pisał przed rokiem, przed dziesięciu laty, zdumiewa się nad dawnemi sposobami odczucia i zadaje sobie pytanie, czy ten sam umysł rządzi jego osobą, skazaną na powolną, nieuniknioną i fatalną ewolucję, która ubiela wczoraj jeszcze złote włosy i okrywa zmarszczkami czoło, wczoraj jeszcze gładkie i błyszczące, jak kość słoniowa. — Tak mówi stara piosenka.
W ostatnich dniach października Piotr zapomniał już był całkowicie o Sabinie, nawet nie czuł tej charakterystycznej niechęci, jaka idzie wślad za rozczarowaniem miłosnem; nie myślał też więcej o drobnej zemście, jaką miał wykonać. Jasna i miła postać, która mu towarzyszyła całe lato aż do winobrania, rozpłynęła się, przepadła jak pliszki winnicy, gdy je ostrym gwizdem wystraszał.
W ciągu piętnastu dni, spędzonych w mieście, spotkał kilka razy Sabinę, spostrzegł, że go szuka i spojrzeniem coś mu przypomina.
Ale nie czuł już nic zgoła; co więcej zdawało mu się, że odkrywa pewną zdradliwą zalotność w jej zachowaniu, nawet w tym puklu jasnych włosów, który kiedyś tak bardzo go czarował. Nie starał się wyjaśnić faktów, sprawdzić plotki usłyszanej od Róży. W jakim celu? O ile była prawdziwa, mogła go rozgniewać niepotrzebnie; o ile była nieprawdziwa, tem gorzej, bo przekonawszy się o niewinności Sabiny, nie mógł jej już powierzyć obiecanej tajemnicy, gdyż tajemnica nie istniała.
Nie śmiał zagłębić się we własne serce, by odnaleźć prawdziwy powód swojej zmiany, tajemnicę nową, bardzo niebezpieczną.
Serce nie chciało jej trzymać w ukryciu, szeptało cicho, cichutko, bezustannie, z obawą i słodyczą z początku, później coraz głośniej, z krzykiem przemocy, aby się dać usłyszeć myśli; ale rozum nie chciał nic wiedzieć, opierał się, odpychał odkrycie, nie chcąc się zżyć z myślą tak niebezpieczną, a tembardziej z rozpaczą niemożliwego i warjackiego kochania, co wyrosło z nieuzasadnionego bodźca próżności.
Przez dwa tygodnie zajęty był bardzo w domu, uprzątaniem wina, pracą w sadzie za miastem i znoszeniem drzewa z gór. Widywał Marję często: a czy pracowała, szyła, czy śmiała się, czy pogrążała w myślach, wydawała mu się coraz piękniejsza i lepsza.
Był jakby pod nieznanym urokiem, czuł wewnętrzny dreszcz słodyczy i lęku, nagłe zawieszenie wszystkich zwykłych wrażeń, ilekroć Marja zbliżała się doń z kieliszkiem, lub gdy wydając rozkazy, spoglądała na niego. Nie śmiał już patrzeć na nią zuchwale, przeciwnie, pochylał głowę pod jej czarnem, bystrem wejrzeniem i czuł szacunek jak dziecko. Przyłapywał się później na tej dziwnej nieśmiałości, dotąd mu obcej, ale nie mógł jej poskromić i rumienił się mocno, jeżeli jego myśli i pragnienia pozwalały sobie za wiele. Szanował Marję nawet myślą.
Gwałtowność jego załamywała się, czuł dziwny lęk, głęboki, nieuzasadniony smutek, pragnienie, potrzebę rzeczy nieznanych, nigdy nie doświadczonych. Nie przypuszczał więcej, choćby tylko w marzeniu, żeby Marja go kochała. Nie śmiał nawet myśleć o tem i wstydził się swej chwilowej zarozumiałości. Marja była dla niego uprzejma, miała wesołą swobodę w obejściu, ale zawsze istniała niewidzialna barjera, owa konieczna linja, dzieląca pana od sługi, nawet w najuboższych klasach sardyńskich, gdzie sługa ma się nieraz lepiej od pana.
Piotr czuł doskonale w zachowaniu się Marji uprzejmość dobrej pani względem dobrego sługi, a to zamiast łudzić go głupiemi nadziejami, przypominało mu stan istotny. Cieszył się tylko mimowoli i pokryjomu przeświadczeniem, że nikt w niej nie jest zakochany i ona nie kocha nikogo.
Tak nadszedł czas orki i siewów. Pole leżało bardzo daleko poza doliną Marreri w sąsiedztwie Lollovi, małej nędznej wioski, zakopanej śród gór i wyniosłości, bardziej samotnych i ponurych niż okolice koło Nuoro.
Miał tam zabawić długo, tylko ze staremi wołami, jarzmem i Malafedą, którego postanowił zabrać ze sobą. Myśląc, że samotność go uzdrowi, oznajmił, że wróci dopiero po ukończeniu pracy i wybrał się prawie wesoło, przekonany, że zapomni o głupich myślach trapiących go przez ostatnie dwa tygodnie.
Ciotka Luiza przygotowała mu, poza ziarnem, wózek z zapasem chleba, sera, oliwy i kartofli, a Marja dołączyła bańkę z winem i worek do przykrycia się w zimne i wietrzne noce.
— Myślałby kto, że wyjeżdżasz na wieczność; zabierz jeszcze różaniec i krucyfiks — rzekł Mikołaj, śmiejąc się rubasznie.
Odprowadził go zresztą, kulejąc, kawał drogi i dawał dobre rady. Ostrze pługa, złożone na wózku, błyszczało jak srebro. Nie chcąc przyznać się do wzruszenia, w jakie go wprawiała życzliwość rodziny Noinów, Piotr poganiał czerwonego wołu, nakrapianego na grzbiecie białemi plamami. Plamy te wyobrażały pieniądze, co znaczyło, że wół przeszedł po skarbie. Pomimo swego szczęścia, przy dotknięciu piotrowej witki, zaczął wierzgać w powietrze i szedł tak, że djabli brali. Malafede szczekał, by pobudzić do szybszego kroku drugiego wołu i w ten sposob dotarli do dzikich ścieżek, które spuszczały się ku Marreri.
Poprzez białawą mgłę ukazał się daleki kościół Św. Franciszka na tle potężnych gór wybrzeża, śród których Pizzinnu sterczał mętny od mgły, pośród niskich chmur listopada.
Piotr przypomniał sobie wielkie nabożeństwo matki do tego świętego: corocznie odbywała pielgrzymkę boso do odległego kościoła. Na to wspomnienie, pełen szacunku i wzruszenia, zrobił znak krzyża, ale prawie ukradkiem. Wierzył w Boga i w świętych, lecz wiara jego była chłodna i powierzchowna: chodził na mszę, o ile był w mieście, spowiadał się i komunikował na Wielkanoc, ale nie modlił się nigdy przez lenistwo i łatwo zapominał o Bogu i wieczności.
Jednakże gdy się znalazł w swojem aronzu, na miejscu, we wspaniałej a zarazem rozpaczliwej samotności, gdzie zbocza pokryte lensztykiem i jeżyną, zamykały się gęstwą jałowców i żywiczki, padł któregoś wieczoru na kolana, niby w kościele, i zaczął wzywać Boga, jakgdyby się czuł bliski śmierci, lub w przededniu wielkiego niebezpieczeństwa.
Oddalony od Marji, wyobrażał sobie, że zdoła o niej zapomnieć; tymczasem w samotności poczuł tak rozdzierającą tęsknotę za ciepłem i wesołem domostwem swoich gospodarzy, smutek taki czarny i głęboki, pragnienie posiadania jej tak gwałtowne, że musiał wreszcie zdać sobie sprawę i wyznać sam przed sobą, iż jest zakochany na zabój. Przeraził się: prawdziwe światło tego nagłego odkrycia było straszne. Bo nie była to już butna i niezdecydowana miłość dla Sabiny, ale gwałtowna namiętność, którą przeciwieństwa i rozpacz tem uparciej umacniały w jego sercu.
Modlił się gorąco tego wieczora, klęcząc na kamieniu, w obliczu dymiących mgłami chmur, westchnął do duszy matki i błagał Stwórcę, by go wybawił od złych myśli, jakie tłoczyły mu się do głowy.
Później wspominał zawsze ten wieczór, modlitwę, pierwsze walki, pełne niepokojących przeczuć, i wiara jego osłabła, gdyż nie mógł istnieć Bóg, jeżeli nie wysłuchał jego modłów, szczerych i gorących.
Dnie upływały. Piotr pracował zapamiętale; obrabiał odłogi, palił zarośla, orał kawałki ziemi, na których nic nie rosło, ale obraz Marji nie opuszczał go. Myślał o niej zawsze, zawsze, uparcie.
Ogromny, smutny, milczący krajobraz zagubiony w szarym od nieskończonej dali widnokręgu, gdzieś w odległości, góry sine na tle nieprzerwanych mgieł jesiennych, wszystko to pogłębiało jeszcze smutną zadumę Piotra, a w tej zadumie namiętność rosła i stała się opętaniem.
Rzadko kiedy pastuch jakiś, czy wieśniak konno, lub kobieta, dążąca pieszo z nędznej wioszczyny Lollovi do Nuoro, przechodzili około jego wygnania; głośne i dziwaczne powitanie brzmiało wtedy śród jałowców i ginęło między rzadkiemi oliwkami na zboczu, a potem znowu cisza i cisza. Ani śpiewu ptaków, ani szmeru strumyka.
W tej niezmiernej ciszy jesiennego nieba, zawsze niewypowiedzianie smutnego, czy w różowo‑szarych barwach późnego świtu, czy w głębokim metalicznym błękicie ciepłego południa, czy we fjoletowych oparach wieczoru, lub ciężkich chmurach dni niepogodnych, kiedy wilgoć zraszała bujną i dziką rudą roślinność i dobywała z niej ostry zapach głębokiej samotności, myśl Piotra pracowała i pracowała dokoła tego opętania słodkiego a zarazem pełnego udręki.
Całemi dniami woły kroczyły wgórę i nadół, a on szedł za niemi z witką, trapiony myślami.
Znalazł jakąś starę budę z suchych gałęzi i kamieni, odnowił jak mógł i uczynił z niej swoją siedzibę; złożył w niej zapasy żywności i urządził wspaniałe posłanie z pachnących liści żywiczki i z worka, który dostał od Marji. Tam sypiał, tam jadał z Malafedą, który, nie mając nic innego do roboty, kichał co chwila i szczekał na unoszone wiatrem liście. Przez otwór w budzie, który służył jako drzwi, Piotr pilnował wołów, gdy pasły się poniżej na pochyłości.
W nocy — dziwne wrażenie, które można zauważyć w wielu okolicach Sardynji, — samotność ożywiała się nieco, a przynajmniej nie była tak zupełna jak za dnia. Gdy wieczór zapadł, Piotr widział światła dalekie w chałupach, słyszał dzwonki pasących się w odległości trzód i zdawało mu się nawet, że słyszy głosy ludzkie, naniesione przez wiatr. Przerywający wielkie milczenie ciemności przyjacielski szczek Malafedy wznosił jakby siew drgającego życia w uroczysty smutek krajobrazu.
Ale zawsze, czy w dzień, czy w nocy, przy pracy, czy w spoczynku Piotr myślał o Marji. Nie zapytywał siebie dlaczego, nie starał się wyjaśnić tajemnicy, nie umiał badać własnych uczuć; niekiedy zwalczał je odruchowo, ale zawsze poddawał się, jak woły pod jarzmo. Marja była piękna, miał ją za dobrą, oczarowała go; kochał ją, myślał o niej, pożądał, i co najmniej cierpiał tem, że jej nie widzi, że nie jest jej równy, że ona nie może pokochać go wzajemnie. Buntował się niejednokrotnie, ale namiętność rosła, zaborcza i zwycięska.
Onieśmielony obecnością Marji, nieraz miewał wybuchy swej dawnej zarozumiałości i poważał się mieć nadzieję. Czuł się silnym, pięknym i odważnym. Wszelkie zakusy wydawały mu się łatwe; Marja była łagodna i słodka i mogła go przyjąć łaskami. Czuł w sobie odwagę powiedzenia jej prawdy, a miał dla niej za wiele szacunku, by dać jej poznać swoje uczu-
sztucznych.
Ale potem gniewał się na siebie za szalone marzenia i wracał z większą rozpaczą do poczucia rzeczywistości. Jakżeby gospodyni mogła pokochać i zaślubić swego sługę? Czy kto widział kiedy coś podobnego? Przytem Marja była piękna, bogata, jedynaczka strzeżona, mogła pragnąć dla siebie wielkiego pana. Uszy Piotra czerwieniały ze wstydu i upokorzenia. Starał się znowu nie myśleć o tem wszystkiem, oderwać się i utonąć jedynie w pracy, w ziemi, którą przeorywał, w jarzmie, w sprawach cudzych, w przeszłości swej i przyszłości. Cóż, kiedy jego przyszłość cała nabiła się na ten kolec, który kaleczył mu serce, a ból dokuczał mu jakby ból fizyczny. Przeszłość przedstawiała mu się jak umarły sen, jak dalekie i obojętne widzenie, nie miał spraw własnych, w których by się mógł zagłębić; sprawy cudze zawsze mało go wzruszały, a teraz nudził go śmiertelnie, przytem był tak daleko od siedzib ludzkich, że nieraz za podszeptem jednostajnego milczenia zdawało mu się, iż jest sam na święcie i doznawał głębokiego, dziwnie samolubnego wrażenia. Spędzał długie chwile, stojąc lub siedząc bez ruchu, z oczami utkwionemi w przestrzeń, bez żadnej myśli poza uczuciem, że się jakby zamienił w kamień, w drzewo, w zarośla i nie powinien się już wydostać z cichego kąta, uśpionego pod bladą pustką jesiennego nieba.
Ale i ten dziwny sen, raczej fizyczny niż moralny, znikał po chwili; krew zaczynała tętnić gwałtownie, a uparta i bolesna myśl o Marji pochłaniała go z tem większą siłą, z tem bardziej trawiącem pożądaniem.
Często wyśpiewywał głośno namiętne pieśni miłosne; były to przyzywania szalone, melancholijne zwrotki o charakterystycznych rytmach: drżało w nich namiętne i smutne łkanie, a słowa powtarzały imię Marji, które Piotr wymawiał z dziwnym akcentem poddania i drżącego lęku.
Jeżeli wiatr dął, mógł się łudzić, że pieśń, wiążąc się śpiewnie w powietrzu, popłynie do niej doliną, ale częściej poważna cisza zimnych i szarych jak popiół zmierzchów, ciążyła na odludnych zaroślach i smutne echo jej głosu, uwydatniało jeszcze bardziej milczenie ziemi i nieba i opadało mu zpowrotem na serce, budząc uczucie nieskończonego smutku. Czuł się bardziej niż kiedykolwiek samotny, biedny, niepotrzebny nikomu.
Miewał chwile głębokiej i tęsknej czułości, chwile gniewu na samego siebie i złości do wszystkich i do nikogo, kiedy krew mu uderzała do głowy i odruchy jego dzikiej natury brały górę; miewał godziny nudy, wyczerpania, niemych, spokojnych marzeń, szalonej i prawie brutalnej pracowitości; cały jego organizm wogóle był w stanie bezustannego wzburzenia.
Dni płynęły za dniami, godziny za godzinami, zawsze jednakowe, a Piotr pracował gorliwie, gnany tajnem pragnieniem powrotu. Mógłby był powrocić i tak na parę dni, ale starał się łudzić co do swojej odporności, wmawiając w siebie, że nawet mogąc, nie chce zobaczyć Marji. Tymczasem pracował gwałtownie, by skrócić czas siejby. Inny chłop, który pracował niżej, udawał się często do Nuoro, przynosił mu zapasy żywności i polecenie od ciotki Luizy, która mu przypominała za każdym razem, by w niedzielę udawał się do Lollovi, dla wysłuchania mszy.
Tymczasem Piotr pracował nawet w niedziele. W miarę jak pogoda stawała się gorsza, zimna i dżdżysta, chęć powrotu opanowywała go coraz mocniej. Myślał zbyt często o cieple rozpalonego ogniska w niedalekie już zimowe wieczory, o dużej, ciepłej kuchni Noinów, a nadzieja, a nawet pewność spędzania długich godzin w towarzystwie Marji, choćby nawet kochanej potajemnie i z rozpaczą, pozwoliła mu nieraz zasnąć w jego biednej, samotnej chałupie. Noc ciemna i pełna szarych mgieł zalegała wyżyny, pokrywając dolinę aż do gór czerniących się mocno, a jeżeli żółty brzeżek księżyca ukazywał się na niebie, śród wilgotnych mgieł, Malafeda z wielką gorliwością szczekał na niego, jakby to było niegodziwe oko złodzieja.
Marja o tej porze spała spokojnie, a w dzień myślała o Piotrze, tyle co o ziarnie, które zasiewał. Zauważyła, że mają silnego i przystojnego sługę, który jest bardzo wierny i posłuszny, pomimo surowej powierzchowności i zamkniętego charakteru, a opinja o jego porywczości i niesumienności jest niesprawiedliwa.
Mówili o tem często w rodzinie, i wuj Mikołaj wyrażał się z zapałem o Piotrze, zato Marja byłaby sobie rozbiła głowę o mur ze wstydu, gdyby przypuszczała, co się dzieje w duszy sługi.
W przeddzień Wszystkich Świętych u Noinów, jak prawie we wszystkich domach w Nuoro, kobiety przygotowywały chleb i słodycze.
Dziwny to zwyczaj, który każe gospodyniom z Nuoro wspominać zmarłych przez pieczenie lepszego niż zazwyczaj chleba i sporządzanie słodyczy, którym się daje wspólną nazwę „morto-morto“[6]. Chleb w te dni lepi się, wycina i ząbkuje, słodycze zaś robi z ciasta, tłuszczu, rodzynków i migdałów, z orzechów i cukru.
Kobiety z Oliena doskonale sobie zarabiają w dni poprzedzające Zaduszki. Przychodzą ze wsi boso, albo z obuwiem w ręku i sprzedają na ulicach Nuoro moszcz i rodzynki. Krążą wszędzie w swych oryginalnych strojach, z włosami okręconemi około uszu i, drepcąc jak kurki, oznajmiają cienkim głosikiem: Papascja piaes e fju? Bini ottu piaes?[7] co znaczy, że winobranie skończone i że zima się zbliża.
O samym świcie Marja rozpaliła ogień. Komin gorzał jak piekło, ogrzewając mocno kuchnię. Przez małe okno wesoły promień słońca wpadał już smugą błękitnego pyłu, kładł się złotą plamą na przeciwległej ścianie. Po nocnej ulewie nastała jesienna pogoda; domki sąsiedztwa stały oczyszczone i odświeżone przez deszcz i wiatr. Świat oddychał świeżością i zapachem suchych liści, opadłych gałęzi mchem na mokrych i dymiących dachach pod błękitnem i czystem niebem. W kierunku gór różowo-szare chmurki roztapiały się w morzu słońca. Była godzina dziesiąta rano, a zdawało się, że to dopiero jutrzenka, tak świeże i tak przejrzyste było powietrze. Koguty piały jeszcze, kury w uliczkach tarły dziobami o mokre i błyszczące kamyki, lub piły wodę w kałużach, podnosząc co chwila głowy do góry, jakby chciały lepiej wetchnąć piękno poranka.
Miły i ciepły nastrój zapanował w kuchni ciotki Luizy, gdy podnoszące się słońce posłało do niej promienie swoje przez okno i przez szybki w dachu.
Widać było żywopłot pełen pereł, dochodził zapach wilgotnego mchu. Marja czuła się rzeźka i świeża jak poranek. Pracowała, a pracowała, nie tracąc chwili; sama spełniała prawie wszystkie niezliczone tego dnia roboty, z zakasanemi rękawami, w dużym granatowym fartuchu, który obejmował jej wysmukłe biodra.
Zjawiła się i Sabina i wszystkie trzy razem z ciotką Luizą wygniatały ciasto, klęcząc na ziemi około niziutkiego stołu, którego nogi liczyły najwyżej dwanaście do piętnastu centymetrów. Gniotły całą siłą dłońmi, pochylając się naprzód i wtył. Ciotka Luiza aż się spociła, ale milczała, poważna i surowa, cała pochłonięta swoim kawałkiem ciasta. Marja i Sabina gawędziły i śmiały się, bo Sabina opowiadała różne ciekawe a gorszące historje o pewnym domu, w którym służyła przeszłego roku. Opowiadając, naśladowała ruchy i sposób mówienia swej dawnej chlebodawczym; Marja wtedy śmiała się tak, że aż łzy jej się z oczu puściły, Sabinie zaś przy każdym ruchu głowy włosy uciekały z pod chusteczki i spadały na oczy. Podnosiła zaraz białe, smukłe ręce, chowała włosy i cała przejęta śmiechem, opadała w tempie roboty. Ciotka Luiza karciła gniewnie tę nazbyt hałaśliwą wesołość i stratę niepotrzebną czasu.
— Sabino, mogłabyś dać pokój tym bredniom!
— Ależ, ciociu, to nie tobie opowiadam, tylko Marji; to niewinna rozrywka!
Marja od czasu do czasu długim drewnianym drągiem podsycała ogień w kominie, zaglądała do garnka, który syczał na ogniu, i klękała znowu zgrabnie przed niskim stołem. Około jedenastej chleb był gotowy, rozłożony w szerokich koszykach ze złotogłowiu i na kryty ciepłem suknem, by skwaśniał szybko.
Marja poszła do spiżarni po dzban moszczu i po pigwy, które wstawiła na ogień na konfiturę.
Podczas kiedy trzy kobiety mieszały mąkę z moszczem, wuj Mikołaj wrócił z przechadzki i zaczął przyglądać się z zajęciem żółtym od moszczu rękom żony.
Miał coś do powiedzenia i uważał, że wystarczyłaby jedna z kobiet do zarobienia mąki, nie potrzebowały się zażółcać wszystkie trzy. Pomyślał, czy wprzód powiedzieć przyniesioną nowinę, czy zrobić uwagę? Zdecydował się na pierwsze.
— Wiecie! Widziałem księdza z Sakramentami, mówią, że wracał od kumy Toni Benu.
— Ciotki Piotra? — spytała Sabina, przerywając robotę.
— O której powiadają, że posiada skarb? spytała Marja z pewnem zainteresowaniem. Nawet ciotka Luiza była zaciekawiona.
— Na jaką chorobę umiera?
— Kto to wie! Pewnie ze starości: ma conajmniej dziewięćdziesiąt lat — jeżeli nie sto.
— Na Boga! — wykrzyknęła Sabina, i podniosła do twarzy odwróconą dłoń, całą zażółconą, chcąc usunąć włosy.
— Znałem ją zawsze jako starą, — powiedział wuj Mikołaj.
— A skarb? — nalegała Marja. Ma go czy nie ma?
— Mówią, że ma. Głupstwo! — krzyknął Mikołaj, grzejąc się przed kominem, oparty na kiju. Jej mąż był osławiony złodziej, pamiętasz go, Luizo, Peppeddu Roddone. Umarł na galerach i mówią, że zostawił skarb ze skradzionych pieniędzy. Bajdy! Ciotka Tonią żyje w nędzy i posiada tylko kawałek gruntu z dwiema kępami lentyszku i z chałupą.
— Pewnie tam ukryła skarb? Komu zostawi chałupę?
— Może Piotrowi! — wykrzyknęła żywo Sabina.
Marja zaczęła się śmiać cicho, lisim śmiechem, jak się to nazywa w Nuoro, i mrużąc oczy, rzekła.
— Przyjemnie ci, kochaneczko!
— Daj spokój! — szepnęła Sabina zmieszana i trąciła ją łokciem, rumieniąc się.
Ciotka Luiza, która nie znała stosunku Sabiny do Piotra, nie spostrzegła nic zgoła, a Mikołaj stał odwrócony i patrzył w piec.
— Piotrowi, Piotrowi, — krzyknął, poprawiając ogień. — Figa! Jest tylu krewnych. Zresztą przypuszczam, że odrzuciłby ten spadek.
