<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Czas szedł zwykłym trybem. Zmieniały się krajobrazy razem ze zmianą pór roku, tylko rzeczy i ludzie tak szybkim nie podlegali zmianom. Zimą Giovanna wydała na świat dziecię słabowite, blade, kwilące. Z Nuoro przybył zaproszony na ojca chrzestnego adwokat „doktorek,” jak go nazywano.
Gdy przybył w karocy, cały otulony w płaszcze, z po za których wyglądała jego różowa, lalkowata twarzyczka, ludzie zbiegli się, jak na widowisko. Hojnie rozdawał dokoła uśmiechy i ukłony. Przyjaciele Bronta wyszli na jego spotkanie i witali niby znajomego, a gdy jeden się przyznał, że nigdy nie był w Nuoro, adwokat pocieszał go:
— Co się przewlecze, to nie uciecze, a pociecha ta niewielką być mogła, gdyż mieszkańcy Orlei bywali tylko w mieście, w sądzie lub w sprawach sądowych.
Spojrzawszy na prawnika zia Bachisia miała znów wrażenie laleczek woskowych, fabrykowanych w celu zadawalniania czarnej magii, wiedźm i owczarzy, a gdy gość zrzucił płaszcze i ciepłe chusty, w które się był okręcił na drogę, stara znalazła, że utył bardzo.
— Nic to nie szkodzi — odparł, a wszyscy wybuchnęli śmiechem, jak gdyby ruszył dowcipem.
Chrzest syna Bronta odbył się z wielką, pompą. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, zia Massina rozpuściła sznurki swej kiesy, sprowadzając z miasta wina i likiery, przysmaki zamorskie i słodycze. Nocami nie spała, pilnując, ażeby nie okradziono śpiżarni.
W dniu chrzcin Giovanna wstała z łóżka, aby pomódz w przygotowaniach świekrze, lecz zmęczona zmuszoną była znów się położyć i potem siedziała tylko oparta o poduszki, kołdrą przykryta, ubrana w kaftan swój ślubny, czepiec ślubny i chustę jedwabną. Pobladła, oczy się jej rozszerzyły, lecz piękną jeszcze była.
W izbie rozsunięto stoły; ciotka Marcina dostała ze skrzyni nieużywane dotąd lniane, lśniące obrusy. Chrzest odbył się o 11-ej. Dzień był pochmurny i chłodny. Z zachmurzonego nieba spadał śnieg biały. Ulice puste były, pokryte gołoledzią, niby zaprószone kawałkami pobitego szkła. Cisza głęboka zalegała plac przed białym domem, na którego tle rysowały się wyraźnie delikatne, bezlistne gałęzie krzaka migdałowego.
Nagle placyk się ożywił. Ukazała się garstka wyrostków i dzieci w kaftanach ciepłych, chustach barwnych, czepeczkach włóczkowych, ze strzępiastemi kutasami, w obuwiu za dużem na drobne stopki i widocznie należącem do rodziców lub rodzeństwa starszego. Nadeszło też kobiet kilka, ciekawie wietrzących pary i dymy, wydzielające się z domu Dejasów.
Wkrótce zjawił się orszak chrzestny. Otwierali go dwaj malcy ze świecami płonącemi, przybranemi czerwonemi kokardami. Tuz za niemi postępowała kobieta, niosąca nowonarodzone, otulone w puszyste chusty i pokryte kapą adamaszkową, tej samej zielonkawej barwy, co chorągwie od świętego Konstantego. Z kolei szedł ojciec chrzestny w długim swym, szerokim płaszczu, w białym cache-nez, z którego wyłaniała się jego twarz różowa, starannie wygolona, niezmiennie uśmiechnięta, w wiekuistem zadowoleniu z drugich, czy z samego siebie. Obok ojca chrzestnego matka chrzestna, jedna z zamężnych córek ciotki Marciny, słuszna, o nieskończenie długiej twarzy, i szczupła, jak ostrze noża i która musiała się schylać, mówiąc do swego kuma. Przy kumie postępował Bronta, wzruszony, uszczęśliwiony. Za nim krewni i przyjaciele szli w marszu tryumfalnym, a za wszystkimi, z tacą w ręce, pociągając posiniałym od chłodu nosem, służąca kumy. Adwokat z Nuoro rozdzielał uśmiechy i ukłony:
Da bravi, bravi! Myszy wy polne! — żartował z uliczników.
