Po rozwodzie/Część II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po rozwodzie |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tadeusz Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Dopo il divorzio |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Maj nadszedł. Dolinę Isalli, ponurą, zwykle, porosły wysokie trawy, krzaki okwitły obficie, na polu kłosy falowały pod tchnieniem wiatru, przyroda złoto-zielona uśmiechała się do młodej wiosny, rozgrzana słońcem, wonią, kwiecia upojona, odziana barwnie i strojnie.
W krzakach coś grało, śpiewało, szczebiot ptactwa wypełniał wiejską, ciszę. W dolinie duszno niemal było od woni narcyzów i dzikich hyacentów, a narcyzy, hyacenty, kwitnące trawy, okwiecone krzaki, nurzały się w powodzi roztopionego rzekłbyś złota, owiane przytem od mgły stokroć lżejszemi i lotniejszemi lazurowemi oparami, rozproszonemi po dolinie całej, w przestrzeni, powietrzu, precz pod szafiry nieba.
Powiew wiatru biegł po kobiercach z fijołków, wonnego kwiecia roztworzył kielichy. Niektóre łąki zasiane renonkułami i białemi anemony, zdawały się kawałami gwiaździstego, na ziemię spadłego i odblaskiem traw umajonego nieba. Rzadkie i ozdobione drzewa, kołysały się sennie, rozkosznie...
Słońce skłaniało się ku zachodowi i na zachodzie niebo mieniło się barwami dojrzałej brzoskwini, gdy od północy stoki gór skrzyły się jak drogocenne ametysty.
Konstanty Ledda, przeniesiony zrazu z więzienia do Nuoro, wracał z miasta pieszo, w rodzinne strony. Mijał dolinę bez pośpiechu, z tobołkiem na plecach; od czasu do czasu zatrzymał się, rozglądał dokoła i myślał:
— Dziwne! dolina wydaje mi się mniejszą, ciaśniejszą... Prawda! widziałem morze.
Postarzał, przygarbił się, zbladł, lecz bądź-cobądź nie miał tragicznego wyglądu, jakby się to komu zdawać mogło. Wracał sam i pieszo, gdyż nie mógł był z góry oznajmnić dnia, w którym go uwolnią, to też nikt z krewnych lub przyjaciół nie udał się był do Nuoro na jego spotkanie. Zresztą, pędziła go niecierpliwość oglądania rodzinnych kątów.
Wzbijał się pod górę. Lekko mu było, czuł się wesół, dlatego może, że pił dużo w Nuoro i miał w kieszeni butelkę z winem. Czasem nogi, uginały mu się w kolanach, lecz nie zważał na to wzbijał się raźno pod górę.
— Eeco! — myślał — gdy nogi wypowiedzą posłuszeństwo, zatrzymam się i spocznę nieco. W kobiałce mam chleb i wino! Czegóż więcej trzeba? Wolny jestem i swobodny, jak ptak podniebny i... zostałem znów kawalerem.. Dziwne! Ciekawe! Miałem przecież żonę, a teraz jestem nieżonaty.
Zaśmiał się. Wzbijał się, wzbijał pod górę, to patrząc na ścieżki żółte, śród traw wysokich, to na ptaszki świergocące nad kwitnącemi krzakami, w nizkim locie muskające skrzydłem ziemię, kłócące się o gałązki, na których spoczną do noclegu. Przypomniała mu się stara, obdarta z pierza sroka więzienna. Uczuł, jak mu się w piersi coś ściska...
Ha! poco zaprzeczać! Ze smutkiem pewnym, z trudnością rozstał się z miejscem, gdzie tyle przecierpiał, z towarzyszami niedoli, których ani lubił, ani szanował, lecz z którymi lat tyle się przemęczył. Zal mu było murów wilgotnych, ponurych, ohydnych i tego kawałka nieba nad wązkim więziennym dziedzińcem, podobnego latem do rozpalonego metalu, zimą do tafli sinego lodu. Żal mu było lat minionych.
Od śmierci istotnego zabójcy Leddy, Korszunem zwanego, minęły dnie i miesiące, zanim sądy roztrząsnęły na nową starą sprawę i uwolniono niewinnie osądzonego. W ciągu dni tych i miesięcy, co mu się zdały od wieków dłuższe, Konstanty trawiony był gorączką niecierpliwości, a potem — płakał niemal, opuszczając więzienie. Płakał nietylko z litości nad towarzyszami niedoli, których pozostawiał za sobą, lecz nad samym sobą, nad swą straconą młodością, nad tem, co niewinnie przecierpiał, nad tem, co go jeszcze czekało w życiu.