— A dlaczego? — spytała Marja. — Niech ojciec nie rusza ognia, cały dym wychodzi.
54
— Co za dym, kiedy ogień wygasł i piec jest zimny, jak lód. Nie upieczecie dziś tego chleba. Ale Piotr nie weźmie ani ziemi, ani chałupy, bo są kupione za kradzione pieniądze, a on — znam go teraz lepiej niż wy, — jest bardzo uczciwy, jakkolwiek gadają o nim niestworzone historje.
Marja zaczęła się irytować, bo Mikołaj wciąż grzebał w ogniu; zato Sabina ucieszyła się mocno, słysząc, że wuj mówi dobrze o Piotrze. Tak ją bolało, gdy go obgadywano! Przez całą resztę poranka mówiono żywo o Piotrze, o ciotce Toni Benu, o skarbie i o dawnych sprawach.
Wuj Mikołaj wziął stołek, przysunął go do komina i zabrał się do pilnowania ognia, w którym ciągle niezgrabnie grzebał. Opowiadał przytem historję Peppeddu Boddone, przeklętego czarta, który umarł przed dwudziestu laty w tem okropnem miejscu, gdzie mężczyźni robią pończochy i pracują szydełkiem. Dusza tego zbója i złodzieja była tak zła, że nie chciano jej ani w raju, ani w czyśćcu, ani w piekle; błąkała się po świecie razem z siedmioma duszami przewrotnych księży i wchodziła niekiedy w ciało jakiegoś niewinnego człowieka. Raz, wszedłszy w sześcioletniego malca, oznajmiła, że gdyby chciano ją odkupić, dając na mszę i zwracając wszystko skradzione, nie wystarczyłby cały majątek margrabiego Moresa. Wyobraźcie sobie!
W swoich dobrych czasach, to jest kiedy jeszcze żył i nie robił szydełkiem, Peppeddu Boddone był głównie postrachem pasterzy. Przeszedł koło owczarni, spojrzał na najpiękniejszą i najlepszą owcę, a nazajutrz zwierzę znikało. Raz juhas widział go w bliskości tanki, gdzie pasły się trzody.
— Zginęliśmy! — rzekł do towarzysza.
— Widziałem Peppeddu Roddone, jak patrzył na czarną owcę, sprowadzoną ze stałego lądu.
Był to wspaniały okaz z rasy hiszpańskiej.
— Musimy dobrze pilnować tej nocy.
— To na nic. Na cokolwiek spojrzy, jest jego.
— To zróbmy tak: Jeżeli los czarnej owcy zapadł, zabijmy ją my sami i sprzedajmy jutro.
Zabili ją, odarli ze skóry, wypatroszyli i powiesili nazewnątrz chaty, by się mięso nie zepsuło; pod wieczór upiekli kiszki w popiele, a inne wnętrzności na drewnianych rożnach. Aż nagle, gdy się tego najmniej spodziewali, wpadł Roddone, wyrwał im rożna z rąk, a kiszki z popiołu. Stało się to piorunem. Jeden z pasterzy chwycił rusznicę i wystrzelił, ale kula ledwie drasnęła cholewę złodzieja. Ten do krzywdy dołączył jeszcze obrazę, bo napluł sobie na rękę, pociągnął nią po łydce i uciekł, krzycząc:
— Ha, ha, toście mi zrobili szkodę! A jeszcze chciałem zabrać wnętrzności, żeby owcę mieć caluteńką.
Wyszedłszy z chałupy, pastuchy zauważyli, że znikła także cała owca i skóra.
Takie i tym podobne historje opowiadał wuj Mikołaj. Kobiety słuchały z zajęciem, a jednocześnie przygotowywały chleb z moszczu, ciemny i słodki jak policzki Marji, i chleb wyspiarski biały i świeży, jak szyja Sabiny.
Obiadowali bardzo późno, potem Marja usiadła na ziemi przed piecem, z którego wybrano cały ogień; miotłą, z liści malwowych wymiotła dobrze wnętrze komina i spróbowała chleba. Smakował doskonale, był w miarę ukwaszony i za chwilę leżał gotowy. Z chlebem z moszczu i z wyspiarskim sprawa była trochę trudniejsza; trzeba było wprzód ugotować je we wrzącej wodzie, a potem wsunąć do pieca, z którego wychodziły świecące, jak złoto i kość słoniowa.
Tymczasem Sabina zabrała się do papassinosów. Rozrobiła papassinos nadziewane gotowanym miąższem pigwy i układała je w różne zgrabne foremki: w obwarzanki, bułeczki, piramidki, szachownice, nawet w t. zw. „księże kapelusze“.
Około wieczora, praca była skończona; ciotka Luiza przygotowała kawę, a Marja i Sabina uprzątnęły kuchnię.
— Niema ani kropli wody, — rzekła Marja, potrząsając pustym dzbanem — muszę iść do studni.
— Czy chcesz, żebym ja poszła? — zapytała skwapliwie Sabina.
— Nie, ja pójdę. Albo jeżeli chcesz, w stąpimy do ciebie, weźmiesz i ty dzbanek i pójdziemy razem.
Wypiły kawę, ciotka Luiza napełniła zapaskę Sabiny chlebami i papassinosami. Marja tymczasem zarzucała na siebie tunikę i spódnicę wełnianą, objętą krasną wstążką, gdyż wieczór był chłodny. Postawiła dzban na głowię i wyszła z kuzynką. Wstąpiły do mieszkania Sabiny, nędznej chałupy w sąsiedztwie świętego Piotra, gdzie jasnowłosa dzieweczka wegetowała niby kwiat na ruinach, w towarzystwie starej jak kij od miotły i wiecznie gderającej ciotki Katarzyny.
Ciotka Katarzyna całe życie przędła, jednocześnie pilnowała małego kamienia młyńskiego, poruszanego przez szarego i chudego osiołka. Dawało jej to pięćdziesiąt centów dziennego dochodu. Sabina pracowała za domem, prała cudzą bieliznę, w lecie kosiła lub zbierała oliwki, w zimie, godziła się do służby, o ile udawało jej się znaleźć porządny dom. Była to dziewczyna spokojna i bardzo uczciwa. Miała może na sumieniu jakieś małe grzeszki, jakieś spojrzenie czy słówko, jakąś nieokreśloną zachciankę, może nawet jakąś nieśmiałą a przelotną schadzkę miłosną; wszystko to były drobiazgi, które nigdy nie przeszły miary i nie rzucały cienia na jej prowadzenie. Od niejakiego czasu myślała wiele o Piotrze Benu i czekała z pewnym niepokojem obiecanej rozmowy.
Popełniła jednak fatalną lekkomyślność, zwierzając się przed Marją, która wzięła rzecz niezbyt poważnie i wygadała tajemnicę w dzień winobrania.
Sprawy poszły jak, niestety, było im sądzone, lecz Sabina nie wiedziała o niczem, a widząc oziębłość Piotra, myślała, że postępuje tak przez szacunek dla chlebodawców i nie chce się zdradzić przed czasem. Nie brała mu za złe i czekała.
— Jak się macie, ciotko Katarzyno? — — spytała Marja staruszki, podczas kiedy Sabina skręcała zniszczoną zapaskę, jako poduszkę na głowę pod dzbanek.
— Pomaleńku, pomaleńku, córko moja — rzekła starucha — robiąc ruch oznaczający bliskość i dalekość drogi wieczności.
— Nic pilnego, ciotko, nic pilnego, uśmiechnęła się Marja.
— Jesteście żwawi, jak piętnastoletnia dziewczyna. Kto wie, czy nie przeżyjecie której z nas?
Starucha roześmiała się i otworzyła bezzębne usta, zadowolona z pochlebstwa.
— Chodźmy — wezwała Sabina, pochylając się, by przejść przez drzwiczki.
Osiołek zatrzymał się, jakby nasłuchując. Ciotka Katarzyna musiała krzyknąć na niego, by nie ustawał.
Ruszył natychmiast.
— Dokąd pójdziemy? — spytała Marja.
— Dokąd chcesz.
— Chodźmy do Funtanedda.
Tak zrobiły. Szły tuż tuż obok siebie, wyprostowane i smukłe, obie jednego wzrostu, ubrane pranie jednakowo, z przewróconemi amforami na głowie, kołysząc się miarowo. Poważne i stateczne, tworzyły razem wdzięczny obrazek, jaki nieraz spotykamy po małych miasteczkach i wsiach sardyńskich.
— Czy pójdziesz jutro na cmentarz? — spytała Sabina.
— Nie wiem. O ile nie będę miała nic do roboty, to pójdę.
Gawędząc swobodnie, spuściły się aż do gościńca z Orosei. Kilku mieszczan używało w milczeniu przechadzki, wdychając rośne i wonne powietrze górskie, kobiety tłumnie schodziły do studni, prowadzono konie do upoju, niejeden wóz z ciężarem przesunął się gościńcem.
Wieczór zapadał piękny i łagodny.
Góra ponad gościńcem spała już na tle zimnego nieba o barwie popiołu, zmrok rozpościerał się na dolinie, tylko na zachodzie ostatnie domy miasta i fantastyczna w kształtach katedra rysowały się wspaniale, jak zamczysko na złotem tle nieba.
Doszedłszy do studni, Sabina i Marja usiadły na kamieniu i czekały, aż inne, wcześniej przybyłe kobiety napełnią amfory.
— Kumo Sabino; Kumo Marjo — witano wesoło na lewo i prawo obie kuzynki, przypuszczając je w tej chwili do gawęd, do plotek i do kursujących wdzięcznych a złośliwych przycinków.
Gadano głośno, wesoło, kąśliwie. Jakaś mała czarna dziewczyna z zawiązanem jednem okiem myła nogi i klęła swoją chlebodawczynię; jakiś chłopak wlazł na murek, obramiający gościniec i pluł zgóry na kobiety, które wymyślały mu ze złością, zadzierając w górę głowy. Jakiś człowiek schodził do studni, aby napoić troje prosiąt, zanim zejdą z pastwiska. Były to trzy zgrabne stworzonka w białe i czarne pasy, jak małe dziki z umorusanemi ziemią różowemi pyszczkami. Rozbiegły się, tocząc i zamiast pić, uciekły od studni w krzaki. Pasterz tymczasem gwizdał na nie, aby wróciły. Chłopak, który pluł, zapatrzył się w prosięta, i tym sposobem kobiety napełniły spokojnie dzbany, ale nie chciały się rozejść, podniecone wymyślaniem. Ostatni październikowy wieczór zapadał coraz chłodniejszy i bardziej mglisty. Szmer wody brzmiał donośniej w zalegającej ciszy zmroku i ginął w tajniach doliny, rozśpiewany łagodną poezją przyrody, której nie mogły pokalać złośliwe gawędy kobiet przy studni. Sabina, dusza nieświadomie wrażliwa, czuła niejasno urok chwili, raziła ją niemądra paplanina towarzyszek; pociągnęła Marję do odejścia, wcześniej od innych, pewna zresztą, że jak tylko dojdą do gościńca, dostaną się na języki pozostałych.
Odeszły same, tak, jak przyszły, podczas kiedy nowe kobiety schodziły do studni.
Teraz Sabina z Marją niosły dzbany, prosto postawione na głowach i wyglądały zdaleka, w wieczornym półmroku, jak dwie dziwne, wysokie, bizantyjskie figury, ze zbyt wielkiemi głowami.
W połowie drogi, słysząc wesoły, dobiegający aż do nich dzwon, bijący na Anioł Pański przed jutrzejszem świętem, uczyniły jednocześnie znak krzyża. Doścignął je wtedy i przywitał młody człowiek, wracający z doliny z workiem na plecach i sznurem, okręconym około ramienia.
— A Piotr Benu? — zapytała Marja.
— Poszedł z pługiem do Lollovi. Albo co?
— Nic, tak sobie, nie widziałam go już od bardzo dawna. Co myślisz o nim? Czy żyjecie w zgodzie?
— Tak, do tej pory. To porządny chłopiec i dobry sługa.
Szli jakiś czas razem i mówili pochlebnie o Piotrze. Sabina milczała, tylko w duchu cieszyło ją uznanie dla tego, o którym marzyła. Gdy słyszała pochwałę Piotra, — co się nie zdarzało zbyt często, — czuła niezmierną, radość w sercu, chciałaby śpiewać mutu[8], chciałaby wykrzyczeć pozdrowienie dalekiemu pracownikowi i wyznać wszystkim zazdrosnym towarzyszkom swą odwzajemnioną miłość.
Tego wieczora uczuła potrzebę pomówienia o nim znowu z Marją, ale nie wiedziała, jak zacząć.
— Kiedy powróci? — zapytała z pewnym niepokojem, gdy zostały same i zaczęły się wspinać zpowrotem na dróżkę.
— Nie wiem. Pewnie nie przed Bożem Narodzeniem. Powiedział, że nie wróci, dopóki nie ukończy roboty. Ale on to wie, i ty powinnaś wiedzieć lepiej odo mnie — dodała z pewną złośliwością.
— Ja nie wiem nic zupełnie, — odpowiedziała nieśmiało Sabina.
— Nie mówił ze mną od owego dnia, jakkolwiek miał nieraz po temu sposobność. Myślę, że czynił to z obawy przed wami...
Marja zaśmiała się, wzruszając ramionami:
— Co za pomysł! To nie jest człowiek, któryby się obawiał kogokolwiek.
— A więc z szacunku dla waszego domu. W każdym razie wiem, że mi sprzyja...
A ty? a ty? — zapytała Marja, zwracając się z ogromną ciekawością.
— No... j a też... — Ośmielona życzliwością kuzynki, ciszą i coraz głębszym mrokiem w dolinie, otworzyła przed nią serce. Tak, od owego dnia strącania gruszek myśli ciągle o Piotrze, i teraz ona także kocha go bardzo. Czeka na niego. Gdy słyszy wymawiane jego imię, doznaje dziwnego wrażenia, jakgdyby jej serce stawało. Później znowu zaczyna bić gwałtownie i chce wyskoczyć z piersi. Jakże wygląda chwili, kiedy Piotr wszystko powie!
— A potem co? a potem? — naciskała Marja.
— A potem? O Boże! powiemy babce, on przyjdzie do nas i gdy będzie można, pobierzemy się.
Marja milczała. Poczciwa prostota Sabiny, której wystarczało tak mało, nic prawie, która tak łatwo mogła się czuć szczęśliwa, wzbudziła w niej jakby cień zazdrości, pomieszanej z niewyraźnem, dalekiem politowaniem.
— Dlaczego milczysz? — zapytała Sabina, chcąc nawiązać na nowo. — Może nie byłabyś zadowolona, ty albo ciotka i wuj, gdyby się to stało? Ja jestem taka biedna! Na co mam czekać?
— Ależ przeciwnie! — zawołała żywo Marja. Jest dzielny chłopiec, a przytem piękny.
Przypomniał jej się nagle skarb i dodała:
— Jeżeli jeszcze ciotka zostawi mu wszystko.
— Co tam ciotka! Nie chodzi o ciotkę. Ja chcę jego, nie ciotki.
— Spokojnie, spokojnie, nie unoś się, panienko! — zaśmiała się Marja, a po chwili dodała: — Powiedz mi tylko, czy jesteś naprawdę pewna, że Piotr cię kocha? — Najpewniejsza, — odrzekła Sabina prawie rozgniewana.
Stanęły przed domem. Przez licho oświetlone drzwiczki widać było ciotkę Katarzynę, która przędła jeszcze, i starego spokojnego osiołka, jak zawsze drepcącego dokoła kamienia.
Marja doznała wyraźniej jeszcze uczucia litości i niesmaku, widząc te dwie biedne sieroty, które nie odpoczywały nawet wieczorem, nawet u schyłku dni życia. Pomyślała:
— Biedactwa! Biedna Sabina! Ale jej tak mało do szczęścia potrzeba. A jeżeli Piotr jej nie kocha? Muszę jej pomóc; pomówię z nim.
— Dowidzenia, Marjo, — powiedziała Sabina, nachylając się w drzwiczkach. — Jestem zmęczona i zasnę odrazu, jak suseł. Do jutra, o ile przyjdziesz na cmentarz.
— Tak, dowidzenia. Dowidzenia, ciotko Katarzyno!
— Dowidzenia, córko, — odpowiedziała z wnętrza domu staruszka, a osiołek zatrzymał się nagle i zaczął nasłuchiwać.
W wilję świąt Bożego Narodzenia Piotr, skończywszy siejbę, po dwumiesięcznej nieobecności powrócił do Nuoro. Nie byłby nigdy potrafił wytłumaczyć, jak wytrzymał tyle czasu i pokonał gwałtowną chęć powrotu. Czuł teraz niejasno dziwny lęk na myśl zobaczenia Marji, kiedy tyle dni i tygodni właśnie ta myśl pobudziła go do żwawej pracy.
Prędzej, prędzej przez strome i dzikie ścieżki, które spadają aż do Isalle, a potem wznoszą się znowu do Nuoro! Piotr popędzał woły bez litości, nagląc je do powrotu (lemiesz był zepsuty, a wózek pusty), ale często ręka opadała mu martwo, oczy zachodziły mgłą, jakgdyby myśl ginęła w próżni. Wóz wtedy toczył się wolniej, a Malafede zaczynał węszyć po ołysiałych zaroślach.
Wiał zimny przejmujący wiatr, niebo niskie i ołowiane zapowiadało śnieg, ale Piotr czuł w sobie jakby wewnętrzne gorąco, niepokój i rozdrażnienie, czarne ręce go paliły, żyła tętniła mu mocno w lewej skroni. Miał może trochę gorączki; chciałby śpiewać głośno, jak wtedy, gdy orał, ale nie mógł otworzyć ust, a bicie w skroni ociężało głowę, jakby brzemię wiszącego nad nim ołowianego nieba. Gdy przybył do kościółka, zwanego, Solitudine[9], który stanowił niby smutny i odludny przedsionek Nuoro, otrząsnął się nieco. Malafede szczeknął z zadartym łbem, nastawił ogon i puścił się kłusem, ale nie było widać nikogo. Góry tylko stały zakapturzone w dymiącej i gęstej mgle nad smutną i opuszczoną doliną.
Piotr czuł potrzebę spotkania kogoś, z kim mógłby pomówić i w ten sposób ulżyć myślom, które ciężyły mu kamieniem; lecz doszedłszy do siedzib, nie raczył nawet pozdrowić nielicznych kobiet, owiniętych w rozwiane przez wiatr tuniki. Tak dotarł do bramy Noinów. Była zamknięta. Zastukał swoim prętem na woły i zaraz usłyszał głos Marji na schodach.
— To musi być Piotr, mamo, otwórz!
— To musi być Piotr! — Skąd wiedziała, że to on, a nie kto inny? Może oczekiwała go? Serce zabiło mu gwałtownie. Malafede drapał i obwąchiwał bramę.
Ciotka Luiza otworzyła bramę, ale Piotr nie ją pierwszą zobaczył: zobaczył Marję, stojącą na pierwszych stopniach schodów i wbił w nią oczy całą siłą spojrzenia.
— Dobry wieczór — rzekł i pchnął woły na podwórze.
Wyprzęgał je, gdy ciotka Luiza zamykała bramę, a Malafede wpadł do kuchni, obwąchując każdy kąt.
— Co nowego? — zapytał.
Marja uśmiechnęła się wesoło.
— Wszystko dobrze, dzięki Bogu. Zimno bardzo, ale to nie dla nas, biedaków. Zimno dokucza tylko bogaczom.
— Ale ty, Piotrze, czyś nie był chory? Jesteś żółty i chudy — zauważyła Luiza, przyglądając mu się.
— Co znowu, co znowu? Miałem trochę gorączki w ostatnich dniach, ale to nic, jak powiada Marja, — to nie dla nas, biedaków.
Drwił nieomal z goryczą, tknięty spokojną ironją Marji. Gorycz wezbrała w nim jeszcze więcej, gdy ona dodała:
— Gorączka, gorączka, gadanie! Może inna gorączka, wewnętrzna! Dwa miesiące oddalenia od ukochanej!....
Nie śmiał już spojrzeć na nią, tak go zabolał jej uśmiech. Prawdziwie, zobaczywszy ją, nie uczuł całej upragnionej w marzeniach radości, chciał tylko, by nie ruszyła się ze schodów. Jednakże weszła do kuchni, a on, pełen smutku, wstawił wóz na zwykłe miejsce, przywiązał woły i wsypał worek słomy do żłobu.
— A gospodarz? — zapytał, wchodząc do kuchni.
Usiadł przed kominem obok ciotki Luizy i zaczął jej powoli opowiadać o przebiegu swojej pracy.
Mikołaj wrócił niezadługo; był rozdrażniony, bo zimno dokuczało nodze, ale zobaczywszy Piotra, który wstał z szacunkiem na jego powitanie, rozradował się na twarzy, uśmiechnął się i uderzył kijem o ścianę. Rozmawiał wesoło ze sługą i klepał go przyjaźnie dłonią po kolanach.
Jak dobrze uczyniłeś, żeś wrócił dziś wieczór! Doskonale!. Wieczorem zaśpiewamy razem a disputes.[10] Kobiety, jeżeli zechcą, niech idą na mszę, my, w każdym razie zostaniemy. To, z przeproszeniem boskiem, świństwo, nie msza. Wszyscy tam lecą dla zabawy, dla zgorszenia. Jeżeli kobiety chcą....
— Co tam chcą! — rzekła żywo Marja, — Przy tej pięknej pogodzie, to dopiero będzie rozkosz! Ja się kładę, jak się tylko ściemni. Ojciec zrobiłby dobrze, gdyby uczynił to samo.
Piotr nie zrozumiał odpowiedzi wuja Mikołaja. Zamyślił się. Marja nie szła na mszę świąteczną? Więc nie miała tam zobaczyć, ani spotkać nikogo! Spojrzał na nią z nieskończoną czułością, prawie z wdzięcznością.
Wuj Mikołaj, idąc za swoją myślą, ciągnął dalej:
— Kobiety udadzą się na spoczynek, tem lepiej. Nikt nie przyjdzie; zamkniemy bramę odrazu przy „ave Maria“, zrobimy duży ogień, postawimy butelkę wina i będziemy śpiewali przez całą noc. Zobaczysz, co wuj Mikołaj potrafi.
— Ależ ja nie umiem śpiewać. Wolałbym spać, — rzekł nieśmiało Piotr.
— Zaproście przyjaciół.
— Co za przyjaciół, głupstwo, — krzyknął stary, na pół żartem, na pół serjo. — Ja nie mam przyjaciół; moja rodzina, mój sługa, oto moi przyjaciele. Prawda, zapomniałem o kiju. Oto przyjaciel, którego nie posiadałem przed rokiem.
Posmutniał, spuścił głowę, potem się podniósł.
— No co, Piotrze, zostaniesz, czy nie? Jak nie chcesz zostać, to idź do djabła!
— Zostanę, zostanę, — rzekł, śmiejąc się Piotr.
Został istotnie. Po skromnej i spokojnej postnej wieczerzy, kobiety odeszły. Piotr naznosił grubych pni na komin i rozciągnął dwie rogoże koło pieca. Mikołaj przygotował dwie butelki czerwonego wina i zaczął zaraz śpiewać, biorąc je za przedmiot, błyszczące tak, jakby ogień palił się w ich wnętrzu. Śpiewak podniósł jedną z nich i patrząc na nią poprzez płomień, — ogień wewnętrzny, zamienił się w wielki migocący rubin — rzekł, że to jest właśnie gorące serce wina.
Na dworze wył gwałtowny wiatr północny i padał śnieg, do kuchni, oświetlonej tylko światłem dnia, nie dochodził żaden głos ludzki. Piotr wolałby znaleźć się blisko Marji; w towarzystwie wuja Mikołaja, już napół pijanego, nudził się, pragnął spać i marzyć, ale aby dogodzić staremu, zmuszał się do picia i do śpiewania. Pan i sługa śpiewali zabawne i sprośne piosenki. Chwilami wuj Mikołaj, uniesiony natchnieniem, robił ruch ręką, nakazując Piotrowi, który już otwierał usta, aby milczał, nie przeszkadzał mu, i śpiewał sam dwie czy trzy oktawy, jedną gorszą od drugiej.