— Kulas, czy co? — zauważył któryś.
— Cicho! bo gotów nic nie dać! — szturchnął go w bok przezorniejszy towarzysz.
Orszak przeszedł. Ulicznikom nic się nie dostało. Jedni gniewali się, o mało nie płakali drudzy.
— Kul... — zaczął wrzeszczeć jeden, lecz urwał. Kum wyrzucił był właśnie w tej chwili garść miedziaków, a gromada dzieci rzuciła się na nie, rozrywając pomiędzy sobą, kłębiąc się po ziemi, tak, że o mało się nie przewróciła służąca z tacą, która zaczęła traktować uliczników sowitszemi od miedziaków szturchańcami. Tymczasem orszak dotarł do kościoła, gdzie ksiądz Eliasz czekał w komży z kropidłem, rozmawiając z zakrystyanem.
Ten. bał się, aby proboszcz w dobroci swej nie przyjął zaproszenia na śniadanie do domu rodziców nowoochrzconego. Byłoby to zgorszeniem. Wszak nie otrzymali ślubu kościelnego. Namawiał księdza, aby się okazał surowym względem Bronta, kumów, wszystkich.
— Wasza dostojność nie będzie zapewne towarzyszyć nowo ochrzczonemu do domu? Dziecko, zrodzone z podobnego małżeństwa... Nie należą mu się względy, honory...
— Spojrzyj, czy idą — odparł ksiądz.
— Nie widać... Ale wasza dostojność nie przyjmie zaprosin? Nie przyjmie?
— A ty przyjmiesz?
— Ja? To co innego. Pójdę dla otrzymania należnych mi słodyczy, traktamentu. Moja obecność zaszczytu nie przynosi.
Orszak nadciągał, rozpoczęły się ceremonie kościelne. Niemowlę, gdy obnażono różową skórką obciągniętą czaszkę, zaczęło kwilić i drzeć się ochrypłym głosem. Kum uśmiechał się, patrząc na zapaloną świecę, którą mu wsunięto w rękę, i starał się przypomnieć sobie „Wierzę, ” gdyż Giovanna zaklęła go na wszelkie świętości, aby się nie omylił, co zdaniem jej, unieważniłoby święty Sakrament Chrztu.
Wszyscy ulicznicy wtargnęli do kościoła, czyniąc szmer, jaki czynią szczury. Zakrystyan służył księdzu. Służąca i babka usiadły razem na stopniach bocznego ołtarza, wyczekując należnego im od bogatego kuma datku.
Ceremonia się skończyła, rozdano datki i napiwki. Bronta i jego przyjaciele zaniepokoili się, czy ksiądz zechce odwiedzić matkę nowoochrzczonego dziecięcia?
Ksiądz Eliasz odszedł do zakrystyi i nie wracał...
Nie wrócił! Babka z dzieckiem na ręku, kumowie, krewni, goście wychodzili kwaśni z kościoła, a za nimi zakrystyan zadowolony, zacierając ręce... Bronta miał ochotę dać mu w kark.
Na ulicy zebrało się ciekawych wiele, kobiet zwłaszcza. Nie widząc proboszcza w paradnym orszaku, uśmiechano się złośliwie... Bądź co bądź, chrzciny, aczkolwiek paradne, wyglądały na chrzciny dziecka nieślubnego.
Giovanna, chociaż nie oczekiwała proboszcza, pobladła jeszcze bardziej widząc, że nie przyszedł. Ucałowała zsiniałe niemowlę. Serce się jej ściskało złem przeczuciem.
— Pamiętałem doskonale Credo, aż do ostatniego słowa, bez najmniejszej omyłki — upewniał ją prawnik. — Cieszmy się, kumo, i radujmy! Dziecko będzie osobliwością! Urośnie het, precz, jak tyczka, jak matka chrzestna, a wesołe będzie, jak chrzestny ojciec...
