Po rozwodzie/Część II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Stancya, w której spoczywał Jakób Dejas, była niezwykle wysoką, a tak obszerną, że paląca się w niej lampa olejna nie mogła rozproszyć czepiających się kątów mroków. Wypełniające stancye sprzęty przystosowane zostały do jej rozmiarów. Przy ścianie, w głębi mahoniowa szafa sięgała sufitu, a łoże, na którem piętrzyły się pierzyny i które pokrywała żółtawa kapa, podobne było do góry. Było coś tajemniczego w olbrzymiej tej stancyi, której strop ginął niby w chmur zwoju, a pośród niej drobna, okrągła postać Anny Rosy podobna do barwnego źdźbła trawy w rozłogach pustyni. Ramiona jej zaledwie dosięgnąć mogły posłania, na którem spoczywał Jakób Dejas. Miał gorączkę, temperatura trzymała się 39. Marzyło mu się, że wskoczył do wykopanego dołu i kopacze zasypują go po szyję, wyżej.... wyżej głowy.... powietrza mu brakło, dusił się, cierpiał, lecz nie mógł się bronić, a nawet nie chciał, sądząc, że im głębiej go zakopią, tem prędzej i skuteczniej uleczony zostanie. Wtem spostrzegł, że zamiast własnej głowy, ma na karku głowę księdza Eliasza, na którego czole tańczy i kręci się tarantula... Pogrążony w pół śnie gorączkowym, Jakób czuł śmiertelne dreszcze.
Gdy właził do rozpalonego pieca, pomyślał, że tak gorąco bywa chyba w piekle, gdzie potępieńcy pokutują wiekuiście. Teraz, w gorączkowym półśnie, marzyło mu się to w straszliwy sposób. Z jamy, w jaką go zakopano po szyję, uszy, usta, dusząc go, widział piec gorejący. Piekło! Czuł lęk taki, że nawet we śnie i w gorączce odczuwał instynktową potrzebę orzeźwienia zmysłów przeświadczeniem, że senne to tylko majaki. Budził się, lecz przebudzony doznawał wrażenia, jak gdyby został przywalony rozpalonemi w jakimś pożarze kamieniami i nie mógł uciekać, poruszyć się: skamieniał pomiędzy kupą ziemi, a piecowiskiem rozpalonem... Piekło!
Jęki chorego zbudziły w sąsiedniej kuchni śpiącego Izydora. Nocował tu, by pomódz wdowie pielęgnować brata. Przeląkł się, czy Jakób już nie kona i podbiegł do niego. Leżał na wznak z dziwnie przedłużoną i wykrzywioną cierpieniem twarzą; wpądłe jego oczy mgliły się łzami.
— Nie śpisz, co ci trzeba? — pytał troskliwie chorego.
Ujął dłoń rozpaloną, pochylił się, nasłuchując pulsu... i spostrzegł po drugiej stronie łóżka różową twarz wdowy, otuloną białemi chusty.
Wówczas zaszła rzecz dziwna: rysy kobiety skurczyły się, usta rozwarły, a po komnacie rozległ się jęk żałosny. Kobiecina przypomniała sobie dzień daleki już bardzo, gdy na tem samem łożu brat jej, Jakób, płakał dzieckiem będąc. Objęła go rękoma, pochyliła się nad nim, wspinając na końcu palców, jęła uspakajać pełnemi pieszczot słowy.
— Ucisz się, ucisz, braciszku! Co ci? jak się czujesz? Niech cię wspomogą litościwe, w czyśćcu cierpiące duszyczki... niech cię wspomogą.
Izydor zaniepokojony macał puls.
— Ciekawe! — ozwał się wreszcie.
— Co ma, co? powiedzcie mi, Izydorze Pane! Coście dostrzegli, co? Słyszeliście co?
— Ależ nic... jęczy i tyle. Coś mu się strasznego przyśniło... dam mu wody... Oto. Pij, pij proszę. Masz pewnie pragnienie? Gorączkę? Prawda?