O jedenastej dysputa była najżarliwsza, a grube butle prawie puste, zato ich żywy blask udzielił się oczom wuja Mikołaja, a nawet Piotr zasmakował w śpiewackich zapasach. Niejedna jego zwrotka zwyciężała. Wtedy gospodarz, zamiast się obrazie, patrzył bystro na przeciwnika i śmiał się. W pewnej chwili rzekł mu:
— Brawo mój chłopcze, podziwiam cię i kocham.
— Ah, żebyś wiedział, co się w mej duszy dzieje — pomyślał Piotr. — Gdybyś przypuszczał, ze płonę dla twojej córki, wbiłbyś we mnie sztylet, a nie kochał.
Około północy wuj Mikołaj był zupełnie pijany, a Piotr bliski upicia. Przestali śpiewać. Przenikliwe oczy starego, w odblasku ognia, wyglądały raz jak dwa, szmaragdy, raz jak dwa rubiny, były to mętne, to błyszczące; oczy służącego gasły w marzeniach i nieprawdopodobnych snach i zjawach. Czuł ociężałość we wszystkich członkach, chwilami myśli plątały mu się tak, że brał wuja Mikołaja za Marję i zachwycał się, zapadając w przecudne złudzenie wzrokowe, które czyniło go zupełnie nieruchomym i głuchym. Wuj Mikołaj, bełkocąc, zaczął mu się zwierzać ze swoich kłopotów, ze spraw rodzinnych, z tajnych planów na przyszłość, dawał mu czułe przezwiska i klepał po ramieniu i kolanach w nadmiarze zaufania. Pił ciągle, nawet z butelki Piotra, który ostatecznie spostrzegł się. Otrząsnął się wtedy, pokonał ociężałość i żar, zalewający krew, i z całą uwagą począł się wsłuchiwać w słowa pana.
Zdawało mu się, że nie są pijani, ani on, ani nawet wuj Mikołaj, a zwierzenia i pieszczoty gospodarza obudziły w nim niedorzeczną myśl. Poczuł w sobie nieznaną dotąd odwagę, wszystko wydało mu się i dostępne, więc pomyślał, czyby nie odsłonić przed wujem Mikołajem tajemnicy swojego serca, tej słodkiej i bolesnej tajemnicy, która jak zły duch owładnęła całem jego jestestwem, i czy nie zażądać — ni mniej ni więcej — tylko ręki Marji.
Przyglądał się dłoniom swoich otwartych rąk, podniesionych do twarzy. Poprzez palce błyszczał dogasający ogień, słowa same nadbiegały mu do ust.
mówił w myśli: — Wuju Mikołaju, nie jestem bogaty, ale mogę stać się nim przy waszej pomocy. Ciotka zanika powoli i pewnie umrze wkrótce, zostawiając mi cały dobytek. Wiecie, że skarb to kłamstwo, ale grunt i chałupa ciotki też są przecie coś warte. Sprzedam je odrazu i założę handel wołami. Znam się na tem i może zrobię majątek. Wuju Mikołaju, przecie i wy, — pamiętacie? — nie byliście zawsze bogaci — ale to nie ma nic do rzeczy. Dajcie mi Marję, wuju Mikołaju, dajcie mi ją za żonę, inaczej umrę z żalu... wuju Mikołaju...
— Gospodarzu... wuju Mikołaju... — zawołał cichutko.
Ale wujowi Mikołajowi głowa opadła na ręce, — nie odpowiedział. Piotr zawołał raz jeszcze. Znów nie otrzymał odpowiedzi. Szarpnął gospodarza za ramię i przekonał się, że śpi głęboko.
Wtedy odrazu wszystko się odmieniło, cała jego odwaga opadła. Pożałował i zawstydził się swego zuchwalstwa. Uszy mu płonęły, zaśmiał się w głos, coraz bardziej oszołomiony winem. Zobaczył, że wszystkie ściany kuchni pokryte są zielonawemi, świecącemi ślimakami, a małe różowe śliniaczki wyciągają drobniutkie różowe różki poza skorupy. Z tem dziwnem widzeniem wyciągnął się na macie, zmożony przez ołowiany sen. Na dworze wiatr huczał coraz gwałtowniej i śpiewał jakby szalone hymny czy legendy w tej wielkiej i świętej dla chrześcijan nocy.
— Wspanialeście śpiewali wczoraj, Piotrze! — rzekła nazajutrz Marja z wyrazem wielkiego niesmaku na ustach.
Piotr popatrzył na nią uparcie.
— Wspaniale! Nie podobało ci się?
— Oh, bardzo! Upiliście się, jak zwierzęta.
Nie mogę patrzeć na mężczyzn nieumiarkowanych. Co innego ojciec; biedak ma zgryzoty i stara się zapomnieć o nich. Ale ty, Piotrze! Wstyd! Gdy weszłam tu rano, leżałeś jak pies napoprzek, z nogami w popiele...
Jakkolwiek mówiła nieprawdę i z uśmiechem, Piotr pożałował, że śpiewał, że pił, i rzekł, czerwieniąc się:
— Jakaś ty dumna, Marjo. Za karę powinnaś dostać męża pijaka.
— Jezu! — krzyknęła, odskakując jak kotka, — przysięgam, że się to nie stanie, a jeżeliby nieszczęście chciało, że się ma stać, biłabym go po twarzy....
— Fe! Kobieta, bijąca mężczyznę. Jak to być może?
— Mężczyzna pijany to nie człowiek, tylko zwierzę domowe, które ostatnia kobieta może wytłuc.
Ta zasada ogólna Marji, choć w różnych punktach fałszywa, mocno uderzyła Piotra.
— Masz słuszność, Marjo, — rzekł zastanowiwszy się. — Przysięgam ci, że się już nigdy nie upiję.
Obietnica, ani grzała ani ziębiła Marji, ale Piotr jej dotrzymywał. Codziennie sługa i pani miewali ze sobą małe utarczki mniej lub więcej poważne; ale ona była zjadliwa i despotyczna, nie przyznawała mu słuszności nigdy i onieśmielała go, on zaś poddawał się, nawet gdy się myliła, a miał ją za coraz mędrszą, bardziej inteligentną i wyższą od siebie. Z miłości ku niej znosił ciągłe kaprysy wuja Mikołaja i butę ciotki Luizy, był posłuszny jak dziecko i nie robił żadnych uwag, nie okazywał najmniejszego śladu zmęczenia czy niesmaku.
Kazali mu kopać w ogrodzie blisko miasta, tak, że godziny obiadowe i wieczorne spędzał w domu. Ciotka Luiza posługiwała się nim wtedy w rozmaitych sprawach, posyłała go po zakupy do rzeźnika, po drobiazgi do sklepiku, a nawet nieraz, kiedy Marja tego uczynić nie mogła, do studni, nawet z amforą na ramieniu. Była to rzecz nieprzyjęta i niespotykana; inny sługa stanowczo nie poniżyłby się do takich robót, do takiego nazbyt biernego posłuszeństwa; ale Piotr, ten nieposkromiony, wyniosły Piotr, narażał się nawet na śmieszność, byle zadowolić gospodynię, nie czuł w sobie najlżejszego buntu, nie doznawał żadnego upokorzenia.
Za dobre słowo Marji byłby poniósł każdę ofiarę. A tymczasem namiętność jego rosła, dochodziła do pewnego rodzaju przesilenia, jak gwałtowna choroba, która się rozwija, wzmaga i wybucha prawie w jednym czasie. Piotr kochał zaledwie od dwóch miesięcy z okładem, a zdawało mu się, że kocha od lat i czuł z każdym dniem, jak nieznośny ciężar, konieczność ukrywania przez czas nieokreślony bolesnej tajemnicy, której nie potrafił taić, a której odsłonienie sprawiłoby mu wielką ulgę.
Pierwsza myśl, na razie uznana za niemożliwą! i niedorzeczną, i dlatego odrzucona z głębokim wstydem, myśl oświadczenia się Marji zaczęła nasuwać się coraz natrętniej. Przejęła go teraz całkowicie, stawała się obłędem i w bezrozumie swoim kusiła wielką, cudowną nadzieją.
Miał niewytłumaczone przeczucie powodzenia, a tajemny, przemożny w swej słodyczy głos łudził go niedorzecznem marzeniem, że Marja go kocha. Ona wprawdzie nie spostrzegła nic, nie dawała mu żadnej nadziei, nie widziała rozmodlonych i upartych jego spojrzeń, może nawet umyślnie przesadzanych, mowiła z nim często, dwuznacznie, o Sabinie, o możliwem ich spowinowaceniu się; ale on ślepy i głuchy był, albo słyszał i widział wszystko na opak.
Kupił sobie małe kieszonkowe lusterko z grzebyczkiem i korzystał z każdej chwili, gdy był sam, żeby zaczesać najstaranniej włosy, i bródkę. Dbał bardzo o ręce, uważał się za przystojnego, cieszył się tem jak dziecko i zaczął przywiązywać do ubrania więcej wagi niż kiedykolwiek; jego oczy pociemniały i gorzały wewnętrznym płomieniem, który mu rozpalał albo ociężał krew, wywoływał gorączkę i odrętwienie pełne nadziei, rozkoszy i niewysłowionych marzeń.
— Spróbuj, spróbuj — wołał mu głos tajemny. — Przecież ostatecznie nic, głupcze, nie stracisz, bo nigdy jeszcze żadna kobieta nie obraziła się naprawdę, za wyznanie miłosne!
Któregoś wieczoru Piotr wybrał się w odwiedziny do swej legendowej ciotki. Od pewnego czasu nawiedzała go często myśl o starej, która co pewien czas przyjmowała ostatnie sakramenta, a nie umierała, jak gdyby, podobnie do kotów, miała siedem dusz. Nie wierzył w skarb, ale tak czuł często namiętną ambicję zbogacenia się, aby móc poślubić Marję, że radby uwierzyć. W każdym razie ciotka Tonią musiała cos posiadać. Pewnego wieczoru Piotr poczuł potrzebę odwiedzenia jej. Wybrał się tedy, zawinąwszy pełną chustkę cukru, kawy i pomarańcz.
Po powrocie Piotra z aronzu Noinowie parę razy wieczorem zostali z godzinkę, lub dwie przy ogniu, wbrew zwyczajowi, który im, ludziom spokojnym i egoistom, kazał iść spać zaraz po wieczerzy. Ciotka Luiza przędła, siedząc na wysokim stołku pod olbrzymią lampą, której niebieskawe światło rzucało jasny odblask na jej szeroką bladą twarz. Marja odpoczywała nareszcie po zmęczeniu całodziennem, wkulona w kąt, prawie w półcień, często siadała na ziemi boso i mówiła, jakby odrętwiona przez ciepło i znużenie bezczynności. Piotr wracał wcześnie i po wieczerzy nie wysuwał się ze swego kąta; ta cicha godzina była dla niego niewysłowionem szczęściem, była marzeniem, nagrodą całego dnia.
Wuj Mikołaj, opanowany zapałem improwizacji śpiewaczej i pewny, że w zwrotkach znalazł niewyczerpane źródło poezji, żądał Piotra co wieczór odpowiedzi na swoje nieznośne, kulawe wiersze, na swoje dysputy początku i bez końca. Piotr wściekał się, ale odpowiadał, aby nie zniechęcić sobie gospodarza i aby mieć możność zwrocie się od czasu do czasu do Marji, patrzeć i pożerać ją wzrokiem, nie wzbudzając podejrzenia.
Nie zdradzał się poza tem, nie mówił ani słowa, nie czynił żadnego gestu, któryby mógł odsłonić przed gospodarzem jego wielką tajemnicę.
Jednak te poetyckie zawody śmiertelnie nudziły kobiety. Pewnego wieczoru Marja nie mogła się powstrzymać, podniosła żywo głowę i rzekła tonem obrzydzenia:
— Dalibyście już pokój temu wszystkiemu. Zróbcie mi tę wielką przyjemność, żeby raz z tem skończyć.
Piotr oniemiał i zapadł w głębokie marzenie. Albowiem przez żywy ruch Marji zauważył ze zdumieniem, że miała pod podbródkiem pieprzyk wielkości lentyszka z trzema złotemi włoskami.
Ach! nie wystarczał dołek w podbródku, nieomylna oznaka siedmiu piękności, potrzebny był jeszcze ten pieprzyk! Od owego wieczoru, stracił na dobre spokój, rozsądek i panowanie nad sobą. Drżał jak mocno naciągnięta struna.
Wuj Mikołaj traktował go czule jak syna i mówił mu to szczerze. On jednak myślał ze zgryzotą:
— Gdybyś tak wiedział, wuju Mikołaju, gdybyś tak wiedział...
Miewał jakgdyby nieuchwytne mętne wyrzuty sumienia; zdawało mu się, że kochając Marję, zdradza pana, dom, obowiązki. Nie myślał już przecież o zwalczeniu namiętności: był tak do zatracenia, tak doszczętnie zakochany, że znajdował pewną chorobliwą przyjemność w udręce, w bólach swojej miłości.
Nic poza Marją dla niego nie istniało, wszystko w życiu wydawało, się wielką pustką, nie byłby chyba mógł żyć bez swojej gwałtownej miłości.
Doszedł już do kresu oczekiwania i wyglądał tylko odpowiedniej chwili, by wszystko wyznać, ale jakieś fatum go prześladowało. Gdy dawniej nie myślał o Marji, bywał często z nią sam na sam; teraz, od kiedy ją kochał, to się już nie przytrafiało. Nadaremnie kopiąc i pracując w sadzie w jasne i ciepłe dni styczniowe, wypatrywał jej: nie przychodziła nigdy. W domu czatował zawsze na chwilkę samotności, ale nie udawało się.
Pewnego wieczoru, gdy zaślepiony już doszczętnie, miał ją prosić, by zaszła nazajutrz do sadu, bo ma jej coś do powiedzenia, los mu się uśmiechnął.
Po wieczerzy wyszli byli niespodziewanie z gospodarzem i spotkali znajomego, który zaciągnął wuja Mikołaja do siebie, a Piotr wrócił pośpiesznie.
Zastał Marję samą na miejscu matki z robotą w ręku. Z lekkiem drżeniem w głosie, zapytał:
— A gospodyni?
— Czuła się zmęczona i poszła się położyć. A ojciec? — dorzuciła spokojnie, nie podnosząc nawet głowy.
— Wróci niedługo, zostawiłem go z Salvatorem Brindis.
Marja nie odpowiedziała nic, siedziała spokojnie i szyła pod lampą, która ją oświetlała całą swojem łagodnem światłem i zapalała iskry w srebrnym naparstku. Ale Piotr drżał coraz silniej bez mocy panowania nad sobą, twarz mu zupełnie zbielała od gwałtownego wzruszenia.
Wypadł na podwórze uspokoić się, a zarazem zamknąć na klucz bramę, ażeby wuj Mikołaj, wracając, nie wpadł niespodziewanie na niebezpieczną rozmowę, jaką zamierzał przeprowadzić z Marją.
Noc styczniowa była jasna i zimna, metaliczny blask księżyca zalewał podwórze, a zimny ostry powiew kłuł jakby szpilkami. Na zegarze kościoła Panny Marji biła ósma, drżące i przeciągłe dźwięki zegara wzmagały jeszcze wrażenie milczenia i mrozu tej nocy.
Piotr poddał się ciszy i chłodowi; ogarnęło go poetyczne a jednocześnie dosyć samolubne pożądanie wiecznej nocy, wiecznego milczenia, w ktorem by mógł żyć sam tylko z Marją, sam zupełnie, bez obawy powrotu wuja Mikołaja lub przebudzenia się ciotki Luizy.
Wziął kłos drzewa, wrócił, położył go na kominie i usiadł na ziemi w malowniczej pozie, jaką umieją tylko przybierać chłopi sardyńscy. Obmyślił wszystko, usiadł, tak, aby być niejako u stóp Marji, a wiedząc, że jest ładniejszy z gołą głową, zdjął czapkę. Ody wykonywał to wszystko, z romantycznem wyrachowaniem, serce przestało w nim bić ze strachu, a blade wargi nie chciały się poruszyć. Siedział tak przez kilka chwil, męcząc się, jak znaleźć słowa, od którychby zaczął i w obawie, aby wuj Mikołaj nie zapukał do bramy.
A Marja myślała o Sabinie. Rzekła z przymilną słodyczą:
— Piotrze, mam ci coś do powiedzenia.
Zadrżał, podniósł głowę, spojrzał na nią bystro, z całą duszą w spojrzeniu. Ale Marja tak była pogodna i spokojna, z długiemi rzęsami, spuszczonemi na oczy, z ręką na robocie, z twarzą prawie białą od światła małej lampki, że głowa Piotra opadła i po raz wtóry opanowało go poczucie rzeczywistości.
— Co takiego? — zapytał z prostotą.
Marja bez wstępów wszczęła sprawę.
— Posłuchaj, Piotrze. Już ci to miałam dawno powiedzieć. Czy rozmówiłeś się z Sabiną? Dlaczego się nie oświadczysz? Może ci coś opowiedziano? Ona cię kocha.
Dość długo czekała nadaremnie odpowiedzi.
Piotr patrzył oczami niemal obłąkanemi w ogień, który strzelał wesoło i wysoko. Zdawało się, że drżący promień magnetyzuje go, napełniając głębokiem zdumieniem.
Sabina czeka? Sabina go kocha? Kto myślał jeszcze o tej dawnej, przebrzmiałej historji, o tym umarłym śnie, który teraz zmartwychwstaje jak widmo, w chwili największego napięcia nowej rzeczywistości!
— Nie mówisz nic, Piotrze? — zapytała Marja, nawlokła igłę pod światełkiem lampy i zabrała się na nowo do szycia.
Piotr śledził oczyma ruch jej rąk, różowych od ciepła ognia, które powoli posuwały się po białem, błyszczącem płótnie. W odbiciu promieni paznokcie jej świeciły, płótno, które leżało na kolanach i spadało aż na ziemię, i biała koszula przybierały odblaski błękitnawe. Ręce odcinały się na tem białem tle miękkie i żywsze w barwie, i Piotr palił się od pragnienia, od nieposkromionej żądzy, żeby rzucić się na nie, wycałować te ręce, a nie odpowiadać na niedyskretne pytanie Marji.
— Cóż, nie odpowiadasz, Piotrze? — powtórzyła trochę zmartwiona.
— Kiedy nawet nie wiem, o czem mi mówisz.
— Ho, ho! — Marja przestała szyć i spojrzała na niego złośliwie.
Spuścił głowę jak dziecko.
— Ależ tak! — sprzeciwił się. — Nigdy nie szukałem Sabiny...
— Gadaj zdrów! A w winnicy, w dzień zbierania gruszek, kiedyśmy przyszły razem! Możeście odmawiali różaniec, kiedy mnie nie było?
Piotrowi błysnęła szczęśliwa myśl:
— Co tam, co tam! — rzekł jakby w roztargnieniu, podnosząc łopatkę z ziemi i silnie zgarbiony, kreśląc nią znaki w popiele. — Powiedziałem Sabinie, że chciałbym jej się zwierzyć z pewnej rzeczy, z mojej miłości... ale nie ku niej. Ku innej. Chciałem zasięgnąć jej rady...
Marja zkolei zdumiała, ale przypomniawszy z żalem złudzenia kuzynki, pomyślała:
— Miałam słuszność — a na głos rzekła z wielką, ciekawością: — Ale czemu pytałeś o zdanie Sabiny?
Piotr energicznie wzruszył ramionami, zaczerwieniony po uszy. Chwila była stanowcza.
— Ponieważ jest krewną osoby, którą kochałem i kocham.
Marja zamyśliła się, zdawała się zastanawiać, kto mógł być ową krewną Sabiny, daleka od myśli o sobie.
— Krewna... przyjaciółka... krewna, kto to być może — pytała, jakby siebie samej. Siedziała z pochyloną głową, z łokciem na kolanie i średnim palcem z naparstkiem na wargach.
Piotr pożerał ją wzrokiem, nieprzytomny i niepomny zupełnie wuja Mikołaja, ciotki Luizy, swojej roli w tym domu i skutków, jakie wyniknąć mogły. Czuł tylko niewysłowiony lęk i jednocześnie ulgę, że nareszcie może wyznać swa tajemnicę.
— To ty, Marjo, — rzekł z prostotą.
Ona nie drgnęła, nie okazała ani zdumienia, ani oburzenia, tylko zaśmiała się serdecznie.
— Żartujesz, Piotrze?
W śmiechu swoim, w którym, jak zwykle ukazały się urocze dołki w policzkach, na podbródku i w kącikach oczu, oraz rysa w dolnej wardze, była tak piękna, tak piękna, że Piotr umierał z pragnienia ucałowania jej; ale powściągnął się i w zachwycie nie obraził się ani za śmiech, ani to „żartujesz, Piotrze“, ostre, jak bicz. Nie poddał się, lecz w zapale, z namiętną wymową, choć głosem pokornym, prawie niedosłyszalnym, zaczął jej mówić o swojej miłości od początku do końca.
Marja spoważniała. Zarumieniona, słuchała z uwagą pod naporem przeróżnych uczuć: pewnego wstrętu, a zarazem tajemnej dumy, że jest tak kochana, pogardy i gniewu i litości dla zuchwałego wielbiciela. Ale nie chciała odpowiadać, nasłuchiwała tylko w stronę podwórza, w nadziei, że wuj Mikołaj powróci i przerwie tę szaloną scenę.
Ale wuj Mikołaj nie powracał, a Piotr ciągnął dalej i błagał, błagał choć o słówko odpowiedzi.
— Słuchaj, — odrzekła wreszcie, — to wszystko jest szaleństwo. Bądź rozsądny, Piotrze, i pomyśl, że nawet, gdybym chciała, byłoby to niemożliwe, zupę — nie niemożliwe.
— Może kochasz kogo innego, — powiedz mi, Marjo...
— Nie kocham nikogo, — odpowiedziała trochę już zniecierpliwiona.
— W takim razie powiedz, — rzekł, łamiąc ręce z rozpaczą, — dlaczego jest niemożliwe dlaczego? Dlatego, że jestem ubogi! Ze jestem sługą! Jeśli ty mnie przyjmiesz, stanę się bogaty, stanę się panem...
Marja spojrzała na niego z ukosa, z twarzą zapłonioną i jakieś ciepło nie samego tylko gniewu rozgrzało jej krew.
— Czy on oszalał, ten warjat? A jednak mówi tak do rzeczy! Nikt inny nigdy nie mówił jej tak szczerze i tak gorąco o miłości, nigdy nie była sama i tak blisko z młodym człowiekiem, pięknym i zakochanym. Czuła zadowolenie i gniew zarazem. Strachu nie doznawała, jednak zadrżała mocno, gdy Piotr, ośmielając się zanadto, pochwycił jej rękę i ścisnął w swojej, drżącej i rozpalonej.
— Puść mnie! — krzyknęła z błyskawicą w oczach. — Inaczej zawołam mamę. Nie zbliżaj się do mnie!
Uderzenie było silniejsze niż wprzódy, było krwawe i Piotr uczuł je w pełni. Zbladł, stracił równowagę, miał szaloną ochotę płakać, kląć, paść plackiem i całować podłogę i nogi Marji i zadać jej ból i błagać litości. Puścił jej rękę i gdyby była została spokojnie na miejscu, uczucie upokorzenia i szacunku byłoby zwyciężyło. Ale ona, pełna wzgardy i przelękniona, zerwała się i uciekła, a Piotr zapomniał z kim ma do czynienia: skoczył na równe nogi, dogonił ją i ścisnął jej ręce prawie brutalnie.
— Dlaczego uciekasz? Czego się obawiasz? Musisz, słyszysz, Marjo, musisz zostać moją żoną, za wszelką cenę, serce mi to mówi, albo, jak Bóg na niebie, stanie się wielkie nieszczęście.
— Puść mnie, puść mnie, Piotrze! — krzyczała groźnie, wyrywając się z jego rąk. — Puść, bo będę wołała pomocy.
Ale zamiast puścić, pocałował ją.