— Byle mu tak szczęście służyło, jak kumowi — odparła cicho młoda kobieta.
— A teraz chyba że do stołu! — plasnął w dłonie adwokat. — Dobry to zwyczaj, na honor, dobry!
Wszyscy zasiedli dokoła białym obrusem zasłanego stołu, na którym dymiły się już olbrzymie misy makaronu, a po izbie rozchodziła się woń tłustego, zarumienionego w piecu prosięcia.




W kilka dni później niezwykły wypadek zaszedł w Orlei.
W pobliżu chaty Izydora Pane znajdowała się olbrzymia, przez wiek wypadków skamieniała beczka. Wypełniały ją próchno i śmiecie, porosły na niej dziwaczne jakieś, wyblakłe trawy i zioła. Miejsce to oddawna zdawało się być wzgórzem, a uważanem było za uroczysko.
Pewnego wieczora, o zmroku, Izydor Pane, gotując wieczerzę, posłyszał hałas przy wzgórzu, coś nakształt skrzypu i miauczenia; wyjrzał przezedrzwi.
Mrok był chłodny, zielonkawy, przezroczysty. Garstka ludzi, kobiet przeważnie, czerniała, zbliżając się do wzgórza, i nucąc coś zcicha. Izydor, zrozumiawszy o co idzie, wyszedł na ich spotkanie. Kobiety, tak stare, jak młode, nuciły pieśń smętną i monotonną, używaną przy zamawianiu ukąszenia tarantuli. Akompaniował im na prastarym instrumencie, zwanym serraia, a będącym rodzajem cytry o skrzyni zrobionej z wysuszonej skóry, chłopak blady i mizerny, żebrak ślepy, odziany w kobiece, podarte suknie.
Trzech mężczyzn towarzyszyło kobietom o twarzach rozpalonych i gorączkowych. W jednym z nich Izydor poznał Jakóba Dejasa. Rękę miał obandażowaną.
Widząc to, Izydor Pane zbliżył się do parobka i objął go za chore ramię. Jakób wytrzeszczył na niego wystraszone, nieprzytomne oczy.
— Boisz się umrzeć — śmiał się łagodnie rybak. — Nie umrzesz od ukąszenia tarantuli. Dzieciństwo! Głupstwo!
Kobiety nie przerywały monotonnego i cichego śpiewu. Pomiędzy niemi było siedem wdów, siedem mężatek i siedem dziewcząt. Pomiędzy wdowami siostra była Jakóba różowa i świeża, pomimo dławiącego ją smutku i niepokoju. Głos jej donośny wyrzynał się z przyciszonego chóru.
— Źle z nim — szepnął na ucho rybakowi jeden z towarzyszących Jakóbowi mężczyzn.
— A! — odrzekł poważnie rybak.
— Kobiety zawiodły głośniej; pieśń głosiła przygodę św. Piotra, ukąszonego przez węża i uleczonego cierniem z korony Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Korowód zbliżył się do wzgórza. Dwaj mężczyźni, mający przy sobie łopaty, zaczęli kopać dół. Izydor pozostał u boku Jakóba, pomiędzy kobietami i ślepym grajkiem.
Jakób w milczeniu wystraszonem okiem śledził kopaczów. Izydor nie spuszczał oka z ukąszonego. Zmieniony był do niepoznania, czerwony, rzekłbyś nabrzmiały cały, nerwowym dreszczem wstrząsany, a w małych jego oczkach, o rzadkich rzęsach, malował się strach paniczny. Kobiety kończyły pieśń i rozpoczynały nanowo. Akompaniament skrzypiał pod palcami ślepca. Podobne to było do brzęku roju pszczół lub os.
Z zachodu, jasnego jeszcze, dolatywały chłodne powiewy wiatru. Niebo błękitne wpadało w odcień zielonkawy i podobne było do wód, nad któremi pogasną słoneczne brzaski. Smętek rozlany był w wieczornych mrokach, zapadających na pogasłe, czarne wzgórza, szare doliny i garść ludzi, oddających się praktykom zabobonnym.