Lecz żal ów minął... wszystko się rozwiało... tylko myśl o Giovannie cierniem tkwiła w głębi serca, chociaż usiłował śmiać się i z tego.
Wzbijał się w górę, wzbijał. Doszedł do krańców doliny, szedł brzegiem Isalli. Światło zachodu żywe jeszcze było i woda połyskiwała złotem i srebrem pomiędzy krzakami oleandrów i konkilów kępinami. W przezroczystemu cieniu gałęzi, purpura nabrzmiałych pączów oleandrowych, krwawiła się obficie Konstanty, zmęczony już bardzo, myślał, że dolina i wąwóz wiodący w góry, nie są bądź co bądź tak krótkie, jak mu się zrazu zdały.
— W polu dobrze zasnąć można — myślał — ale ciekawym przybycia tam... do wsi. Pukam do drzwi Izydora! puk! puk! kto tam? Ja. Kto „ja?” Ecco, Konstanty Ledda! Widzę go, wstaje z miejsca, poczciwiec! pewnie śpiewać będzie różańce lub godzinki... a może moją pieśń o świętym Konstantym... Ciekawym... Na ogół ciekawa rzecz, jak pieśń tę skomponować mogłem. Dziwił się wielu rzeczom, jak się dziwią dzieci, lub ludzie przypominający sobie dziecinne swe lata i sprawy. Zresztą i chwila obecna pełna dlań była podziwów. Dziwiła go wiosna kwitnąca, wąwóz zielony, droga, którą wracał do domu.
Do domu...
Szedł teraz łanem zbożowym a po obu brzegach wązkiej miedzy — w zachodzącego słońca pozłocie, słaniały się kłosy i pole falowało kłosistą ławą. Szedł i myślał:
— Izydor powie mi „wejdź.” Zaprosi mnie do siebie i powie jeszcze: „Jakób Dejas to zrobił i umarł,” jak gdybym tego nie wiedział! I powie: „żona twoja ma drugiego męża...” Ależ to dobrze! i to wiem oddawna! „Jak to, nie płaczesz?” — zdziwi się Izydor! Jeszcze czego! miałbym płakać... dość już łez wylałem... Czyż można było przypuszczać, że wrócę tu jeszcze? Nabrałem doświadczenia, zobaczysz. Nie lada kawał świata widziałem! Morze przebyłem, nie jestem już dawnym, znanym tu niegdyś chłopakiem...
I nagle, w chwili właśnie, gdy się sam przed sobą przechwalał nabytem doświadczeniem, uczuł jak mu serce dławi tych doświadczeń gorzkich dłoń lodowata i twarda. W myśli mignęła mu chatka uboga, Giovanna, synek...
— I nic z tego nie pozostało — mówił mu głos — wiatr rozwiał wszystko jak dymy... wszystko! wszystko! wszystko!
Usiadł na miedzy, przygnieciony ciężarem swej doli. Co mu się stało? Wszak sądził, że to już przeszło, minęło, zgłuszył cierpienie, wspomnienia, a oto, z samej głębi duszy powstały tłumne, bolesne i naigrawały się, miażdżyły go, dławiły, pastwiły się nad nim. Zapomnieć, ach! zapomnieć! Wyjął z kobiałki flaszę z wydrążonej tykwy, pełną wina? i pił, pił długo, chciwie i potem rozglądał się po okolicy. Zdawało mu się, że siedzi na wybrzeżu szmaragdowego jeziora, po którem przy lada powiewie wiatru pływały korale — czerwonych polnych maków kępiny całe.
Po niejakiej chwili wstał, lecz nie zabierał się już w dalszą drogę z takim, jak przed tem, pośpiechem. Gdzie, do kogo miał śpieszyć? Przybędzie dziś, czy jutro — wszystko jedno. Nikt go nie czeka. Już pierwsze cienie nocy kładły się w głębi doliny, świerszcze ćwierkały śród traw, wonie kwiatów i krzaków wzbijały się w powietrze, wiatr opadł, ptaki zamilkły i tylko lotne nietoperze rysowały czarne błyskawice na kryształowem tle majowego wieczoru.