Napiwszy się wody, Jakób podniósł się na poduszkach i uspokoił nieco. Miał na sobie trykot biały bawełniany, pod którym rysował się tors szczupły, lecz muskularny. Odsłonione włochate piersi tem dziwniej odbijały od ogolonej twarzy i łysej głowy. W pół siedzący, zgarbiony, przesuwał machinalnie zdrową ręką po chorej.
— Tak — ozwał się płaczliwym, rozgorączkowanym głosem — złe sny miałem. Uf! gorąco! spłonę! Zmiłuj się nademną, o dobry święty Konstanty! śniło mi się.... śniło piekło!
— Co za dziwactwo! — uspakajała go siostr.
Izydor zażartował:
— Ho! ho! piekło! nie dziw, że ci gorąco, ptaszku ty mój!
Chory rozgniewał się.
— Nie żartuj, nie przedrzeźniaj mnie, nie do żartów mi. Nigdy już nie będę mówił: „ptaszku mój!” nigdy. Słuchajcie — ciągnął, opadając na poduszki — brzydka to rzecz piekło... Wiem, że muszę umrzeć, a przed śmiercią mam coś powiedzieć... wyznać, no! nie płaczże Anno Różo... umrzeć muszę a ty, bratku Izydorze, wiesz dobrze, co mam powiedzieć... domyśliłeś się dawno... Ecco! ja zabiłem Wasyla Ledda.
Zia Anna Rosa roztworzyła wystraszone oczy, roztworzyła usta i przypadła piersią do łóżka, trzęsąc się jak w febrze.
— Niczegom się nie domyślał... nic nie wiem — odrzekł łagodnie rybak.
Jakób poruszył się żywo, w oczach jego odbił się niepokój.
— Nie wydaj mnie, na miłość Boga, nie daj aresztować, widzisz, umieram.... daj mi umrzeć, wyjawisz potem... pewien byłem, że wiesz, żeś się domyślał... Co ci Anno Różo? siostro! nie bój się! Izydor więc nie wyda... nie da aresztować....
— Nie to! — jęknęła kobieta. Zdawało się jej, że ją przywalił kamień; uczucie to fizyczne rozpraszało się już, lecz na duszy pozostał ciężar. Coś strasznego powstało pomiędzy nią a czule kochanym bratem. I w samej sobie czuła jak gdyby się coś rozdarło, zmieniło niepowrotnie. Innym się jej przedstawiło nagle życie, ludzie, świat. Niebo inne było!... W nowem oświetleniu wszystko i rzecz każda zdawały się jej ohydne, ciemne, niezbadane...
— Uspokój się, nie wydam cię, nic nikomu nie powiem — upewniał chorego Izydor. — Zkądżebym mógł wiedzieć?...
Nie czuł wstrętu do umierającego, tylko ogromną litość i... śmierci mu życzył.
I raptem wszyscy trzej aktorowie nocnego tego dramatu przypomnieli sobie Konstantego Ledda, którego wspomnienie odtąd nie miało ich opuścić na chwilę.
— Połóż się — mówił łagodnie do chorego Izydor, poprawiając mu poduszki.
Ale Jakób wstrząsnął głową i zaczął żałośnie i niespokojnie, na poły błagalnie, rozgniewany na poły:
— Nie wiedziałeś, a ja pewny byłem, żeś się domyślał. Jakże zresztą wiedzieć mogłeś? Bałem się ciebie, nieraz myślałem, że mnie w garści trzymasz, kolesz w oczy.... A czy pamiętasz, jakeś mi pewnego wieczoru, tam u siebie ręczył za niewinność tamtego. „Prędzej tyś go zabił” — mówiłeś w dniu wniebowzięcia, pamiętasz? „Zbóju” — wołałeś na mnie, a podemną nogi się ze strachu uginały. O pamiętasz? myślałeś może, że ci żartem swatam siostrę moją, bogatą wdówkę?.. Wcalem nie żartował. Chciałem cię przejednać, związać z sobą...
— O Jezu Chryste! O najsłodsze Dzieciątko! — zaszlochała Anna Rosa.