Kopacze nie ustawali w pracy. Wyrzucali ziemię zmieszaną ze zgnilizną przeróżną, odpadkami, pleśnią, pokrywali nią sobie nogi, bryzgali w oczy, kopali bezustannie, a kobiety nuciły pieśń żałosną, do której przygrywał wyrostek ślepiec.
Gdy dół dość już był głęboki, Izydor i zia Anna Rosa pomogli ukąszonemu rozebrać się i doprowadzili go do jamy. Wskoczył w nią sam, a kopacze zaczęli zarzucać ją szybko wydostaną tylko co ziemią. Po kilku chwilach Jakób zakopany był po brodę.
Wówczas dokoła tej żywej, wystającej z ziemi głowy nad wzgórza porosłe białawem, dzikiem zielskiem, pod nocnem niebem, pod którem przelatywał, rzekłbyś, powiew złowrogi, rozegrała się scena nie do opisania. W jedno mgnienie oka i zanim jeden z kopaczy otarł sobie rękawem pot z czoła, a drugi otrząsł się z pokrywających go grudek ziemi, kobiety, otaczając kołem wystającą z ziemi głowę pacyenta, zawiodły prastare jakieś dziwaczne pląsy.
Oczy żywej, wystającej z ziemi głowy były zapatrzone bezmyślnie w mroczne horyzonty. Po pięciu minutach kobiety przestały pląsać, rozerwały koło, lecz pieśń lała się dalej monotonna, smętna, a pobrzękiwał jej ślepy grajek. Kopacze zaraz z Izydorem przypadli do wzgórza, pięściami i paznogciami odkopując żywcem zakopanego. Pot po nim ściekał strumieniem[1], zdawał się blizkim uduszenia. Otrząsł się i naciągnął na ramiona podaną sobie przez siostrę kapotę.
— A widzisz, ptaszku mój — żartował z niego przyjaźnie Izydor — mówiłem ci, że nie umrzesz! Jużeś uleczony. Pomoże ci to niewątpliwie.
Ale Jakób wstrząsał wątpiąco głową. Orzeźwił go wiatr chłodny, powstrzymując jednocześnie oblewające go obficie poty. Pobladł, dzwonił zębami. Szli wszyscy w kierunku domu Anny Rosa, a Izydor, zapominając o swej wieczerzy, szedł razem z nimi.
— Czyś ją tylko aby zabił? — pytał chorego, wierny rozpowszechnionemu mniemaniu, że jad zabitej tarantuli przestaje być szkodliwym.
— Ale — odparł krótko ukąszony, a przy śpiewie towarzyszących im w kabalistycznej liczbie kobiet, przy brzdąkaniu ślepca, opowiadał w krótkich słowach, jak to się stało. Spał, uczuł, jak gdyby go osa żądłem cięła. Zerwał się na równe nogi. Było to ukąszenie przeklętej tarantuli. Spostrzegł ją, była na ścianie, wysoko, zniknęła w szczelinie... Szukaj-no ją przeklętą, przebrzydłą! Ot, jak to było. Teraz bał się umrzeć... O! śmierci, co prawda, lękał się bardzo, zwłaszcza od niejakiegoś czasu...
— Wszak każdy z nas prędzej, czy później umrzeć musi — perswadował mu z przejęciem się Izydor.
— A! wszyscy umrzeć musimy — potwierdził ktoś z obecnych.
Nie pocieszało to, nie uspokajało Jakóba Dejasa.
— Oh! nogi mnie bolą — stęknął — i krzyże, plecy... zgiąć się nie mogę. O! oj! umieram!
Ludzie wychodzili z domów, aby widzieć przechodzących, patrzyli w milczeniu, jak na pogrzeb. Oczy Jakóba mgłą zachodziły, chwiał się na nogach, opierając o ramię Izydora.
Kobiety galopowały, nucąc ustawicznie pieśń swą monotonną, głosy ich wybuchały w ciszy nocnej, jak dymy w mroźnem powietrzu. Akompaniament piszczał, skowyczał, niby zwierz zraniony w pustkowiu.