— Ojcze, mój ojcze! — rzekła z oczyma pełnemi łez.
Uwolniwszy ręce, chciała uroczyście wypoliczkować Piotra, lecz strach ją chwycił i uciekła z konwulsyjnym płaczem i szlochaniem:
— Niegodziwiec... niegodziwiec... poskarżę się ojcu... Każę cię wypędzić...
Piotr słyszał piąte przez dziesiąte. Stał jak przykuty do miejsca swego uczynku, napół przytomny, i dziwił się sam, jak mógł się był na coś podobnego poważyć.
Marja znalazła się już w swoim pokoiku, gdy pojął własną rolę i jej ostatnie wyrazy. Zadziwił się jeszcze bardziej, zawstydził swej bezczelności i gróźb i potępił się sam zato, że okazał jej brak szacunku, kiedy powinien był błagać. W ten sposób zepsuł wszystko na zawsze. Powtarzał bezmyślnie i głośno:
— Niegodziwiec, niegodziwiec... poskarżę się ojcu, każę cię wypędzić.
Przypomniał sobie nagle wuja Mikołaja, o którym był zapomniał. Sprzątnął robotę Marji, rozrzuconą na ziemi, ażeby gospodarz, gdy powróci, nie zauważył nic. Uśmiechnął się gorzko z powodu tych niepotrzebnych starań. Po co to? Dowiedziałby się i tak. Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i czuł, że pocałunek dany Marji jeszcze zaostrza i pogłębia jego rozpacz.
Wszystko było skończone, jutro nie będzie go już w tym domu, bo przecież jego groźby to tylko słowa, puste słowa.
Kiedy wuj Mikołaj mocno zakołatał do drzwi, poszedł mu otworzyć, spokojny na pozór, powiedział, że kobiety śpią i rad był wielce, widząc, że gospodarz nie zatrzymuje się w kuchni. Zamknął na nowo bramę, myśląc z bólem o radości, o głupiej nadziei, z jakiemi zamykał ją przed godziną, wszedł znowu do kuchni, rozciągnął matę i powrócił do swego nieszczęścia.
Marja nic nie powiedziała ojcu, a tem mniej matce.
Wypłakawszy się ze złości, z pogardą i wstydem zasnęła wreszcie, szepcąc półgłosem:
Każę go wypędzić... wypędzę go i kopnę tego gałgana!
Ale, jak wiadomo, noc uspakaja. Marja obudziła się nazajutrz wcześnie. Zimny świt smutnie oświetlił izdebkę, zdaleka napływały ostre dzwony, wzywające na ranną mszę.
Pierwsze wrażenie Marji było, że miała brzydki, przykry sen, ale wkrótce świadomość rzeczywistości powróciła. Czuła znowu na policzkach rumieniec wstydu i gniewu. Boże, jakże teraz stanie przed Piotrem? Z jakim bezczelnem szyderstwem będzie teraz patrzył na nią! Ten nędznik, awanturnik, — podlec!... Wyskoczyła z łóżka. Zdawało się jej, że mówi te i inne wyrazy na głos; ubrała się powoli, zatrzymując się bezwiednie co chwila z rękami bezczynnemi, cała przejęta jedną myślą: — Co robić?
Pomysł, zrodzony w pierwszym porywie wściekłości, to jest oskarżenie Piotra przed ojcem, minął. Wstyd był za wielki, nie, nie! Wuj Mikołaj by się rozzłościł, narobił skandalu i rzecz mogłaby się roznieść po sąsiedztwie. Na samą tę myśl dreszcz ją przebiegł, dbała o dobre imię więcej niż o życie. Ale jakże inaczej wygnać Piotra, pod jakim pozorem pozbyć się jego wstrętnej obecności? Nie było sposobu.
Otworzyła okno. Po pogodnej nocy dzień zapowiadał się brzydki, chmury zbierały się na zimnem i szklistem niebie, a wiatr powiewał, dął w godzinie wyblakłego i melancholicznego świtania. Marji było to bardzo nie na rękę, gdyż miała wysuszyć bieliznę, a przy ponownym deszczu, wietrze i słocie będzie musiała czekać kto wie, jak długo. Stała kilka chwil nieruchomo przy oknie, badając szary widnokrąg, muskana wiatrem i zupełnie nie myśląc o Piotrze. Ale gdy tylko odeszła od okna, wspomnienie upokorzenia pochwyciło ją na nowo, spochmurniała na twarzy, gniew ją ogarnął i śmiertelny smutek, i jak chciałaby dać upust tym uczuciom, zaczęła słać łóżko, tupiąc przytem nerwowo nogami.
— Czy djabeł cię opętał, dzisiaj — krzyknął ze sąsiedniego pokoju, nagle budząc się wuj Mikołaj. — Czemu tak hałasujesz? Czy nie możesz dać ludziom spać?
Uspokoiła się, znowu napadła ją chęć wyznania ojcu wszystkiego i już zrobiła krok; gdy nagle nadzieja, że Piotr odszedł tej nocy, nie czekając aż go wypędzą, zatrzymała ją i uspokoiła. Zeszła wesoło, prawie pewna, że znajdzie kuchnię opróżnioną. Zastała Piotra śpiącego, wprawdzie niezupełnie spokojnie, bo głowę trzymał opartą nie o maty, ale o stołeczek, a twarz miał bardzo bladą, w nikłem świetle, jakie z trudem przenikało przez szybkę okna. Zatrzymała się i patrząc na niego, miała wielką ochotę kopnąć tę twarz uśpioną; wszakże nie uczyniła tego, raczej przyglądając mu się dalej, po pierwszym wybuchu wzgardy, poczuła pewien smutek, pewien poryw filozoficznej i chrześcijańskiej wyższości.
— Oto zmartwienie, na jakie są narażeni ubodzy! Mogą być sponiewierani i skopani przez bogate dziewczęta, które ośmielili się pokochać! Ale czy i w gruncie i oni nie są ludźmi? A jeżeli w zamian za miłość zbierają nienawiść, cóżby zebrali, siejąc nienawiść? Czemuż to nie jesteśmy wszyscy równi, na tym świecie? (w duchu pomyślała: wszyscy bogaci).
Westchnęła i wstrząsnęła głową.
— Ostatecznie każdy powinien pozostać przy swojem; biedni z biednymi, bogaci z bogatymi. W każdym razie Piotr postąpił bardzo, bardzo źle, że śmiał podnieść oczy aż na nią, a potem oświadczył się, warjat! Żeby był przynajmniej milczał, albo choć mówił z wdziękiem. Co to za sposób oświadczania się! Bydlę!
Rozzłościła się znowu, ale nie tak gwałtownie.
Pocałował ją tu, dokładnie na tem samem miejscu, niedaleko drzwi. Ach, gdyby ojciec to wiedział!
Piotr spał niespokojnie i gdy podeszła do komina rozniecić ogień, musiał ją poczuć przez sen, bo obudził się nagle. Stał się jeszcze bladszy i zaczął dygotać z zimna, patrzyć na nią z przerażeniem.
— Bydlaku, — rzekła na pół żartem na pół serjo, poruszając popiół — czemuś pozwolił, by ogień wygasł?
Podniósł się i wybąkał:
— Paliło się jeszcze przed chwilą, gdy zasnąłem. Tak prędko wygasło!
Marja poszła po zapałki. Kiedy powróciła, Piotr już był rozpalił ogień krzesiwkiem. Czuła, że pragnie ją zadowolić w najdrobniejszej rzeczy, spodziewając się przebaczenia.
Istotnie począł o nie błagać natychmiast, nieśmiało, podczas, gdy chmurna i szydercza stawiała maszynkę z kawą na kominie.
— Byłem szalony... wybacz mi, Marjo. Pójdę sobie, jak tylko znajdę jakiś pozór, ale nie mów mi nic, Marjo... przebacz mi, ty jesteś taka dobra! Przysięgam, że ci już nigdy nie powiem ani słowa...
Zpoczątku była bardzo zła, wymyślała mu, groziła strasznemi rzeczami, zarzucała wyrazami, ale widząc, że jest ciągle pokorny i cierpliwy, że błaga i przysięga, że żałuje, że nigdy nie odezwie się słowem w tej sprawie, i ona obiecała mu milczenie, byle tylko starał się opuścić dom jak najprędzej i uwolnił ją od swojej osoby.
Ale wybaczyć nigdy, nawet w godzinie śmierci, ani na tym świecie, ani na tamtym!...
W każdym razie zachowała milczenie.
Piotr nawet nie myślał odejść, zachowywał się spokojnie przez kilka tygodni, tembardziej, że bywał dużo nieobecny i nie nocował w domu. Za swych rzadkich powrotów nie mówił do niej nigdy, tylko wpatrywał się tak długo i tak uparcie, że rumieniła się i uciekała od niego.
Później, pomału, delikatnie zaczynał znów szeptać o miłości, nieśmiało zrazu, potem z pokorną szczerością, a wreszcie znowu językiem wielkiego rozdrażnienia.
Pewnego dnia zagroził jej tak otwarcie, że się zabije, iż zadrżała.
— Ależ, Piotrze! Jesteś warjat naprawdę. Nie rób szaleństw, bądź rozsądny. Pomyślę...
Już się nie oburzała; być kochaną przez sługę nie wydawało jej się już widocznie rzeczą tak wstrętną, a Piotr po jej ostatnich wyrazach, które zawierały kocią pieszczotę, czuł się jak w niebie.
Zresztą Marja przez długi szereg dni przyzwyczaiła się mimowoli do namiętnej miłości, jaką ją otaczał; nie zawsze się o nią gniewała, zdawało jej się, że nawet obręb jej fartuszka nie był dotknięty i że sama jest, jak dawniej, wyniosła i niedostępna.
Uważała, że Piotr jest dobry, przystojny i przywiązany, zasługuje więc na miłość dla swych osobistych zalet. Wiedziała, że jest oddany jej całkowicie i nieraz przesadzała jego zasługi, albo przez przyzwyczajenie, jakie się ma w podnoszeniu wartości rzeczy, stanowiących naszą własność, albo dla usprawiedliwienia się przed sobą samą ze swej nieszczęsnej pobłażliwości.
O kochaniu go nie mogło być mowy!... Prawda, powiedziała to samo o przebaczeniu jego pierwszego zuchwalstwa, i nietylko przebaczyła, ale pozwoliła mu pozostać....
Więcej jednak nie było możliwe. Gdyby nawet popełniła szaleństwo i zgodziła się wyjść za niego, czyby jej rodzice nie połamali kości? A coby powiedzieli ludzie, sąsiedzi, miasto, że jedyna córka Mikołaja Noiny tak się poniża? Niepodobieństwo!
Śmiała się w duchu szyderczo i okrutnie, ilekroć myśl, że może pokochać Piotra, myśl niewywoływana i niedopuszczalna, zaświtała jej w głowie. A jednak, gdy był blisko i pożerał ją wzrokiem, nie śmiąc tego wyznać sama przed sobą, miała wrażenie, jakby jej dech zapierało, myśli się plątały, rumieniła się, spuszczała oczy i czuła, że jej ten wzrok wnika do duszy, w mroczne głębiny, w które sama zajrzeć nie ma odwagi.
Ale Piotr już w nie wniknął i w pewnych chwilach, gdy oczy Marji poddawały się w głębokiem oczarowaniu dociekaniom jego spojrzenia, czytał więcej, niż było, i w wielkiej tajemnicy rozpalał się jeszcze straszniejszą namiętnością i zuchwalstwem.
W tydzień po owem nierozsądnem — nie warjuj, Piotrze! pomyślę — zaczął na nowo szaleć i błagać. Lecz ona o niczem nie myślała, a raczej postanowiła go prosić, by sobie poszedł, skończył raz z tą sprawą i dał jej spokój. Cierpiała bardzo i nie mogła już znosić tej niemądrej gry.
Powiedziała mu to szorstko z wielką pychą.
Piotr, rozczarowany w swych prawdziwie nierozsądnych nadziejach, doznał zgryzoty i głębokiego upokorzenia, jak pierwszego wieczoru. Patrząc na Marję, miał gwałtowne zamysły, które mu sprawiły mocny szum w uszach i bicie w skroniach. Opanował się jednak tym razem i zaczął kłamać:
— Wiem, Marjo, że mnie nie chcesz, dlatego, że jestem biedny, ale przyjdzie czas, kiedy pożałujesz tego bardzo a bardzo. Zobaczysz. Zobaczysz. Moja ciotka....
— Co twoja ciotka ma do tego?... — rzekła żywo.
— Co ma do tego? Dowiesz się kiedyś po jej śmierci!
— Ah, skarb! — zaśmiała się.
— Nie wierzysz, prawda? A jednak, Marjo, chciałbym, żeby tak wszystko czego pragnę, się sprawdziło, jak prawdą jest, że któregoś dnia będę mógł nabyć wszystkie twoje grunta i domy.
Marja śmiała się wciąż i rzekła:
— Ależ kupuj, kupuj. Wszystko, co mówisz, może być prawdą, tylko ja ci nic powiedzieć nie mogę. Nawet gdybym się zgodziła, rodzice by mnie powiesili.
— A ty... a ty? — przerwał Piotr.
Odeszła, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi i nadzieja ożyła w nim na nowo, jednak ona przez kilka dni unikała go stałe. Dopiero po drugim, nieskończonym tygodniu rozpaczliwego wyczekiwania, ciągłego zwątpienia, nadziei i niepewności przyłapał ją w kuchni przy ogniu.
— A ty, Marjo... a ty? — ponowił pytanie.
— Ah, ja? Ja nie wiem!
Nie wydawała się już dla niego Marją Noina, ale Piotr Benu wydał się sobie królem całego świata. Zatrzymał ją, gdy zmierzała ku wyjściu i z pokorą, a razem gwałtowną namiętnością, zawołał:
— Czemu chcesz odejść? Już teraz wiem. Kochasz mnie, Marjo; powiedz, że mnie kochasz, nie zaprzeczaj!
— Nieprawda, nieprawda, odejdź, daj mi pokój... — rzekła, próbując się uwolnić.
Ale czyniła to za słabo, a Piotr nie miał zamiaru jej puścić. Postawił nawet warunki.
— Dobrze, odejdziesz później. Tylko wpierw powiedz mi, że mnie kochasz.
— Tak, lubię cię — rzekła.
Po tem wszystkiem, co zaszło, Piotr zmienił się bardzo. W pierwszych dniach był jakby odurzony swojem niewysłowionem szczęściem, i miłość Marji, lubo tak upragniona, tak gorąco pożądana, i obecnie wywzajemniana, wydawała mu się wciąż jeszcze rzeczą niemożliwą. Zczasem przyzwyczaił się do wielkiej słodyczy, poweselał i poczuł w sobie jakby nową, utajoną siłę fizyczną i moralną. Zapomniał o niezadowoleniu, nie cierpiał na bezsenność; budził się z największą radością do życia, do pracy, do miłości, czuł podświadomie, jak mu się widnokrąg rozszerza i jaśnieje. Żył jakby w nowym jakimś świecie, w nowem istnieniu i wszystko mu się wydawało piękne i ładne: pobłażliwość, dobroć, łagodność, nigdy nie zaznane, opanowały mu serce.
Ale była to szczęśliwość cicha i zazdrośnie strzeżona. Często Piotr wydawał się jeszcze bardziej, niż zwykle milczący i zamknięty w sobie i tylko oczy mówiły o rozśpiewanej tajemnicy, co wypełniała całą jego istotę. Nigdy, w całem swem życiu, nie czuł się tak szczęśliwy, i wspominając swą nieskończenie smutną przeszłość, miał wrażenie, że po długiem przebywaniu na zimnie i deszczu, znalazł się teraz w jakiemś miłem zaciszu.
Dziwnym trafem nie odczuwał żadnej zazdrości, żadnej podejrzliwości. Może przez pewną zarozumiałość, może dzięki ślepemu zaufaniu do Marji. Stawiał ją tak wysoko, że nie przypuszczał, by była w stanie go zdradzić, a sam w miłości jej dla siebie czuł się bardzo silny i wyższy ponad wszystkich.
W przyszłość patrzył spokojnie i z wiarą. Ciotka zrobiła testament na jego korzyść i dogorywała z każdym dniem. Piotr nie życzył jej śmierci, a przynajmniej nie przyznawał się do tego życzenia; myślał jednak o sprzedaniu spadku i założeniu małego handlu wołami. Była to jego myśl bezustanna. Wiedział, że po roku lub dwóch z każdej setki zrobi tysiąc. W trzy lub cztery lata miał nadzieję przedstawić się wujowi Mikołajowi z kapitałem nie do pogardzenia i poprosić go o rękę Marji.
Noinowie i cały wielki ród ciotki Luizy narobiliby hałasu, ale jeżeliby Marja chciała, a on był w stanie dać jej przyzwoite utrzymanie, co mogło mu zależeć na tamtych? Prawie wszystkie jego myśli obracały się koło tego punktu, który mu się wydawał celem pewnym i postanowionym. Czy pracował w sadzie, w zagrodzie lub w winnicy, czy obchodził zasiewy, rąbał lub ściągał drzewo z gór, czy jeździł po wino i zboże w interesach gospodarza, czy woził korę lub węgiel do Orosei, zawsze myślał o Marji i o sposobie uwolnienia się, zbogacenia, by móc ją poślubić. Był rozsądny, rozumiał, że Marja Noina, chociażby go kochała, nie może połączyć się ze sługą i sam nawet nie chciał tego.
Kochali się tymczasem tak po kryjomu i tak przezornie, że nikt nic nie podejrzewał. W dzień Piotr bywał zawsze poza domem, nawet nie zawsze mógł powracać na noc do miasta. Nieraz przechodziły tygodnie, że nie widział Marji, a gdy się, spotykali przy ludziach, zachowywali się lodowato i obojętnie, unikając spojrzeń i słówka rozmowy.
Marja korzystała nawet z każdej sposobności, by wydać się dumną i wrogą dla niego, krzyczała, strofowała o drobiazgi, a on jej odpowiadał hardo, bez szacunku i kłócili się tak zawzięcie, że wuj Mikołaj uważał za stosowne pośredniczyć, a stawał prawie zawsze po stronie Piotra.
Gdy potem znaleźli się sami, Piotr śmiał się, a Marja uśmiechała, aby go zadowolić, ale w głębi krwawiło jej się serce na myśl, że tak okropnie podchodzi rodziców.
Kiedy Piotr spędzał noce w mieście, Marja czekała, aż wszyscy w domu usną, potem cichutko, z wszelkiemi ostrożnościami schodziła do kuchni i spędzała z nim razem całe godziny. Mówili szeptem; Marja co chwila szła się przekonać, czy rodzice śpią, i wracała.
Piotr opowiedział jej o sobie wszystko, o swojej przeszłości, o chwili obecnej i przyszłej, z najwyższem zaufaniem i szacunkiem, wyznał jej swoje marzenia, projekty, i często, bardzo często wyraz miłość przeplatał się z wyrazem pieniądze.
— Ależ twoja ciotka jakoś nie umiera! — rzekła któregoś wieczora Marja, ściskając mu rękę, żeby załagodzić swe niedelikatne wyrażenie.
— Tak myślisz? — odpowiedział łagodnie.
— Mnie przeciwnie się zdaje, że tego roku nie przeżyje. A wtedy odrazu zacznie się nasze powodzenie, Marjo moja, serce moje, moja piękna Marjo!
Cień jakiś przeszedł pomiędzy niemi. Czuli oboje, że tak mówić nie należy, jakkolwiek ciotka jest taka stara, że śmierć już byłaby rzeczą naturalną i że powinna odejść i zostawić miejsce dla nich, młodych i pełnych życia.
Bywało, i to często, że Marja zapadała w głęboki smutek w obecności Piotra.
— Co ci jest? — pytał jej zaraz z przejęciem.
— Nic. Cierpię.
Wtedy cierpiał i on, łudząc się co do rodzaju jej nieszczęścia. Było to nieszczęście dziwne i zawikłane.
Marja cierpiała, bo kochała, a namiętność wywoływała u niej zjawisko odwrotne jak u niego. Jej widnokrąg zacieśnił się i zachmurzył; miłość, zamiast podniecać i rozradować, napełniała ją zbyt często wstydem i gniewem na siebie samą. Nie zapomniała o swych dumnych marzeniach i oddana niepodzielnie we władzę namiętności, która zadawała kłam tym marzeniom, a w rozumieniu jej środowiska była hańbą bez imienia, — cierpiała dotkliwie.
Nie wierzyła w istnienie skarbu, jakkolwiek myśl o nim pchnęła ją zrazu na niebezpieczną drogę. Zresztą Piotr sam prędko zgotował jej rozczarowanie pewnej nocy, gdy o tem rozmawiali:
— Co tam skarb! Głupstwo! To niema nic do rzeczy, będziemy szczęśliwi i bez niego, ty będziesz moim skarbem, a ja twoim...
Nie odpowiedziała nic, ale uczuła chłód na twarzy i w sercu. Bądź co bądź — to rozczarowanie. Przekonała się, że jednak zawierzyła niepotrzebnie i na chwilę zobaczyła zupełnie jasno położenie, w jakiem się znalazła. Smutny to był wieczór. Jakkolwiek Piotr mówił z ogniem i czułością, słuchała zimna i niechętna jak po otrzymaniu złej wiadomości. Piotr, jak zwykle, chciał być ślepy i wolał wierzyć w jej tłumaczenie, że czuje się niedobrze.
Odeszła prędko i przez całą noc nosiła się z postanowieniem zakończenia tego szaleństwa. Czemu się dała tak opętać, jakiego lubczyku się napiła, jakie czary jej zadano? Coby powiedzieli rodzice, gdyby wiedzieli!
Rzucała się na łóżku, gryzła wargi, wciskała paznokcie w dłonie aż do bólu i starała się narzucie sobie postanowienie, żeby nie schodzić się już z Piotrem na cztery oczy, stronić od niego i rzucie go. Czuła, że grzeszy, kochając wbrew woli rodziców, a miłość jej nie była czysta i szlachetna, bo przysięgła Piotrowi uroczyście, a nie czuła w sobie siły dotrzymania przysiąg. Pomyślała o spowiedniku; ostatecznie wyspowiadawszy się, pozbyłaby się ciężaru z serca, a Bóg jest wielki i miłosierny. Przyszło jej na myśl, że to, co się stało, jest sprawą djabła i modliła się o ocalenie od pokus, wzywając miłosierdzia bożego, by się niebo zlitowało nad nią i uwolniło ją od czarów. Ale nazajutrz znów ją opanowała z większą niż kiedybądź siłą ślepa i głęboka namiętność, i gdy noc zapadła i należało udać się na spoczynek, niewysłowiony smutek ją ogarnął. Jak się położyć, nie zobaczywszy Piotra, jak spać, kiedy on wyczekuje w niepokoju i niepewności? Czuła jakby wielka pustka powstała w niej, nie wiedziała dobrze, czy w głowie, czy w sercu, i chciała płakać, buntować się przeciw przesądom, które jej nie pozwalają kochać otwarcie, tak jakby jej ambicja i pragnienia. były czemś obcem jej własnej woli.
Zeszła, lecz gdy przechodziła przez dziedziniec, niechęć i gniew odezwały się na nowo. Wróciła do swej izdebki i rzuciła się na łóżko z łkaniem. Zażarta walka między rozsądkiem a sercem zaczęła się po raz drugi i na chwilę serce zwyciężyło. Zeszła ponownie, a widząc Piotra, który wyczekiwał jej z upragnieniem, zapomniała zupełnie o dumnych zamiarach ubiegłej nocy. Ale od owego wieczora, więcej niż kiedybądź, zaczął się dziwnie nienormalny proces w jej kociej psychice; powzięte postanowienie w pierwszych chwilach miłości, aby dotrzymać wiary Piotrowi i zostać jego żoną, zachwiało się w swych podstawach, stało się rodzajem meteora, który się zjawia i znika, stosownie do odbicia godziny i światła.
Walka pomiędzy miłością własną a namiętnością, pomiędzy dążeniami serca a rozsądku gorzała ciągle i nieubłaganie. Nadeszła chwila, kiedy Marja nie śmiała badać głębin swych myśli i chwiała się w ustawicznych wahaniach, czepiając się jakiejś złośliwej nici, niby podpory.