Jakób popatrzył na siostrę:
— Boisz się mnie, brzydzisz mną? Zabiłem go, bom go nienawidział, bo mnie uderzył, poniewierał, nie płacił, co był winien. Gdy pojmano i osądzono za zabójstwo Konstantego, sądziłem, że zwaryuję, że nie wytrzymam. Czemużem wówczas nie przyznał się do wszystkiego, powiecie? Łatwo to powiedzieć, ale uczynić... Ha! Konstanty młody, myślałem, przeżyje mnie, umrę przed nim i przed śmiercią wyznam... ale to, co uczyniła Giovanna Era, dobiło mnie, o lat dziesięć... gdzie tam! o lat sto skróciło mi życie. Co powie Konstanty, gdy wróci, co powie?...
A po chwili dodał niespokojnie:
— A teraz cóż poczniemy?
Zia Anna Rosa schowała twarz w poduszki — Zdawało się jej, że to sen, sen straszny... i tylko ani na chwilę nie przypuszczała, by wyznanie jej brata ujawnionem być mogło. Miała przed sobą, dwa zarówno okrutne wyjścia: śmierć brata, lub wydanie go w ręce sprawiedliwości — które z dwóch wybrać, które?...
— Połóż się, uspokój — mówił Izydor, układając poduszki choremu — jutro rano, po spoczynku, pomyślimy o wszystkiem.
Jakób opadł na posłanie, zdawało się, że wyczerpany ciężkiem wyznaniem, zaśnie. Po chwili podniósł zdrową rękę i zaczął liczyć na palcach:
— Ksiądz Eliasz jeden, syndyk drugi... i ten tam... jak go zowią? aha! Bronta! Bronta Dejas. I przed tym zeznać muszę, przed tym zwłaszcza, koniecznie...
— Przed tym — powtórzył zdziwiony poławiacz pijawek. — Po co?
— Tak, bo jego świadectwo będzie dla władz najwiarogodniejsze... Tylko przysięgnijcie mi, przysięgnijcie na Boga, na krucyfiks, że nie wydacie mnie, pozwolicie umrzeć w spokoju. Ah! tak się boję...
— Czegóż się boisz? — przerwał mu stanowczo Izydor. — Uspokój się! Damy ci umrzeć w spokoju. — I ty — dodał miękko, zwracając się do siostry umierającego. — I ty, kumo, odejdź, połóż się, wypocznij.
Mówiąc to, otulał kołdrami trzęsącego się jak w febrze Jakóba.
— Ależ mi ciepło, gorąco — sprzeciwiał się ten ostatni. — Dziwię się wam, dziwię doprawdy, Izydorze! Wszedłem w służbę dla odwrócenia posądzeń, lecz wy, wy, wuju, wyście wiedzieć musieli, domyślaliście się.
— Nic nie wiedziałem, leż w spokoju.
— Czemuż mnie straszyłeś?
— Straszyłem! Pod słońcem dziwne dzieją się rzeczy, takie, które się mędrcom nie śnią... Spijno już, śpij.. tak życie idzie.. zwykły to bieg życia...
Wdowa, głucha jak się zdawało na to, co mówiono do niej lub przy niej, podniosła głowę. Mała jej, świeża twarzyczka zmieniła się do niepoznania. W godzinie tej przeżyła wiek cały. Pomarszczona, żółta, skulona straciła naraz i na zawsze świeżość, pogodę, wesołość.
— Jakóbie — rzekła cicho, lecz stanowczo — uspokój się. Niepotrzebni świadkowie. Po co tu wołać kogobądź, świadectwo moje wystarczy.
Chory dźwignął się, spojrzał pytająco na Izydora.
— Wystarczy — potwierdził rybak.
Cisza zaległa obszerną, wysoką, mroczną komnatę. Spokój otulił sennem skrzydłem łoże boleści. Jakób przewrócił się parę razy jeszcze z boku na bok, westchnął i wkrótce usnął. I wdowa położyła się, powolna radom Izydora. W mroku majaczyła tylko olbrzymia szafa mahoniowa. Dokoła pogrążonego w ciszy domu spała wieś uciszona. Dokoła wsi spały pola, spowite nocnym cieniem i wszystko zdawało się wtórować słowom Izydora:
— Zwykły to bieg życia...