O! kto wyrazi tęsknotę, rozlaną w wiosennym zmroku! Jestże dusza dość zatopiona w błogości, któraby jej nie odczuła? Tęsknić można za utraconym rajem, wieczystą pogodą wiekuistej wiosny, za szczęściem, do którego człowiek był stworzony i które utracił.
Konstanty szedł zwolna. Po długich latach więzienia i ucisku śród ciasnych, plugawych, cuchnących murów, po latach kaźni o skrępowanych, na krótkie piąstki mierzonych skąpo krokach, ruch swobodny, wśród przestworzy, był sam już w sobie rozkoszą. Pod stopami czuł i trawę świeżą, i kamienie wilgotne, w miarę jak wzbijał się w górę, rozszerzały się horyzonty, szerokie jak wolność i swoboda! A jednak rzadko kiedy, nawet w najgorsze dni więzienne, było mu równie smutno, jak teraz. Szedł, ale po co? gdzie? do kogo? Czuł się wesół na początku drogi, zbliżającego się do kresu ogarniał smutek nieprzemożony. Mgły, podnoszące się na dalekich horyzontach, zdawały się mówić, że podróż była bezcelową, próżną. Nie miał domu, rodziny, ojczyzny. Wszak wszystko tracił i obojętnem być mu powinno, gdzie go poniosą kroki. Nie był-że wędrowcem w pustyni tak prostej, jak ciemniejące nad głową jego obłoki, śród których rzadkie zapalające się gwiazdy zdawały się rozrzuconemi w przestrzeni czatami, nie wiedzącemi o sobie wzajemnie nic... placówkami zatraconemi w przestrzeni, jak on w swobodzie — pustkowia.
O Giovannie, straconem szczęściu, właściwie mówiąc, nie myślał. Nie myślał nawet o losach, co się z nim obeszły tak bezlitośnie, o niewinnem posądzeniu i osądzeniu. Rzeczy te zapadły mu tak głęboko w duszę, że się stały cząstką samego jego jestestwa; zapomniał o nich niemal, jak się zapomina o powszednich i najbliższych, a nieoddzielnych od nas rzeczy. Nie o tem myślał tedy, lecz o tysiącznych, drobnych szczegółach z przeszłości, o tem, co pozostawił w swej wiosce, a czego już nie odnajdzie.
Więc myślał o placu pustym, obszernym przed chatą Giovanny i jej matki. O ławce kamiennej, na której siadywał z nią w pogodne wieczory letnie i myślał o łożu olbrzymiem, antycznem, w którem odpoczywał po całodziennym trudzie. Ecco! zdawało mu się, że właśnie wraca, po dniu znoju i pracy w polu... Gdzie pójdzie? gdzie zmęczoną złoży głowę?
Zpośród smutków, zniechęceń, goryczy, wydzielało się coraz wyraźniej poczucie zmęczenia i głodu.
Na szczycie wzgórza przysiadł i znów otworzył sakwę. Noc zapadła zupełna, lecz jasna i przezroczysta. Na wschodzie, z po za gór, zasłaniających morze, wstawał miesiąc bladolicy. Po firmamencie, nakształt pustego, szerokiego krzaku, biegła droga mleczna. Na zachodzie niebo podobne było do dalekiego niby oceanu.
Coś nakształt świtu otaczało góry, ścieżki rysowały się wyraźnie, a krzaki podobne były do stada owiec czarnych. W ciszy rozlegało się przeciągłe wołanie kukułki...
Konstanty posilił się, zjadł, wypił, położył się na wznak na grzbiecie góry i wzrok zatopił w pustynne obszary nieba. Po chwili zmrużał powieki. Pokrzepiony posiłkiem i chwilowym spoczynkiem, poczuł się raźniejszym.
Przymknąwszy oczy, przeniósł się pamięcią pomiędzy towarzyszów więzienia. Zdawało mu się, że szyje wraz z nimi buty. Napełniła go dziecinna jakaś radość, a też dopiero będzie miał co opowiadać starym przyjaciołom w Orlei! Wstanie, przyśpieszy kroku, pójdzie.
— Wstanę i pójdę — postanawiał, lecz nie ruszał się z miejsca. — Albo! pozostanę tu, tu tak dobrze, zasnę... spać mi się chce... Ale nie! trzeba iść... Izydor czeka... Spyta, kogo tam poznałem... Ha! widziałem morze, pływałem po morzu i poznałem sierżanta Burrai, co mi przyobiecał wyjednać miejsce nadwornego szewca... Ecco! wstanę, pójdę...