Gdy Piotr był nieobecny, dawała się owładnąć dawnym uczuciom i postanawiała zerwać nieszczęsny łańcuch, który ją przykuwał do niego. Ale gdy powracał, ulegała znowu urokowi wielkiej słodyczy; zdawało jej się, że nie mogłaby żyć bez tej fatalnej miłości i karciła się szczerze za swe złe zachcenia. Bolało ją głęboko i poruszało wyrzutami sumienie, gdy Piotr zaczynał mówić o swej niezmiernej miłości, o swem oddaniu i swojej niezachwianej wierze. I gdy on, kochając prawą, szlachetną miłością, z bezwiedną wyższością, czuł, że jasność zalewa mu duszę i całą przyszłość, ona zapadała w głębokie i tajemnicze ciemności.
Każdy dzień, który przechodził, wytwarzał dla niej, w jej niezdecydowaniu, sytuację coraz bardziej przykrą, cierpiała więcej niż zaznawała radości i czyny odzwierciedlały jej brak wewnętrznej równowagi. Od kilku miesięcy nie była już tą gospodarną dziewczyną, co dawniej. Dziwne i niewytłumaczone roztargnienia unieruchomiały jej ręce i zaciągały cienie na twarz. Wuj Mikołaj gniewał się na nią często, że książki nie są prowadzone porządnie, jak dawniej, rachunki się nie zgadzają, a ciotka Luiza zastanawiała się nad jej niezwykłem niedbalstwem. Tak przeszły zimowe miesiące.
Marja nie spełniła tego roku nawet obowiązków wielkanocnych, jakkolwiek o tem zapewniała matkę. Czuła się podwójną grzesznicą, najpierw, bo oszukiwała swoich, w stosunku do Piotra, a następnie, bo łudziła Piotra, nie mając szczerego zamiaru poślubienia go.
Bywała niejednokrotnie tak przygnębioną, że pragnęła śmierci.
Gdy nastały piękne dni, Piotr musiał znowu oddalić się na dłużej; ale gdy tylko mógł, wpadał do domu, przebywając nieraz z niesłychaną szybkością olbrzymie przestrzenie i poświęcając całe noce. Najczęściej gospodarze nawet nie wiedzieli o jego bytności, wpadał późno w nocy i odchodził po zobaczeniu się z Marją.
— Połóż się, odpocznij, jak tylko zajdziesz rzekła mu którejś nocy, odprowadzając go po cichu do bramy.
— Gdzie tam! Jak tylko zajdę, będzie dzień i zabiorę się do roboty — odpowiedział, patrząc na gwiazdy, by zgadnąć, która godzina.
Istotnie nie kładł się nigdy w dzień, nie kradł czasu, który należał do pana, przeciwnie, po bezsennych nocach, kiedy widywał Marję, pracował jeszcze gorliwiej. Czuł się bardzo silny i szczęśliwy, jak młody lew, kochający i kochany, i szczęście pchało go do obowiązku, zwłaszcza do obowiązku względem ojca Marji.
— Czy nie dość, że mu kradnę córkę? myślał.
To też jego zboże wzeszło najpiękniej ze wszystkich łanów, kołyszących się na polach Lollovi, Nuoro i Orane i wuj Mikołaj, gdy przyszedł je obejrzeć w maju, był zachwycony.
— Znakomicie, Piotrze, znakomicie, mój chłopcze. Jeśli będziesz chciał, zostaniesz całe życie w moim domu.
— Oby Bóg dał — odrzekł Piotr, myśląc o czemś, o czem się gospodarzowi nawet nie śniło.
Tymczasem w czerwcu nastały ciągłe deszcze, a potem tak silne nieprzewidziane i przedwczesne upały, że kłosy uschły, zanim jeszcze dojrzały i urodzaj przepadł. Piotr cierpiał strasznie z tego powodu i wpadł w szczerą zgryzotę.
Wujowi Mikołajowi żal go było i pocieszał sługę, jak gdyby to nie on był poszkodowany.
— Do djabła! Toć to nie koniec świata. Jakkolwiek nie jesteśmy bogaci, nie zginiemy z głodu, jeżeli nawet nie zbierzemy wiele. Gdyby tylko tak było z innemi nieszczęściami! — rzekł, patrząc melancholijnie na swoją biedną nogę, a potem podnosząc oczy ku niebu, metalicznemu zupełnie w skwarze popołudniowej pogody.
— Pan Bóg stale zagniewany, i słusznie, bo świat nie był nigdy bardziej przewrotny. Co myślisz o tem, Luizo, czy mam słuszność, czy też nie?
— Myślę, że masz słuszność, — odrzekła.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
...W żniwa Sabina straciła ostatnią nadzieję co do miłości Piotra. Poszła żąć razem z Marją, Piotrem i innemi dziewczętami i żniwiarzami ze wsi. Marja przodowała, jak zwykle; wysoka jej postać wybijała się nad złoto kłosów, jak mak płonący.
Nachyleni nad gorącemi kłosami, zmęczeni i spotniali, żniwiarze śmiali się, żartowali i śpiewali w ciszy południa. Porzucone na snopach sierpy błyszczały, jak srebrne półksiężyce, żółty krajobraz leżał jakby senny, a odległe góry zdawały się rozpływać w niebieskich oparach. Słońce opaliło ręce i twarze żniwiarek, twarz Marji stała się miedzianą, kameą, w której oczy błyszczały jeszcze potężniejszym niż dawniej czarem; jedna tylko Sabina była blada, milcząca, i poważna, z oczyma, przesłoniętemi przez włosy, które w słońcu wydawały się jeszcze bardziej złote i tonące w morzu wspomnień i rozczarowań.
Widziała któregoś wieczoru, jak Piotr pocałował Marję za chałupą. Zrozumiała, zdumiała i pogrążyła się w boleści; ale nie powiedziała nic, i nie chciała wiedzieć nic więcej. Zamknęła się w swej smutnej miłości, która, wobec nieprzewidzianej i niepokonanej przeszkody, pogłębiła się jeszcze przez wszystkie męki zazdrości i rozpaczy.
W nocy z siódmego na ósmy września, grupka nuorskich dziewcząt dążyła w milczeniu po źle wytyczanych ścieżkach, które przez hale, szerokie pastwiska i dąbrowy prowadzą ze wsi okolicznych Isuoro ku Gonare aż do góry Orane.
Blade nocne pątnice, wdzięczne nuorskie dziewczęta, udawały się pieszo do kapliczki na Gonare, aby spełnić ślub, ubłagać łaski, lub postawić świecy czy zmówić modlitwę u stóp słodkiej Madonny, która dwa razy do roku wzywa na szczyt swej wysokiej i dzikie] góry tłumy żądne nadludzkiej pomocy, trawione bólem fizycznym i duchowym.
Dziewcząt nuorskich było siedem. Każda miała przy sobie zawiniątko ze śniadaniem i obiadem, a na ramieniu zarzuconą tunikę z grubej wełny do włożenia dopiero śród tłumu świątecznego po przybyciu na miejsce. Trzy szły boso, poza tem jedna miała rozpuszczone włosy i niosła wspaniałą, malowaną świecę. Była to Marja Noina, która spełniała dawny swój ślub.
Przywykła do chodzenia boso i przebiegania pieszo wielkich przestrzeni, nie cierpiała, odbywając tę długą i niezwykłą pielgrzymkę; tylko włosy przeszkadzały jej bardzo, bo świeży nocny wiatr plątał je i rzucał na twarz; ale przykrość osładzał zachwyt towarzyszek podróży.
Ruszając w drogę, wszystkie dotknęły palcem jej głowy, by uchronić włosy od urzeczenia, zazdroszcząc w duszy, błogosławiając głośno.
— Niech ci je Bóg zachowa, Marjo!
— A Pan niech będzie z wami! — odrzekła, śmiejąc się.
Przez drogę powtarzały ten żart świętokradzki i rozmawiały o rzeczach bardzo ludzkich, świeckich,, zapominając dokąd i poco idą. Naraz Marja opamiętała się.
— Módlmy się — rzekła, spoglądając na gwiazdę, która drżała nad głową Gonare jak mała latarnia morska. I zaczęła odmawiać głośno różaniec, a nawet zaintonowała go, ale Róża kolczasta wybuchła tak niemądrym śmiechem, że nie można było ciągnąc dalej.
Wtedy każda pocichu rozpoczęła modlitwę na własną rękę i szły milczące i skupione poprzez łączki wypalone słońcem, lub czarne po niedawnych pożogach. Księżyc szeroko oświetlił opustoszały krajobraz, kilka ognisk pastuszych, zagubionych w tej melancholijnej pustce, migotało tajemnie, jak błędne ogniki za murkami, śród ściernisk i wyschłego złotogłowiu. Daleko, daleko małe kałuże na równinie, powstałe z pierwszych deszczów wrześniowych, dymiły błękitnawą, niezdrową mgłą. Dokoła, na szerokim obwodzie widnokręgu, góry niknęły, otulone przez światło księżyca, a na ten cały tajemniczo milczący świat gwiazdy spoglądały z chłodnego, o głębokim błękicie nieba. Dziewczęta szły długo, blade i ciche, aż nagle przystanęły wszystkie, nasłuchując: słychać było w ciszy, która poprzedza świt, tętent kopyt końskich i zbliżające się głosy.
Wkrótce dopędziła je gromada ludzi, także nuorejczyków, udających się konno na uroczystość. Były tam kobiety i mężczyźni w strojach ludowych, mężczyźni z przewieszonemi rusznicami, kobiety siedzące w tyle za mężczyznami, lub też na siodłach czy okrakiem na małych kobyłkach sardyńskich, które, cobądz napisał o nich nieboszczyk Lessona, są nieszczęsnemi podjezdkami, przypominającemi na wielu punktach owe szlachetne zwierzęta, właśnie przez logudorejczyków zwano cavallerio albo molentes[11]. Śród całej tej gromady wybijał się młodzieniec na wspaniałej białej klaczy, niespokojnej i dumnej, z delikatnym łbem i długim puszystym ogonem.
I sam jeździec miał w swoim wyglądzie coś dumnego, co go wyróżniało. Na czarnem ubraniu błyszczała w księżycu bogata strzelba. Zachowanie jego, poważne i godne, przywodziło na myśl poczciwych błędnych rycerzy i butnych hidalgów hiszpańskich. Można było poznać odrazo w młodym nuorejczyku jednego z principales, to jest z zamożnych wieśniaków, którzy stanowią charakterystyczny szczep, chlubią się pewnem szlachectwem i starożytnością krwi, czytają dzienniki, zajmują się sprawami miejskiemi, jadają przy stole, choćby nawet w kuchni i, gdzie mogą, używają języka włoskiego[12]. Dziwny ród o kocich charakterach, szlachetny, silny, niejednokrotnie wspaniały, prawy i przewrotny, stosownie do okoliczności, ufny zawsze w swą potęgę, prawie jak ów cesarz, właśnie hiszpan, w którego państwie słońce nigdy nie zachodziło.
— Witajcie, nuorejki! — zaczęli wykrzykiwać nowo przybyli, ściągając konie koło dziewcząt.
— Witaj nam, Nuoro! — odpowiedziały wesoło.
— Czy chcecie się przysiąść na konie?
— Czy chcecie pić? — spytał stary jeździec, nachylając się na bok, aby wydobyć z worka czaszę pełną wina.
— Dziękujemy — odrzekła żywo Marja z drwiącym śmiechem.
— Wypijcie sami wasze wino i dajcie waszym kobietom, które mogą pospadać wam z koni! Może wtedy w powrotnej drodze będziecie mogli nas zabrać.
— Doskonale! — zawołał stary, przykładając czaszę do ust i odrzucając w tył głowę, by móc lepiej pić. Kobiety na koniach zaczęły przycinać Marji ostremi wyrazami.
— Witaj, Marjo Noina! — zawołał, zbliżając się, młodzieniec na białej klaczy. — Czy i ty idziesz na uroczystość? Na drodze powrotnej wsadzę cię na mego konia. Jaki masz płaszcz wspaniały! Niech ci Bóg zachowa włosy!
Objął ją całą z góry bystrem spojrzeniem, podziwiając piękną przy świetle księżyca zjawę, która pod ciemnemi falami rozwianych na wietrze włosów wyglądała jak madonna, jak męczennica chrześcijańska, malowana rozkochanym pędzlem artystę odrodzenia na tle dzikiego i opustoszałego krajobrazu.
— Witaj, Franciszku Rosami! — odpowiedziała pogodnie Marja, zadowolona z komplementu i podziwu młodzieńca.
— Czy naprawdę weźmiesz mnie na konia w powrotnej drodze?
— Ależ choćby natychmiast! — zawołał z zapałem. — Słowo honoru!
— Nie, na powrotnej drodze. Tak staje.
— Tak, napewno. Wesołego dnia świątecznego, dziewczęta!
A ponieważ inni wyprzedzili go, pognał, zataczając koniem i oglądając się z uśmiechem za Marją.
Koń wierzgał i bił się w boki długim ogonem. Róża rzekła złośliwie:
— Zrzuci cię na ziemię, Marjo, zobaczysz!
Wkrótce jeźdźcy zniknęli, a dziewczęta, pozostawszy same, zamiast dalej odmawiać przerwaną modlitwę, mówiły długo o Franciszku Rosanie.
— Jest wyniosły — rzekła jedna.
— Gdzie tam wyniosły! — przerwała Marja — czyście nie widziały, jaki jest grzeczny i miły?
— Tak, dla ciebie, bo jesteś bogata! ale dla biednych... — mówiła Róża, zawsze kłująca.
— Co za bogata! Jestem biedna jak tyle innych i to nie ma nic do rzeczy.
— Ale Franziscu Rosana nie jest wyniosły względem nikogo. Chce tylko, aby go szanowano.
— Istotnie. Ma słuszność, bo jest bogaty.
— Ma cztery łąki, jedną obok drugiej, i setki krów. Zobaczymy je teraz; są tu niedaleko Ispiridu Santu.
— Jest radnym gminnym. Żeni się z kuzynką.
— Jeżeli tak, nie chcę z nim wracać — powiedziała Marja, śmiejąc się obłudnie. — Helena Rosana mogłaby być zazdrosna.
— Tem lepiej — wybuchnęła Róża, zawsze ze złośliwością. — W takim razie nie spadniesz z konia.
— Niech jej będzie na zdrowie — rzekła inna.
— Jest brzydki jak pies.
Zaczęła się ostra rozprawa o wyglądzie, o postaci, o oczach i nosie młodzieńca; jedne twierdziły, że ma duże i piękne oczy, ale zdradzieckie, oczy fałszywego człowieka, innym podobała się jego postawa, inne mówiły, że ma nos jak dziób sępa...
Zapaliły się tak, że świt wlewający się powoli na wierzchołki dalekiego Orthobene, świt podobny róży herbacianej, zastał je już na małej i ponurej równinie, która otacza stary, tajemniczy kościółek Świętego Ducha.
Zmęczone obmawianiem biednego Franciszka Rosany, umyły się w strumieniu, śród wilgotnego sitowia, odpoczęły nieco i poszły dalej milcząc, jakby pod wrażeniem tej rannej godziny, bardziej niż kiedybądź smutne i uroczyste w tych miejscach, dzikich i nieuprawnych, gdzie od czarnych murów symbolicznego starożytnego kościółka, co daje nazwę okolicznym ziemiom, wieją wspomnienia dawnych legend feudalnych.
I tak coraz dalej i dalej, przez piaszczyste ścieżki, otoczone sutemi krzakami jeżyny, przez urwiste zbocza, dąbrowy, świeże od bluszczu i paproci, pola dzikich tarnin, pełnych fjoletowych jagód, między olbrzymie skały z granitu o poszczerbionych wierzchołkach, przez które przebijała jaskrawość zorzy, koło stojących wód, zielonych jak żaby, dociągnęła mała karawana do stoków góry Gonare.
Drzewa, rosnące na zboczu, poruszane wiatrem, kołysały się na słońcu, a na szczycie, na najwyższym cyplu, stała kapliczka, wystawiona śród skał, jak wyzwanie wiatrom i nawałnicom, patrzyła, dumając, na cudowną panoramę i wspominała jeszcze średnie wieki i tradycje umarłych czasów. Pamiętała pobożnego Logudora, silnego Gonaria di Torres, który w obawie odległej burzy wzniósł oczy ku niebu, modląc się.
— Wybaw mnie, Panie, a na najwyższej górze, którą spostrzegę, wystawię kościół Twojej Najświętszej Matce.
Gdy burza ucichła, ukazała się we mgłach na widnokręgu błękitna góra w kształcie, piramidy. Pobożny Gonario nie uspokoił się, dopóki na tej górze, która potem wzięła od niego imię, nie stanęła na 1120 metrów nad poziomem morza, mała, marząca świątynia.
Pątnice z Nuoro uczyniły pobożnie znak krzyża skoro tylko ujrzały zdaleka stare mury kościółka i odpoczęły znowu. Marja wyciągnęła z kieszeni grzebień, poczesała stargane przez wiatr włosy, a gdy znów zarzuciła je na plecy, wspaniałe, pełne granatowych odbłysków na słońcu, puściły się w dalszą drogę, wspinając się teraz na górę i zapuszczając się w głąb lasku.
Dopiero wtedy zaczęły spotykać ludzi, całe karawany mężczyzn, kobiet, dziewcząt, dzieci, z Orune, z Bitti i Lula, z dzikich i malowniczych lasów, zagubionych na stokach potężnych gór północnych. Wszyscy wracali pieszo lub konno po wysłuchaniu pierwszej mszy na Gonare. Stroje ich były prawie takie same, tylko wieśniacy z Orune wydawali się bardziej wytworni i smukli. Mężczyźni, silni bruneci, z czarnemi bystrem i oczami, o dzikim pierwotnym wyglądzie, ubrani w wełny, w szarsze ze skóry, przypominali mastrucatus latrones Cycerona.
— Witaj, Nuoro — rzekli swą hardą wymową.
— Witaj, Orune, witaj Bitti — odrzekły dziewczęta. Wyżej spotkały ludzi z Olzai, charakterystycznej wioski, znanej z nadzwyczajnej i niemal chorobliwej pobożności mieszkańców, dalej urocze dziewczęta z Gavoi, w czerwonych kapturkach, delikatne, białe blondynki. Przed przybyciem na miejsce uroczystości pomieszały się z tłum em przybyszów z Orane, którzy wspinali się jakby procesją ze swojej niedalekiej wsi.
Drogi były natłoczone ludźmi, nędzny lasek z rzadkich karłowatych dębczaków rozbrzmiewał glosami, a z góry, z miejsca uroczystości, dochodziły zmieszane krzyki, śmiechy i szepty zgromadzonego tłumu.
Piękne dziewczęta z Orane, bezsprzecznie najpiękniejsze z okolicy, szły coraz liczniej, całe różowe pod biała opaska, która owijały głowy, w purpurowego, koloru krwi, gorsecikach. Tłum rósł, z każde] scieżyny, z każdego lasku napływały konie, piechury, psy, ludzie z Barbagia i z Marghine, blade kobiety z Goccano w ubraniach z ciemnego sukna, o ogromnych arabskich oczach, pasterze z Orgosolo w wełniakach, które przypominały jeszcze sardów pellitów i strojnisie dorgalejczycy o długich rafaelowskich kędziorach i helleńskich kształtach, odziedziczonych po jolejczykach, z nieodzownemi końmi, objuczonemi winem, i baronejczycy w lekkiem skórzanem obuwiu nie wydającem żadnego szmeru, stąpający bezszelestnie, którzy drapali się na górę Gonare, sprzedać owoce z bagnistych dolin.
Marja doznała lekkiego oszołomienia, znalazłszy się w ciżbie, śród grupy mężczyzn, którzy podziwiali ją nazbyt widocznie. Rozejrzała się po różnobarwnem błoniu i nie spostrzegła żadnej kobiety z rozpuszczonemi włosami; zrozumiała wtedy, czemu jej się tak przyglądają, zarumieniła się i spuściła oczy, udając, że się modli.
Słońce było już wysoko i paliło mocno w lesie, kiedy przybyły do obozowiska kramarzy, śród napół zrujnowanych bud, gdzie kilka rodzin z Nuoro i z Orane spędziło nowennę, poprzedzającą święto. Tam tłum się zatrzymał. Kościół wznosi się jeszcze wyżej, na ostatnim cyplu góry.
Marja i towarzyszki przystanęły również, składając tłomoki pod drzewem.
Ludzie roili się dokoła po dzikim lasku karłowatych, szarych dębów o krótkim cieniu, pełnym krzaków i wyschłych zarośli, naprawdę odludnym i tak niepodobnym do majestatycznej, świeżej piękności lasków Orthobene. Niezliczone konie wszelkiej maści, przywiązane do drzew, obwąchiwały ziemię, łudząc się, że się pasą. Wędrowni kupcy, których blaszane towary błyszczały na słońcu, wykrzykiwali głośno ceny, a kobiety z Tonaro, dumne w swoich obcisłych i szorstkich samodziałach, nieme, blade, nieczułe na słońce i na ogłuszające krzyki, piłowały ostremi nożami rozpuszczające się w gorącu białe migdałowe placki i odmierzały orzeszki i orzechy.
Pod chatami z wiech kupcy, przybyli Bóg wie skąd, wystawiali okazyjne materjały, szkarłaty i sukna, brokaty i pstre wstążki, wzorzyste perkale, płótna i chustki o żywych kolorach, wełniane w kwiaty i z frendzlami. Dalej rozłożyli się sprzedawcy słodyczy i wina, a koło nich roił się tłum ludzi z różnych wsi, dalecy znajomi, którzy się dzisiaj spotkali przypadkiem. Tu i ówdzie przewinął się pomiędzy nimi ktoś ubrany z miejska, święto Gonare bowiem, jak wszystkie wiejskie święta w Nuoro, jest wyłącznie ludowe. Śród swoistych barwnych strojów chłopskich razi ubiór nie ludowy, i nieraz mieszczance, zabłąkanej pomiędzy tuniki ze szkarłatu czy aksamitu i krótkie spódniczki, ludzie przyglądają się ciekawie, a bywa, że i przytną jej ostro z powodu niewłaściwego ubrania.
Marja i towarzyszki zjadły śniadanie, siedząc na ziemi, potem przybrały się w tuniki i ruszyły na mszę do kościoła. Szeroka ale stroma ścieżka, zrobiona z wyciętych w kamieniu schodów, wiła się śród olbrzymich i coraz dzikszych krzaków i pokręconych drzew, jarząca od barwnych strojów, nad któremi jednak górowały biel i czerwień pięknych kobiet z Orane.
W miarę, jak Marja wspinała się po ścieżce, ludzie, przed nią i za nią, a zwłaszcza młodzież, schodząca z kościoła, odwracała się i przystawała na chwilę w podziwie.
— Skąd jest ta dziewczyna?
— Z Nuoro.
— Nie, co znowu, jest z Orotelli.
— Nieprawda, jest z Orane.
— Skąd jesteś, piękna? — zapytał zuchwale jeden z nich.
— Z domu djabła — rzekła Róża.
— Z Nuoro — odpowiedziała skromnie Marja.
— Niech żyje Nuoro! — zakrzyknięto dokoła.
— Vivat Nuoro i piękne dziewczęta!
— Niech żyją, głupie mózgownice — rzekła Róża półgłosem, zazdroszcząc Marji, która uśmiechnęła się z radością.
Od czasu do czasu, sród kamieni u ścieżki wznosił się smutny i poważny stary krzyż; przy każdym z nich jeden lub dwu żebraków wyciągało rękę po jałmużnę i głośno opowiadało swoje niedole. Dziwne wrażenie sprawiały obok siebie ta wspaniała i dzika w swej piękności przyroda, której widnokrąg za każdym krokiem się rozszerzał, z nagromadzoną nędzą ludzką, z całą jaskrawością, narzucającą się spojrzeniu. Żebracy to jeden z najbardziej charakterystycznych rysów wiejskich świąt sardyńskich. Nieraz przez cały tydzień obsiadają najgęściej uczęszczane drogi i ścieżki, powtarzając bez przerwy te same wyuczone na pamięć, długie, miarowo recytowane zdania, które malują ich nieszczęście i kalectwo i mają być rozdzierające, a są tylko nudne i nieszczere. Przechodnie, albo z litości, albo licząc się z tem, że są widziani, nie skąpią nigdy jałmużny. To też żebracy powracają ze świąt z wypchanemi torbami i udają się natychmiast na inne uroczystości, podczas gdy uczestnicy świąt przywożą próżne sakwy.