Lekarz wiejski w Orlei był sobie grubym, pospolitym człowiekiem. Kiedyś miał może szczytne ideały, lecz odkąd losy zagnały go w tę głuszę, pomiędzy ubogą, rzadko chorującą, a jeszcze rzadziej lekarskiej pomocy potrzebującą ludność, obniżyła się skała jego umysłowych i etycznych wymagań, zaczął pić, zrazu dla rozgrzania się — rodem był bowiem z południa — następnie zasmakował w gorących napojach. Obecnie był skończonym alkoholistą, kretynem, i nie dziw, że go mieszkańcy Orlei mało sobie ważyli, a wzywali jak najrzadziej.
Jakób Dejas skarżył się na dotkliwy ból w boku, a doktór Puddu, opatrując mu ukąszoną przez tarantulę rękę, mamrotał:
— Od tego się nie umiera! Osłem byłeś i jak osioł zdechniesz! Co tam boleć może w boku?
Zia Anna Rosa spojrzała na lekarza, mrucząc coś. Biedna kobiecina stawała się gniewliwą i niecierpliwą. Gniewała się na wszystkich, z wyjątkiem na brata, a postarzała! Zmieniła się do niepoznania od owej nocy. Wyznanie brata przybiło ją moralnie i fizycznie. Zdziwiona, przerażona nie wierzyła własnych uszu świadectwu; pytała siebie, jak Jakób, jej Jakób mógł zabić człowieka?
— On dobry, jak jagniątko Boże, wesoły zawsze! Co mu się stało! jak to się stać mogło? Ratujcie nas, o! ratujcie, duszyczki w czyśćcu cierpiące... Wszak ojciec nasz był uczciwym człowiekiem, żył po bożemu, a wesół był, pogodny, żartował chętnie, jak i ten biedaczek.
Rozczulała się, myśląc o ojcu i o bracie; potem chmura nagła spuszczała się znów na jej duszę, zabójcza chmura zwątpienia...
— Kto wie, może i pogodny, święty starzec popełnił kiedy zbrodnię jaką? Kto wie? — myślała.
Wierzyć bo nie można nikomu, na nikim polegać, ani na żywych, ani na umarłych, ani na starcach świętobliwych, ani na niewinnych niby dzieciach. Ciotka Anna Róża płakała, biła się w piersi małemi swemi piąstkami, łajała za posądzenia, któremi obrażała pamięć ojca, a potem uspokoiwszy się, szła do chorego, którego twarz wychudła i zapadłe oczy zdawały się błagać zbliżającą się śmierć, by go jeszcze oszczędziła, ominęła. Przy chorym bracie donna Anna Rosa odczuwała tylko bezbrzeżną litość, matczyne przywiązanie, boleść bez granic.
Teraz, skruszony bólem, gorączką pożarty, leżąc w tem olbrzymiem łóżku, Jakób został jej braciszkiem bardziej niż kiedybądź, a w miarę, jak traciła wiarę w żyjące i zmarłe, w starce, dzieci, święte, w miarę jak coraz głębsze nurtowały ją zwątpienia, podejrzenia, gniewy, obrzydzenie, brat ten stawał się coraz jej droższy, czułe współczucie dla niego coraz głębsze, tkliwość coraz większa, a on umierał i — straszne! — życzyć mu musiała śmierci, bojąc się jego wyzdrowienia, jak czegoś od śmierci gorszego. Śmierć ta ukochanego jedynego brata, co ją tak okrutnie osierocić miała, miała być — zresztą tylko zwiastunką gorszej, stokroć gorszej boleści, hańby, wyjawienia przed światem jego zbrodni.
Lecz co już ją najwięcej bolało, to to, że czuła, że chory domyśla się, co się w jej sercu dzieje....