Nie ruszał się jednak z miejsca. Obrazy przesuwały mu się w myśli zmąconej... dziwaczne obrazy: Król Pikowy na ośle galopował po mlecznej na niebie drodze... O! o! wola go, krzyczy...
Konstanty roztworzył oczy.
— Przeklęta kukułka — zamruczał, a przymykając znów oczy, marmotał:
— Idę... a słyszę... idę...
Zasnął na dobre.
Gdy się przebudził, księżyc wszedł wysoko i z wysoka spoglądał na góry, przepływając świetlaną kulą po roziskrzonem od gwiazd niebie. Rosa rzęsista operliła ziemię, na którą tu i owdzie padały olbrzymie, czarne cienie gór, garbiąc się i wykręcając dziwacznie, gdy znów w miejscach oblanych srebrnem światłem każda linia, kształt każdy, krzak, kwiat rysował się wyraźnie w srebrno lazarowej przezroczy. Kukułka kukała coraz dłużej, coraz donośniej.
Konstanty wstrząsnął się, powstał cały wilgotny od rosy, przeciągnął ramiona, a ziewanie jego rozległo się w ciszy i pustkowiu.
Powiódł okiem po niebie, chcąc się dowiedzieć, która być może godzina? Dyana nie wychyliła się jeszcze z morza. Jutrzenka daleką była i przechodzień udał się w dalszą drogę, w nadziei przybycia do wioski, zanim się ludzie przebudzą. Nie chciał się narażać na ciekawość dawnych przyjaciół i sąsiadów, a nadewszystko bał się spotkać Giovannę, lub jej matkę; nie chciał w brzasku dziennym przechodzić przed ich chatą. Po co? wszystko przeszło... skończone wszystko!
Szedł w góry, schodził w doliny, wspinał się na oświetlone księżycem szczyty. Krzaki złotojeścia, skąpane w rosie asfodele, skały same wydzielały zapach silny i upajający. Wązkie strumienie przebiegały okwiecone trawniki.
Na dalekich horyzontach niebieskie obłoki kładły się na sinych górach i dal rozpływała się w mgły opalowe. Konstanty szedł ciągle; myśli jego i uczucia drzemały, lecz członki, odświeżone spoczynkiem, całą odzyskały elastyczność; przeskakiwał nad przepaściami, wspinał się na strome skały, skracał sobie drogę znanemi niegdyś przesmykami, a gdy przystawał chwilę, dla złapania tchu, serce biło mu gwałtownie w piersi. W jasnych jego źrenicach odbijał się księżyc srebrny.
Poznawał znane sobie niegdyś miejsca, czuł zapachy rodzinnej ziemi, poznawał ścieżki błędne, zagony jęczmienne i pszeniczne. Mastiksowe krzaki, rzadkie samotne drzewa, szumiały za lada powiewem sycząc senne jakieś słowa, a tam i owdzie, tu srebrne w świetle miesiąca, tam czarne w cieniu sterczały skały-sfinksy, a po za niemi, gdzieś, z wyżyn dojrzane, przelewało się srebrne morze, to morze, które przebyć — jak bądź przebyć, zdawało się Konstantemu rzeczą nielada.
Doszedłszy do kościoła świętego Franciszka, przystanął, odkrył głowę, zmówił pacierz. Modlitwa szczerą była, gorącą, dziękczynną. W tej chwili odczuł, jak nie odczuwał dotąd, radość z powrotu i odzyskanej swobody.
Zaledwie dnieć zaczynało, gdy Izydor Pane usłyszał pukanie do drzwi.
Od dwóch tygodni... gdzie tam od dwóch tygodni, od czterech już blizko miesięcy, wyczekiwał codziennie przybycia Konstantego. Zerwał się z pościeli przedtem jeszcze, zanim mu stare jego serce kołatać zaczęło w piersi.
Otworzył. Dostrzegł mężczyznę wysokiego, odzianego... nie tak, jak się odziewano w Orlei — odzianego w surdut długi, z twardej jak skóra materyi, mężczyznę o długiej, bladej twarzy. Nie poznał go zrazu.