Ostatecznie dotarł do domu wdowy. Na kominie, pośród izby palił się duży ogień; piec kuchenny stał natomiast otworem tak obszernym, że mężczyzna dobrej tuszy mógł się przebić tamtędy. Jakób skurczył się i wlazł do gorącego pieca, przez którego otwór widać tylko było jego podkute buty.
Kobiety, stojąc dokoła, zawiodły znów pienia i pląsy. Odblask czerwony ognia podnosił blask gorsecików żółtych i rękawów białych, a Anna Rosa we wdowich swych szatach podobną była do czarnego motyla o okrągłej, błyszczącej i mieniącej się rumieńcem główce. Ślepiec, wyczuwszy ogień, zbliżył się do komina, nie przestając pobrzękiwać na drewnianym swym instrumencie i zbliżył się tak blizko, że go aż Izydor ostrzegł:
— Ostrożnie, bo się spalisz!
Zanim skończył, chłopak odskoczył, podnosząc z jękiem opuszczoną nogę. Na chwilę przestał grać, lecz kobiety nie przerwały chorału. Zdawało się, że nieruchome teraz dokoła piecowiska zawodzą egzekwie.
— Wyłazi — zauważyła zia Anna Rosa.
Istotnie, z pieca wyłaził Jakób i w tejże samej chwili w drzwiach izby zjawiła się postać w sutannie. Ksiądz Eliasz, uprzedzony o tem, co się działo, pośpieszał do wdowy, chcąc przynajmniej przeszkodzić rytualnemu przypiekaniu pacyenta. Przychodził za późno. Jakób wyszedł z ostatniej próby kuracyjnej czerwony, jak rak. Oczy mu na wierzch wyłaziły. Na jego widok jedna z kobiet krzyknęła, inne zamilkły, drugie śpiewały dalej.
— Ależ milczcie opętane! — rozkazał odedrzwi kapłan. — Wstydu nie macie!
Zmilkły.
— Precz ztąd! — ciągnął, roztwierając drzwi na dwór.
Gdy wyszły jedna po drugiej, jak trusie pokorne i ciche, zwrócił się do Izydora z widocznym smutkiem.
— I tyś tu? — mówił z łagodnym wyrzutem. — Spojrzyj, w coście praktykami zabobonnemi obrócili tego nieszczęsnego? Zawsze, zawsze to samo! Prędzej, niech kto biegnie po lekarza, a biedaka do łóżka.
Jakób nie mógł się już utrzymać na nogach. Trząsł się gwałtownie, nic nie widział, nie słyszał, nie rozumiał. Izydor wybiegł po lekarza. Zdetonowany był, wystraszony, lecz jego rozumienie rzeczy, religia, wyobrażenia nie dostrzegały nic zdrożnego w leczeniu ukąszonego przez tarantulę sposobem uświęconym przez wieki, przez ojców przekazanym. Ho! ho! wieki to przekazały, czasy, kiedy Sardynię zamieszkiwali obcy, olbrzymy! Komuż się z nimi dziś mierzyć? Komu?
Na ulicy kobiety rozpierzchły się po dwie, po trzy i rozmawiały w cieniu, szeptem. Jedne dziwiły się, drugie gorszyły, młodsze chichotały nawet, a jedna zanuciła zwrotkę z pieśni, która miała być śpiewaną u wezgłowia chorego:

Faladu m’est su tronu,
O mama de ranzolu...[2]
„Zbiegłem z błyskawicą, matulo-pająku...”

Spostrzegłszy Izydora, niektóre podbiegły do niego, lecz mijał je szybko milczący i zamyślony. Wówczas rozeszły się i dokoła domu wdowy zaległa noc cicha, oświetlona tylko źrenicami gwiazd przymglonych...







  1. Wyżej opisany sposób leczenia od ukąszenia tarantuli, polegający na wywołaniu potów i wymiotów, jest dotąd w użyciu częstem śród ludu pasterskiego Sardynii.
  2. „Rivista delle tradizioni popolari italiana” 1894.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.