Zdarzają się całe rodziny cygańskie, kaleki prawdziwe lub podrabiane, bez dachu i bez kołyski, wiecznie wędrujące piechotą: niewidomi dźwigają na ramionach ułomnych, głuchoniemi prowadzą za rękę ociemniałych, dziwne kompanje włóczęgów, na których widok mimowoli wielki smutek nas ogarnia, bo przy ich spotkaniu wychodzą na jaw prawdziwe, głębokie nieszczęścia życiowe.
Chodzą tak ze święta na święto, przebiegając Sardynję pieszo, od gór Nuorskich do gór Gallury, od wyżyn Goccano do równin Campidano, ciężej zarabiając na chleb niż jacybądź pracownicy.
Marja dawała każdemu żebrakowi po soldzie i portmonetka jej opróżniła się prawie zupełnie, gdy nareszcie dotarła do kościółka, bardziej jeszcze starego i zniszczonego niż się wydawał z dołu. Za to z małej równinki, która go otaczała, świat ukazał się olbrzymi i panorama była zachwycająca.
Marja z towarzyszkami weszły natychmiast do kościoła, gdyż przenikliwy dzwonek nad poszczerbionym murkiem zwiastował rozpoczęcie ostatniej mszy.
Wnętrze kościółka nie miało w sobie nic ciekawego ani pociągającego: zakurzone i smutne ściany, czarna balustrada, mała, blada Madonna w skromnym ołtarzu, stare miniaturowe i robaczywe organy, wspaniały warkocz z czarnych włosów, zwisający z pomiędzy krat balustrady, trzy stare obrazy, tajemnicze, czarne i dziwaczne, zapewne pochodzące ze szkoły co się nazywa sardyńskiej, może dzieło jakiegoś nieznanego Mugana — oto wszystko. Kościół był już nabity wiernymi i Marja z trudnością mogła się docisnąć do ołtarza i postawić swoją świecę. Oparty o balustradę, w postawie arystokratycznego sardyńczyka, stał Franciszek Kosana i drgnął cały, gdy włosy Marji musnęły mu rękę. Zatrzymał dziewczynę i z uśmiechem zapytał cichutko:
— Dawnoście przyszły?
— W tej chwili — rzekła, nie przystając. Postawiwszy świecę, uklękła i chciała się modlić; ale nie szło jej to jakoś z zapałem i szczerością. Myśl uciekała, modlitwa była roztargniona i powierzchowna. Czuła obecność Franciszka Rosany i jego bystre oczy, utkwione w nią uporczywie. — Czemu mi się tak przygląda? — myślała. Wszyscy patrzyli na nią, ale nie tak jak on, w jakiś szczególny sposób, z zachwytem i uśmiechem tak wyraźnie skierowanym do niej. — Dlaczego? Dlaczego jej zaproponował zaraz, że ją wsadzi na swego konia na powrotnej drodze?
Czuła, że Franciszek umieścił ją umyślnie tu, przy balustradzie, by ją lepiej widzieć i by móc na nią czekać i wyjść razem z kościółka.
Marja słyszała jak nieraz mówiono, że Franciszek Rosana nigdy nie patrzy nikomu prosto w oczy, nawet, gdy z kim rozmawia; uchodził przeto za nieszczerego i był antypatyczny dla wielu ludzi. Co za niegodziwa złośliwość! Pomyślała, że, przeciwnie, nikt jej nigdy tak głęboko w oczy nie zajrzał.
Rozpoczęła się msza i Marja usiłowała się skupić. Podniosła się, gdyż ludzie zaczęli się tłoczyć aż do stopni ołtarza. Nad głowami stojących, przez otwarte drzwi widne były w kwadracie żywego światła jeszcze tłumy ściśnięte, stłoczone na równince i niżej, na urwiskach. Marja odwróciła się, lecz zamiast doznać pożądanego skupienia, uczuła jeszcze większe roztargnienie. Nigdy dotąd nie była świadkiem tak wspaniałego i równie imponującego widowiska, zalanego takiem światłem, takiemi kolorami, nawet w katedrze nuorskiej w czasie Wielkiego Tygodnia. Widziała tu stroje z piętnastu czy dwudziestu wsi, twarze o przeróżnym typie i wyrazie, stare, hieratyczne głowy pasterzy i fenickie profile, i ogorzałe oblicza śmiałych wyspiarzy z gór, o długich lombardzkich kędziorach, którzy poprzez wieki zachowali jeszcze w Sardynji coś z dawnego męstwa, i złocone profile madonn łacińskich, i duże saraceńskie oczy koloru nocy, i usta czerwone jak granaty Cedrynu, i policzki białe jak śnieg na Gennargentu.
Było to małe morze głów niespokojnych, żółtych, czarnych, rudych, białych, gołych, okapturzonych, owiniętych po żydowsku, po arabsku, po bizantyjsku, w szerokie chustki z frendzlami, ciemne, granatowe, w smutne mantyle lub białe, nakrochmalone opaski.
Marja spostrzegła wreszcie jeszcze pięć czy sześć kobiet bosych z rozpuszczonemi warkoczami, ale żadna nie miała tak wspaniałych włosów, jak ona. Kiedy przy podniesieniu, nie mogąc uklęknąć, schyliła głowę z piersią podaną naprzód, wspaniałe fale jej włosów dotknęły ziemi. Mały chłopak wiejski, który służył do mszy, obejrzał się ciekawie dwa czy trzy razy. Marja zauważyła swego nowego wielbiciela, tknięta niezwykłem podobieństwem jego szarych oczu do oczu Piotra Bernu. To samo spojrzenie, ożywione tem samem metalicznem i magnetycznem światłem. W uroczystej ciszy tłumu przypomniał jej się nagle Piotr. Myślała o nim przelotnie w czasie drogi, ale po spotkaniu konnej karawany z Nuoro, zapomniała nawet o jego istnieniu. Obecnie przypomniał jej się niespodziewanie przez jasne i głębokie spojrzenie chłopca. Wstając z klęczek, musiała się odwrócić, aby uwolnić rąbek tuniki, który przycisnęła kolanem sąsiadka, i spostrzegła, że Franciszek wciąż jeszcze jej się przygląda; oczy ich nawet spotkały się, lecz szybko odwróciła głowę i do końca mszy już nie patrzyła za siebie. Jakiż ten Franciszek Rosana był czarny i brzydki! Cały jego majątek i wytworne wzięcie, czernie były wobec jasnych i czystych oczu Piotra Bernu? niemniej od tej chwili Marja poczuła, że dziwny czar, dręczący i pociągający zarazem, jaki ją łączył z Piotrem, zerwie się stanowczo i to za sprawą brzydkiego człowieka. Poczuła z tego powodu jakiś niewytłumaczony smutek, lud tymczasem śpiewał swoje Gosos[13] na tęskną i spokojną nutę, rzekłbyś hymn, dźwięczną i poważną muzykę samej tej przyrody, gór, jasnego jesiennego zachodu w uroczystem zaróżowieniu olbrzymiego, samotnego i wysokiego widnokręgu:
Sas roccas distillan perlas,
Sas mattas grassias e donos!
Cun milli boghes e tonos
T’acclaman sas aes bellas,
Sas relughentes istellas
Falan pro t‘incoronare.[14]
Wyszedłszy z kościoła, Marja zebrała włosy, i splotła je w dwa grube warkocze, które upięła mocno nad szyją na tyle głowy i owiązała głowę ciemną chusteczką.
Towarzyszki zginęły w tłumie. Starała się je odszukać, ale zrobiwszy parę kroków, natknęła się znowu na Franciszka.
— Dokąd idziesz? — zapytał, zatrzymując się przed nią.
— Chodź ze mną, gdzie biegają teraz konie. Widzisz, tam są wszyscy z Nuoro.
Poszła za nim, a on zaczął jej znowu prawić komplementy, aż zbliżyli się do grupy nuorskich ludzi, zebranych między dwiema ogromnemi skałami na brzegu równinki, na południe od kościoła. Stamtąd rozciągał się widok na małą płaszczyznę, przeciętą świerkami, gdzie się odbywały wyścigi. Konie, widziane z tej wysokości, wyglądały jak myszy, ujeżdżane przez lilipucich jockey’ów. Tłum rozlał się po równinie, naciskając na niżej stojących, ogólnie rozmawiano o wyścigach, ale bez zbytniego zapału i bez zakładów. Biegały najlepsze konie z okolicy, a nagrody stanowiły woły, pieniądze i sukna, brokaty i aksamit.
Marja bawiła się wybornie; poniżej widziała gromady kobiet z Orotelli, które podawały sobie z rąk do rąk maleńki flakonik, maczały w nim mały palec, a potem pocierały nabożnie oczy, kładąc żarliwie znak krzyża.
— Co one robią? — zapytała Franciszka.
Pochylił się przez skałę i zasięgnął wiadomości.
— To cudowny olej z lampy Przenajświętszej Marji Panny, który chroni oczy lub leczy je z choroby — rzekł, śmiejąc się, z przesadzoną ironją.
Ale Marja się nie śmiała, bo wierzyła w te rzeczy, i rzekła:
— Mama cierpi często na oczy, zawiozę jej trochę tego oleju. Ale jak to zrobić? Zaraz, zaraz! Hej ludzie z Orotelli! — zawołała głośno, wychylając się z za skały.
— Czego chcesz? — zapytała z dołu jakaś dziewczyna, zadzierając głowę.
— Czy możecie mi dać trochę poświęcanego oleju?
— Dlaczego nie? Zejdź do nas; ale zdaje się, że twoje piękne oczy nie potrzebują lekarstwa.
— Kto to wie? Czy dasz mi ten flakonik?
— Wszystkiego ci nie dam. Weź teraz, więcej nie mam.
— Nie, jeżeli wezmę, to wszystko. Dam ci na niego lira. Chcesz?
— Nie mogę.
Marja podwoiła cenę, ale nie doszły do porozumienia.
Tymczasem Franciszek zbliżył się do młodego człowieka, może jakiegoś studenta, który, stojąc sam pod skałą, robił notatki ołówkiem i przyglądał się widokowi przez wojskową lornetkę.
— Witam — rzekł z pewną godnością. — Czy pan przygotowuje korespondencję do dziennika?
Młodzieniec chciał mu zaimponować.
— Skąd do dziennika! — rzekł z impertynencją, patrząc jednem okiem w odwróconą lornetkę, w której się odbijał zmniejszony obraz Franciszka. — Zbieram dane topograficzne, bo może tu się wystawi fortecę.
— Do djabła! A w jakim celu? — zapytał Franciszek, udając, że wierzy.
— Może dom zdrowia?
Student przygryzł koniuszczek chudych wąsików i spytał: — Skąd pan jesteś?
— Co za cudowny widok? Czy mogę spojrzeć przez lornetkę? — zapytał Franciszek i spojrzał w dal.
Ze szczytu Gonare w dzień pogodny widać brzegi morza i duży kawał Sardynji, ale tego dnia mgła zasnuwała morze i znaczną część widoku.
— Niech pan spojrzy na Sarule, — rzekł młody człowiek, wykręcając lornetkę na nosie Franciszka. — Jest wyraźny i bliski. Widać dobrze całą Barbagię i Logudoro i Baronię i Marghine. Djabelna mgła, musiała przyjść właśnie dzisiaj! Niech pan patrzy teraz w tę stronę: oto dolina Macomer. Tam — zakończył z tragicznym gestem — zgasły ostatnie pioruny Arborei wraz z porażką don Leonarda z Alagonu.
— Kiedy? — zapytał Franciszek.
— W roku 1498 — wyrecytował bez namysłu student.
— Szczęśliwy pan, że tak pamięta — rzekł ze śmiechem Franciszek.
Po skończonych wyścigach ludzie zeszli się znowu na miejscu, gdzie odbywało się święto; został tylko przy swojej skale na słońcu i na wietrze mały literat, czekający na rozejście się mgły.
Schodząc do połowy górskiej drogi z Franciszkiem, który jej już nie odstępował, wyraźnie ubiegając się o jej względy, Marja zobaczyła pięć czy sześć kobiet z Alà, jak kolejno opierały się o skałę, przeciętą przez naturalne brózdy. Następnie skrobały skałę, zbierały szczyptę wapiennego proszku, zawijały go w papier i chowały nabożnie.
— Co tu jest? — spytała Marja, zatrzymując się.
Staruszka z Alà, jednooka i z twarzą jakby wystruganą z drzewa, oparła się mocno o skałę, robiąc znak krzyża.
— Tu, — rzekła, patrząc swem jedynem okiem na Marję — tu oparła się Najświętsza Panna, gdy wspinała się na górę do Swego kościółka. Kto się tu oprze, ustrzeże się przed bólem w ramionach, a proszek z tego kamienia leczy febrę.
— O ile się nie mylę, — rzekł po włosku Franciszek ze zwykłą ironją — jest to góra cudowna. Olej, proszek, kamienie. Możemy posłać lekarzy do czarta.
Staruszka z Ala przeszyła go całą mocą swego jedynego oka, a Marja rzekła z pokorą:
— Idź, niedowiarku! Uśmiechnął się z pewnem politowaniem, gdy spostrzegł, że i ona opiera się o skałę, dotyka jej i zbiera proszek; ale miejsce uwolniło się i zanim nadeszły inne kobiety z Nuoro, powziął myśl śmiałą i pełną galanterji. Poskoczył, pocałował skałę w miejscu, gdzie Marja złożyła pocałunek i oparł lewe ramię o cudotwórczą brózdę. Marja zdziwiła się i roześmiała, a śmiejąc się, pokazała Franciszkowi Rosanie cały czar dołków. Nie pożałował, że ją skłonił do śmiechu, pomyślał nawet, że byłby chętnie oddał Madonnie dwie swoje najpiękniejsze krowy, gdyby dając spokój wszelkim przesądom, mógł choć leciutko dotknąć serca Marji.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał.
— Ba, z ciebie, który wierzysz i nie wierzysz.
— Słuchaj, — rzekł Franciszek, strzepując ręką z rękawa białą plamę, pozostałą z dotknięcia głazu — to wszystko głupstwo. Oparłem się o skałę, boś ją pocałowała, i gdybym tędy przechodził tysiąc razy, robiłbym to zawsze, tak jakby ta cała historja była prawdą.
— Jezu, Jezu! — krzyknęła Marja, potrząsając głową i poszła naprzód, niby zgorszona.
Dogoniła towarzyszki, którym pilno było na placyk, aby porobić pewne zakupy przed powrotem.
W godzinę potem cała karawana nuorska w komplecie zjeżdżała ku polom Świętego Ducha, gdzie zamierzała zatrzymać się na obiad. Franciszek Rosana był bezsprzecznie najszczęśliwszym z pielgrzymowanie wyglądał już na rycerza, ani na hidalga, ale wprost na zwycięskiego imperatora. Oprócz najpiękniejszego konia, który rżał wesoło i drżał całem ciałem, Franciszek miał za sobą na siodle najpiękniejszą dziewczynę z Nuoro, która siedziała, pewna i nieustraszona, jak bogini.
Obraz tej bogini prześladował Franciszka Rosanę od kilku miesięcy; często nie pozwalał mu spełniać należycie obowiązków radnego gminnego; często towarzyszył mu w samotnych wyprawach wierzchem, jakie odbywał na swoje hale, rojne od krów i byków. Od niejakiego czasu nosił się z myślą o małżeństwie; miał lat trzydzieści, siostry jego i bracia byli wszyscy na swojem, on tylko mieszkał sam w domu ojcowskim, niegdyś tak pełnym i wesołym, i nudził się nieraz porządnie.
Jedna z sióstr, która bywała u Noinów, poradziła mu raz Marję na żonę. Nie znał jej dobrze i chociaż słyszał pochwały o jej piękności, o uczciwości i gospodarności, nie słuchał rady siostry. W żyłach Rosanów płynęła krew wielkiego rodu, krew tych principales, którzy są arystokracją ludu sardyńskiego, często szlachetniejszą i bardziej majętną od panów rycerzy.
Marja nie była znów tak bogata, a jeżeli matka pochodziła z dobrego gniazda, nie wiedziano, skąd się wywodzi wuj Mikołaj.
Siostra Franciszka jednakże nie ustawała w zabiegach i sprawiła tyle, że on, człowiek o pewnym poziomie, ale dający się łatwo powodować, poszedł którejś niedzieli na sumę, umyślnie, żeby zobaczyć Marję.
Spodobała mu się aż zanadto i powiedział siostrze:
— Wiesz, przyjrzałem się dobrze tej pannie. Jest piękna, podoba mi się. Postaram się teraz zobaczyć ją w jej domu.
Istotnie wszedł do domu Noinow pod pozorem sprzedania wujowi Mikołajowi pary wołów i ujrzał Marję, która bosa, zajęta, źle ubrana, spodobała mu się jeszcze więcej niż poprzednio.
Ale nie zdobył się na to, aby zakochać się w niej całkowicie; myślał o niej, widywał ją z przyjemnością, nawet często szukał jej umyślnie, lecz czas mijał, a on nie robił stanowczego kroku. Może nie byłby się nigdy zdobył, gdyby nie spotkanie na Gonare. Widok Marji z rozpuszczonemi włosami, temi cudnemi włosami, o stalowym połysku, które drżały na wietrze, w oprawie owej tajemniczej i nastrojowej nocy, na tle milczącego krajobrazu, wywarł silne wrażenie i w sielsko-czułem sercu Franciszka obudził niewysłowione pragnienie zachwytu i nieodzowną potrzebę kochania.
W jednej chwili, w mgnieniu oka, w błękitnym półcieniu rozpływającej się nocy i zachodu księżyca, sród ludzi głośnych i uśmiechniętych, Franciszek Rosana poczuł coś, jakby nieprzewidziane postanowienie poślubienia Marji i zaludnienia opustoszałego domu jej dziećmi.
Gdy zjeżdżali z góry, zaledwie poczuł, że Marja opiera się delikatnie o jego ramię i obejmuje go ręką w pasie, odrazu przy pierwszych zakosach ścieżki oddalił się umyślnie od towarzyszy podróży, przejęty wielką, słodyczą, zadowoleniem i bynajmniej nie ukrywaną dumą.
Róża, siedząc na podjezdku, za plecami człowieka żonatego, zaczęła już kłuć, plotkować, popędzać z całą złośliwością swego jeźdźca i towarzyszy, aby nie zostawiali Franciszka samego z Marją i nie dali im możności rozmawiania swobodnie i w tajemnicy.
Przed przybyciem do kościółka Św. Ducha gromadka zeszła z koni i zasiadła do obiadu w malowniczej dąbrowie, dzieląc się zapasami, przyniesionemi z Nuoro, i słodyczami, zakupionemi na Gonare. Franciszek siedział obok Marji i wybierał dla niej najlepsze kawałki, niewyczerpany w objawach najwyższej uprzejmości.
— Patrz, patrz, — szepnęła Róża do ucha sąsiadce Czy nie gruchają? Do djabła, kamienie to widzą. Powiem dziś jeszcze Helenie Rosana. Padnie ze złości.
— Co cię to obchodzi? — odparła tamta. Chyba, że jesteś zazdrosna?
— Zazdrosna o tego jeża? — powiedziała głośno Róża.
— Kto jest jeż? — spytała jedna z towarzyszek.
— Ty! odrzekła z bezczelnością Róża.
Marja zrozumiała o co idzie i zarumieniła się, patrząc ze wściekłością na złośliwą dziewczyną. Mój ty Boże! Franciszek Rosana był naprawdę brzydki, a prócz pańskiej postawy, która nakazywała szacunek, i wspaniałych, oczu, które patrząc na Marję, powlekały się nieskończoną słodyczą, nie miał w sobie nic pociągającego. Był ziemisto blady, z wystającemi szczękami, na których słabo się znaczył rzadki czarny zarost, niskie czoło miał chmurne, podejrzliwe, a orli nos i nerwowe kanciaste ręce nadawały mu w pewnych chwilach wygląd drapieżnego ptaka. Jednakowoż był dobrze ubrany, obuty elegancko, jak pan; jedwabny sznurek, wiszący na granatowym aksamicie ubrania, kazał się domyślać zegarka; w kieszeni, poza dobrze wypełnionym portfelem, miał białą uprasowaną chusteczkę do nosa z monogramem; zważywszy na to wszystko od paru godzin Marja zaczęła go uważać za bardzo sympatycznego.
Pomimo przykrych słów Róży, podobał jej się jeszcze bardziej po obiedzie, kiedy podprowadziwszy ją do murku, pokazał w oddali, na tle lasku, gromady pięknych krów, pasących się majestatycznie w ciszy południa.
Należały do niego, Franciszka Rosany, a i hala i las, gdzie tylko można było okiem sięgnąć w głąb dąbrowy, czy po pastwiskach pełnych siana, czy na wody bieżące — wszystko było jego. Około godziny trzeciej osiodłano znów konie i kompanja wyruszyła hałaśliwie w dalszą drogę. Słońce, które zaczęło się opuszczać, nie paliło już tak gwałtownie żółtych, pustych przestrzeni, leniwy strumień Św. Ducha odbijał sitowia i krzaki jeżyn i siał zielonemi iskrami pod nogi koni.
Łagodność a zarazem gorącość była w krajobrazie słonecznym pod mocno granatowem niebem. Franciszek wciąż dawał ostrogą swemu pięknemu koniowi, wciąż wyprzedzał pozostałych, a gdy był od nich daleko, stawał, by na nich zaczekać i pod tym pozorem odwracał się na siodle, patrzył w twarz Marji i mówił jej miłe rzeczy. Ona spuszczała oczy, śmiała się i pokazywała dołki, co do reszty odbierało przytomność jeźdźcowi.
Gdy dojechali do gościńca, na godzinę przed Nuoro, Franciszek oświadczył się bez ogródek. Powiedział, że kocha ją oddawna, i jeżeli przystanie na jego prośbę, oświadczy się rodzicom, i będą mogli się pobrać przed Adwentem.
Marja przewidywała, że taki będzie koniec wszystkich komplementów i uśmiechów tego dnia, ale zmieszała się bardzo. Opadło ją przemożnie żywe, gorące wspomnienie Piotra. Zdawała sobie całkowicie sprawę z niegodziwości, jaką popełni, zdradzając swoją miłość; pomyślała, że Piotr albo umarłby z bólu, albo się zemścił, ale nie umiała odrzucie propozycji Franciszka.
— Zobaczymy — rzekła z wielką powagą. To nie są sprawy, które możnaby rozstrzygać na poczekaniu. Sam rozumiesz, że trzeba się nad niemi zastanowić, bo tu idzie o całe życie.. Mam słuszność, czy nie mam?
Franciszek zamyślił się, a potem rzekł:
— Zapewne. Ale w każdym razie możesz mi coś powiedzieć, jeżeli jesteś wolna.
Marja zagryzła wargi i spojrzała przed siebie, daleko. Przez chwilę miała szlachetny zamiar wyznać mu wszystko, ale zarumieniła się zaraz, zawstydzona ta myślą niemądrą i niebezpieczną.
Jakżeby nisko upadła w oczach Franciszka Rosany, gdyby się dowiedział!... Jak mogła pomyśleć o czemś podobnem!
— Jestem wolna, — rzekła — lecz musisz mi koniecznie zostawić czas do namysłu.
— Jak długo?
— Conajmniej dwa tygodnie.
— Zadużo — szepnął ze smutkiem. — Ale niech będzie.
Więcej nie powiedział; uścisnął tylko jej rękę, która leżała ha jego haftowanym pasie, jakby mówiąc: „nie wymkniesz mi się“. Z ognistych spojrzeń, jakie jej rzucał, odwracając się, zrozumiała, że ją kocha bardzo, może tak samo jak ten biedny Piotr Benu.