Konstanty roześmiał się ostrym, suchym śmiechem, a śmiech ten ubódł biednego rybaka. Poznał go wówczas, lecz uczuł zarazem, jakgdyby wiatr zimny przewiał między nimi. Konstanty to był niewątpliwie... tylko inny jakiś... do tamtego niepodobny. Objął go, lecz nie ucałował, czuł, że go łzy dławią.
— Ecco! Nie poznałeś mnie — mówił nowoprzybyły, zrzucając z pleców tobołki — pewien tego byłem.
I głos i akcent zmienione były, jak wygląd... Litość walczyła w sercu rybaka z chłodem niespodzianym.
— Po co tu przychodzisz w tem odzieniu? — rzekł — trzeba było poczekać w Nuoro, przywiózłbym ci, co trzeba, konia przywiódł, trza było dać znać. Wróciłeś pieszo.
— Nie! — odparł żartobliwie nowoprzybyły — święty Franciszek pożyczył mi swych koni. — Ha! co porabiasz zio Izydorze? Widzę, że chcesz gotować kawę. Daj pokój. Czyż nie ma wódki?
Rybak, który rozdmuchiwał już węgle, obrócił się zmieszany, zawstydzony niemal... nie, miał tylko trochę kawy.
— Nie wiedziałem — mówił, rozkładając ręce — ale poczekaj chwilę... przyniosę. Widzisz bo, czekałem cię i nie czekałem... — chciał wyjść.
— Hola! Gdzie? — zawołał tamten. — Niczego nie chcę. Siadaj stary.
Izydor usiadł, patrząc nieśmiało jakoś na tego tak obcego sobie... Ośmielając się po niejakim czasie omacał jego surdut, pantalony, pytając, czy zamierza istotnie w tem chodzić.
Przez otwarte drzwi wtargnęło światło rozświtu. Konstanty wydał się przyjacielowi bardzo blady, ziemisty jakiś, zmieniony.
— Dlaczego nie miałbym w tem chodzić? — odparł, śmiejąc się znów nieszczerym, fałszywym, tak przykrym dla Izydora śmiechem. — Zresztą niedługo odejdę.
— Odejdziesz? Dokąd?
— Tylu poznałem różnych ludzi — zaczął tak, jak gdyby recytował wyuczoną na pamięć lekcyę Konstanty. — Zapewnili mi protekcyę. Cóźbym tu porabiał?
— A... chociażbyś został szewcem; pisałeś mi przecie, żeś tam szył buty.
— Hm! Zaznajomiłem się z pewnym sierżantem... bawi obecnie w Rzymie, obiecał mi wyjednać miejsce szewca u dworu królewskiego.
Izydor spojrzał na niego z politowaniem. Zmienił się Konstanty, oj zmienił! Zła szkoła więzienna.
— Po co to mówisz, rzuć-że te niewczesne żarty... tyle mamy do pomówienia z sobą — mówił smutnie i łagodnie, bo zdawało mu się, że Konstanty przybiera umyślnie pozory obojętności i lekceważenia, ale... po co? Komuż, jeśli nie jemu, serce otworzy, ulży sobie?
— Potem żartować będziemy — mówił — potem. Ale powiedz, czemu nie chcesz posilić się, wypić kawy? To ci nie zaszkodzi.
— O czemże mówić mamy? — odpowiedział tamten drewnianym głosem. — Wiedziałem, że się zadziwisz, widząc, że nie płaczę, włosów sobie nie rwę. Ha! Gdybyś wiedział, ile łez przepłakałem! Nie stało na teraz. Zresztą, odejdę... Widzisz, kto widział morze, ten tu nie wytrzyma... Dobrze, nalej mi kawy... Ktoś idzie? Nie chcę, by mnie widziano... podziwiano... cudaka niby.
Wstał i zamknął drzwi chaty.
Gdy wrócił ode drzwi, znów zdawał się zmieniony: wargi mu drżały.
— Przechodziłem tamtędy — rzekł głucho, głową wskazując chatę Bachisii — lecz znalazłem się po tamtej drodze sam nie wiem jak... Powiedz, sam powiedz, mogęż tu pozostać?
Ręką wodził po czole, potem runął jak długi na ziemię, płacząc i wijąc się z wewnętrznego bólu. Łzy mu płynęły gwałtownie, jak strumień, co zerwie kamienne zapory.
Rybak pobladł, patrzył nań w milczeniu, nie znajdując, nie szukając słów pociechy... Miał go, dawnego swego Konstantego, poznał go teraz.