W trzecim dniu choroby Izydor przyniósł pod sekretem lekarstwo „najskuteczniejsze“, przyrządzone przez samego zakrystyana. Była to oliwa, w której zamarynowano aż trzy skorpiony, jednego stonoga, jednę tarantulę, pająka i parę jadowitych grzybów, słowem lekarstwo „niechybne“ na wszelakie jadowite ukąszenia. Anna Rosa przyłożyła natychmiast specyfik osobliwszy na ranę Jakóbowi. Uległ jej, lecz po chwili spytał:
— Po co mnie leczysz? Wszak sama wołałabyś, bym umarł.
Serce się ścisnęło dobrej kobiecinie.
Jakób obejrzał się na Izydora.
— A jeśli pomoże... jeśli nie umrę... to co będzie?
— Co Bóg da! Nie pora ci myśleć o tem, uspokój się — odparł rybak, jak zawsze łagodnie a stanowczo.
— Czy... sprowadzicie śledztwo? — pytał po chwili.
— Co?
— Śledztwo. Zimno teraz i drogi złe być muszą... Słuchaj, siostro. Nie jedź konno do Nuoro, pojedziesz karocą.
— Po co mam tam jechać, — odparła szorstko, łzy połykając i udając, że nie rozumie, o co mu idzie.
— A... do sądu.
Ofuknęła go niecierpliwie, wyszła do kuchni i tam się rozpłakała.
— Wyekspensowałam wszystką oliwę — mówiła do wychodzącego Izydora — przynieślibyście więcej. Czy nie widzieliście się z proboszczem?
— Zobaczę się dziś wieczorem.
— Możeby się Jakób wyspowiadał... czas ucieka, nie lepiej mu. Całą noc dziś nie spał.
Połknęła nabiegające do oczu łzy.
— Zdawał mi się taką biedną, zranioną, zdruzgotaną ptaszyną...
— Czy odwiedzali go Dejasowie?
— Odwiedzali, matka z synem, potem Bronta sam przychodził. Odwiedzają, wszyscy nas odwiedzają, lecz cóż z tego?... Nie dadzą życia, nie odwrócą śmierci.
— Są pomiędzy nimi źle i dobrze usposobieni dla niego — mówił rybak, biorąc słoik od oliwy nalanej na skorpiony, tarantulę, stonogę, pająka i jadowite grzyby.
— Jak dla wszystkich! — odparła kobieta. — Są tacy i owacy.
Wkrótce potem nadszedł lekarz, w ciasnym palcie o wytartym kołnierzu. Był już pijany, sapał, spluwał, a tak buchało od niego wódką... Na poły będąc przytomnym, strwożył się jednak stanem swego pacyenta.
— Co ci do dyaska? — pytał.
— W piersiach kole i oj! w boku..
— W boku! w piersiach! co tam być może w boku i piersiach? Głupstwo.
Odrzucił kołdry, odkrył bez ceremonii włosem obrosłe piersi chorego, opukał, przychylił ucha.
— E! głupstwo! coś ci się przewidziało. Baba jesteś!
Gdy go jednak Anna Rosa odprowadzała do drzwi, wlepił w nią zalane swe ślipia, mormocząc:
— Kobiecino! czas mu się wyspowiadać. Czas niewielki. Ma zapalenie płuc, z tego wyleczyć się trudno.
Pod wieczór Jakób wyspowiadał się. Po spowiedzi przywołał siostrę, zatrzymując przy sobie kapłana.
— Ksiądz Eliasz — rzekł — za świadka ci służyć będzie, ale pojedziesz karetą do Nuoro, bo zimno i przeziębić się można.
Istotnie na dworze śnieg padał. Choć się miało ku wieczorowi, blade światło wpadało do pokoju, rozpływając się po mrocznych kątach, ginąc pod wysokiem, niby chmurnem sklepieniem komnaty.
Ksiądz Eliasz ze współczuciem patrzył na Annę Rosa, do której żywił wielką przychylność, gdyż przypominała mu jego matkę. W szarem świetle zimowego dnia i zapadającego wieczoru opuszczała ona, postarzała, zbolała, zawstydzona spowiedzią brata, na twarz silnie zaciśnięte ręce. Ksiądz Eliasz rozumiał, co się w tej biednej duszy dzieje, modlił się i w duchu błogosławił biednej kobiecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.