Po przybyciu do Nuoro i wspólnym wjeździe tryumfalnym całej kompanji, Franciszek zaproponował jeźdźcom, żeby każdy odstawił do domu towarzyszkę, która z nim jechała na koniu. W ten sposób mógł przebyć z Marją całe miasto. Minęli też jego dom, a wtedy powiedział:
— Widzisz, te cztery okna nad bramą są nasze. To mój dom. Czy przyjdziesz tu, Marjo?
Spojrzała: dom był stary, ale dobrze zachowany, okna miał świeżo pomalowane na zielono.
— Za domem jest ogród, z pięknem drzewem migdałowem, z granatami i szpalerami. Czy byłaś tam kiedy? Jest też podwórko i studnia.
— Gdzie mnie wprowadzi Piotr Benu? — pomyślała Marja ze smutkiem.
— Może do nory ciotki Toni!
— Czy przyjdziesz, Marjo? — powtórzył Franciszek pieszczotliwie.
— Nie wiem jeszcze.
— Ale dom i miejsce ci się podobają? W lecie tak jest przyjemnie chłodno w ogrodzie. Podczas karnawału ulica jest niezmiernie ożywiona.
— Salude sos festareros![15] — zawołały sąsiadki Franciszka, wychodząc na próg. — Czy bawiliście się dobrze? Czy przywieźliście nam placka migdałowego?
— Kumo droga, zgubiliśmy go po drodze, bo myszy przedziurawiły nam worki — żartował Franciszek, gdy tymczasem Marja kłaniała się głową, uśmiechając się do kobiecinek, które jutro, pojutrze mogły zostać jej sąsiadkami.
Ciotka Luiza, już powiadomiona o powrocie Marji na koniu Franciszka Rosany, czekała w bramie, sztywna, spokojna, pełna godności, jak tłusta, obojętna kotka.
Gdy tylko ujrzała na zakręcie ulicy nastawione uszy końskie i rękę Franciszka na dłoni Marji, poczuła natychmiast w subtelnej przenikliwości, że coś zaszło albo zajdzie niechybnie. To też przyjęła jeźdźca, który, nie schodząc, pomógł zsiąść Marji, tysiącem uroczystych pochlebstw i uprzejmości. Prosiła, by zeszedł i wstąpił do nich, a gdy nie chciał tego uczynić, zmartwiona odmową, prosiła, aby przynajmniej poczekał chwilkę przed bramą, aż mu przyniesie coś do picia. Wyrachowane i usidlające względy matki do reszty oczarowały Franciszka. Nigdy, tak jak tego dnia, nie zataczał z dumną elegancją koniem przez ulice miasteczka i zaraz, ledwie spotkawszy siostrę, oznajmił:
Minęły dwa tygodnie, postawione jako warunek przez Marję.
Franciszek Rosana był obecnie w stosunkach z wujem Mikołajem, bywał częstym gościem w domu Nomów i po upływie oznaczonych piętnastu dni poprosił Marję o odpowiedź. Nie była jeszcze zdecydowana i zażądała dalszej zwłoki.
Jeszcze? — rzekł Franciszek, wzdychając. Ależ to męczarnia.
Czekał jednak.
Marja z każdym dniem bardziej była skłonna do przyjęcia go, ale wprzód należało zerwać wszelkie stosunki z Piotrem Benu, którego kochała zawsze, a przedewszystkiem trzeba było wyprawić go z domu. Pewnego dnia, gdy kończył się rok jego służby, zapytała ojca, czy nie zamierza wydalić sługi.
— Czyś oszalała? — krzyknął wuj Mikołaj, mierząc ją pogardliwym wzrokiem. — Dlaczego mam go wydalić? Czy była kiedy o tem mowa? Czemu mamy szukać lepszego chleba, niż chleb ze zboża? Niech mnie czart weźmie, jeżeli was, baby, rozumiem.
Marja nie śmiała powiedzieć nic więcej, tembardziej, że i ciotka Luiza zaznaczyła, iż jest bardzo zadowolona ze sługi.
Tak zeszły owe dwa tygodnie i reszta września. Franciszek Rosana bywał dalej w domu, aż sąsiadki z bystrością obserwacji, jaką odznaczają się jedynie kobiety z Nuoro, zwąchały tajemnicę i rozniosły ją na cztery wiatry. Wkrótce całe miasto wiedziało, że Marja z Franciszkiem są jakgdyby zaręczeni, albo w najbliższym czasie się zaręczą.
Godzien, co chwila, wszyscy przychodzący do domu zapytywali Marję o jej przyszłe małżeństwo, wychwalając Franciszka pod niebiosa.
Był ładny chłopiec, sympatyczny, dzielny, dobry, bogaty; robiły z niego prawie anioła, który zstąpił z nieba, aby uszczęśliwić jedną dziewczynę a unieszczęśliwić pozostałe.
Marja, jakkolwiek jej to pochlebiało, zaprzeczała zawsze i wykręcała się, pozwalała jednak ludziom domyślać się, aby jej zazdrościli. I zazdrościli jej istotnie, ale napozór cieszyli się wszyscy i zachęcali, namawiając do jak najszybszej decyzji.
— Kogoż mogłabyś przenieść nad niego? Byłabyś naprawdę głupia, gdybyś go odrzuciła.
Wszystko zresztą składało się jakby umyślnie na krzywdę Piotra Benu, który, wysłany daleko do winnicy, jedyny tylko nie wiedział o niebezpieczeństwie, o bliskiem nieszczęściu.
Marja powiedziała mu raz:
— Słuchaj, Piotrze, lękam się, że ojciec domyśla się czegoś; uważam, że musimy być ostrożni.
Zaślepiony jak zawsze, usłuchał, cierpiał i wierzył; nie wpadał nocą, jak dawniej i czekał zawsze odwiedzin Marji w winnicy. Ale ona nie myślała nawet o udzieleniu mu tej łaski.
W ciepłe dni październikowe, śród bujnego winogradu, pod stale pogodnem niebem, w obliczu szarych gór, na których zboczu spalone od upału lentyszki znaczyły smutne rude plamy, Piotr śnił swój rozkoszny sen i nawet w samotności radował się nadziemską nadzieją, wiarą i dalekiem szczęściem. Zdawało się, że marzenie jest silniejsze niż rzeczywistość, że sama nawet idealna obecność Marji, przeświadczenie o jej miłości i wierności dają mu bezbrzeżny spokój.
Gdy tak w jego duszy, niby odbicie łagodnego ciepła słonecznego, rozlewała się błękitna pogoda jesiennego krajobrazu, w którym góry marzyły, a dno doliny, dyszące wronią przezroczych, jakby ulanych z bursztynu winogradów, leżało urzeczone nieskończonością, w duszy Marji rozpętała się ciemna burza.
Nadeszła stanowcza chwila: wrażenia, uczucia, serce, rozum i każdy nerw, każda żyłka zbroiły się w ostre sztylety na tajemną, rozstrzygającą walkę.
Spędzała godziny i noce okropne. Zdawało jej się, że nagle daje zwycięstwo jednej lub drugiej stronie, pokonywając przeciwną, a tymczasem zwycięstwo było już dawno przesądzone. Zwycięstwo leżało po stronie Franciszka, konwenansów i dawniejszych wyrachowali.
Ale nieraz wydawało się inaczej: potrzeba było tylko wspomnienia jasnych oczu Piotra, jego spojrzenia, które miało tajemnicę i zawrotny urok głębokich wód, aby znowu Marja czuła w sobie przepaść, pomieszane głosy, które jej wyrzucały nikczemność i wiązały ją boleśnie z przeszłością. Jeżeli wtedy szare oczy ukazały się rzeczywiście, zwycięstwo na chwilę przypadało im niepodzielnie. Ale Marja miała dość siły, aby w porę uciec przed niemi i w ten sposób uniknąć pokusy. Co więcej, miała się jeszcze za dosyć uczciwą, jeżeli zamierzając zdradzić Piotra dla innego, starała się przynajmniej być wierną ostatnio przybyłemu.
Gdy przeszło winobranie i Piotr wrócił na kilka dni do domu, nie dała się zwyciężyć pokusie, aby z nim pomówić sam na sam. A jednak płonęła i cierpiała, czuła się głęboko zakochaną i bywały noce, że nie mogła zmrużyć oka, rozgorączkowana, nawet fizycznie; pragnęła umrzeć i płakała jak szalona, z dreszczem ostrego bólu. Ale w rozdwojeniu jej istoty zwycięstwo odnosiło zawsze wyrachowane, przewrotne, próżne i wszechwładne ja w samym rdzeniu swojej szkaradnej niskości.
Piotr widział, że ona cierpi i sam męczył się, niepokoił i smucił, lecz postępował rozważnie, nie podejrzewając prawdziwej przyczyny zmiany Marji i ich wzajemnego stosunku.
W końcu października wybrał się na zasiewy. W drodze chwycił go taki żal, taki smutek, że nie widzi już Marji takiej, jaką sobie wymarzył, że zdawało mu się wprost, iż oszalał. Po raz pierwszy nie spełnił swego obowiązku: zostawił wóz gdzieś na folwarku, przywiązał psa, by nie szedł za nim, i powrócił. Późnym wieczorem kręcił się jak potępiona dusza koło domu Nomów, z sercem wezbranem boleścią. Widział, że gospodarz wyszedł, a światło w małem okienku od kuchni nie zgasło. Zapukał. Marja przyszła otworzyć.
— Piotr! — rzekła przerażona. — Po coś powrócił?
— Cicho — szepnął chrapliwie i pociągnął ją na głuchą uliczkę. — Co się dzieje, Marjo? Powiedz mi odrazu, muszę wiedzieć koniecznie. Ja oszaleję, Marjo!
Błagał, mdlał, zdawało się, że padnie porażony. Po tem jego obłąkaniu zrozumiała, że kocha ją więcej, niż Franciszek Rosana, poczuła litość nad nim i nad sobą i już miała wyznać straszną prawdę, ale nie starczyło odwagi i uciekła się znowu do kłamstwa.
— Czy ci nie powiedziałam, że zdaje się, iż ojciec się czegoś domyśla? Obawiam się. Bądź rozsądny, nie rób mi przykrości.
— Nigdy, Marjo! — odrzekł z zapałem. — Więc nie mam wracać? Choć parę razy, Marjo?
— Nie, nie, potajemnie nigdy. Idź już, idź teraz i z prawdziwym lękiem wypychała go.
Ale on nie mógł odejść, ruszyć się i chciałby umrzeć natychmiast.
— Pozwól choć chwilkę, Marjo... jest jeszcze czas.
Pocałował ją, nie mogła się oprzeć. Potem, gdy została sama, spłakała się gorąco, jak gdyby Bóg lub djabeł zmuszał ją do rozdarcia serca i poświęcenia go na pastwę krowom Franciszka Rosany.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Mniej więcej od dwóch tygodni Piotr orał już w smutnem ustroniu, jak zeszłego roku, kiedy pewnego wieczoru, w początkach listopada, przeszedł jakimś trafem koło jego chałupy młody wieśniak z Nuoro. Piotr odpoczywał właśnie przy ogniu, zaprosił go, aby wszedł i opowiedział, co słychać w mieście.
Przechodzień, pomiędzy jedną a drugą nowiną, doniósł mu, że Marja zaręczyła się z Franciszkiem Rosaną, któremu już przyznano wstęp do domu Noinów w charakterze urzędowego narzeczonego.
— Co ty mówisz?! — krzyknął Piotr, zrywając się gwałtownie.
— Jakto, toś ty nie wiedział? — szepnął jakiś głos.
Co to było? Czy głos ludzki, czy wycie wiatru, czy szczekanie psa? Piotr nie zrozumiał dokładnie, usłyszał jakiś szum i trzask, jakiś ostry dzwon, bijący w mózgu, we wnętrznościach, a usta jego zamknęły się na chwilę, ciężkie, zimne i białe jak marmur.
Gość nic nie zauważył w półmroku chałupy, ale Piotr ujrzał nagle przed sobą potwora, który rzucił mu się do gardła, aby go zadusić, i w mgnieniu oka przebiegło mu przez głowę tysiące myśli i przeżył cały strach i całą okropność śmierci.
Przybyły zaledwie dokończył zdania: „Jakto, nie wiedziałeś?“ — kiedy już zawrót minął. Piotr odetchnął; nie wierzył, by wieść mogła być prawdziwa i z całą energją, z jaką ludzie, złośliwi wobec wszystkich, oprócz siebie samych, starają się często wmówić w siebie nieprawdziwość tego, co im jest przykre, starał się przekonać młodzieniaszka, że wieść jest fałszywa. Ale tamtemu było pilno, rzecz przytem była mu obojętna, zadowolił się uwagą:
— Tak mówią ludzie. Zresztą, co nas to obchodzi?
Pozostawszy sam, Piotr tak dalece nie dał się przekonać jego argumentom, że postanowił udać się natychmiast do Nuoro, aby rzecz ostatecznie stwierdzić.
Tętna mu biły, przed oczami biegały wielkie fjoletowe plamy w ciemności. Trzeba było pójść, zobaczyć, inaczej nie mógłby zmrużyć oka przez całą noc. Wyszedł, dokonał nadludzkiego wysiłku, aby wyczytać z gwiazd, która godzina. Wenus błyszczała jasną zielenią i czysto na przejrzystem jak kryształ i zimnem niebie.
— Będzie siódma; powinienem dojść za półtorej godziny. Dziś jest sobota i jeżeli to prawda, to zastanę jeszcze Franciszka Rosanę, jak się będzie do nie] zalecał — pomyślał.
Ale pomyślał nie naprawdę, byłoby to dla niego nazbyt bolesne; błysnęło mu tak tylko w mózgu i wystarczyło, by pochwycić kapotę i puścić się w drogę.
Malafede ułożył mu się cichutko u nóg, ale on nie zauważył go nawet. Nie widział, nie czuł już nic. Biegł wielkiemi krokami, nie potykając się, przez dzikie ścieżki, przy slabem świetle gwiazd.
Myślał uparcie o Franciszku Rosanie i czuł już, że go nienawidzi. Ale Marja! Marja! Czy podobna, żeby go zapomniała, żeby go zdradziła?...
Odsuwał zwątpienie, przypuszczał, że może rodzina zmusiła Marję do przyjęcia Franciszka za męża, tem więcej, że, jak powiedziała, wuj Mikołaj odkrył tajemnicę ich miłości. Jak ona musiała cierpieć, jakie przechodzić tortury!
Im dłużej szedł, tembardziej myśl o zdradzie rozwiewała się; wspomnienia przesuwały się zwartym łańcuchem i każdy wyraz, każda przysięga, każde spojrzenie drżało w pamięci jak błysk żywego światła i zalewało go uczuciem głębokiej tkliwości.
Ciemną i nagą dolinę Mareri przebiegł niemal kłusem; zdawało mu się, że śpieszy na ratunek Marji, wyrwać ją z ohydnej przemocy narzuconego przeznaczenia. Wyciągał ramiona z zaciśniętemi pięściami, jakby chciał odegnać coś twardego i duszącego.
— Ależ ja go zabiję, jak Bóg na niebie, zabiję, zabiję, zabiję, — wyrzekł naraz głośno i uroczyście.
Powtarzał potem w myśli te wyrazy przez całą niemal drogę i zdawało mu się, że je wymawia ustami, biciem skroni, dzikiem tętnem w szyi, a nawet samym krokiem. Myślał wciąż z nienawiścią o Franciszku Rosanie; im bardziej zbliżał się do Nuoro, tem bardziej Marja ukazywała mu się, jako nieszczęśliwa ofiara.
Doszedłszy prawie nieświadomie do kapliczki Solitudine, na widok Nuoro, które rysowało się czarne śród ciemnej pustki, ugwieżdżone tu i ówdzie czerwonemi ślepiami latarń, stanął jak wryty, zbudzony nagle do rzeczywistości, do zewnętrznego świata.
Zadźwięczał dzwon wieczorny, przenikliwy w ciemności i Piotr zadrżał, puszczając się w dalszą drogę. Może już późno i Franciszek Rosana już opuścił dom Noinów? Zacisnął pięści, pobiegł pędem, a Malafede, który został w tyle, dogonił go i wyprzedził, szczekając.
— Jest i pies! — zauważył Piotr zdziwiony. Zaklął, świsnął, chciał go przywołać, ale Melafede gnał z łapami w powietrzu i z uszami do góry. Wtedy postanowił nie ukrywać przed gospodarzami swego przybycia i wytłumaczyć swój niespodziewany powrót chęcią nabycia chininy, ponieważ miał febrę.
Uspokoił się cokolwiek, ale gdy dostał się między domy mieszkalne, w miarę jak się zbliżał ku domowi, znów mu zaczęły bić gwałtownie wszystkie tętna i w szyi i w głowie i w sercu z niepewności i ze sprzecznych pragnień, aby zastać i aby nie zastać Franciszka.
Zbliżywszy się do bramy, widział, jak Franciszek Rosana wychodzi z niej, a Marja, która go odprowadza ze świecą w ręku, wychyla głowę, mówiąc: Dobranoc.
Głos jej, jeżeli nie był wesoły, był spokojny i pełen wiary. Wystarczyło Piotrowi to tak poufałe „Dobranoc“, które mu przeszyło uszy i zalało go rumieńcem bólu i zazdrości, by się przekonał, że nieszczęście się stało.
Franciszek odchodził lekkim swoim, pełnym pańskości krokiem, a Piotr poczuł wielką ochotę pobiec za nim i udusić go; ale bardziej ciągnęła go Marja, pragnął sprawić sobie dziką, wisielczą uciechę, by ukazać się nagle na progu, gdy będzie zamykała bramę i spiorunować ją wzrokiem. Był śmiertelnie blady, oczy miał nabiegłe krwią.
Marja zadrżała i spojrzała na niego przerażona; ale pies wpadł na podwórze i do kuchni, szczekając hałaśliwie i obwąchując podłogę, a wuj Mikołaj wyszedł nagle, zanim Piotr zdążył przekroczyć próg, a Marja otworzyć usta.
— Patrzcie, Malafede! — krzyknął gospodarz. — Co się stało, do djabła, Piotrze Benu? Czemuś powrócił, kawalerze?
— Dobry wieczór! — rzekł, wchodząc Piotr i zamknął bramę. — Nie spodziewaliście się mnie zapewne?
Marja czuła, że mówi do niej, przelękła się i schroniła do kuchni, a tak była zmieszana, że bezwiednie zgasiła świecę.
Piotr cały dygotał wewnętrznie. Wszedł do kuchni i usiadł przy piecu, w tym samym kącie, gdzie spędził tyle chwil szczęśliwych. Wspomnienia ogarnęły go tak mocno, jak gdyby drżały w powietrzu, w ogniu, we wszystkiem dookoła i ból stał się jeszcze silniejszy i dotkliwszy. Czuł gwałtowną potrzebę wykrzyczenia się i brzydką chęć wyznania wszystkiego gospodarzom, błagając sprawiedliwości i miłosierdzia. Dziwił się potem sam sobie, że nie stracił zmysłów w owej chwili.
Powiedział, że wrócił kupić sobie chiny, gdyż od kilku dni trapi go gorączka.
— Dobrześ zrobił — rzekła, przyglądając mu się ciotka Luiza. — Wyglądasz istotnie fatalnie. Dam ci chiny, mam jeszcze flaszeczkę. Marja też miała gorączkę przed kilku dniami.
— Gorączkę miłosną, jak się zdaje, — rzekł, patrząc na nią z goryczą.
Stała odwrócona, patrząc w ogień.
Ciotka Luiza raczyła się uśmiechnąć, a wuj Mikołaj zapytał:
— Pewnieś głodny. Dać ci wieczerzę?
— Miała gorączkę? — pomyślał Piotr.
— Wydaje mi się blada. Może cierpi? Może ją męczą?
— Nie odpowiadasz? Może chcesz coś zjeść? — powtórzył gospodarz.
— Idźcie do wszystkich djabłów! — pomyślał Piotr, a głośno powiedział: — Nie chcę nic.
— W takim razie, Marjo, daj mu pić. Odwróć się nareszcie...
Poruszyła się, nie odwracając, nalała kieliszek wina, ponieważ na kominie stała taca z dwoma kieliszkami i butelka czerwonego wina.
Niewątpliwie to samo wino i z jednej z tych szklanek pił narzeczony, i Piotr odepchnął ze wstrętem kieliszek, który Marja podawała mu, podchodząc powolutku.
Serce mu pękało; niepokój, nieznana nigdy wściekłość gotowała się we krwi, w całem ciele, ręce pałały i drżały. Boże, Boże przenajświętszy! Byłby oddał duszę, całą resztę życia, byle móc zostać przez chwilę sam z Marją.
Ale ona przeczuwała i odgadywała, co się w nim dzieje, to też miała się bardzo na baczności i wymknęła się co prędzej. Ułożywszy się do snu, w głuchej ciszy swej izdebki, odczuła wielkie zmartwienie, niemądrą chęć wypłakania się i bicia głową o mur; ale ani na chwilę nie zawahała się, co powinna uczynić. Wszystko musiało się skończyć, nawet już było skończone. Bała się, czuła jakby wyrzut sumienia, sądząc po swoich cierpieniach o cierpieniu Piotra, wiedziała, że był w stanie zemścić się nieubłaganie, ale nie przychodziło jej nawet na myśl złamać słowo, dane Franciszkowi Hasanie. Wszystko, wszystko, było skończone i na zawsze.
— Zdaje się, że są dobre nowiny, — rzekł Piotr do wuja Mikołaja, gdy zostali sami. — Spotkałem wychodzącego stąd Franciszka Rosanę...
Wuj Mikołaj westchnął, wytarł hałaśliwie oburącz nos w dużą granatową chustkę, którą zaraz strzepnął nad ogniem. Albowiem wuj Mikołaj zażywał tabaki i częstował wszystkich swoją rogową tabakierką, zamykaną ozdobnym korkiem.
— Cóż robić? — powiedział, podczas gdy Piotr zanurzał palce w tabakierce.
— Ciotka Luiza chce. tego, Marja chce, wszyscy tego chcą. Niech go sobie biorą, skoro jest bogaty, porządny i radny miejski. Co do mnie.... mniejsza! Czem ja teraz jestem? Wyschłą figą! Wyobraź sobie, że przyszedł burmistrz, we własnej osobie prosić o jej ręką. Odmów tu, u Boga!
Schował tabakierkę, zdjął czapkę, wygładził ]ą na kolanach, potem włożył na bakier i ciągnął dalej:
— He, he, he! Zrobimy, jak będziecie chcieli, mój Piotrze. Pieniędzy tam nie brak w domu. To mocny dom, potężny dom! A Marja zdaje się być stworzoną, by prowadzić interesy i handle: ma tęgą głowę. Nawet nie próbowałem powiedzieć, niech będzie tak, albo inaczej. Jest zresztą jeszcze i matka, chciej tu wojować przeciw dwom kobietom. Lepiej rąbać kamienie, niż zbijać wolę dwu kobiet. Co myślisz, Piotrze? Czy mam słuszność, czy nie mam?
— Skończone — pomyślał Piotr — wszystko skończone!
Szczery i swobodny ton gospodarza pozwolił mu zrozumieć rzeczy tak, jak wyglądały w rzeczywistości. Pomyślał, że matka wpłynęła na córkę, ale nie zmusiła. Marja zdradziła go z własnej woli, dla kogo... dla kogo! Po odejściu gospodarza wyszedł na podwórze, aby zbliżyć się jakoś do Marji, chodził rozpaczliwie tam i z powrotem z głową podniesioną; wreszcie wrócił, szczękając zębami z wściekłości, z zim na i bólu, pokonany przez rozpacz, ale i przez dumę.
Nie, nie powinien się upokarzać, nie powinien się kompromitować, nigdy, nigdy; ma się zemście, choćby za cenę życia!
Jednakże w głębi duszy głos jakiś cichy i łagodny, wątły jak głos dziecka, bronił jeszcze zawsze Marji, i wspomnienia napływały tłumnie, zabójcze, trawiące. Tu, właśnie w tym kącie, koło świętego ogniska, Marja tyle razy mówiła mu słodko, przyrzekała, przysięgała. Jak to wszystko mogło stać się niczem?
Zamknął oczy na chwilę i zdawało mu się, że słyszy jeszcze drogi głos, przytłumiony, pieszczotliwy, że czuje kochaną, małą rączkę, która się kładzie miękko na jego opalonej i namiętnej ręce robotnika. Czy wszystko pozatem nie było okrutnym snem? Ale podniósłszy ciężkie powieki, dojrzał w czerwonym półmroku kuchni, zamiast dobrej, wyśnionej postaci, orli profil Franciszka Rosany, uśmiechający się drwiąco, a choć nieprawdziwe, widzenie to przyniosło znowu całe bolesne poczucie rzeczywistości.
Potem nastąpiły inne palące i okrutne widzenia, aż dopóki natężone nerwy nie rzuciły Piotrowi przed oczy wstrząsającego obrazu: Marji w objęciach Franciszka Rosany. Jak to się mogło stać, nawet w wyobraźni? Zerwał się, drżąc w każdym calu, skoczył jak kot, z zaciśniętą pięścią. Ale rozumie się, nie natknął się na opór żadnego ciała. Złośliwe widzenie znikło, a tylko od podłogi do ścian, bryzganych czerwonym pobłyskiem ognia, poruszył się olbrzymi i bezkształtny cień udręczonego, który zdawał się obijać głową o powałę. Śledził oczami cień i ruchy jego i miał wrażenie, że istotnie rozbija sobie głowę. Roześmiał się gorzko i usiadł znowu, mówiąc: — Co za warjat ze mnie!
Chciał zagłuszyć swój ból, myśląc, że przecie tyle jest dziewcząt na świecie, może piękniejszych i lepszych od Marji. Przypomniał sobie Sabinę i inne ładne, ubogie dziewczyny, o które mógł się zacząć starać od jutra.
Czemu więc szaleć?
Ale był to słaby wysiłek i myśli znów pobiegły tym samym torem. Marja była jedyna, była ukochana, była powietrzem, którem oddychał, krwią, która go odżywiała, bólem, który go dręczył. Poza nią była nicość, śmierć, chaos.
Zbadał się sumiennie, czy przypadkiem nie dał jej powodu do obrazy, do gniewu. Czy mogła istnieć jakaś przyczyna, jakieś usprawiedliwienie chociaż dla wytłumaczenia zdrady? Nie. Dawał jej tylko miłość i wiarę.
Ale nawet śród najbardziej bolesnych i smutnych myśli nie przypuścił ani na chwilę, jaki był ten nagły i fatalny powód zmiany w Marji. Kochał ją tak mocno i czcił tak bardzo, że nawet w żalu i rozpaczy nie podejrzewał jej prawdziwych pobudek.
Tak był daleki od prawdy, że wynik jego rozpaczliwych myśli był: Marja mnie rzuca, bo mnie już nie kocha, bo może, podmawiana przez matkę, przez ludzi, przez niego — kocha jego.
Franciszek Rosana był brzydki, ale wykształcony i sprytny; kto wie, jakich użył uwodzących środków, jakich wyższych czarów, jakich złych sił, aby mu zabrać serce Marji, oddane przedtem wyłącznie jemu z otwartej i szczerej miłości!
Marja była słabą, bezwolną kobietą; cała nienawiść, ślepa, bezrozumna i niesprawiedliwa spadła na Franciszka Rosanę. Biada! Biada!
A potem? Krew i ciemności. Pomyślał z goryczą o zawiedzionych marzeniach i wróciło mu dawne poczucie ich niedorzeczności; ale tak go to zabolało, że wybuchnął płaczem. Od śmierci matki nie płakał i nie cierpiał tak okrutnie. Były to może ostatnie łzy jego życia.
Nazajutrz wybrał się z powrotem raniutko, nie zobaczywszy Marji. Ciotka Luiza dała mu chininę i przestrzegała troskliwie, by dbał o siebie, przykrywał się w nocy, nie zamókł, a w razie, gdyby mu gorączka bardzo dokuczała, powrócił do domu.
— Głupstwo! — rzekł, wzruszając ramionami, z oczyma zamglonemi i twarzą szarą od bezsenności.
Wrócił na swoje pole pracy, skupić się, namyśleć, coś postanowić i pogrążył się w morzu rozpaczy i goryczy. Na tle fjoletowego zmierzchu na płaskowzgórzu wyglądał, jak posąg twardej i dzikiej boleści.
Sroga burza miłości, nienawiści i dumy szalała mu we krwi i nieubłaganie zaprzątała umysł. Tysiące razy w chaosie splątanych myśli nasuwał mu się pomysł, aby upokorzyć się przed Marją i prosić przynamniej o wyjaśnienie, i tysiąc razy odrzucał go z pogarda.
Gdybyż przynajmniej mógł ją znienawidzieć! Nigdy! Piękna jej postać stawała mu zawsze przed
.
151 oczyma i ubóstwiał ją, z całą, pasją zazdrości i rozpaczy.
W nocy bezsenność torturowała mózg jego, a w rzadkich chwilach snu przerażały go rozmaite widzenia: jakieś bójki, strzelanina, żandarmi, ciemne cele więzienne; pewnej nocy śniła mu się długa, szara droga poprzez wysokie, czarne płoty, za któremi było coś nieznanego, co sprawiało lęk; wyobrażał sobie, że to śmierć. Obudził się z dreszczem, ale w swem cierpieniu uczuł ulgę, że jest na wolności, zdrów, silny i może się zemścić. Wszelako sny te wydawały mu się ostrzeżeniami przed przeznaczeniem i z każdym dniem umacniał się w myśli gwałtownej, wykonanej publicznie zemsty.
Zamierzał zabić się natychmiast po spełnieniu; lękał się tylko, że mu się to nie uda, a nie chciał żyć potem.
Czuł straszną obawę przed więzieniem i karą; orząc i zacinając ze złością spokojne woły, miał któregoś wieczoru jasne i zimne widzenie, tego, co się mogło stać po zabójstwie Franciszka. Rzuconoby się na niego ze wściekłością, okuto i wrzucono do więzienia, a po długiem męczeństwie, przed sądem przysięgłych przedstawiono, jako zwyczajnego zbrodniarza. Słyszał już, jak obcy ludzie gadają, wdzierają się do jego miłości dla Marji, potępiają go, drwią i dręczą. Potem usłyszał straszny, lodowaty wyrok, a potem odczuł cierpienia skazańca, w wiecznych ciemnościach, w nocy bez jutrzenki.
Cała jego silna, istota wzdrygnęła się, a w pociemniałych oczach zalśnił jakby odblask stalowego ostrza; poczuł, nieświadomie, że we krwi jego, we wszystkich nerwach istnieje coś silniejszego od miłości i nienawiści: potrzeba wolności. To też porzucił myśl o zemście publicznej w dzień ślubu jako nierozsądną;.
Wcześniej, koniecznie wcześniej! Potem przyszło mu do głowy, że ponieważ zatraci swą duszę, niech choć przedtem użyje życia i zdobędzie Marję. Porzucił więc i myśl o samobójstwie i zdawało się, że po pierwszym wybuchu rozpaczy uspokoił się; ale zato zanurzył się w sine, ponure głębie bólu, dla którego niema imienia, Franciszek Rosana musi zginąć, zanim włoży obrączkę ślubną na palec Marji.
Piotr znał na pamięć wszystkie ścieżki na posiadłościach rywala; nic łatwiejszego, jak ukryć się w krzakach i wystrzelić do niego, gdy będzie przechodził. Trudność polegała na zdobyciu broni bez wzbudzenia podejrzeń.
Pewnego wieczoru przypomniał sobie, że ciotka posiada jeszcze stary rewolwer po mężu i ukrywa go w czarnej skrzyni w swojej sypialni. Przypomnieć to sobie i być w Nuoro zaraz tejże nocy, znaczyło jedno i to samo.
Nie pokazał się w domu Noinów, tylko wszedł na małe podwórko ciotki i przekonał się, że dwie staruchy siedzą jeszcze w kuchni. Wysadzone z zawiasów, drzwi do sypialni prowadziły na podwórze, czarna skrzynia z rzeźbionego drzewa stała za drzwiami.
Zapytał się w myśli, czy ciotka chętnie da mu rewolwer, tę starą, świętą pamiątkę? — Nie — odpowiedział sam sobie.
Wtedy pchnął drzwi i przy słabem świetle księżyca uniósł wieko starej sardyńskiej skrzyni, pełnej lichego ubrania i podartej bielizny; znalazł natychmiast broń i wyszedł. Ale serce biło mu mocno, a w skroniach tętniło, jakby bulgotały te dwie zgłoski: Kradniesz! kradniesz!
Piotr słyszał je i doznawał uczucia wstydu i złości, że ich nie może zagłuszyć. Ruszył w drogę; noc była głucha, pełna złowrogich cieniów, księżyc ukazywał się i znikał co chwila, żeglując śród wielkich atramentowych chmur, które robiły wrażenie milczących okrutnie potworów. A w duszy Piotra rozlewało się płomienne i przeraźliwe światło, które mu dawało nigdy nie zaznane, dziwne wrażenia. Czuł, że krok, dokonany tej nocy, jest pierwszym krokiem na drodze grzechu; że po nim nastąpią inne i jeszcze inne, aż do nieznanych i przerażających granic. Doznawał nieokreślonego uczucia strachu, jakiego doświadczył w śnie o szarej drodze śród wysokich, czarnych płotów: przykra, jesienna noc w tej nagiej i samotnej dolinie była niemniej szara i nastrojowa od snu.
Może po spełnieniu zbrodni nie czułby tego cierpienia, wahania i wyrzutów sumienia, jakich doznawał z powodu kradzieży starego rewolweru, który zresztą prawie należał do niego, gdyż miał go odziedziczyć.
Nazajutrz, w dzień ponury i zimny, schował starą broń, trochę zardzewiałą, niemniej jednak zdatną do użytku, pomiędzy dwa wklęsłe kamienie, na niedostępnej wyniosłości, zasłoniętej zaroślami. Światło dzienne rozproszyło jego nierozsądne obawy, myśl powróciła na zwykły tor smutnych zamiarów. Pod wieczór jednak zaszedł nieprzewidziany i niezwykły wypadek.
Mniej więcej w odległości kwadransa drogi od szopy Piotra orali i siali inni chłopi nuorscy, którzy po nastaniu wieczoru schodzili się i spędzali noc wspólnie. Często zapraszali Piotra Benu do swojej szopy, ale w usposobieniu ducha, w jakiem się znajdował, wolał samotność i odrzucał zaproszenia.
Tego dnia jednakowoż, ponieważ w nocy poprzedniej, przy powrocie z Nuoro zgubił krzesiwko, zaszedł do szopy, prosząc o pożyczenie zapalonej głowni lub hubki. Noc była bardzo zimna i ciemna, z północy od strony Orune wiał lodowaty podmuch i niepodobna było zasnąć bez ognia. Piotr zastał chłopów, zebranych około wielkiego, pachnącego jałowcem ogniska; piekli obfite połacie mięsa, a skóra owcy, zwieszała się na gałęzi z dachu, uwitego z lentyszków.
— Dobry wieczór! — powiedział Piotr, nachylając się, aby wejść. — Uh, jak pachnie skradzione mięso!
Chłopi, spostrzegłszy go tak nagle, zmieszali się, potem, śród śmiechów rzucili mu przekleństwo i poprosili, by został.
Ale on wziął głownię i zabierał się do wyjścia.
— Zostań — powiedział mu jeden z nich, przytrzymując go za połę sukmany. — Inaczej pomyślimy, że jesteś szpiegiem.
— Myślcie sobie, co chcecie, ale ja nie zostanę.
Jednakże zmusili go do pozostania i uczestniczenia w hałaśliwej i bezwstydnej zabawie; a ponieważ mięso mu się wydawało gorzkie, a kiszka krwawa dawała daleki przedsmak krwi ludzkiej, zaczęli wyśmiewać jego chmurną powagę.
— Bzdury, — powiedział doń jeden, — wyglądasz jak skazany na szubienicę, Piotrze Benu. Jeżeli djabeł zechce, to umrzesz jutro, bo kęsy, które teraz przetrawiasz, przerobią się w ciele twojem w same zielone żabki.
Piotr uśmiechnął się, potem powoli zdawał się rozchmurzać. Wesołe rozmowy wieśniaków, samych zwolnionych z więzienia młodzieniaszków nie bez skazy, ale odważnych, rozjaśniły mu umysł i dały jakby nowe wyczucie życia, zupełnie różne od tego, jakie wypełniało jego bolesną samotność. Przyszła chwila, kiedy zapytał sam siebie, czy ostatecznie nie jest warjatem, żeby się tak dać opanować tragicznym namiętnościom i zatruwać sobie życie, które mogłoby być wesołe i pełne śmiechu.
Podniesiony trochę na duchu, pozostał na noc w ciepłej i ożywionej szopie; wyciągnął się koło otworu, który służył za wejście, nasłuchując co chwila pilnie, czy Malafede, zostawiony dla pilnowania wołów, nie szczeka. Większa część nocy minęła spokojnie i Piotr, budząc się od czasu do czasu, słyszał tylko w milczeniu spokojnych i mroźnych godzin daleki i niewyraźny szmer, jak podmuch wiatru, może szum rzeki, wezbranej przez ostatnie deszcze.
Ale przy pierwszym porannym brzasku, zimnym i ołowianym, rozległo się charakterystyczne wycie Malafedy, które zdawało się głosem ludzkim, chrapliwym i żałosnym; zaraz w oddali odpowiedział inny pies, a Volpicina[16], biała suczka chłopów nuorskich, zupełnie podobna do lisa, o długim ogonie, zerwała się nagle ze snu i wybiegła z szopy, węsząc powietrze i wściekle szczekając.
— Co się stało, do djabła? — pomyślał niespokojnie Piotr. W stał i zbladł, wyjrzawszy przez otwór.
Szopa była otoczona przez karabinierów i zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje, został wraz z towarzyszami okrutnie zakuty. Resztki przeklętej wieczerzy żołnierze zabrali, zawinęli w skórę owczą i rzucili na ramię jednemu z aresztowanych. Piotr krzyczał i buntował się nadaremine. Wciśnięto go w szereg i popchnięto do Nuoro. Zdawało mu się, że śni mimo jasności dnia i ostrego zimna mglistego poranku, był wściekły jak spętane dzikie zwierzę, nie było jednego mięśnia, jednego nerwu, któryby w nim nie drżał, a zęby mu dzwoniły.
— Gdyby się Marja dowiedziała? gdyby go zobaczyła? A nużby uwierzyła, że jest tak nikczemny, ja u mówią pozory?
Ta myśl piorunująca zmiażdżyła go bardziej niż złość z powodu niewinnego uwięzienia. Przechodząc przez drogę, tylokrotnie odbywaną w rozpaczy, złorzeczył swemu losowi i chwili, w której wczoraj wyszedł ze swej szopy. Myśl o pracy, o psie, o opuszczonych wołach, o gospodarzu, o Marji jeszcze podniecała straszną jego złość.
Z karabinierami przybył i właściciel skradzionej owcy, ubogi pastuch, któremu aresztowani złupili trzy owce w ciągu jednego miesiąca.
— Bobòre! — krzyknął mu Piotr, grożąc i błagając. Każ mnie uwolnić, bo inaczej pożałujesz. Ja nie mam nic wspólnego z tą całą sprawą, nigdy cię nie skrzywdziłem, klnę się na Boga. Daj mi odejść, Bobòre, inaczej jestem człowiek zgubiony!
Opowiedział przygodę wczorajszego wieczoru, ale choć pastuch wzruszył się i próbował spełnić jego prośby, karabinierzy wykonali swój obowiązek.
— Jeżeliś niewinny, to się zobaczy. Tymczasem musisz dotrzymywać towarzystwa tym lisom.
Na szczęście doszli wcześnie do Nuoro, i przeszli niepostrzeżenie przez zimne i puste ulice. Piotr, ziemisty i pochmurny, przyglądał się jak nieprzytomny metalowym kajdankom, które połyskiwały złośliwie w szarem świetle poranka.
— Bobòre, — powiedział do pastucha, wchodząc do urzędu policyjnego — zaklinam cię na duszę twej matki, idź przynajmniej do mego pana i opowiedz, co się stało.
Chłopi na śledztwie przyznali wszyscy, ze Piotr jest niewinny; pomimo to czekał nadaremnie przez cały dzień upragnionej godziny zwolnienia.
Wuj Mikołaj zakrzątnął się, aby mu pomoc, ale kruczki tak zwanej sprawiedliwości są poplątane jak włosy Meduzy i Piotr Benu pod wieczór został wtrącony do więzienia. Przesiedział w niem trzy miesiące.
Z początku myślał, że bezwarunkowo oszaleje, potem rozchorował się i spędził dwa tygodnie w więziennym szpitalu. Powoli, powoli, uspokojony przez swego adwokata, zrezygnował i czekał. Z domu Nomów przysyłano mu od czasu do czasu obiad, wino, a wuj Mikołaj posuwał swoją życzliwość tak daleko, że odwiedził go dwukrotnie, mówiąc mu, że wziął chwilowo na jego miejsce innego sługę, ale przyjmie go znowu i obdarzy zaufaniem, jak tylko będzie wolny. Piotr pragnął go wypytać o małżeństwo Marji; ale przypuszczając, tak jak córka powiedziała, że wuj Mikołaj domyśla się jego tajnych uczuć, nie śmiał otworzyć ust.
Po miesiącu zawarł przyjaźń z młodym więźniem z Fonni, człowiekiem o chłopięcym wyglądzie, wysokim, bez zarostu, z twarzą inteligentną i złośliwą. Ten, kiedy już wyczerpał w rozmowach całe swe zaufanie i całe dzieje, zaproponował Piotrowi, że go nauczy czytać.
Piotr przyjął to z zapałem, a nowe zajęcie, które skracało nudę, i którem u się oddał z całym wysiłkiem swej ukrytej dotąd inteligencji, uspokoiło go najzupełniej. Po ośmiu dniach nauczył się abecadła i zaczął sylabizować. Stary dozorca za trochę wina podjął się dostarczyć elementarzy, papieru, ołówka i pism. Nauka postępowała znakomicie i pewnego dnia, w przeddzień uwolnienia, Piotr mógł przeczytać i zrozumieć całą stronę odcinka w jakiemś piśmie i napisać imię Marji Noina.
Zrobiło mu to olbrzymią przyjemność, choć radość była gorzka i zdradliwa, jak złoty kielich, zawierający nieznaną truciznę.
Czuł zadowolenie z wielkiej zdobyczy, która rozszerzała jego dziki widnokrąg myślowy. Ale namiętność jego pozostała niezmieniona, a dni bezczynne i jednostajne, jemu, nawykłemu do ruchu i pracy, ciążyły, dłużąc się w nieokreśloność i wzmagały jeszcze bolesne uczucia.
Nieraz w ponurej ciszy więziennych nocy, przerywanej tylko szumem wiatru lub krzykiem straży, czuł, niemal jak ból fizyczny, tęsknotę za wolnością, za wieczorami przy ognisku w kuchni Noinow i za swoją miłością dla Marji.
Myślał o Franciszku Rosanie w napięciu nerwów i z zaciśniętemi pięściami. Nienawiść wsiąkła mu w krew jak trucizna; niejednokrotnie oskarżał Franciszka za swoje obecne nieszczęście, myśląc, że gdyby nie był poszedł pewnej nocy do Nuoro skraść rewolweru ciotce, nie byłby zgubił krzesiwka i zwracał się po ogień do chłopów, z którymi został tak niegodnie zaaresztowany.
Dziwna to była logika, ale niestety w ostatnim miesiącu więzienia rozumowania Piotra Benu przybrały dziwaczne i zdradliwe wężowe linje.
Jakkolwiek sądził, że już jest spokojny, zrezygnowany w swem łzawem nieszczęściu, ponura wściekłość, zawiść i bunt głęboki przeciwko losowi i ludziom gryzły mu duszę.
Jego uczucia religijne i tak słabe i nie podtrzymywane, zapadały w ruinę i obraz prosty a wzniosły sprawiedliwego Boga rozwiewał się w nicość. Więzień z Fonni w czasie między lekcjami wykładał mu różne przewrotne teorje społeczne i religijne, Mówił dobrze, wpadał w rozmaite, narzucające się słusznością, sofizmaty, miał przekonywającą wymowę i miły głos, a Piotr słuchał go żarliwie, ze zmarszczonymi brwiami.
Prawie wszyscy towarzysze więzienni stanowili szajkę złoczyńców, wypuszczonych zbrodniarzy, którzy wyrażali się jak ludzie niscy i źli, sam oddech niektórych z nich zatruwał cuchnące powietrze więzienne. A wdychając to powietrze, Piotr psuł się, jakby zatruty jadem; może zdrowa jego natura byłaby zwyciężyła wszelkie złe wpływy, gdyby nienawiść, żal, niesprawiedliwość ludzka, miłość i rozpacz nie ciążyły nad nim tak przemożnie.
Była to chorobliwa zmora i niepokonana. Wstręt, jakiego doznawał nieraz instynktownie w towarzystwie ludzi zepsutych, i fakt, że czuł, jak jemu samemu psuje się charakter, wpływały podniecająco na jego namiętność, W przymusowem zamknięciu, na jakie był skazany, twarze Marji i Franciszka prześladowały go coraz bardziej i w dzień i w nocy, we śnie i na jawie, a kiedy pewnego dnia dowiedział się, że narzeczeni mają się wkrótce pobrać, rzucił się ze wściekłością na kratę i zaczął nią targać, jakby chciał ją połamać. Ta bolesna nowina wprawiła go znów w cierpienie pierwszych dni, dusił się, szalał na myśl, że może wyjść zapóźno z więzienia. Ostatni tydzień był bezustanną męczarnią. Na dworze lało bez przerwy i przez zakratowane okienko widział tylko kawałek sinego, jednostajnego nieba, po którem przemykał od czasn do czasu jakiś kruk, kracząc chrapliwie.
W ostatnich dniach lutego zapadł wyrok na złodziei owcy: dostali jeszcze trzy miesiące zamknięcia. Piotra Benu uwolniono.
Gdy ujrzał znowu ulice, niebo, słońce (był dzień pogodny nareszcie), zdawało mu się, że się zbudził z długiego i okropnego snu i czuł się prawdziwie uszczęśliwiony. Skierował się natychmiast do domu Noinów, a w miarę, jak się zbliżał, spostrzegał rozrzucone na ziemi garście ziarna i skorupy potłuczonych talerzy, nieomylny znak przejścia nowożeńców. Serce ścisnęło mu się znowu w bolesnym zawodzie.
- ↑ Dodany przez Wikiźródła
- ↑ Lud sardyński imieniem ciotki i wuja nazywa gospodynię i gospodarza domu. (Przypis tłum.)
- ↑ Izba do odpoczywania.
- ↑ Księżnych.
- ↑ Stare ludowe, jeszcze średniowieczne opowieści rycerskie, które śpiewali uliczni śpiewacy. (Przyp. tłumacza.)
- ↑ jakby „nieboszczyków“.
- ↑ Rodzenki i figi! Kto kupi? Wino gotowane! Kto kupi?
- ↑ Motto — słowo, piosenka.
- ↑ Samotność
- ↑ Djalog śpiewany, w którym, jak w niektórych idyllach Teokryta, dwaj improwizatorowie na przemiany mówią sobie zwrotkę. Podtrzymują przeciwne sobie tezy, tak, że djalog ma charakter „dyskusji“.
- ↑ Osiołki.
- ↑ Zamiast dialektu sardyńskiego (przyp. tłum.)
- ↑ Pieśni na cześć Matki Boskiej.
- ↑ Opoki sieją perłami
Krzaki ślą łaski i dary!
Tysiącem głosów i tonów
Wdzięczne cię wielbią ptaszęta
Gwiazdy, świecące blaskami.
Spływają, by wieńczyć ciebie. - ↑ Pozdrowienie uczestnikom święta.
- ↑ Liszka.